Kroniki lwowskie/całość
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Kroniki lwowskie | |
Podtytuł | umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji | |
Pochodzenie | Gazeta Narodowa | |
Wydawca | A. J. O. Rogosz | |
Data wyd. | 1874 | |
Druk | A. J. O. Rogosz | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Dwojakie może być stanowisko każdego narodu podbitego: zasadnicze albo utylitarne. Stanowisko zasadnicze nie pozwala paktować ze zwycięzcą, nie pozwala w stosunkach z nim odwoływać się ani do praw, które sam uznał, ani do ustępstw, które poczynił. Stanowisko takie zajmować może zwyciężony jedynie wówczas, gdy materjalnie jest prawie równie silnym, jak jego przeciwnik, i gdy wprowadzenie w grę tej materjalnej siły jest jedynie kwestją czasu. Z korzyścią też wielką dla siebie zajmowały stanowisko takie wobec Austryi od r. 1849 do r. 1867 madiarskie Węgry. Gdy lata 1859 i 1866 nauczyły były rząd wiedeński, iż niezmierne zasoby monarchii rakuzkiej nie wystarczają na to, by jednocześnie zachować na zewnątrz stanowisko mocarstwowe, a na wewnątrz trzymać w szachu naród, którego żywo tętniąca idea mogła lada chwila krocie zbrojnego ludu zwrócić przeciw sztandarom, pod któremi służył — zawarto z Węgrami ugodę na podstawie wyłącznie z ich strony uznanej, t. j. na podstawie nieprzerwanej ciągłości ich prawa państwowego.
Innem jest stanowisko zwyciężonego, który nie posiada równie groźnej i imponującej siły. Skazany on jest na mnóstwo upokorzeń, a co fatalniejsze, skazany na zagładę, jeżeli nie potrafi o tyle pogodzić się ze swoim losem, by umiał zstąpić ze stanowiska zasadniczego w chwili, gdy mu to materjalną, fizyczną korzyść przynieść może. W takiem położeniu, w takiej konieczności znajdują się Polacy pod rządem austryackim; — znajdują się w konieczności prowadzenia polityki utylitarnej.
Były i są dotychczas głowy tak jakoś dziwnie zorganizowane, że nie umieją zrozumieć tego położenia. Były i są z drugiej strony pojedyncze indywidua, a nawet całe stany i warstwy społeczne, które oddzieliwszy swój interes od interesu ogółu, prowadziły politykę utylitarną, ale tylko dla siebie. Urzędnicy Polacy szukający karyery — arystokracya i szlachta ujęta splendorami i specjalnemi łaskami — żydzi — duchowieństwo katolickie — lud wiejski nakoniec, potrzebujący opieki — oto żywioły, z których każdy z osobna i każdy dla siebie korzył się przed zwycięzcą i skarbił sobie jego względy. Był to utylitaryzm jednostek, nie znający potrzeb i interesów wspólnych, rozprzęgający słabą i bez tego spójnię narodową, utylitaryzm, przeciw któremu buntowały się i w bezowocnych wysileniach upadały najszlachetniejsze duchy. Walka taka między patryotyzmem i bezinteresownem poświęceniem się z jednej, a reakcyą egoizmu z drugiej strony, sprawiła, iż w opinii publicznej przestały znajdować uznanie zasługi nie prowadzące wprost do więzienia lub na rusztowanie, zasługi skromnej, cichej i wytrwałej pracy, a przekonanie — o potrzebie umiarkowania i oględności piętnowane było nazwą zdrady. W miarę tego zmniejszała się liczba szczerych i rzeczywistych pracowników, a pomnażała się obok prawdziwych patryotów, liczba patryotycznych krzykaczy.
Któż z nas młodszych cokolwiek, nie. uległ temu prądowi opinii? Kto, zwłaszcza w przededniu powstania r. 1863, nie znienawidził ludzi umiarkowanych, ludzi pracy, kto nie pogardzał nimi, mięszając ich świadomie lub nieświadomie z egoistami i tchórzami?
Gdy zaś upadło powstanie, i gdy już wielkiemu ogółowi narzucać się poczęła imperatywnie, potrzeba zwrócenia się na inne tory — potrzeba ta, jakkolwiek powszechnie uznana, nie zdołała zatrzeć ze wszystkiem niesłusznych uprzedzeń dawniejszych. Nie zdołała ona tego zwłaszcza w Galicyi, gdzie równocześnie ze zniesieniem stanu oblężenia w r. l865, wyrabiać się począł nowy stosunek między rządzonymi a rządzącymi.
Schmerling wraz ze swoim systemem okazał się niemożliwym. We wrześniu r. 1865 zasystowano konstytucyę lutową, której nie uznawały Węgry. Szukano sposobu porozumienia się z Madiarami, nie chciano im atoli poczynić ustępstw, których się domagali: przeszkadzały bowiem porozumieniu absolutystyczne, a po części i panslawistyczne tendencje, które brały górę za rządów hr. Belerediego. Dla Galicji jednak tendencje te okazały się po części korzystnemi i zaraz po zasystowaniu konstytucji doznała ona ulg, w skutek których obudziła się myśl, iż można będzie stworzyć modus vivendi między żywiołem polskim a rządem austryackim.
Myśl ta podczas wojny pruskiej w r. 1866 wzrastała i znalazła z jednej strony daleko posunięty wyraz swój w owej formacji Krakusów, hr. Starzeńskiego, w składkach obywatelskich na rannych i t. d. — a z drugiej strony wywołała opozycję w formie broszury, którą chciał ogłosić drukiem Karol Widman, ale którą skonfiskowano, a autora zasądzono na 15 — jeżeli się nie mylę — lat więzienia.
Rezultat wojny coraz naglejszą uczynił rządowi konieczność porozumienia się z ludami. W Galicyi i ze strony ludności zrozumiano tę sytuację, oglądano się za pośrednikiem i znaleziono go w osobie br. Gołuchowskiego, usuniętego od r. 1860 z widowni politycznej. Wskazano go rządowi, wybierając go we Lwowie posłem na sejm krajowy, wbrew opozycji tych, którzy nie chcieli paktowania z Austryą, ze względu na, ścisłe przestrzeganie zasad bezwzględnego oporu, i którym przyszli w pomoc liczni sojusznicy, rozumiejący to, iż kompromis narodu z rządem położy tamę germanizacji i systematycznemu gnębieniu żywiołu polskiego.
Mianowanie hr. Gołuchowskiego namiestnikiem nastąpiło wkrótce potem i obudziło nieokreślone, a wskutek nieokreślenia swego zbyt daleko czasem posunięte nadzieje. Niektórym zdawało się, iż co najmniej, wypada teraz domagać się i spodziewać unii personalnej Galicyi z Austryą, a za parę lat, wypowiedzenia wojny Moskwie i odbudowania Polski za pomocą galicyjsko-polskiej armii, jak przed niedawnym czasem Piemont odbudował był zjednoczoną Italię. Znaczna większość zapatrywała się chłodniej i wytrawniej na rzeczy, a organem jej była Gazeta Narodowa, której wydawca, p. Jan Dobrzański, przyczynił się był wiele do wyboru hr. Gołuchowskiego. Mówię tu oczywiście tylko o wschodniej Galicji — gdzie jednocześnie począł się tworzyć obóz „nieprzebłaganych“ złożony z rozmaitego rodzaju polityków, często wcale niepowołanych do tego zawodu. Trudnoby było wyliczyć wszystkie pobudki, wszystkie żywioły i kierunki, które składały się na tę opozycję. Jedni obawiali się, by kraj przez zgodę z rządem nie doszedł aż do zaparcia się zupełnego narodowych swoich dążeń. Ci jedni mieli słuszność, ale tych było najmniej. Drudzy przypominali sobie, iż dawniej, tylko arystokracja umiała stać na dobrej stopie z rządem, wydało im się tedy, dzięki ciasnocie pojęć, iż zasada demokratyczna nakazuje opozycję quand même. Jeszcze inni, nie mogli znosić kierunku, który wyniósł na pierwszy plan hr. Gołuchowskiego, bo ten był dawniej reprezentantem rządu nieprzychylnie dla kraju usposobionego i nieraz stawał w sprzeczności z krajem w nader niemiłych kwestjach szczegółowych, chociaż w ogóle paraliżował osobistą swoją działalnością niejedno złe, grożące krajowi od systemu Bacha. Byli nakoniec i tacy, — a tu już wchodzą w grę wyłącznie lwowskie stosunki — którym wystarczało to, iż polityka umiarkowana do zwolenników swoich liczyła p. Dobrzeńskiego.
Mieli oni to i owo do zarzucenia temu publicyście-demagogowi, czasem coś bardzo słusznego, czasem zaś tylko to, iż umiał lepiej agitować i utrzymać się na powierzchni, niż oni. Bądź co bądź, utworzyła się tedy opozycja, zwłaszcza we Lwowie, a w miarę jak folgowały ograniczenia policyjne, opozycja ta stawała się ruchliwszą, hałaśliwszą.
Przyczyniły jej głosów i znaczenia wypadki, które dokonywały się w Austryi. Hr. Belcredi nie mógł trafić do końca z Węgrami i musiał ustąpić miejsca hr. Beustowi. Węgrzy byli gotowi do ugody, któraby ich stawiała względem Austryi w stosunku unii realnej, żądali jednakowoż, by ugoda ta przyszła do skutku w drodze konstytucyjnej. Tymczasem konstytucja, austrjacka była zasystowaną, i miano dopiero postawić coś na jej miejscu. W tym celu zwołał był hr. Belcredi do Wiednia nie konstytucyjną Radę państwa, lecz „nadzwyczajne“ jakieś jej zgromadzenie. Niemcy, obawiając się absolutystycznego i nieco panslawistycznego kierunku gabinetu, nie chcieli brać udziału w tem zgromadzeniu. Sprawa przybrała nader drażliwą postać. Korona potrzebowała jakiegokolwiek parlamentu, aby skończyć z Węgrami: w parlamencie nadzwyczajnym nie chcieli zasiadać Niemcy, przeciw zwyczajnemu oświadczali się Czesi, do których przyłączyła się partja klerykalna, obawiająca się liberalizmu Niemców. Większe materjalne znaczenie żywiołu niemieckiego przechyliło szalę na jego stronę: Beleredi upadł i zwołano zwykły Reichsrath. Oburzenie klerykałów i Czechow było ogromne. Odbyła się konferencja w Wiedniu, wzięło w niej udział kilku magnatów polskich i ci na własną rękę przyrzekli Czechom, iż za ich przykładem, Galicja także nie weźmie udziału w Radzie państwa. Niebezpieczeństwo było wielkie. Usunięcie się Galicji mogło narazić na szwank najżywotniejszy interes monarchii: ugodę z Węgrami. Ktokolwiek tedy upatrywał pożytek dla kraju w kompromisie z rządem i ktokolwiek istnienie i potęgę Austrji uważał jako rękojmię powodzenia sprawy polskiej, ten usunięcie się od udziału w Radzie państwa musiał potępiać jako rzecz zgubną. W sejmie na czele ludzi podzielających to zapatrywanie, stanął wypuszczony niedawno z więzienia Ziemiałkowski — jemu też wspólnie z br. Gołuchowskim udało się nakłonić sejm do pamiętnej uchwały z dnia 2. marca 1867, mocą której Galicja wysłała delegację do Wiednia, cofając oraz adres ułożony jeszcze w przypuszczeniu dalszego trwania systemu hr. Belcrediego.
Od tej chwili datują się na bruku lwowskim walki, quorum pars magna fui; jak świadczą zebrane poniżej fejletony moje, drukowane w Gazecie Narodowej, a później w Dzienniku Polskim. Zachęcony przez przyjaciół do wydania tych artykułów w osobnej książce; czynię to nie dlatego, bym przypisywał im jaką nie-efemeryczną wartość literacką, ale z tego jedynie powodu, że znaleźć w nich można odbicie tego wszystkiego, co przez sześć do siedmiu lat poruszało nasze społeczeństwo w tym zakątku Polski — mniemam więc, iż będzie to zawsze dość ważny przyczynek do naszej historji. Nakreśliłem powyżej dwa główne kierunki, w których mogły rozchodzić się zdania, zostaje mi jeszcze do opowiedzenia w krótkich słowach, dalszy przebieg wypadków, przy czem jako prawdziwy kronikarz lwowski, trzymać się będę przeważnie tego, co się działo we Lwowie.
Gazeta Narodowa, której byłem wówczas współpracownikiem, nie przewidziała konieczności uchwały z dnia 2. marca i zagalopowała się była w przeciwnym kierunku. Gdy jednak tendencją jej było w gruncie popierać politykę Ziemiałkowskiego i hr. Gołuchowskiego, po kilku filipikach przeciw uchwale pogodziła się z nią jakoś i szła dalej za większością sejmu, wówczas jeszcze dość jednolitą. Opozycję reprezentował Dziennik Literacki i Polityczny, redagowany przez p. Juliusza Starkla. Organ ten nie mógł pogodzić się z myślą, iż reorganizację Austrji wzięli w swoje ręce Niemcy i Madiary, i że my nie usunęliśmy się od udziału w tem dziele, z którego powstał dualizm. Traktował on kwestję tak, jakoby jedynie w skutek uchwały z unia 2. marca nie przyszła do skutku „federacja“ austryacka. W zapale federalistycznym i słowiańskim, opozycja ta rozumowała sobie na prawo i na lewo, jak gdyby w Austryi wcale nie było Niemców i Węgrów, lub jak gdyby to były małoznaczące czynniki, bez których woli, a nawet wbrew którym, słowiańskie narody rzeszy rakuzkiej mogą przemienić tę monarchię w „federację słowiańską.“ Napracowaliśmy się nie mało wspólnie z p. Dobrzańskim, aby wykazać fizyczne niepodobieństwo takiej federacji i takiego narzucenia form wykomponowanych przy biurku, silniejszym od nas potęgom. Praca ta nasza nie była bezskuteczną; kraj czytał ekspektoracje federalistów, ale szedł za większością sejmu, chociaż kilku znakomitych bardzo pisarzy i znanych polityków albo sarkało na uchwałę 2. marca, albo wprost łączyło się z federalistami. Do pierwszych należał J. I. Kraszewski, do drugich Leszek Borkowski. Ale obok znakomitych pisarzy i polityków, z którymi dyskusja jest możebną, choć często bezowocną, rodzi się wszędzie wielkie mnóstwo ludzi, którzy ani pisać, ani nawet logicznie rozumować nie umieją, a jednak w danym razie mogą zmącić nie mało wody. Organem takich opozycjonistów stał się Dziennik Lwowski, Organ demokratyczny, wychodzący pod redakcją pp. Henryka Jasińskiego i Karola Gromana. Było to pismo jak najpocieszniej nieortograficzne, niegramatyczne i nielogiczne — ale było, i miało czytelników. Pod jego to auspicjami założono we Lwowie pierwszy w tych czasach klub polityczny i dano mu nazwę „Towarzystwa narodowo-demokratycznego“. Na czele stanął Smolka, obok niego Henryk Schmitt. Przyłączyła się garstka poczciwej, dobrze myślącej młodzieży, która z powodów na wstępie wskazanych, nie mogła pogodzić się z polityką utylitarną. Dalej, wciągnięto w to mieszczan, którzy nie wiedzieli dobrze, o co chodzi, i jedni sądzili, iż pod przywództwem Smolki pójdą zwalczać arystokrację, jak przystało demokratom — drudzy zaś pod przywództwem pp. Jasińskiego i Gromana spodziewali się wpływ na pewne sprawy publiczne zapewnić „prawdziwemu“ mieszczaństwu, t. j. właścicielom domów, warstatów i sklepów — a usunąć od tych spraw „inteligencję“. Ponieważ ciasne pojęcia tego rodzaju jak najmniej dadzą się pogodzić z wyobrażeniami postępowemi, więc sam skład Towarzystwa narodowo-demokratycznego obarczył je u kolebki klątwą śmieszności i nie potrzeba było wielkich wysileń, by pobudzić ogół do śmiechu — dość było przytoczyć od czasu do czasu wiekopomne powiedzenie jakiego „narodowego demokraty“, czyli: tromtadraty.
Pismo humorystyczne Chochlik umieściło było wiersz, w którym taki demokrata prezentuje się publiczności na nutę z „Pięknej Heleny“ Offenbacha:
„Ja jezdem uf demokrata
Tromtadrata, tromtadrata,
Że[1] go Lwuf całyj zna“.
Użyłem później refrenu „tromtadrata“ w kronikach moich jako nazwy generycznej dla całego tego stronnictwa i sfabrykowałem wyraz „tromtadracja“, oznaczając nim wszelką niezgrabność literacką i polityczną. Wyrazy te uzyskały już niemal prawo obywatelstwa w literaturze polskiej i przeżyły zdarzenia, którym powstanie swoje zawdzięczać mają. Jakkolwiek atoli wytykałem „tromtadratom“ nader często ich śmieszności i nielogiczności, wcale niesłusznie obwiniono mię o to, jakobym systematycznem obśmieszaniem zabił opozycję lwowską. Zabił ją kto inny, a to w następujący sposób.
W delegacji galicyjskiej, biorącej udział w Radzie państwa r. 1867 i 1868, przeważne stanowisko zajął był Ziemiałkowski. Przewagę tę niechętnie znosiła ta część arystokracji i szlachty, która nie mogła pogodzić się z myślą, by człowiek z ludu, większego dobił się znaczenia od jaśnie wielmożnie urodzonych. Obok tych ściśle kastowych przesądów, grały jeszcze rolę dążenia polityczne. Ziemiałkowski nie zapierał się swojej przeszłości, był prawdziwym demokratą i w kwestjach, w których to stać się mogło bez ujmy dążeń narodowych, przemawiał za porozumieniem się z liberalną partją niemiecką. Drugi ten powód niechęci był jednak mniejszej wagi, i jestem pewny, że panowie, o których mówię, pogodziliby się byli jeszcze zawsze łatwiej z liberalizmem lewicy wiedeńskiej, niż z osobą Ziemiałkowskiego. Usunąć go atoli nie mogli, póki większość sejmu trzymała się kierunku utylitarnego, a przerzucić się w kierunek opozycyjny było rzeczą niebezpieczną. Ztąd, mimo szemrań, większość sejmu długo była ścianą, o którą Smolka daremnie rzucał swój groch federalistyczny i oprócz tromtadracji lwowskiej, nikt nie chciał przyłączyć się do „biernej opozycji“.
Zresztą, jak tu się przyłączać, skoro w stronnictwie opozycyjnem byłby rej wodził także demokrata i nie karmazyn, Smolka! Szukano więc z pewnej strony kierunku pośredniego, któryby pozwalał odepchnąć zarówno Ziemiałkowskiego, jak Smolkę. Sejm z r. 1868 uchwalił rezolucję, domagającą się dla Galicji odrębnego stanowiska, na wzór tego, jakie ma Kroacja. Rezolucja ta wypadła nieco bałamutnie i jak dziecko, które ma za wiele nianiek, nie wychowała się nigdy. Zrobiono z niej atoli program wobec Wiednia, i ziszczenie tego programu miało być zadaniem delegacji. W r. 1868 i 1869 delegacja prowadzona przez Ziemiałkowskiego daremnie o to się kusiła, natomiast udało się uzyskać ważne koncesje administracyjne: spolszczenie szkół, urzędów i sądów. Wszystko to zdawało się niczem wobec żądań zawartych w rezolucji, z tą zaś szło, jak z kamienia. Wówczas to z większości sejmowej poczęła wyłaniać się partja środkowa, arystokratyczno-szlachecka, usilniej niby, w gruncie zaś tylko głośniej a nieszczerze domagająca się przeprowadzenia programu rezolucyjnego. Wszczęły się spory o to, jak rezolucję pojmować, w jaki sposób wywalczać ją należy. Z początku, rozdwojenie to nie dało dostrzedz się na zewnątrz w właściwej swojej formie, i nie łatwo było dostrzedz celów ukrytych pod najgorliwiej „rezolucyjnemi“ frazesami. Dopiero Kraj założony przez ks. Adama Sapiehę zdradził niezręcznie plan, polegający na tem, by Ziemiałkowskiego usunąć z delegacji, a póżniej — prowadzić tę samą co i on, tj. utylitarną politykę. Gazeta Narodowa wytknęła nielojalność takiego postępowania i zarzucała księciu Sapieże, iż pragnie zająć stanowisko Ziemiałkowskiego, tj. przodować w delegacji, nie posiadając potrzebnych ku temu warunków. Niektóre z tych zarzutów, i to właśnie najsilniejsze, znajdzie czytelnik na dalszych kartkach tej książki.
Książę Adam Sapieha miał nieco dobrych chęci, paraliżowało je atoli zawsze niezrozumienie sytuacji, otoczenie się lichymi doradcami, jakoteż folgowanie bądź osobistym, bądź kastowym i familijnym niechęciom, obok braku jakiejkolwiek wytrwałości. Odgrywał on tedy rolę „czerwonego“ księcia i bywał w razie potrzeby dezawuowanym przez „swoich“ — w razie potrzeby zaś innej, misją jego było prowadzić „ulicę“ tam, dokąd ją zaprowadzić chciano. Mina bezowocnie i bezcelowo opozycyjna, jaką umiał przybierać, rola, jaką odegrał był w czasie powstania, imponowały tym ludziom z „ulicy“, którzy bezinteresownie dawali się brać na wędkę — inni świadomie i dla osiągnięcia bezpośrednich lub pośrednich korzyści, służyli „panu“, jak sługiwała niegdyś demokracja szlachecka. Ogół nie rozumiał o co chodzi, dał się porwać frazesami opozycyjnemi, tem ponętniejszemi, gdy rząd i Rada państwa najmniejszej nie okazywały chęci uczynienia zadość żądaniom kraju. Nad tem, czy kraj może zmusić przeciwników swoich do innego postępowania, nikt się nie zastanawiał, uważano to jako pewnik.
Rozpoczęła się tedy kampania przeciw Ziemiałkowskiemu od nawoływań, iż delegacja powinna złożyć mandaty (bo kto inny chciał w niej zasiadać) i od zarzutów, iż delegaci w Wiedniu starają się tylko o koncesje dla siebie. Zarzutom tym na podstawie informacyj otrzymywanych od p. J. Dobrzańskiego dawałem nieraz ostry wyraz w Gazecie Narodowej — pokazało się atoli wkrótce, iż trafiały one właśnie przeciwników Ziemiałkowskiego. Gazeta występowała wśród tego ciągle przeciw polityce biernej opozycji, którą zalecał Smolka, i przeciw aspiracjom Sapiehów, objawiącym się w Kraju. Nakoniec, z inicjawy Towarzystwa narodowo-demokratycznego, zwołano zgromadzenie wyborców. Na tem to zgromadzeniu, które odbyło się na podwórzu ratuszowem, dotychczasowy „pan mój i mistrz“, p. Jan Dobrzański, wbrew temu wszystkiemu, co dotychczas pisała Gazeta Narodowa, objawił się nagle jako gorący zwolennik Smolki. Łatwo pojąć, iż kto tak jak ja, przez trzy lata pracował nad tem, by za pośrednictwem Gazety przekonać ogół o szkodliwości, ba, niemożebności polityki zalecanej przez Smolkę, o ciasnocie pojęć dominującej w „Tow. narodowo-demokratycznem“ i o egoistycznych dążeniach pewnych figur z arystokracji, tego niepospolicie oburzyć musiał zwrot podobny. Zgromadzenie było nader burzliwe — oprócz Ziemiałkowskiego, Gołuchowskiego i Dubsa, trzech posłów, których „sądzono“, — wszyscy mowcy przemawiali za Smolką. Zamiast wyborców, podwórze pełne było czeladzi i studentów; wśród piekielnej wrzawy powzięto uchwały, wzywające wyżwymienionych trzech mężów do adoptowania polityki Smolki. Nie zapomnę nigdy, jak mocno żałowałem wówczas, iż nie posiadam daru słowa — pałałem bowiem chęcią wydobycia Gazety Narodowej z kieszeni i pobicia p. Dobrzańskiego jej dosadniemi argumentami. Trudno atoli niewprawnemu porwać się na wygłoszenie mowy w takich okolicznościach; kontentować się potrzeba było tem, iż ja i mój kolega Rewakowicz zbliżyliśmy się do Ziemiałkowskiego na trybunie i w ten sposób zanieśliśmy niejako niemy protest przeciw dzikiemu wyciu rozbestwionej zgrai.
Nazajutrz przyszła mi na myśl refleksja, iż p. Dobrzański może tylko w chwilowym napadzie roznamiętnienia, u niego łatwym do przebaczenia, stanął po stronie Smolki. Próbowałem zbadać go, przedstawić mu sprzeczność, w jaką popadł — wszystko było daremnem. Wobec tego zniosłem się wprost z dr. Ziemiałkowskiem, wystawiłem mu, jak daleko doszło obałamucenie opinii publicznej, i jak nagłą jest potrzeba założenia nowego organu, któryby bronił programu umiarkowanego, utylitarnego, porzuconego przez Gazetę Narodową. Myśl założenia takiego organu powstała już była w pewnem kołku obywatelskiem, a ofiarowanie usług z mojej strony okazało się pożądanem. Nie mogę przy tej sposobności pominąć drobnego szczegółu, służącego ku mojej obronie własnej, wobec zarzutów, jakie mi czynił później p. Dobrzański, wprowadzony w gwałtowne konwulsje gniewu założeniem nowego pisma. Oto płacił on mi rocznie o połowę więcej, niż zażądałem i otrzymałem od nowych moich nakładców, a gotów był zapłacić i dwa razy tyle. Sam zresztą przyznał to później, w procesie, który mi wytoczył o obrazę honoru. Wspominam o tem, aby nie dać miejsca przypuszczeniu, iż dla zysku materjalnego wygodne stanowisko nieodpowiedzialnego za nic współpracownika Gazety, zamieniłem za mozolna posadę organizatora i redaktora Dziennika Polskiego.
Posada ta była w istocie nader mozolną. Z jednej strony, gdy zrezygnowali wyżwymienieni trzej posłowie, i gdy w parę tygodni później odbyły się nowe wybory, Dziennik nie mógł przecież w tak krótkim przeciągu czasu przerobić opinii — stał owszem izolowany ze swoim programem, a ci, którzy się z nim zgadzali, nie śmieli jeszcze wystąpić po obywatelsku, publicznie — z małemi chyba wyjątkami: podczas gdy przeciwnie agitacja ze strony sprzymierzonych Sapieżyńców i Smolkistów nie zaniedbywała niczego i nie pogardzała żadnym środkiem. Z drugiej strony grono założycieli Dziennika składało się z członków, którzy jednę tylko mieli myśl wspolną, a to, potrzebę umiarkowania, a więc wstręt do programu Smolki (ówczesnego). W miarę, jak pokazywało się, że ci, którzy dla obalenia Ziemiałkowskiego wyzyskali organizację Tow. narodowo-demokratycznego, ani myślą o prowadzeniu polityki skrajnej, ale owszem gotowi są paktować z rządem, jak Ziemiałkowski — i w miarę jak Dziennik obok umiarkowanych zapatrywań na politykę wiedeńską począł rozwijać program rzetelnie liberalny, poczęli go odstępować jeden po drugim jego założyciele, i byłby upadł, gdybym w stanowczej chwili nie podjął się był prowadzenia go na własną rękę, wziąwszy do pomocy p. W. W. Smochowskiego.
Pierwszy sejm po upadku Ziemiałkowskiego, wysłał do Wiednia nie Smolkę, ale Wilda — kierownictwo delegacji objął p. Grocholski. Trafiono na taką sytuację, iż mniejszość gabinetu (Potocki i Taaffe) wraz z koroną, a raczej korona i jej bliżsi doradcy wraz z tą mniejszością, sprzykrzyła sobie burgerministrów i gotowa była pozbyć się ich przy pierwszej sposobności. Zamiast więc bronić rezolucji, p. Grocholski od razu wszedł w tę kombinację, która prowadziła niby do „ogólnej ugody“ z wszystkiemi krajami. Dziennik Polski codzień przypominał delegacji i krajowi, iż mamy przecież program „rezolucyjny“, dla którego ziszczenia tyle narobiono hałasu we Lwowie. Delegacja szła swoją drogą, a kraj dziwił się, że osławiony Dziennik ma słuszność, i że w istocie najzawziętsi rezolucjoniści ani trochę już nie dbają o rezolucję. Nakoniec delegacja ustąpiła z Rady państwa, gdy jej to z góry polecono — Smolka, który wiecznie powtarzał, iż noga jego nie postanie w parlamencie wiedeńskim, tryumfował. Tryumfowało Towarzystwo narodowo-demokratyczne i iluminowało miasto. Ale większość wyborców inaczej już zapatrywała się na sprawę. Przy nowych wyborach wyszedł z urny Ziemiałkowski, a Smolka omal nie upadł. Sejm tylko, wierzacy w mądrość polityczną p. Grocholskiego, nie chciał mu dawać niebezpiecznego współzawodnika, i zamiast niego, z posłów lwowskich wybrał do Wiednia Smolkę.
Smolka, po wszystkiem co się stało i co się gadało — przyjął wybór i pojechał do Wiednia.
To było ciosem śmiertelnym dla „tromtadracji“ lwowskiej, nie zaś
ośmieszanie jej w kronikach. Mógłbym był długo jeszcze wykazywać, że ten i ów nie umie gramatyki, że tamten znowu nie wie nawet, jak powinna wyglądać federacja, że trzeci nakoniec plecie trzy po trzy o demokracji a służy panom — wszystko to byłoby nie przekonało ogółu. Ale kiedy sam prorok federacji i opozycji biernej zaparł jej się tak radykalnie, i kiedy w delegacji później mimo wszelkich usiłowań (za ugodowych czasów hr. Potockiego), zajął nader podrzędne stanowisko, ludzie uwierzyli nakoniec, iż brak logiki jest śmiesznym, a blaga naganną. Odtąd przebaczono kronikarzowi, pogodzono się z nim po części.
Tyle co do programu politycznego austryacko-galicyjskiego, który służył za podstawę moim artykułom. Co się tyczy ich kierunku społecznego, który zarówno z politycznym w tak długim przeciągu czasu równie zawsze jasno i dobitnie w nich występuje, zbytecznem byłoby bronić go w tej przedmowie — potrzebaby spisać tomy i powtarzać rzeczy dawno już i lepiej napisane, aby uzasadnić teorię; co do praktyki zaś, tj. co do pojedyńczych osób i wypadków, eventus magister. Są to zresztą artykuły z natury swej polemiczne, którym rozumny czytelnik przebaczy ich złośliwość tu i owdzie przebijającą, jeżeli uwzględni, iż były one najczęściej jedynym środkiem agitacji, użytym przeciw całemu mnóstwu demagogicznych i publicystycznych zabiegów i napadów z przeciwnej strony. Nie hałasowaliśmy na mownicy, nie puszczaliśmy plotek po kasynach, nie wywieszaliśmy sztandarów jaskrawych, by je opuścić nazajutrz — ale pisaliśmy tylko: rzecz naturalna, iż czasem potrzeba było pisać pieprzno i ostro.
Lwów, w maju 1874.
Mimo złotego prawidła, że każdy piszący powinien od razu wpadać in medias res i unikać wszelkiej nudnej i rozwleklej przemowy, trudno mi tym razem obejść się bez wstępu, choćby tylko dla wytłumaczenia łaskawemu czytelnikowi, dla czego oprócz kroniki codziennej, obdarzam go drugą kroniką w fejletonie?
Otóż czynię to dla kilkudziesięciu bardzo ważnych przyczyn. Najprzód, jako kronikarz z profesji, muszę być tego przekonania, że kronika jest najlepszym ze wszystkich wyrobów kunsztu dziennikarskiego, gdy zaś czego dobrego nie może nigdy być za wiele, więc dla czegoż nie mam ofiarować czytelnikowi drugiej kroniki, oprócz już istniejącej? A powtóre, powiem w sekrecie, i to bez wszelkiej niekoleżeńskiej zawiści, że kolega mój, kronikarz codzienny, potrzebuje koniecznie pomocy, wyręczenia i uzupełnienia. Sterał on się i postarzał, a co najgorsze, przestał być zupełnie prawie kronikarzem lwowskim. Sprawozdania ze zgromadzeń przedwyborczych, czynności Rad gminnych i powiatowych, ruch stowarzyszeń, czytelnie ludowe, pożary wiejskie, nadużycia organów gminnych, zaproszenia, nominacje, wszystko to sypie się na niego jak z rękawa, koncerta i teatr odbierają mu resztę humoru, a sprostowania — o, te nieznośne sprostowania, dręczą go i zabijają. Jeżeli komu, to jemu owa baszta przemyska zwaliła się na głowę, jego to panowie nauczyciele szkoły realnej w Jarosławiu omal nie pozbawili życia[2], a „a oni opozycja“[3], skoro przyjdą do steru, powieszą go na pierwszej latarni.
Zdaje mi się, że wykazałem już potrzebę i pożyteczność niniejszej kroniki jaśniej, niż p. Juliusz Starkel istotę plam na słońcu, i że mogę się wstrzymać od wyliczenia reszty powodów, które mię skłaniają do współzawodniczenia z kronikarzem codziennym. Czas już przystąpić do rzeczy, tj. do owego uzupełnienia i pokrycia braków kroniki codziennej, które obiecałem na wstępie.
Kronika powinna dawać obraz życia miejscowego, lwowskiego, powinna podawać ciekawe wiadomości z bruku. Kolega mój zaniedbywał to dotychczas, może dla tego, że mamy tu we Lwowie bardzo mało bruku, a jeszcze mniej życia. Kilka ulic brukowanych wewnątz miasta zasypał śnieg, i nie ma nadziei, żebyśmy przed odwilżą wiosenną zobaczyli, jak wygląda bruk lwowski. — Zmiatanie i wywożenie śniegu odbywa się tylko o tyle, o ile to jest niezbędnem dla komunikacji jednej sekcji świetnej Rady miejskiej z drugą; reszta miasta zasypana jest, jak jaki wąwóz w Karpatach, zastawiona sągami drzewa, piłowanemi i rąbanemi na ulicy, i niebezpieczna do przebycia dla pieszych, z powodu ciągłych karuzelów, wyprawianych przez fiakry jedno- i dwukonne, które zdają się wszystkie należeć do stronnictwa ruchu i nie cierpieć spokojnego wyczekiwania. Tyle też tylko u nas życia i ruchu, ile go okazują sanki fiakrów i wielkich panów. Zresztą życie publiczne spi, i jak twierdzi korespondent † w Czasie, budzone bywa tylko czasem „z dołu“, teroryzowaniem opinji, paszkwilami itp. Że szanowny korespondent ten nie zbudzi życia publicznego, to pewne, bo właśnie w ostatnim swoim liście ze Lwowa upewnił z góry, że co do nominacji hr. Potockiego na ministra, wszystko odbyło się jak najlepiej, i przechodząc do porządku dziennego nad „krzykactwem“, które „z dołu“ śmie twierdzić przeciwnie, naciągnął na uszy pobożną swoją szlafmicę i usnął, chrapiąc Czasowi swoje wotum zaufania. Nie przerywajmy mu słodkiego spoczynku, niechaj marzy błogo o workach z świętopietrzem i o legionach żuawów nadpełtwiańskich, bieżących na pomoc zagrożonej świeckiej władzy Ojca świętego — z obydwoma najpobożniejszymi korespondentami Czasu — rzymskim i lwowskim, na czele.
Dwa możemy tylko zapisać objawy niejakiego życia we Lwowie. Najprzód, pewien organ „opozycyjny“ zapowiada, że będziemy mieli „wielu bali“ tych zapust. Gramatyki będziemy się uczyć zapewne dopiero w Wielkim Poście, jeżeli w ogóle zasada opozycyjna pozwoli nam przyjmować jakiekolwiek stałe prawidła, narzucone przez Kopczyńskiego, Sucheckiego albo Mateckiego. Ci gramatykarze są nieznośnymi absolutystami, i każą np. wszędzie i zawsze stosować się do czasu i do przypadku, słowem, są to ukryci zwolennicy polityki utylitarnej. Zresztą, cóż na tem zależy, czy kto zrobi byków jedenaście, czy „jedenastu?“ Wracając do owych „bali“ powiemy, że będą one miały same cele dobroczynne, tańcująca ludzkość przyjdzie w pomoc ludzkości cierpiącej, każdy hołubiec, po odtrąceniu kosztów, otrze jednę łzę z oczu niedoli, albo przysporzy dochodu pożytecznemu jakiemu stowarzyszeniu. Będzie to prawdziwy tryumf Terpsychory nad odezwami p. burmistrza, wzywającemi do składek na ubogich, a tak bezskutecznemi.
Drugim, więcej publicznym objawem życia, jest wzrost dziennikarstwa.
krajowego. „Oni opozycja“ rozszerzyli swój format o 17¼ cala kwadratowego i podwyższyli cenę przedpłaty w stosunku do zwiększonych kosztów nakładu. Nie dość na tem: słynny z wiarogodności korespondent lwowski w Dzienniku Warszawskim zapowiada tworzenie się drugiej, sejmowej opozycji, która jeżeli przyjdzie do skutku, zechce może miec także swój organ osobny. Co więcej, większość koła polskiego ma, według tego samego cennego źródła, czuć potrzebę bronienia swoich uchwał wobec opinii publicznej i myśleć o potrzebie założenia osobnego dziennika, — Co za świetna perspektywa, tak dla życia publicznego w Galicji, jak i dla młodzieży, dorastającej do pióra i dla urzędujących już kronikarzy! Będą, ich wydzierać sobie — przepłacać; zapewnią im egzystencję! Być kronikarzem większości, to prawie to samo, co być urzędnikiem przy Wydziale krajowym — zbierać wiadomości brukowe dla opozycji, to patent na członka komisji edukacyjnej, którą sobie na przyszłość wywalczymy. O, gdyby też korespondent Dz. Warsz. tym razem przynajmniej pomylił się, i niechcący powiedział prawdę, co do powstania tej nowej opozycji i nowych dzienników! Niestety, pomyłka tego rodzaju nie wydarza się nigdy temu korespondentowi, nawet przez sen, nawet po „szampańskim“ na cześć zawiązującego się, russko słowiańskiego klubu!
W sprawie tego klubu możemy zapewnić, że przystąpienie zamieszkałych tu we Lwowie Czechów do projektów Słowa, jest tylko pium desiderium organu świętojurskiego. Czesi zakładają własną besedę, i należy pamiętać, że najprzód nie każdy Czech czuje potrzebę moskwicenia się, a potem Czesi, mieszkający we Lwowie, są albo urzędnikami rządowymi, albo żyją w ciągłej styczności z ludnością, której frakcya russko-słowiańska jest tylko stutysięcznym ułamkiem: trudno więc przypuszczać, by chcieli lub mogli bawić się w demonstracje tego rodzaju, jak tworzenie klubów „słowiańskich.“ Klub taki uchodziłby wobec dzisiejszych stosunków za kopię komitetu petersburskiego, p. Tołstoja, w miniaturze, choć w gruncie byłby tylko komiczną, parodją, windykując dla siebie wyłącznie charakter słowiański, wśród tak jednolitej słowiańskiej ludności, jak nasza.
To ostatnie twierdzenie wyda się może za śmiałem; Galicja jest przecież deutsch-slavische Provinz, a Lwów musi mieć po części niemiecką ludność skoro ma nawet teatr niemiecki, w którym co wieczór ma być pełno widzów. Gdy faktu tego nie sprawdził dotychczas kolega mój, kronikarz codzienny, więc przyznam się, że raz cichaczem, ażeby się nie narazić na przycinki z jego strony, poszedłem na przedstawienie niemieckie. Z przezorności, zostawiłem w domu kapotę i rogatywkę, ubrałem się kosmopolitycznie jak radca szkolny, [4] i wcisnąłem się do sali, by zobaczyć, jak też wygląda scena i publiczność niemiecka. Jakież było moje zdziwienie, gdy przebyłem szczęśliwie żywą zaporę, którą na miejscach „stojących“ tworzą pp. oficerowie załogi swojemi ostrogami, pałaszami i rycerskiemi postawami, i gdy rzuciłem okiem po krzesłach. Same znajome, polskie twarze powitały mię stamtąd — a raczej, nie powitały, ale owszem udały, że mię nie poznają — bo odwracały się odemnie jak najstaranniej: snać właściciele ich chcieli zachować ścisłe inkognito. Zauważałem, że starsi panowie zajmowali miejsca najbliższe sceny, i uzbrojeni byli w 24 funtowe binokle, nieustannie skierowane ku scenie. Tam na deskach odbywała się właśnie akcja niezmiernie dramatyczna: Parys miał uprowadzić piękną Helenę w oczach małżonka jej, Menelausa. Greczynka ta miała na sobie dwa kostjumy, jeden, używany jeszcze przez matkę Ewę, nim się okryła liściem figowym, a drugi, skrojony podług mody lakońskiej, ale tak jakoś źle uszyty, że popruł się przypadkiem zapewne, w wielu miejscach i odsłaniał ów pierwszy kostjum, któryby i bez tego można było widzieć jak najdokładniej, bo tunika i peplum były z przezroczystej zupełnie gazy. Starsi panowie, siedzący w pierwszych rzędach krzeseł, śledzili wszystkie te szczegóły z natężoną uwagą, przy pomocy szkieł. Zapewne zastanawiali się, jak mało wydatków musieli mieć ci Grecy, żeby ubrać swoje żony podług najnowszej mody. Młodzież biła oklaski, z różnych miejsc wołano z włoska po lwowsku: Bravo Fiszerka! a ja przekonawszy się, że tutejsi wielbiciele pięknej Heleny są przeważnie słowiańskiego pochodzenia, wyszedłem, ku nie małemu zgorszeniu niektórych widzów, którzy musieli mi się ustępować i szemrali głośno: Wie kann man in so anem Moment herausgehn!
Nie wiem, kto teraz będzie zapełniał salę na przedstawieniach niemieckich, skoro panna Fischer odjechała do Hamburgu, a część orszaku pięknej Heleny wybiera się także w drogę. Pieniądze, które publiczność nasza zapłaciła za bilety, dla widzenia obudwu kostjumów pięknej Heleny, nie odwróciły od p. Bluma stanowczej klęski, równie jak krakusy hr. Starzeńskiego nie zapobiegli przegranej pod Königgrätz.
Czyż wszystkie nasze lojalne usiłowania okażą się tak bezowocnemi?
Mało mi w tym tygodniu kronika codzienna zostawiła materjału, jeszcze niezużytego. Kolega mój oddał mi do zreferowania tylko jednę korespondencję ze Złoczowskiego, donoszącą o ubiciu wilczycy na polowaniu koło Białegokamienia. Sam nie śmiał on tykać tego przedmiotu, bo sparzył się był właśnie na doniesieniu o śmierci pana marszałka powiatu brzozowskiego. Czas pospieszył ze sprostowaniem: pokazało się, że obywatel ten żyje, a po bliższem dochodzeniu wyszło nawet na jaw, że cała Rada powiatowa brzozowska żyje także i ma się jak najlepiej. Kolega mój z tego powodu miotany był sprzecznemi bardzo uczuciami. Z jednej strony nie posiadał się z radości, że nie straciliśmy dotychczas ani jednego marszałka powiatowego z pełnej liczby 74, z drugiej zaś markotno mu było, że dał się zmistyfikować swojemu korespondentowi. Łatwo więc pojąć, że po tak niemiłem zajściu, przyjął z nadzwyczajną oględnością doniesienie o zgładzeniu wilczycy w lasach złoczowskich. Nazajutrz bowiem, ta sama wilczyca mogla n. p. pożreć cielę, konia, albo broń Boże, nawet którego z c. k. urzędników od katastru, ztąd nowe sprostowania, wyjaśnienia i uzupełnienia. Jednakowoż mimo dzisiejszej ostrożności swej, kolega mój obdarzył wczoraj czytelników całym szeregiem nowin miejscowych: napad i rabunek koło mostu św. Jana, samobójstwo żołnierza na szyldwachu, pożar w fabryce zapałek — wszystko to razem powinno zadowolić ciekawych, a może nie zostaje nic, o czem bym mógł zdać sprawę, jak tylko ruch karnawałowy, ruch literacki i artystyczny.
Co się tycze pierwszego, objawia się on bardzo słabo, ale tymczasem z Nowin każdy przekonać się może, że stroje balowe naszych pań będą, bardzo świetne tego roku, i że powinniśmy w budżetach naszych oprócz wydatków na sprawy „wspólne“ preliminować także jak najszczodrzej obliczone kwoty na garderobę piękniejszych połów naszych, jeżeli nie chcemy, by nasze stadła małżeńskie przedstawiały widok takiego rozstroju, jaki panował między Przedlitawią a Zalitawią, nim p. Beust pogodził strony sporne, za pomocą częściowego rozwodu. Mniemam zresztą, że nie w jednym domu zapanowałby pokój rajski i zgoda zupełna, gdyby w nim zaprowadzono system dualistyczny.
Mówią, żo moda jest niestałą, pełną kaprysów i t. d. Otóż w tym roku nie wymyśliła ona dla naszych pań nic nowego. Ta sama oszczędność u góry, i ta sama rozrzutność u dołu co przeszłego karnawału, oprócz nic nie znaczącej zmiany w stosunku objętości sukni do długości ogona. Tylko tarlatany, atłasy i t. p. są innego koloru i po cenach nierównie wyższych; trzeba przecież dać zarobek magazynom mód i tym biednym lichwiarzom, którzy pomarliby z głodu, gdyby zapusty nie otwierały im pola do obszerniejszych spekulacyj pieniężnych!
We wtorek inaugurowano uroczyście tegoroczne zapusty pierwszą redutą. Nie udała się ona, jak zwykle każda pierwsza reduta: naliczono masek zaledwie cztery, a według Dz. Lwowskiego tylko dwie. Pod tym względem, tak jak w sprawie ilości kiksów spiewaka p. Wojnowskiego[5], zachodzi różnica między informacjami „opozycji“, a naszemi. Jeżeli to dłużej potrwa, to każda zabawa karnawałowa może dostarczyć przedmiotu do dyskusji zasadniczej między nami a „nimi, opozycją“.
Wczoraj odbył się także bal żydowski, z którego dochód przeznaczony jest na korzyść uczącej się młodzieży, wyznania mojżeszowego. Widzieliśmy z przyjemnością, że litografowany „porządek tańców“ tego balu ułożony jest nietylko po niemiecku, ale i po polsku. Dowodziło to, że znaczna część wykształconych żydów używa w konwersacji między sobą języka polskiego. Tymczasem między nami jest jeszcze bardzo wielu sceptyków, którzy twierdzą, że żydzi nigdy nie będą Polakami, bo — tak brzmi stereotypowy argument — żydzi robią wszystko tylko dla interesu. Rozumowanie to jest z gruntu fałszywe. Jeżeli już kto koniecznie przypisuje żydom więcej egoistycznego powodowania się własnym interesem, niżby go nam, nie-żydom zarzucić można, to przypuszczenie takie nietylko nie wyklucza możności, by żydzi zostali Polakami, ale owszem pozwala mieć jak najlepsze nadzieje w tej mierze. Wszak właśnie interes nakazuje żydom, by starali się jak najwięcej zlać z nami. Wolnomyślne ustawy zapewniają im tylko równość wobec prawa, ale nie emancypują ich pod względem towarzyskim. Żadna ustawa nie usunie przesądów, objawiających się w sposób tak przykry i uwłaczający godności człowieka, w prywatnem pożyciu chrześcian i żydów, póki zewnętrzne różnice tak ważne, jak np. język, odszczególniać będą jednych od drugich. Żydzi muszą się tedy starać, pod względem językowym być Polakami, i jak widzimy, starają się oni o to więcej, niż my z naszej strony dbamy o zupełne usunięcie przedziału, który istnieje jeszcze między nimi a nami.
Wiele rodzin żydowskich, mieszkających we Lwowie, używa od dawna języka polskiego w pożyciu domowem, w wielu innych domach wzięto się w ostatnich czasach bardzo gorliwie do nauki tego języka. Najlepszym środkiem do wydoskonalenia się w polskim języku byłoby niezawodnie, gdyby dzieci żydowskie mogły pobierać nauki w jednych zakładach z dziećmi polskiemi. Tymczasem z jednej strony stają temu na przeszkodzie przesądy starowierców żydów, którzy nie mogą się zgodzić na to, by ich dzieci siedziały na jednej ławce z żydami i żydówkami. W pewnym zakładzie wychowawczym dla kobiet pobierają nauki między inne mi także córki nadzwyczaj zacnych i szacunku godnych rodzin żydowskich. Panny te pod względem wykształcenia naukowego i poloru towarzyskiego nietylko nie ustępują koleżankom swoim chrześciankom, ale byłoby nawet do życzenia, żeby wszystkie nasze panny mogły w tej mierze równać się z niemi. Otóż znalazło się mimo tego wszystkiego kilka pań, które odebrały córki swoje z tego zakładu, bo nie chciały, by te kolegowały z żydówkami! Sądzimy, że nasza opinia publiczna, którą często, niestety, nadaremnie proszono o interwencję w różnych wypadkach, tym razem zdobędzie się na stanowcze potępienie tego śmiesznego aktu nietolerancji.
Opinia publiczna! Dla dziennikarza jest ona tem, czem armaty są dla. monarchów — ultima ratio. Zdarza się w nowszych czasach bardzo często, że ludzie grożą sobie tą bronią, jak Napoleon III. i Bismark szaspotami i iglicówkami. — „Panie profesorze, rzekł niedawno pewien obywatel tutejszy, którego synek zarówno z ojcem należał do bezwzględnej „opozycji,“ t. j. okazywał nieprzełamany wstręt do wszelkiej nauki — panie profesorze, jak pan nie dasz dobrej klasy mojemu Bonifasiowi, to pana podam do gazet“. I w istocie strzelił później do nieustraszonego ową groźbą profesora, nie kulą z rewolweru, ale „petitem“ z 12-calowego dziennika. Szczęściem, nabój był słaby i zrobił więcej huku niż szkody. Był to kiks dziennikarski, i nic więcej.
Zresztą, z powodu może złego powietrza i panującej powszechnie chrypki, „kiksy“ takie wydarzają się teraz nader często. Oto krzyżykowy korespondent Czasu, zbudziwszy się po ostatniej swojej drzemce, którą skonstatowałem w przeszłej „Kronice“, robi bardzo ciekawe studja i spostrzeżenia meteorologiczne, i powiada, że wszystko pójdzie „trybem normalnym“, a nie wie jeszcze, że tam na górze, w artykule wstępnym, wiatr wieje już z całkiem innej strony. Jest to „kiks,“ który psuje harmonię w szpaltach poważnego organu, ale na usprawiedliwienie „krzyżyka“ musimy przytoczyć, że nie mógł wiedzieć, iż redakcja śpiewać będzie na inną nutę, nim kolej zawiezie pocztę ze Lwowa do Krakowa. Wotum zaufania, które on dał Czasowi w sprawie nominacji hr. Potockiego na ministra, przez ten krótki przeciąg czasu zapotrzebowało, jeżeli nie modyfikacji, to uzupełnienia. Krzyżyk powinien był powiedzieć nietylko to, że wierzy, iż skład redakcji Czasu nie ulegnie zmianie, ale powinien on był dodać, że wierzy, iż ta sama, dzisiejsza redakcja, w razie potrzeby potrafi pogodzić interes familijny i krakowski z dotychczasowym swoim programem. Po co sprowadzać drugiego fryzjera, skoro ten, co ostrzygł, potrafi także ogolić? Giboyer układał doskonałe mowy dla oratorów klerykalnych, i pisał potem niemniej dzielne refutacje, które kładł w usta mowcom stronnictwa przeciwnego. Kto przeczytał z uwagą wczorajszy leader Czasu, ten mógł przekonać się, że „jakiekolwiek pierwej było zdanie“ tego dziennika o kandydaturze hr. Potockiego do teki ministerjalnej, teraz obiecuje on popierać wszelkiemi siłami nietylko rolniczą, ale i polityczną działalność nowego członka gabinetu, a nawet rozpoczyna już kampanię w tym kierunku twierdzeniem, którego logiczności mogliby mu pozazdrościć „oni, opozycja“ lwowska. Hr. Potocki nie stawiał żadnego warunku przy objęciu teki, „bo tamci kandydaci także żadnych nie stawiali“, czyli, innemi słowy, ponieważ ani dr. Herbst, ani p. Plener, ani żaden inny z tych panów nie żądał zaprowadzenia języka polskiego w urzędowaniu władz i sądów galicyjskich, więc hr. Potocki także tego nie żądał. Dodajmy, że według Czasu polityka tego rodzaju nazywa się utylitarną, a poznamy, jak logiczną i wierną zarazem obronę „familia“ znalazła w Czasie, i jak mało potrzebną byłaby zmiana redakcji.
W ogóle niktby się nie domyślił, do czego może czasem przydać się loika. Jeżeli polityka ministerjalna i „familijna u gromi nią tak świetnie tych, co wymagają, by hrabia jak kramarz targował się o jakieś drobne koncesje, to umieją jej użyć i „oni opozycja“. Oni nie chcą, aby Polak wszedł do gabinetu przedlitawskiego, złożonego z samych Niemców, ale nie mieliby nic przeciw temu, gdyby Polak, p. Miłaszewski objął dyrekcję sceny niemieckiej we Lwowie. Tamto wyjdzie na szkodę Galicji, to zaś będzie bardzo pożytecznem dla tutejszej sceny polskiej. Już ta jedna okoliczność, że p. Miłaszewski kierując sceną niemiecką, będzie może kiedy zmuszonym przeczytać Szylera w oryginale, i przestanie go brać od Francuzów, przemawia za oddaniem mu sukcesji po p. Blumie. Dalej, biorąc subwencję, pochłanianą dawniej przez dyrektorów niemieckich, p. Miłaszewski będzie mógł utrzymywać wspólne polsko-niemieckie chóry i balet, a oraz ujrzy się w możności przyswojenia kankanu, tego wielkiego postępu choreografii nowoczesnej, zacofanym o pół wieku deskom teatru Skarbkowskiego. Administracja fundacji Skarbkowskiej, związana kontraktem, nie będzie mogła zaniechać przedstawień niemieckich, choćby ją rząd od nich uwolnił, i tak obydwie sceny będą kwitły nadal równie świetnie, jak dotychczas. Ktoby zaś był innego zdania, tego Dz. Lwowski zastrzeli tym samym petitem, którym niedawno ubił tylu dzików i którym zwykle strzela... byki.
Ktoby sądził o Lwowie według tego, co o nim piszą, musiałby przypuszczać, że jest to miasto, w ktorem niezmiernie kwitnie sztuka dramatyczna. Korespondencje, umieszczone w dziennikach zamiejscowych, o niczem, nie mówią tyle, co o tutejszym teatrze, w miejscu zaś pojawia się sześć dzienników, które dosyć regularnie umieszczają recenzje z przedstawień polskich. Od Nowego Roku nawet urzędowa Gaz. Lwowska należy do tej liczby. Dziwnym zbiegiem okoliczności, wraz z powiększeniem się liczby recenzentów, w głównych punktach zapanowała zgoda między nimi.
Jeżeli konstatuję nadzwyczajną i niesłychaną zgodność wszystkich krytyków lwowskich co do teatru polskiego, to chcę tylko powiedzieć, że wszyscy widzą ogólne wady, na jakie cierpi ten teatr, i że ustały już półurzędowe panegiryki na cześć dyrekcji. Trudno jednak zgodzić się ze wszystkiemi twierdzeniami, niektórych mianowicie krytyków. Czasem uderza w recenzjach, obok słusznych, ogólnikowych uwag, zastanawiający brak znajomości traktowanego przedmiotu, albo niczem niewytłumaczona parcjalność. Cóż np. powiedzieć, jeżeli w Dzienniku Literackim, który powinien przecie mieć umiejętnie redagowaną rubrykę artystyczną, czytamy, że głos panny Sobolewskiej jest raczej koncertowy niż operowy, i dla tego brak czasem spiewowi jej — koloratury! Jakże to musi być zbudowaną tem orzeczeniem artystka, której wytknięto brak techniczny tam właśnie, gdzie śpiew jej ma jeszcze najwięcej zalet, i brak ten motywowano słabością głosu, zupełnie tak, jak gdyby kto twierdził, że N. N. nie może zgrabnie tańczyć, bo jest małego wzrostu. Natomiast, w tym samym numerze Dzien. Lit. (z d. 8. b. m.) czytamy, że „do uwydatnienia zalet komedji „Fortepian Berty“ przyczyniło się wiele zupełnie zadawalniające wykonanie roli Berty przez p. Górecką“, i że „artystka ta, mimo małych grzeszków przeciw salonowej gracji, była wcale dobrą Bertą“. Recenzent nasz chciał pannie G. wyrządzić tym sposobem przysługę, że nie wspomniał wcale, iż grała tę rolę — ale bezprzykładna odwaga, z jaką krytyk Dzien. Lit. chwali to, co zasługuje na jak najostrzejszą naganę, wymaga koniecznie kilku słów, wyjaśniających prawdę. Berta jest damą z wielkiego świata, piękną, elegancką, pełną wdzięku w ruchach i w mowie, przytem dumną i tkliwą zarazem. Berta nie może chodzić, jak gdyby wlokła jaki ciężar za nogami, afektować ton wielkiej pani za pomocą mówienia przez nos i lekceważenia zasad ortoepii, nie może mieć miny rozdąsanej gryzetki, gdy jest dumną, i być zimną jak lód, gdy jest tkliwą, — bo w takim razie nie jest „wcale dobrą Bertą“ i popełnia nietylko „małe grzeszki przeciw salonowej gracji“, ale tak kardynalne błędy, że nie powinna się wcale pokazywać na scenie w podobnych rolach, póki się z błędów tych nie wyłamie. Rola Berty napisaną jest tylko dla takich artystek, które nie popełniają żadnych grzeszków przeciw salonowej gracji.
Rozpisawszy się tak szeroko o teatrze, trudno nie wspomnieć o korespondencjach lwowskich w nowo założonym dzienniku wiedeńskim Der Osten. Mówią one bardzo wiele o teatrze tutejszym, a specjalnie fejletonista lwowski nowego tego pisma, uważa za swój obowiązek, udzielać braciom naszym Słowianom, dla których przeznaczony jest Der Osten, jak najdokładniejszych sprawozdań z zakulisowych tajemnic gmachu Skarbkowskiego. Gdy jednak przypadkiem w tej chwili panuje tu wielki brak materjału do kroniki tego rodzaju, więc szanowny fejletonista natężył naprędce swoją wyobraźnię i wymyślił kilka intryg miłośnych i kilka projektowanych małżeństw między hrabiami i baronami z jednej, a artystkami z drugiej strony, Na szczęście nie wymienia on żadnych nazwisk, i kładzie tylko litery początkowe, nad któremi amatorowie takich wiadomostek od dwóch dni daremnie łamią sobie głowy. Kto może być ta panna Z. — piękna blondynka o wielkich niebieskich oczach, w której tak bardzo kocha się brunet, baron K.? Co to za panna P., która złowiła w swoją, sieć hrabiego K.? Czy prawda, że obydwie te pary mają się pobrać? Klucz do tych zagadek zdaje się posiadać p. Żegota Korab, fejletonowy korespondent nowego tego dziennika. „Żegota Korab“ jest to pseudonim, o którym redakcja pod wielkim sekretem powiada nam w przypisku, że ukrywa się pod nim „jeden z najznakomitszych pisarzy polskich“. Ważna ta wskazówka skierowała wszystkie domysły na autora pewnej oryginalnej komedji, tłumaczonej z francuzkiego, ale domysły te okazały się mylnemi, bo pisarz ten, który przyznał się już nieraz nawet do cudzych utworów, zapiera się uporczywie autorstwa powyższych wiadomości. Dopiero czas wyjaśni wszystkie te tajemnice.
Smutnym aktem rozpoczęliśmy tydzień ubiegły, oddając ostatnią posługę mężowi, którego Polska zalicza do najpierwszych, a oraz do najpopularniejszych dziejopisarzy swoich. Wśród ogólnego żalu po śmierci Karola Szajnochy, kronikarz skonstatował jednakowoż objaw, który w stosunkach naszych obecnych wydaje się nader pocieszającym, bo znamionuje zwrot społeczeństwa naszego do normalnego stanu, znamionuje zgodność opinji we wszystkich warstwach i stanach, gdy chodzi o rzecz, dotykającą interesów ogółu. Arystokracja wzięła odpowiedni udział nietylko w obchodzie pogrzebowym, choć zmarły był człowiekiem z ludu, ale wzięła także inicjatywę w sprawie spłacenia jednej części długu wdzięczności, jaką naród winien pamięci Karola Szajnochy. Od czasu, gdy zgasł Joachim Lelewel, to jest, od lat pięciu, zrobiliśmy więc postęp znaczny, nauka i zasługa patryotyczna znajdują dziś to ogólne i powszechne uznanie, które im się należy, które bywa ich udziałem w krajach prawdziwie cywilizowanych. Gdy umarł Newton, i gdy go chowano w grobach Westminsteru, obok odzianych w stalowe zbroje i ukoronowanych Plantagenetów, Tudorów, Stuartów i Welfów — sześciu parów Anglii niosło końce całunu, okrywającego trumnę. My, po raz pierwszy widzieliśmy ekwipaże z herbami na pogrzebie męża, który jaśniał tylko nauką i miłością, swojej ziemi. Niechaj podniesienie tego faktu nie będzie wymówką za przeszłość, ale wyrazem dobrej nadziei na przyszłość.
Noworocznik humorystyczny Chochlika pojawił się dopiero z juljańskim Nowym rokiem. O treści jego tyle powiedzieć można, że natura nie odmówiła mu przyrodzonego dowcipu, ale używa on go, jak zwykle, do lekkiej szermierki w sprawach, niebudzących dość powszechnego interesu. Po co np. poświęcać tyle wierszy tak błahej okoliczności, jak ta, że pod pretensjonalnym tytułem Pszonki drukuje się dodatek do niemniej pretensjonalnego Tygodnika Lwowskiego, w którym nie ma za grosz sensu ani dowcipu, a pełno błędów ortograficznych i językowych“! Mało to kogo obchodzi, bo mało kto wie o istnieniu Pszonki i Tygodnika Lwowskiego. Do najdowcipniejszych artykułów w „Noworoczniku humorystycznym“ należy powieść „On i ona“. Wierszem i stylem, szczęśliwie naśladowanym z Hejnego, opowiada nam autor zdarzenie prawdziwe i dość znane, z życia pewnego niedopieczonego trybuna ludu, który w nowszych czasach obrał sobie bruk lwowski za pole popisu, a podczas powstania pełnił wygodną i bezpieczną funkcję, w duchu bohatera powieści „Pan komisarz wojenny“, drukowanej swojego czasu w Dzienniku Literackim. Dla większego jeszcze bezpieczeństwa nosił w kieszeni rewolwer — ale kieszeń była dziurawa, rewolwer „upadł na głazy i pif, paf puf! — strzelił trzy razy“. Policja krakowska wzięła to za złe bohaterowi powieści, i pochwyciła go w swoje szpony, ale wtem zjawił się anioł, w postaci zakochanej wdowy, która złożyła kaucję i uwolniła tym sposobem z kozy niewinnego męczennika. Z wdzięczności, męczennik puścił ją „w trąbę“ a na pamiątkę nie wziął nic, oprócz kaucji, którą mu sąd wydał, uznawszy go niewinnym. Obecnie wziął on wyłączny przywilej na liberalizm, demokrację i na ducha opozycyjnego — ale interes ten jakoś źle idzie i ex-męczennik ma mieć ochotę, przejść do obozu ministerjalnego. Przecież, kiedy mamy ministra, będziemy mieli zapewne i obóz ministerjalny?.
Ale czas już dać pokój polityce i skandalom politycznym, wszak, to nie należy nigdy do kroniki, a najmniej w zapusty. Co do tych ostatnich, idą one zwykłym trybem — i są ludzie, którzy utrzymują, że bawią się doskonale. Oprócz dwóch redut i balów publicznych, odbyło się kilka większych zabaw w domach prywatnych, nie licząc w to mniejszych „tańcujących wieczorków“. Żywimy ukrytą nadzieję, że i dzisiejszy muzykalny wieczorek w kasynie mieszczańskiem przemieni się w „tańcujący“ i że zabawa pójdzie ochoczo. W ogóle u nas bawią się lepiej w mniejszem kółku, złożonem ze znajomych, niż na zabawach publicznych. Lwów pod tym względem mało ma bardzo zakroju na wielkie miasto. Nie umiemy bawić się z ludźmi nieznajomymi — a już na redutach, to nudzimy się tembardziej, im więcej jest masek. Dowcip, wesołość, są tam kontrabandą — kronikarz nie może zanotować żadnego faktu, przerywaiącego jednostajność, chyba, że tak jak przeszłego roku, który z członków kongresu etnograficznego popisze się próbką przyzwoitości moskiewskiej, albo, że jaka nietutejsza, ale i niekamienna Marco złoży dowody, iż towarzystwo praporszczyków wyrabia niepospolicie czoło, i wzmacnia głowę. Są to jednak fakta, należące do kroniki skandalicznej, która daleko stosowniej i zrozumialej rozgłasza się ustnie. U nas nie weszło jeszcze w zwyczaj opisywać w dziennikach czyny bohaterek tego rodzaju i ich adoratorów, choćby tylko z wymienieniem liter początkowych. W wielkich miastach zagranicznych istnieją, osobne dzienniki, które trudnią się rozgłaszaniem takich szczegółów — my mamy dopiero jeden. Gdy Lwów będzie na prawdę wielkiem, miastem, powstanie ich więcej. Wówczas to i bale „Tirego“ przemienią się w Bal Mabille, i resursa „pod wesołym kirysjerem“ będzie tak powabną, jak Chateau des fleurs w Paryżu, a gdyby nam przypadkiem zabrakło kontygensu żeńskiego do postawienia tych miejsc na stopie cywilizowanej, zapiszemy go z Warszawy, która go ma podostatkiem.
Na nic to się jednak nie przydało, narzekać na skandale, powoływać się na zasady moralne i t. d. Ani to poprawi ludzi zdrożnych, ani też uwolni kronikarza od zdania sprawy z głośniejszych wypadków i wypadeczków miejscowych i z plotek, które idą w ślad za niemi. To też wywiązując się z tego ciężkiego obowiązku, rejestruję tu wszystko, co pod tym względem zaszło ciekawszego w ciągu ubiegłego tygodnia.
Bardzo godnym naśladowania — osobliwie w interesie matek, mających córki na wydaniu — jest przykład wdowca pana Y. — Nie wiem, czy to w skutek obudzenia się błogich wspomnień z czasów pierwszego swego małżeństwa, czy też w skutek zatarcia się wspomnień wprost przeciwnych z tejże samej epoki, dość, że pewnego poranku czy wieczora, pan Y. postanowił ożenić się poraz drugi, by dać matkę swoim dzieciom i babkę swoim wnukom i wnuczkom. Zamiar był równie szybko wykonany, jak powzięty. Kolega w biurze wskazał panu Y. rodzinę bardzo poczciwą, mieszkającą na przedmieściu zielonem, a liczącą trzy córki na wydaniu. Pan Y. ma mało czasu, nie mógł go tedy tracić na długie konkury. Poszedł, zastał wszystkie trzy panny w bawialnym pokoju, przedstawił im siebie i swoje matrymonialne zamiary, dwie starsze uciekły, trzecia najmłodsza została, wysłuchała go, zarumieniła się i przyjęła propozycję. Nie wiem, czy to dowodzi, że młodość jest niedoświadczoną, czy może przeciwnie, że młodsza generacja bywa coraz to sprytniejszą. Dość, że ślub odbył się w tym tygodniu, drużbami byli dwaj młodsi synowie pana młodego, a starostował jego syn najstarszy, żonaty i ojciec rodziny. Panna młoda została więc na prawdę od razu babunią.
Z nowin w świecie literackim i dziennikarskim jest najprzód ta, że Przyjaciel Domowy, który ustąpił był miejsca Tygodnikowi Lwowskiemu, zmartwychwstaje znowu, a to, jeźli się nie mylę, pod tytułem Przyjaciel Ludu. Przyjaciel Domowy był pismem bardzo miernie redagowanem, ale odpowiadał potrzebom pewnej klasy czytelników, i z tego powodu miał wielu abonentów i przyniósł jaki taki pożytek. Tygodnik Lwowski dążył niby do czegoś wyższego, ale zrobił, jak się zdaje, kompletne fiasco. Ani literacka, ani artystyczna część jego nie odpowiada większym wymaganiom, a z tego wynika, że nie utworzyło się dość liczne koło nowych czytelników, podczas gdy dawniejsze przerzedziło się niezmiernie. Przyjaciel Ludu powstaje tedy nie dla rywalizowania z następcą, Przyjaciela Domowego, ale dla zapełnienia luki, która pozostała po tem ostatniem piśmie.
Dalej wypada także wspomnieć, że pan J. S. w Dzienniku Literackim gniewa się na kronikarza i na recenzenta Gazety Narodowej. Pominąć milczeniem gniew pana J. S. byłoby to, rozgniewać go jeszcze bardziej. Wszystko, co jest miernością, albo mniej jeszcze, w braku samopoznania gniewa się, gdy nikt się niem nie zajmuje. Bądźmy więc dobrymi chrześcianami i zróbmy jeszcze raz reklamę panu J. S. konstatując, że gniewa się na nas w Dzienniku Literackim. Gniewa się, bo kronikarz Gazety Narodowej wykazał, że pan J. S. nie rozumiejąc się na muzyce,
wydaje o niej sądy, pozbawione wszelkich innych przymiotów krytycznych, oprócz bajecznej pewności siebie ze strony szanownego krytyka. Tymczasem, kto skończył Heidelberg, jak powiedział o panu J. S. [6] drugi pan J. S., ten ma prawo wyrokować o wszystkiem, nawet o sposobie nauczania drugich tego, czego sam nie umie — tak samo, jak ten, co zna dokładnie chemiczny skład pigułek moryzońskich, może obliczać paralaksę słońca. Zresztą, między panem J. S. a recenzentem Gazety Narodowej zachodzi ta kardynalna różnica, że ten ostatni pobiera zapłatę i bilety do teatru od redakcji, jest więc „gryzmołą“ z urzędu, podczas gdy pan J. S. bierze zapewne pieniądze wprost od abonentów, a lożę w teatrze gratis od dyrekcji — jest tedy „gryzmołą“ honorowym. Na tym przydomku zatrzymujemy się; jeżeli zaś pan J. S. pragnął prowadzić dalszą polemikę w obronie swoich wiadomości muzykalnych, to skończymy tą razą na literze „g“ możemy potem zacząć od „h-dur“ i prowadzić rzecz aż do z, nim wyczerpiemy obopólne nasze argumenta.
Stosownie do uchwały ogólnego zgromadzenia członków „Sokoła“, wypracował Wydział tego Stowarzyszenia regulamin ochotniczej straży ogniowej, złożonej z członków „Sokoła“, i zajął się zaraz utworzeniem tej nowej instytucji. W skutek tego wejdzie ona w życie w ciągu tego tygodnia. Członkowie ochotniczej straży ogniowej odbywać będą swoje ćwiczenia pod kierownictwem komendanta miejskiej straży ogniowej, p. Pranna. W razie pożaru, zajmą się obsługiwaniem sikawek, i ratowaniem zagrożonych zabudowań, a tylko na wypadek wielkiego bardzo ognia, grożącego miastu niebezpieczeństwem i zbyt już rozszerzonego, by mu straż miejska podołać mogła, będą użyci do trudniejszych czynności przy gaszeniu płonących już domów i t. p.
Instytucja ochotniczej straży ogniowej pozwoli młodzieży, ćwiczącej się w gimnastyce, zrobić użytek z nabytej zręczności i wprawy dla dobra ogółu, podczas gdy nauka gimnastyki sama przez się wychodzi jedynie na korzyść tego, kto się w niej wyćwiczył. Przy pożarach widzimy zawsze ze strony młodzieży wrodzony jakiś popęd do niesienia pomocy, tam gdzie jej potrzeba, ale szlachetna ta ochota rozbija się o brak niezbędnej tu wprawy. Ten duch poświęcenia rozwinie się w młodzieży jeszcze bardziej przez udział w ochotniczej straży ogniowej, a ćwiczenie doda jej śmiałości i pewności siebie. Po ukończeniu studjów, młodzież ta rozsiedliwszy się w kraju, będzie mogła wszędzie przyczyniać się radą i czynną pomocą do utworzenia straży ogniowych, na których tak bardzo jeszcze zbywa naszym miasteczkom i większym nawet miastom.
W innych krajach, należenie do ochotniczej straży ogniowej jest obowiązkiem, od którego nie może się uchylić żaden obywatel, ani nawet podróżny w czasie chwilowego pobytu. Znajomy pewien opowiadał nam także, że przybywszy do Nowego Jorku, i stanąwszy w oberży, pierwszej zaraz nocy zbudzony był gwałtownem kołataniem do drzwi. Był to kelner, który go wzywał, by natychmiast udał się do odległej dość części miasta, gdzie wybuchł był pożar. Nic nie pomogło tłumaczenie się, że jest tylko podróżnym, i że prawa amerykańskie nie mogą go zmuszać do wstawania w nocy dla tego, że gdzieś tam powstał ogień. Musiał wstać jak niepyszny i nosić wodę, póki nie ugaszono pożaru.
Naszym wygodnym zwyczajom staro-europejskim sprzeciwia się ten zwyczaj republikański, ale pod tym względem jak i pod każdym innym dobrze będzie, jeżeli przyszła generacja przejmie się silniej od nas poczuciem obowiązku obywatelskiego, tem świętem prawidłem, że w dobrze zorganizowanem społeczeństwie każdy pojedyńczy powinien poświęcać się za wszystkich, a wszyscy za jednego. Nowa instytucja, którą Sokół wprowadza w życie, przyczynić się może niepospolicie do rozwoju tych wyobrażeń i uczuć, tak bardzo nam potrzebnych. Nie mało korzyści przyniesie także karność wojskowa, która będzie zaprowadzona w straży ochotniczej. Młodzież, mierząc się z niebezpieczeństwem, przekona się najlepiej, że w pewnych stanowczych chwilach powodzenie powszechne zawisło od tego, by każdy umiał słuchać, zamiast iść własnym torem. Wszystkie te względy powinny nakłonić rodziców i opiekunów, by w młodych ludziach obudzali lub rozwijali ochotę do brania udziału w tej nowej, tak pożytecznej instytucji.
Gdy przed dziewięcioma laty przeniesiono ztąd dr. Herbsta na uniwersytet pragski, nikt pono nie przewidywał, że ten małoznaczący wypadek może wpłynąć stanowczo na losy dwóch stolic: Lwowa i Pragi. Z politycznej części Gazety dowiedzieli się nasi czytelnicy, co się temi dniami wydarzyło w Pradze, [7] otóż zdaje mi się, że kronikarskim moim obowiązkiem jest rozważyć, co się nie wydarzyło we Lwowie, ale co według wszelkiego prawdopodobieństwa musiałoby się było wydarzyć, gdyby rzeczy poszły były innym torem. Przypuśćmy, że p. Herbst wykładał prawo karne na uniwersytecie lwowskim aż do końca roku 1867. W tem baron Beust koronuje to, co nazywają jego dziełem i pozbawia nas doktora Herbsta. Doktor zostaje Ekscelencją, jedzie do Wiednia dla złożenia przysięgi, potęguje tam w sobie uczucie jednolitości przedlitawskiej i wraca do Lwowa, by policzyć tu serca, przejęte temże samem uczuciem. Z początku, rzecz idzie nieco oporem, nakoniec atoli wrodzona lojalność galicyjska odnosi zwycięztwo. Dwudziestu czterech słuchaczy uniwersytetu przychodzi do przekonania, że Galicja leży po tej samej stronie Litawy, co Wiedeń. Das loyale Volk der Ruthenen łączy się z nimi, bo Moskale obiecują przyjść dopiero na wiosnę — powstaje tedy falanga, złożona z sześćdziesięciu głów, która przygotowuje panu ministrowi serenadę z pochodniami. Ludność tutejsza jest ciekawa, jak każda inna, zbiera się tedy na ulicy, by ujrzeć pierwsze zawiązki przyszłego narodu przedlitawskiego i powitać je zasłużonemi objawami podziwienia. Tymczasem Przedlitawcy nie pokazują się, ale natomiast od Małych koszar, od Ferdynandowskich koszar, od koszar Jabłonowskich i od „cytadeli“ pojawia się piechota, jazda i artylerja. Zdumiony naród gubi się w konjunkturach politycznych, co może być przyczyną tego pojawienia się siły zbrojnej, przeznaczonej do „spraw wspólnych“ na terytorjum wyłącznie przedlitawskiem? — Pewno Prusacy! woła ktoś z tłumu. Prusacy! Prusacy! okrzyk ten powtarza się wkoło, powstaje chaos i zamięszanie ogólne. Wojsko cofa się w porządku do koszar; autor pewnej broszury pędzi na kolej, okrzyk „Prusacy!“[8]brzmi mu w uszach — dolatuje do Sędziszowa i przewraca tam wszystko do góry nogami, szukając za niedobitkami „krakusów“, podczas gdy policja aresztuje tu we Lwowie kilkanaście osób, podejrzanych o rozszerzanie niepokojących wieści.
Pokazało się bowiem, że Prusaków nie ma w tych stronach. Neue fr. Presse donosi z autentycznego żródła, że p. Klihmajerowi wybito dwie szyby, ponieważ ma nazwisko niemieckie i wywodzi ztąd konieczność zaprowadzenia stanu oblężenia we Lwowie, jakoteż rozwiązania Rady szkolnej i Towarzystwa ogrodniczo-sadowniczego. Wtem zjawia się Jego Eksc. pan minister rolnictwa, dobywa z kieszeni najświeższy numer Czasu i odczytuje zeń korespondencję + ze Lwowa, z której wypływa jasno jak na dłoni, że w tej chwili kwestja przyrządzania zupy rumfordzkiej zajmuje wyłącznie wszystkie umysły nad Pełtwią, że papież rzymski jest widomą głową katolickiego kościoła i że człowiek bez łaski poświęcającej nic zasługującego na żywot wieczny uczynić nie może. Niemcy dają się udobruchać, i wszystkie dobrodziejstwa najnowszej konstytucji zostają nam ocalone.
Od wszystkich tych ciężkich prób ochroniły nas jednak łaskawe nieba, ale tem obficiej zesłały je na biednych Czechów, którzy nie mają nawet ministra rolnictwa w gabinecie przedlitawskim, by się wstawił za nimi. Jest to naród nielojalny i twardego karku. Panie! dziękujemy ci, że nie jesteśmy jako ów celnik!
My jesteśmy narodem dobrodusznym, potulnym, nie wybijamy szyb i nie straszymy Prusakami. Gdybyśmy się zgodzili między sobą, ta jak się zgadzamy z obcymi, bylibyśmy nawet tak jak Wiedeńczycy, ein gamüthliches Völkchen, mielibyśmy Schwendera, Sperla, mielibyśmy własną naszą Galmajerkę i bawilibyśmy się doskonale, nie wyjmując od tego redut i balów publicznych, na których panują tego roku tak radykalne nudy. Jak dwie poprzednie, tak i trzecia reduta nie celowała bynajmniej życiem i wesołością, choć natłok w sali był dość znaczny. Masek żeńskich było dużo, a znany purysta lwowski utrzymuje, że widział także kilka „domin“ (zapewne „dominów“). Snuły się one jak cienie po sali i gdyby nie znakomity apetyt, który się u nich dawał dostrzegać, możnaby je było posądzić, że są w istocie tylko cieniami, bo dar mowy zdawał się im być odjęty. Jedna tylko, na dowcipne zapytanie, czy woli orszadę, lub lody? odrzekła z naiwną prostotą: ich wajs niszt!
Kronikarz codzienny wyprzedził mię z opisem balu Towarzystwa wzajemnej pomocy młodzieży handlowej i wdarł się przy tej sposobności w moje atrybucje, pozwalając sobie zrobić kilka uwag nad arystokracją, i demokracją, które wcale nie należą do jego rubryki. Ja jemu przecież nigdy nie wyrządzam podobnej krzywdy i nie staram się go ubiedz z podaniem żadnej wiadomości. I teraz np. wiem, że odbył się tu we Lwowie niedawno obiad dyplomatyczny, na którym wszyscy zaproszeni pojawili się W białych krawatkach, na wyraźne awizo ze strony gospodarza domu. O szczegółach oczywiście przedwczesnem byłoby donosić, — na teraz dyskrecja pozwala mi wyjawić tylko tyle, że przy tej sposobności, jak przy każdej innej, nasi mężowie stanu dowiedli, iż mogą strawić wszystko, a przynajmniej bardzo wiele.
Wracając do balu mtodzieży handlowej, do arystokracji i do demokracji, muszę z ubolewaniem zrobić to spostrzeżenie, że szanowny mój kolega codzienny zdaje się być przejętym zgubną i niebezpieczną doktryną, która dąży do zniwelowania wszystkich stanów. Nie czuje on i nie widzi ogromnego przedziału, który rozłącza subjekta sklepowego od buchaltera, ani tej odchłani, która zionie między tym ostatnim a kupcem, posiadającym własny handel! Teorja to zgubna i prowadząca na bezdroża. Demokracja dobrą jest, ale wtenczas, gdy np. ktoś pracą, zasługami, popularnością wzniesie się nad ogół i budzi w nas zazdrość. Wówczas, na długą, żerdź demokratyczną można zatknąć szpilkę niechęci, potwarzy, paszkwilu i kłuć nią nielitościwie wywyższonego demokratę. Albo jeżeli np. taki demokrata poważy się sam i z rodziną swoją wejść w koła arystokratyczne, to mamy od tego dzienniki liberalne, humorystyczne i tp., by go wystrofowały należycie[9]. Jak Karol Wielki nie zostawił przy życiu nikogo w Saksonii, kto wzrostem przenosił rękojeść jego oręża, tak my nie znosimy, iżby nas kto przerastał o całą głowę, ale też nie zniżamy się do nikogo, ani chcemy go podwyższać do siebie. Oto mamy np. organ, tak ściśle demokratyczny, jak Dziennik Lwowski, który pewnie nie pofolguje żadnemu hrabiemu lub księciu, ani też nie uznaje w kraju żadnej powagi, wyższej nad siebie, a mimo to, tenże sam demokratyczny dziennik występuje przeciw przyjmowaniu służby folwarcznej do Towarzystwa wzajemnej pomocy oficjalistów prywatnych. Dziennik Lwowski tłumaczy, że karbowi, gumienni itd. nie posiadają odpowiedniego wykształcenia i dochodzi do tej konkluzji, że demokracja, która zaczynać się powinna od księcia, kończy się na pisarzu prowentowym. Co jest niżej, nie należy już ani do arystokracji, ani do demokracji i nie warto o tem i mówić. Jedna tu tylko zachodzi trudność: jak określić stopień wykształcenia, potrzebny do tego, by mieć prawo do udziału w Towarzystwie, zabezpieczającem materjalną pomoc na starość lub na wypadek choroby“! Czy między oficjalistami prywatnymi, ekonomami, leśniczymi i td. niema także ludzi mniej i więcej wykształconych? Czy nie może egzystować człowiek ubogi, pełniący funkcję karbowego, albo polowego, a równie wykształcony, jak większa część pisarzy i ekonomów? Dziennik Lwowski powinienby to jednak rozważyć i zdefiniować ściśle, z której klasy trywialnej, normalnej lub gimnazjalnej może człowiek wynieść prawo należenia do Towarzystwa wzajemnej pomocy oficjalistów prywatnych.
Otóż mamy — znowu wdałem się w polemikę dziennikarską, a i tak, już sarkają na mnie, że jestem zbyt skłonnym do dyskusji. Korespondent + napisze o tem do Czasu, ze dwie szpalty bogobojnym i jasnym stylem św. Tomasza z Akwinu, a Dziennik Poznański przedrukuje to i rozgłosi w całej Wielkopolsce. Korespondent + nie lubi polemiki, streszczonej w kilku wierszach — potop jego wymowy rozlewa się szerokim, wolnym prądem i podmula cierpliwość czytelnika. Aby uniknąć wszelkiej borby, wracam do spraw miejscowych, karnawałowych, do „domin“ i „bali.“
Kwestja toalety jest w czasie karnawału kwestją niemniej drażliwą, dla tańczącej ludzkości, jak kwestja iglicówek i chassepotów dla mocarstw, zbrojących się po uszy w celu utrzymania pokoju. Dla naszych pań i panien jest ona niestety głównym przedmiotem wszystkich rozmów, starań i zabiegów. Niedarmo to Klotylda w Rodzinie Benoitonów kanonizuje muślin, który kosztował tak mało pieniędzy i zachodu, a ubierał niemniej dobrze jak wszystkie te modne gałganki, które go dziś zastąpiły. Wszystko to atoli nic nie pomaga. — Sardou pisze satyry, fejletoniści i kronikarze perswadują, przedrwiwają, mężowie i ojcowie załamują ręce: a fryzura coraz to potworniejsza, suknie balowe coraz droższe, ozdoby i ozdóbki coraz więcej wyszukane. Potrzeba w pokorze ducha zgodzić się z tą kapryśną wolą losu i mody i czekać, póki nie dojdzie ad absurdum i nie ulegnie ciężarowi własnej śmieszności. Tymczasem, obok kwestji toalety damskiej, mamy dziś także małą kwestyjkę, która tyczy się naszej własnej, tj. męzkiej garderoby, a w szczególności, garderoby balowej. Mniejsza już o to, czy kamizelka biała, nizko na piersiach wycięta, ma być zapięta na jeden guzik, czy na dwa; mniejsza nawet i o to, czy nie należałoby przyswoić sobie postępowe pończochy i trzewiki ze sprzączkami, bez których we Francji nikt nie może być przypuszczonym do zabaw publicznych — i które stanowią w modzie zwrot od romantyzmu napowrót ku klasycyzmowi, za pośrednictwem epoki rococo. Kwestja, o którą tu chodzi, jest specjalnie lwowską i polega na tem: w co ma ubrać się młody człowiek, idący na bal, skoro nie chce wystawić się na śmieszność, porzucając strój narodowy i przebierając się we frak, z tem wszystkiem co do niego należy — a skoro z drugiej strony długi kontusz z wylotami i pas lity niezbyt jest wygodny w tańcu, a przytem kosztuje bardzo wiele pieniędzy? Zdaje nam się, że rozwiązanie tej kwestji, jest bardzo proste. Wszak i w dawnej Polsce, nim jeszcze zaprowadzono stroje zagraniczne, młodzież tańczyła i to z większą nawet ochotą, niż dsisiejsi młodzi nasi doktorowie i doktorandzi praw i t. d., ale nie uważano tego za rzecz niezbędną, by młody człowiek ubierał się w długie i poważne suknie, używane przez starszych. Były osobne, więcej kuse kroje dla młodszych, które dziś możnaby bardzo dobrze zastąpić czamarką. Windykujemy więc dla czamarki prawo obywatelstwa na balach publicznych i prywatnych, aby wyjść z alternatywy między frakiem, który jest trochę za kusy, a kontuszem, który jest za długi i niezbyt, szczęśliwie figuruje w walcu i kotylionie.
Już to i pod względem swobody w strojach nie ma nad poczciwe i wesołe wieczorki w kasynie mieszczańskiem. Mężowie i ojcowie nie potrzebują poświęcać całomiesięcznego swojego dochodu, by żony i córki mogły bawić się przez kilka godzin; kwestja fraków, czamarek i kontuszów jest tam nieznaną — każdy ubiera się przyzwoicie, ale tak, jak mu się podoba, a główny cel zabawy osiągnięty jest lepiej, niż na zabawach, które kosztują najwięcej pieniędzy. Zabawa taka może powtarzać się co tydzień i co tydzień te same osoby mogą w niej brać udział, podczas gdy kto nie jest bardzo bogatym, może prowadzić swą rodzinę ledwie na dwa lub trzy bale w ciągu jednych zapust. Kasyno mieszczańskie jest jedyną u nas instytucją towarzyską, w której wieje duch prawdziwie demokratyczny, Wszelka koteryjność jest tam wykluczoną — wszelkim różnicom zdań nie wolno tam występować inaczej, jak tylko w formie umiarkowanej dyskusji. To też miastu naszemu powinno wiele zależeć na wzroście i rozwoju tej instytucji. Dotychczas liczy ona pięciuset kilkudziesięciu członków.
Amatorom kroniki skandalicznej przybył trzeci numer dziennika der Osten, o którym wspomniałem przed dwoma tygodniami i którego lwowski fejletonista ma dar wyszukiwania lub fabrykowania ciekawych i nieciekawych wiadomostek w sferach artystycznych. Tym razem doniesienia jego obracają się okoły hipotezy, że dyrekcja teatru niemieckiego dostanie się p. Miłaszewskiemu, i że scena polska skorzysta na tem niezmiernie, bo w skutek nieuniknionego zbliżenia się artystek polskich z niemieckiemi, zniknie u pierwszych wstręt do pewnego rodzaju ról, które nie wymagają wprawdzie wielkich zdolności artystycznych, ale natomiast pozwalają wystawić na widok publiczny wszystkie wdzięki, dane szczodrą ręką przyrody, a zakryte fałdzistemi wymaganiami klimatu. Korespondent w der Osten wie już nawet, kto będzie grał „piekną Helenę“, i kogo to najmocniej ucieszy, — równie jak wie, ilu wielbicieli ma panna* — i panna**. Co do tych ostatnich wiadomości, mógłby je szanowny korespondent schować dla siebie — nie interesują one nikogo poza światem zakulisowym i w ogóle stosunki rodzinne nie są przedmiotem dla publicystyki. W sprawie teatru niemieckiego należy tu zanotować, że administracja fundacji skarbkowskiej nie wstrzymała się od rozpisania konkursu na dyrektora. W konkursie tym dodano jednakowoż warunek, że przyszły dyrektor po sześciomiesięcznej, naprzód zrobionej awizacji ustąpi za wynagrodzeniem, które ma być oznaczone w kontrakcie, a to na wypadek, gdyby rząd zwolnił fundację od obowiązku utrzymywania sceny niemieckiej, lub gdyby nie chciał uwolnić jej nadal od podatku domowego za gmach skarbkowski. Jest to dla Wydziału krajowego, dla delegacji naszej w Radzie państwa i dla naszych reprezentantów w delegacji dla spraw wspólnych doskonała sposobność uzyskania bodaj jednej koncesji dla naszego kraju. Nie dano nam kanclerza ani nawet ministra bez teki, ścieśniono atrybucje sejmu, poddano go juryzdykcji trybunału państwowego, nie usunięto języka niemieckiego z urzędów, ani nawet z wykładów w szkołach, czego dowodzi najlepiej szkoła realna we Lwowie — niechże przynajmniej w tak małej rzeczy, jak sprawa teatru niemieckiego, stanie się podług naszej woli. W Pradze teatr narodowy nie jest poddanym niemieckiemu, jak u nas, i w ogóle Czesi mają od sześciu lat wiele rzeczy, które nam są dopiero, obiecane — ale Czesi nie są narodem tak potulnym, jak my Galicjanie.
W roku zbawienia 1864 — po kilkunasto-miesięcznem przenoszeniu się to na tamtą, to na tę stronę kordonu, po różnych niebezpieczeństwach, trudach i niewygodach, znalazłem gościnne przyjęcie u c. k. sądu wojennego w Złoczowie. Dano mi miejsce na pryczy, na której spało dopiero piętnastu innych kolegów, i pozwolono mi użytkować wspólnie z nimi z konewki i cebrzyka, które stanowiły resztę umeblowania naszego apartamentu, a następnie podoficer, który mnie instalował w tem pomieszkaniu, zapytał mię, czy mi jeszcze czego nie brakuje? Na tak grzeczne zapytanie począłem mu recytować całą litanię różnych drobiazgów, wprawdzie niekoniecznie potrzebnych do godnego odegrania roli męczennika politycznego, ale bardzo pożądanych w życiu codziennem, niepolitycznem choć także czasem męczeńskiem. Pretensje moje zadziwiły bardzo reprezentanta władzy sądowo-wojennej, wytrzeszczył na mnie oczy i spytał, co zacz jestem, iż śmiem potrzebować rzeczy tak zbytkowych, jak krzesła, stołu, łóżka i t. p. Powiedziałem mu, że jestem z profesji kronikarzem, a gdy tego nie mógł zrozumieć, wytłumaczyłem mu, że kronikarz jest to civil, który ma zawsze jak frajter inspekcję w mieście, i podaje do Gazety raport o tem, co się stało. Na to waleczny Rumun zmarszczył czoło i rzekł, rzucając na mnie wzrok pieronujący — „Szrajbpolak is sich ergste Polak fon ollen,“ poczem wyszedł, zamknął drzwi na dwa spusty i zostawił mię pogrążonego w dumaniu nad tem pamiętnem jego powiedzeniem. Później przekonałem się, że cały c. k. sąd wojenny był tego zdania, co ów podoficer, wszystkich moich kolegów bowiem skazano na 2 do 5 miesięcy więzienia, a mnie jako szrajbpolaka na rok, choć nie więcej złego wyrządziłem Moskalom, niż tamci.
Cały ten epizod zatarł się już był w mojej pamięci, gdy oto w środę pismo pana Komersa[10] do pana Jana Dobrzańskiego obudziło drzemiące moje wspomnienia i obudziło je oczywiście na korzyść nowej, konstytucyjnej epoki, w porównaniu z epoką stanu wyjątkowego i systowania swobód obywatelskich. Jakaż to ogromna, niezmierzona różnica między tem, co mi powiedział ów kapral Rumun, a tem, co p. Komers napisał panu Dobrzańskiemu! Trzebaby być zaślepionym, żeby nie widzieć, o ile grzeczniej, przyzwoiciej i wspaniałomyślniej były minister sprawiedliwości traktuje dziś szrajbpolaków, aniżeli ja byłem traktowany przez klucznika w więzieniu c. k. sądu wojennego w Złoczowie! Wprawdzie i dziś jeszcze nie można być pewnym, czy szrajbpolak nie jest ergste von ollen Pollaken, a nawet nie wypływa to wcale z pisma p. Komersa, ale zato w r. 1864 skazano mnie na rok więzienia i dopiero po wysiedzeniu 5 miesięcy c. k. wojskowy komendant obwodu, mając sobie nadaną do tego moc i władze od Najj. Pana, puścił mię na wolność — podczas gdy dziś, prezydent c. k. wyższego sądu krajowego, nieopatrzony tak rozległemi atrybucjami, jak wówczas wojskowy komendant obwodu, nawet samo zarządzenie śledztwa karnego przeciw szrajbpolakowi uważa za rzecz, poniżej swojej godności. Nie tyle więc co do powierzchownej formy, ile pod względem praktycznym, namacalnym, dzisiejsze rządy i sądy konstytucyjne różnią się od rządów kapralskich. Suaviter in re jest dewizą, którą się praktykuje; modus jest rzeczą podrzędną. Stańmy tedy w koło! szrajbpolaki, cieszmy się radujmy!
„Nicht waltet mehr blind das eiserne Schwert,
„Und ein Richter ist wieder auf Erden.“
Il y a des juges à Berlin! Mógłbym to powtórzyć jeszcze w kilku innych europejskich i w 3 do 4 ruskich językach — tak mocno radość przejmuje moje konstytucyjne, przedlitawskie serce. O, bo skoro czuję się niewinnym wobec Boga i c. k. ustawy prasowej — to cieszę się nawet, gdyby mię kto tak sprostował:
— „Nędzny szrajbpolaku! Jestem wielki i silny, mógłbym cię zgnieść, zdeptać, zniweczyć, podrzeć twoją bazgraninę w kawałki, wyrzucić ją za okno, ale nie uczynię tego — bo mi nie tyle chodziło o to, by natrzeć uszu Waszmości, poziomemu szrajbpolakowi, ile mi chodzi o opinię innych Polaków, na której mi wiele zależy. Powiem ci tedy tylko, że kłamiesz, łżesz, zmyślasz i przekręcasz!“
Otóż dopiero, gdy sprostowanie nie zawiera nawet połowy tych energicznych wyrazów! W istocie, konstytucja i odpowiedzialność ministrów jest dobrą rzeczą, a nieodpowiedzialność sędziów jeszcze lepszą.
Tyle się dziś nacisnęło polityki, jurysprudencji i td. na mój horyzont kronikarski, ściśle ograniczony rogatkami miasta Lwowa i linią akcyźną, że omal nie zapomniałem zarejestrować tego, co jest obowiązkowym przedmiotem kroniki. Spieszę wypełnić to i donoszę, że we wtorek, jak powszechnie wiadomo, odbyła się czwarta reduta. Było osób od 2 do 3000. Bawiono się lepiej niż zwykle. Oprócz stereotypowych krakowiaków, debarderów i tym podobnego balastu maskowego, pojawiły się rozmowniejsze nieco domina, intrygowano się, prześladowano, mistyfikowano — słowem, pokazało się, że i bez sążnistych niemieckich afiszów, któremi dyrekcja niemiecka zwabiała samą hołotę — sit venia verbo — reduta może udać się dobrze. Wprawdzie i tym razem towarzystwo było nieco mięszane — jak to już inaczej być nie może, a jakiś pan X. za pośrednictwem Dziennika Lwowskiego użala się, że go jakaś maska nazwała „kulfonem“. Czemuż jej nie odpowiedział, że w dzisiejszych czasach złoto jest taką rzadkością, że nawet kulfon lepszy od banknota, a cóż dopiero od materjału, z którego robią banknoty?
Balów mamy bez liku; Galicja jeszcze nigdy tyle nie tańczyła, co tego roku. Jeźli kiedy, to teraz każdy, co nie może odznaczyć się głową, ma pole do popisu nogami. Obok arystokracji rodowej i arystokracji pieniężnej, mawiają coś także o arystokracji rozumu; otóż wyrabia się jeszcze czwarta arystokracja — kotylionowa, czyli „podokracja“. Opowiadano mi o balu nader świetnym i licznym, na którym wśród największego zapału choreograficznego powstała między prowadzącymi tańce podokratami (vortänzerami) scysja: jeden kazał grać polkę, drugi walca. Muzyka próbowała podobno grać jedno i drugie razem, a potem umilkła. Wszystkie pary tańczące stały w dreptającem oczekiwaniu, podczas gdy obaj podokraci udali cię na ustęp i wrócili dopiero po gruntownem przedyskutowaniu spornej kwestji. Później przyniesiono na salę prymitywny nieco kosz, zawierający bukiety, które miały być dawane damom na podziękowanie za ordery kotylionowe. Jeden z gości, który nie tańcząc, otrzymał był taką dekorację, chciał mieć bukiet, by podziękować damie. Podokrata, władający koszem, zarzucił w tył wyloty, zmierzył dumnie wzrokiem śmiałka i dał mu do zrozumienia w sposób całkiem „prezydjalny“, że mógłby go za to należycie ukarać, gdyby tego nie uważał za rzecz „poniżej swej godności“. Oczywista rzecz, że stało się to nie we Lwowie, ale w jakiejś bardzo małej parafii, na balu jakiegoś stowarzyszenia wzajemnej pomocy trywialnych żaków, między którymi wylęgła się taka podokracja.
Do kroniki balowej należy także kronika toaletowa, którą wzbogacił w tym tygodniu przypadek następujący: Pewna pani zamówiła suknię, rozumie się, zupełnie nową. Przyniesiono jej żądany towar i dodano do niego najprzód uwagę, że świeżo przybył z Paryża, a potem rachunek, nielitościwie przesolony. Wdziawszy suknię dla spróbowania jej, owa pani siągnęła przypadkiem ręką do kieszeni i znalazła tam — kawałek nadkąszonego piernika, naparstek, miarę krawiecką i inne drobiazgi, świadczące aż nadto dobitnie, że właścicielka magazynu czy pracowni, z której pochodziła suknia, musiała jej dłuższy czas używać, zapewne także do spróbowania. Wiadomość ta niechaj P. T. pp. krawcom i krawczyniom służy za przestrogę, by sprzedając używaną przez siebie odzież za nową, pamiętali poprzednio wypróżnić kieszenie, a przynajmniej nie chować pierników.
Szkoda, że z przestrogi tej nie mogą korzystać także pp. autorowie, którzy sprzedają używany już towar za nowy i świeżo wyrobiony. Inaczej, p. Żegota Korab, znany także pod cyframi L. P. i zarówno biegły w rachunkowości, w polityce, w historji, w estetyce i w sztuce pielęgnowania warzyw i drzew owocowych, byłby nietylko jednym z najznakomitszych, jak powiada der Osten, ale oraz jednym z oryginalnych pisarzy polskich. Ale pocóż nam prawić o starzyznie literackiej? Mówmy lepiej o nowościach, które pojawiły się w tej dziedzinie. Niebawem ujrzymy po raz pierwszy na scenie nową komedyjkę hr. J. A. Fredry: Poznaj nim pokochasz, drukowaną w Przeglądzie krakowskim. Stosunki rodzinne W. hr. Borkowskiego spłodziły nieunikniony szereg sążnistych recenzyj. Nikt nie może autorowi odmówić talentu. Jest to rzeczą bardzo chwalebną, że coraz więcej młodych ludzi, którym majątek i stanowisko pozwalałyby próżnować, jak to czynią drudzy, poświęca się piśmiennictwu, któremu u nas W ostatnich czasach zamiast przybyć, ubyło pracowników.
Wzrost piśmiennictwa w kraju zależy bez żadnej wątpliwości najwięcej od systemu wychowania młodzieży. Nie będzie to paradoksem, jeżeli powiem, że bez Czackiego, bez szkoły w Krzemieńcu i w Wilnie, nie mielibyśmy byli Słowackiego i Mickiewicza. W kraju, pozbawionym środków kształcenia młodzieży, umysły najszczęśliwiej od natury wyposażone marnieją tak, że niczem nie objawiają nawet, coby były zdolne utworzyć wśród innych stosunków. Czujemy to wszyscy, ile nam w Galicji naprzykład wyrządził krzywdy dotychczasowy system edukacyjny, zabijający lub tłumiący ducha narodowego, a niedający się nigdy tak silnie przeprowadzić, by z nas zrobił przynajmniej już wykształconych Niemców, kiedy nie mogliśmy być wykształconymi Polakami. Dlatego też ani narodowe, ani obce piśmiennictwo nie mogło u nas nigdy zapuścić korzeni, nie mogło stać się potrzebą nawet dla większości tych ludzi, którzy pokończyli wszystkie szkoły. Straszna to krzywda nietylko dla narodu, ale dla cywilizacji europejskiej w ogóle. Nic też dziwnego, że zwrot ku nowemu systemowi napawa wszystkich radością i nadzieją. Nauczyciele potwierdzają zgodnie, że dzieci uczą się z nierównie większą ochotą w szkołach, w których zaprowadzono wykłady polskie. W Tarnopolu, pan M. odwidzał dawnego swojego ucznia, który robił przeszłego roku jeszcze bardzo słabe postępy, a teraz celuje między kolegami.
— Cieszy mię to, że słyszałem, iż lepiej się teraz uczysz — powiedział do niego.
— Ba — odparł chłopak — teraz nie sztuka dobrze się uczyć, kiedy wykładają wszystko po polsku.
Opowiadał nam także jeden z profesorów tutejszej akademii technicznej, że będąc przypadkiem w lokalu szkoły realnej, zastał tam pewnego nauczyciela, Niemca, tak głęboko zamyślonego, że nie mógł się wstrzymać od zapytania, co mu dało powód do takiego zadumania?
— Wyobraź pan sobie, rzecze Niemiec — dwa razy egzaminowałem tu jednego chłopaka i każdym razem dałem mu trójkę, bo nic nie umiał. Teraz woła mię dyrektor i mówi, że chłopak prosi, bym go egzaminował raz jeszcze, ale po polsku. Musiałem to zrobić — na schauen’s — sehr gut, sehr gut — zasłużył na eminencję!
Pod każdym a każdym względem zmiana w systemie edukacyjnym przejmuje wszystkich radością. Czytelnicy Dziennika Lwowskiego mają być także bardzo uradowani, a to z powodu, że dziennik ten doniósł im, iż „przeznaczeniem Rady szkolnej jest nieść oświatę tam gdzie jej niema.“ Piękne to przeznaczenie, i miejmy nadzieję, że Rada szkolna i z purystą lwowskim nie obejdzie się po macoszemu, ale przyniesie mu tę szczyptę wiedzy deklinacyjnej i konjugacyjnej, której mu jeszcze nie dostaje.
Cały ten tydzień upłynął jakoś szczęśliwie bez sprostowań lub innych gorszących wypadków. Sprawa języka urzędowego w sądach galicyjskich, odgrzmiewa jeszcze tylko w urzędowym Dzienniku Warszawskim, którego lwowski korespondent umie zawsze w właściwy sobie sposób poinformować naszych braci w Kongresówce o tem, co się u nas dzieje. Poczciwy, a tak bardzo zapoznany p. R. wie dobrze, że cenzura moskiewska nie pozwala pismom warszawskim podawać prawdziwych wiadomości z Galicji — wie on także, że nikt w Królestwie nie wierzy Dziennikowi urzędowemu, więc umyślnie podaje przekrącone wiadomości, a czytelnicy Dzien. Warszawskiego potrzebują tylko „odkręcić“ napowrót jego doniesienia, tj. brać takowe w sensie wprost przeciwnym, by zawsze wiedzieli prawdę. Cicha ta i skromna zasługa godna jest wszelkiego uznania, zwłaszcza, gdy jak już doniósł kronikarz codzienny, Moskale zbywają tego urzędowego swojego korespondenta lwowskiego nędznym datkiem trzydziestu papierowych rubli miesięcznie, i gdy materjalny byt jego tembardziej jest opłakany, że niema nawet szansy zostać profesorem gimnazjalnym, jak współpracownik Słowa p. Lisikiewicz, i w najlepszym wypadku, tj. w razie aneksji Galicji, mógłby być „pożałowanym“ chyba tylko w diejstwitielne krugomduraki.
Kiedy już mowa o dziennikarstwie moskiewskiem, warto wspomnieć, że Słowo nie umieściło odezwy, którą Rada szkolna wydała do kraju, ale podało tylko niektóre wyjątki z tej odezwy między wiadomościami pobieżnemi. Do ustępu, w którym Rada szkolna wspomina o czynnościach komisji edukacyjnej, dodana jest w Słowie uwaga, że komisja ta istniała w błaż. pamiaty staroj Polszczy. Niestety! gdyby to było prawdą, gdyby stara Polska miała była komisję edukacyjną, nie byłaby potrzebowała odradzać się w mękach i niedoli! — Komisja edukacyjna, to pierwszy objaw odradzającej się, młodej Polski. Stara wychowywała się u jezuitów, i zostawiła nam tylko przykłady odstraszające, ale nie wzory do naśladowania.
Wyszła tu właśnie nakładem K. Wilda „Powieść z dawnych czasów“ Maurycego hr. Dzieduszyckiego. Autor ma, jak wiadomo, w kwestjach religijnych i społecznych swoje odrębne zapatrywania, nic tedy dziwnego, że wziąwszy sobie za tło czasy Zygmunta III., widzi wszystko złe po stronie dysydentów, a wszystko dobre po stronie króla i jezuitów. Przy tak jednostronnem oświetleniu, figury i wypadki w jego powieści nie mogą mieć barwy prawdziwej. Nie wielki pożytek z książki, która daje optymistyczny pogląd na wadliwe stosunki i na teorje zgubne. Zgubne, bo gdy odniosły zwycięstwo i zapanowały w Polsce, doprowadziły ją do upadku. Słuszność nakazuje zresztą przyznać, że sposób opowiadania M. hr. Dzieduszyckiego jest żywy, studjum źródeł historycznych przy całej jednostronności, rozległe, a styl przypominający czasem najlepsze kartki Henryka Rzewuskiego. Jest to, o ile wiemy, pierwszy utwór beletrystyczny hr. Dzieduszyckiego.
Literaci nasi wśród ogólnego ruchu stowarzyszeń, o którym tyle się napisali, ocknęli się nakoniec sami i pomyśleli o zawiązaniu Towarzystwa naukowo-literackiego. Przeszłej zimy jeszcze, jeźli się nie mylę, zaczęto radzić o tem w małem kółku, które po dłuższem rozbieraniu tej kwestji ułożyło projekt statutów i otrzymało zatwierdzenie tychże od rządu, nim jeszcze nowa ustawa o stowarzyszeniach weszła w życie. Statuta te pojawiły się teraz drukiem. Wytknięty w nich jest trojaki cel stowarzyszenia: wzajemna pomoc moralna, tj. naukowa i literacka, wydawanie dzieł nakładem Towarzystwa, i nakoniec wzajemna pomoc materjalna. Byłoby to rzeczą bardzo piękną i pożądaną, gdyby się udało Towarzystwu dopiąć wszystkich tych celów, obawiamy się jednak, że zakres działania, określony statutami, okaże się zbyt obszernym, mianowicie z powodu obowiązku wydawania dzieł własnym nakładem, włożonego z góry na stowarzyszonych. Te tylko wydawnictwa potrzebują pomocy, które albo wcale nie popłacają, albo się tylko powoli rentują. Żeby dźwignąć wydawnictwa tego rodzaju, potrzebaby stowarzyszenia bezinteresownych kapitalistów, a nie stowarzyszenia literatów, potrzebujących wzajemnej pomocy materjalnej. Według statutów, na rzecz wzajemnej tej pomocy ma być obracany dopiero pewny procent od surowego dochodu z wydawnictw. Jeden rzut oka na budżet np. Zakładu Ossolińskich wystarczy, by dać wyobrażenie o stosunku tego surowego dochodu do włożonego kapitału. Zakład posiada czterdzieści kilka tysięcy złr. „majątku“ w nakładach, a dochód w przeszłym roku wynosił brutto trzysta kilkanaście złr. Z tego widzimy, że wydawnictwa sparaliżowałyby pomoc materjalną, o której nie potrzebujemy się podobno rozpisywać, by dowieść, jak dalece byłaby dla literatów pożądaną. Autorom statutów stosunki te są dobrze znane, musimy tedy przypuszczać, że albo zbyt optymistyczne przywiązywali nadzieje do rozwoju Towarzystwa i jego wydawnictw, albo też kwestję wzajemnej materjalnej pomocy uważali za podrzędną. Mniemamy, że w jednym i drugim wypadku nie mieli słuszności. Towarzystwo może liczyć na szczupłą tylko liczbę członków, bo nie wielu mamy piszących w kraju naszym, i nie wielu kraj ten posiada Mecenów dla nauki i piśmiennictwa. Autorowie dzieł, które mają pokup z góry zapewniony, znajdą zawsze nakładców pod korzystnemi warunkami, a popyt za dziełami, które i teraz rozchodzą się zaledwie w stukilkudziesięciu egzemplarzach, nie zwiększy się wraz z utworzeniem Towarzystwa naukowo-literackiego. Tymczasem zaś większej części piszących daje się czuć dotkliwie potrzeba zapewnienia sobie bytu materjalnego i pomocy w wypadkach nadzwyczajnych. Sądzimy tedy, że obowiązek wydawania dzieł własnym nakładem, statuta całkiem niepotrzebnie wkładają na przyszłe Towarzystwo, i dodajemy do tego tę jeszcze uwagę, że podnieśliśmy tu tylko jednę część zarzutów, jakie zdaniem naszem można zrobić przeciw podobnemu rozszerzeniu zakresu działań Towarzystwa naukowo-literackiego. Wskażemy tu na istniejące w Wiedniu stowarzyszenie literatów pod nazwą Concordia, które w celu wzajemnej pomocy łączy ludzi najrozmaitszych zdań i przekonań, a łączy ich dlatego jedynie, że przy układaniu statutów unikano starannie każdego zarodu nieporozumień, do których mogłaby dać powód różnica opinii.
Dziennik Literacki ogłosił oprócz statutów mającego się zawiązać Towarzystwa naukowo-literackiego artykuł, który ma zapewne służyć za komentarz do tych statutów. Nie wiemy, o ile artykuł ten wyraża myśli wszystkich autorów projektu, zawsze ma on jednak cechę komentarza oficjalnego, bo pojawił się w piśmie, które zostaje w najbezpośredniejszym związku z kółkiem, od którego wyszedł pierwszy pomysł i które układało statuta. Artykuł, o którym mowa, określając cel i zadanie Towarzystwa naukowo-literackiego, rzuca oraz rękawicę dziennikarstwu w ogóle, a prasie perjodycznej krajowej w szczególności. Dowiadujemy się, że „o ile Towarzystwo nie pragnie panować na wyżynach, dla nie wielu dostępnych, nauki ścisłej, o tyle zadaniem jego będzie oczyszczanie naszego ruchu literackiego z dziennikarskiej pobieżności, lekkomyślności i niesumienności“, — dalej zaś autor, o którym wolno przypuszczać, że sam jest dziennikarzem, w napadzie rzadkiego w swoim rodzaju samopoznania utrzymuje nawet, że „byłoby zbawieniem, gdyby się udało oczyścić literaturę z tego dziennikarskiego śmietnika“, bo „mielibyśmy mniej nędznych dzienników, a więcej dobrych książek“. Nie możemy się sprzeczać z Dziennikiem Literackim, jeżeli sam siebie liczy do „śmiecia“ i przyznaje tak otwarcie, że jest „nędznym dziennikiem“ — bo choć trudno wypełnić dokładnie to, co filozof grecki postawił jako pierwsze prawidło mądrości — zawsze jeszcze każdy najlepiej sam zna siebie. Lecz w programie, nakreślonym dla Towarzystwa naukowo-literackiego, widzimy obok zbytku skromności, zbytek zarozumiałości. Zbytkiem skromności jest, jeżeli Towarzystwo nie pragnie „panować na wyżynach dla niewielu dostępnych, nauki ścisłej“. Któż będzie panował na tych wyżynach? A jeżeli nie każdemu danem jest panować na nich, to każdy przynajmniej powinien pragnąć, by osiągnął najwyższy stopień doskonałości. Czegożby się można spodziewać po uczniu muz, któryby sobie powiedział z góry: „Nie będę nigdy znakomitym uczonym, ani dobrym pisarzem: ideałem doskonałości jest dla mnie być półmędrkiem i spisywać jak najwięcej tomów o tem, co drudzy lepiej odemnie wiedzą.“ Jużci każdy nie-członek Towarzystwa naukowo-literackiego musiałby powiedzieć, że taki człowiek jest hebesem, gryzmołą i t. d. Sądzimy, że właśnie pod względem naukowym należałoby wytknąć sobie cel jak najodleglejszy:
Tam sięgaj, gdzie oko nie sięga,
Łam, czego rozum nie złamie.
Prawda, że w całym świecie Towarzystwa naukowe i literackie konserwują tylko naukę i piśmiennictwo, ale nie torują nowych dróg postępowi wiedzy i nie tworzą arcydzieł literackich. Dzieje się to tak od czasu mędrców aleksandryjskich. Prawdziwe talenta lubią iść własnym torem, i najczęściej zostają w opozycji z wszystkiemi Towarzystwami i akademiami. We Francji np. przyjęcie do akademii znaczy prawie tyle, co nabalsamowanie trupa żywego, który już nic nie stworzy, podczas gdy najpierwsi pisarze, najwięksi artyści działają po za obrębem akademij i instytutów. Ot, i mamy już Towarzystwo sztuk pięknych, a artyści nasi czasem rysują winietki, którychby się powstydził dobry uczeń szkół realnych. Wobec tejto martwowy wszystkich towarzystw naukowych, literackich i artystycznych, wydaje nam się zbytkiem zarozumiałości, jeżeli program Dziennika Literackiego wydaje wojnę dziennikarstwu. Dziennikarstwo jest u nas jeszcze w pieluchach, przyznajemy to chętnie, ale rozwija się ono, nie dla tego, że są ludzie, którzy chcą być dziennikarzami; rozwija się, bo potrzeba jego coraz mocniej czuć się daje. W całym cywilizowanym świecie, prasa perjodyczna stała się potęgą, z którą rachować się muszą rządy i indywidua. Jest ona codziennym wyrazem, a czasem, i regulatorem życia i ruchu politecznego, społecznego i umysłowego w narodzie. Im więcej tego życia i ruchu, im bardziej każdy pojedyńczy poświęca się zawodowej jakiej pracy, tem mniej czasu mają ludzie na czytanie grubych tomów, i tem więcej rozwija się dziennikarstwo. Dla piśmiennictwa, naturalnym wynikiem tego stanu rzeczy jest to, że tylko bardzo dobre książki znajdują popyt, miernych i lichych nikt nie czyta. Nie pomogłoby nic, gdyby wszyscy autorowie „niepragnąc panować na wyżynach, dla niewielu dostępnych, nauki ścisłej“, stowarzyszyli i sprzymierzyli się przeciw publicystyce; naturalny bieg rzeczy nie da się wstrzymać, a duch czasu przejdzie nad usiłowaniami takiemi do porządku dziennego. Zamiast zakładać stowarzyszenia przeciw dziennikarstwu, byłoby lepiej starać się o to, byśmy mieli więcej dobrych dzienników, t. j. byśmy mieli dzienniki, redagowane przez dziennikarzy, a nie przez dyletantów. Tymczasem Dziennik Literacki pragnie oderwać od dziennikarstwa i te słabe siły, które mu się poświęcają, i skierować je do pisania dzieł, które Towarzystwo naukowo-literackie będzie drukować swoim nakładem. Co roku, każdy członek Towarzystwa ma zdać sprawę ze swoich prac naukowych i literackich, inaczej po trzech latach będzie wykluczonym. Ponieważ zaś literatura ma być oczyszczoną z dziennikarskiego „śmietnika“, więc dziennikarze, którzy rozdrabniają swoje prace w artykułach codziennych, bezimiennych, o których autora nikt nie pyta, będą wykluczeni....
Smutna to rzecz, bo przecież pięknie jest, tytułować się członkiem Towarzystwa naukowo-literackiego i mieć prawo do wsparcia, choćby tylko z procentu od surowego dochodu z nakładów Towarzystwa. Widzę już, że moja kronika nie przyniesie mi tego zaszczytu i pożytku. Ale mam tam gdzieś na strychu starą lutnię, którą mi darował był Apollo, gdy byłem młodym. Każę ją znieść, otrzepię z pyłu, i nagędzę wam co roku jeden i drugi tomik o kilku arkuszach druku. Co wolicie, czy „Ciemną skałę,“ czy „Marzenia wiosenne“ czy może „Syna nicości?“ Nie prawdaż, że tytuły będą ponętne? Albo może dać pokój poezji, wziąć jakie naukowe dzieło niemieckie, i wypisać z tamtąd parę nie dla wielu dostępnych rozdziałów z wyżyn nauki ścisłej? Tak coś o słońcu, o umiejętnej nauk uprawie, o właściwej przyczynie, dla której Faraon wybudował wielką piramidę, albo o przegubach i przegłosach w sanskrycie? Coś trzeba koniecznie zrobić, żeby się wydobyć z tego „śmietnika“ w którym trzepoce się „nędzny“ (αὐτὸς ἔγα!) Dziennik Literacki.
No, ale naukowe te i literackie zapędy nie uwalniają mię na dziś od dokończenia niniejszego tygodniowego sprawozdania do kroniki wypadków lwowskich. Spieszę co tchu wypełnić moją powinność.
Przybywa nowy kontyngens do „śmietnika“ dziennikarskiego. Jak czytelnicy dowiedzą się z inseratów Gazety, powstaje nowe pismo humorystyczne p. t. Śmieszek. Wydawca pozyskał współpracownictwo „kilku najznakomitszych“ (nie rozchodźcie się!) humorystów lwowskich, obiecuje dać wyższy i esencjonalniejszy zakrój swojemu organowi i unikać kwestyj podrzędnych i pozbawionych ogólnego interesu. Nieżywotność wszystkich dotychczasowych pojawów humorystycznych nie dowodzi bynajmniej, by nie mogło utrzymać się dobrze redagowne pismo humorystyczne. Dzienniki humorystyczne upadały u nas zawsze nie z braku dowcipu lub z braku czytelników, ale z braku umiarkowania. Miejmy nadzieję, że Śmieszkowi uda się ominąć ten szkopuł.
Karnawał równie we Lwowie jak na prowincji jest ciągle tak huczny jak już dawno nie bywał. Wczoraj nasz kronikarz paryzki zrobił uwagę, że Francuzi zpoważnieli bardzo, że mało się bawią i wywnioskował ztąd, że może zechcą niebawem stawiać barykady. Jeżeli wolno zrobić odwrotny wniosek, to my w tym roku nie zrobimy najmniejszej rewolucji, bo bawimy się i szalejemy tak, że moglibyśmy służyć za wzór nawet Francuzom. Reduty nawet bywają bardzo ożywione. Na ostatniej z nich ktoś był dowcipnie zaczepionym, ale niedowcipnie „nadepniętym“. Nie potrzebuję mówić, kto — wszak pod słońcem jest tylko jeden sprawozdawca tak silny, śmiały i przedewszystkiem samoistny w odmienianiu słów czasowych, osobliwie, gdy mu kilka „domin“ zawróci głowę, i tak już odurzoną wśród „tylu bali“.
Nieszczęśliwa funducja Skarbkowska dotychczas nie pozbywa się swej troski z teatrem niemieckim.
Między ofertami, nadesłanemi Radzie administracyjnej w skutek rozpisania konkursu na dyrektora, ma być jedna wcale ciekawa. Oferent jest rodem ze Lwowa, ale nie wie zapewne, że c. k. rząd przestał być bezpośrednim zawiadowcą teatru, więc popiera swoją ofertę tem, że jako „Polak“ rodem, potrafi najlepiej ściągnąć żywioł polski do teatru niemieckiego, i przysłużyć się tym sposobem ojczyźnie wielko-niemieckiej. Dalej tłumaczy, że tylko żywioł polski może we Lwowie otrzymać teatr, bo Niemców jest za mało — o czem zresztą, kasa teatralna daje codziennie świadectwo, nader boleśne dla funduszu wdów i sierót, dla których śp. Skarbek zapisał swój majątek. Otóż oferent powiada, że Polacy nie dadzą się zwabić na niemiecką komedję, bo mają sami komedję, która stoi wyżej od niemieckiej i na równi z francuzką — potrzeba więc forsować operą. Ponieważ atoli opera wymaga wielkich wkładów, więc oferent żąda nie 10.000, ale 20.000 złr. subwencji i chce, aby go uwolniono od składania kaucji. Sonst hat er keine Schmerzen.
W c. k. sądzie krajowym w sprawach karnych odbyła się w tym tygodniu ostateczna rozprawa, która poruszyła do głębi słuchaczów, a zapewne i sędziów, o ile ci są ludźmi, skłonnymi do wrażeń. Na ławie oskarżonych siedziała matka, osoba, należąca do „lepszych“ klas towarzystwa, wraz z 14letnim synem. Syn praktykował w handlu galanteryjnym p. S., i z namowy, a nawet z polecenia matki, wykradał przez długi czas towary, których wartość wynosi razem przeszło 900 złr. Sąd skazał matkę na 5 lat, a syna, mimo gorącej i wymownej obrony dr. Hofmana, na dwa lata więzienia. Sędziowie związani są paragrafami, a paragrafy są nieubłagane. W tym wypadku, nam nieprawnikom wymiar kary dla syna wobec wyroku, który otrzymała matka, wydaje się za wielki — ale cóż może sąd zrobić innego, kiedy według kodeksu syn jest głównym winowajcą, a matka tylko współwinną! W skutek rekursu, wniesionego przez obrońcę, sprawa ta odesłaną została do drugiej instancji.
Kto wzdycha za dawnemi, dobremi czasami, powinien czuć się szczęśliwym, jeżeli przyjazne losy pozwoliły mu w tym tygodniu przebywać we Lwowie. Mieliśmy mnóstwo reminiscencyj z dawniejszej i niedawnej przeszłości. Najprzód, niebo samo sprzysięgło się przeciw nowoczesnemu postępowi, i zasypało nas śniegiem, w skutek czego kolej żelazna przestała funkcjonować. W kawiarniach można było w skutek tego widzieć ludzi, którzy w braku świeżych dzienników wlepiali wzrok natężony w kolumny Tygodnika Lwowskiego i przypatrywali się rycinie, przedstawiającej patrona Rusi, który z więcej niż niebiańską flegmą przebija dzidą księcia piekieł.
Oprócz zacisza patrjarchalnego, które utworzył nam parę dni brak komunikacji, mieliśmy jeszcze podwójną konfiskatę Dziennika Lwowskiego, która nam przypomniała czasy mniej patrjarchalne, ale także niby już minione. Dziennik odzwierciedlił sobie w skutek tego swoje curriculum vitae, i skonstatował, że mu wcale do twarzy z tą nową, objektywną aureolą męczeńską. Jest zaprawdę coś szczytnego, wzniosłego w tej myśli, że p. Schmerling i p. Belcredi poszli drogą wszelkiej znikomości światowej, a p. dr. Henryk Jasiński i p. Karol Groman nietylko zostali, jeden p. Henrykiem Jasińskim, a drugi p. Karolem Gromanem, ale nawet powiększyli swój format i wkrótce wystąpią zapewne in folio. Piorun objektywny lub subjektywny może zabić tylko materję,… duch, idea, zawsze odnoszą zwycięztwo i widzą w końcu program swój ziszczony. Tak się też stało, gdy poległ Przegląd, gdy ustąpił z placu Dziennik Polski…[11], każdym razem zabłysła dla Austrji i dla Europy nowa era, i pan Michał Poremba mógł powiedzieć sobie z zadowoleniem, że jego czcionki niemało przyczyniły się do zwycięztwa programu, reprezentowanego przez te dzienniki. Nadaremnie więc Słowo usiłuje zdradliwemi pochwałami osłabić znaczenie dziejowego posłannictwa, które wziął na siebie Dziennik Lwowski. Moskiewski ów organ podnosi radość, z jaką Dziennik Lwowski wita wieść o nowych reformach w Kongresówce, i powiada, że Dziennik jest organem Polaków, bez rjeszitelnoj, ili łuczcze, tolko szto wyrablajuszczoj sia jakojś nowoj programy politycznoj. Jest to wierutne kłamstwo, bo Dziennik Lwowski musi mieć jakiś stały, wyrobiony już program, skoro sam skonstatował, że znaczna część bronionych przez niego zasad już weszła w życie. Zresztą Słowo chwali tak zdradziecko Dziennik Lwowski tylko dla tego, by tem mocniej uwydatnić złobę Narodówki. Narodówka bowiem w opinii Słowa jest zbiorowym wyrazem na to wszystko, co w razie zwycięstwa „idei Sławiaństwa“ powinno się najprędzej i najbliżej zapoznać z łagodnością wszechsłowiańskiej procedury karnej, której najgłówniejszym wykonawcą był Murawiew. Jedna tylko, w razie tak smutnej ewentualności, pozostanie nam okoliczność łagodząca: — oto artykuł, w którym Gazeta powątpiewa o reformach w Kongresówce i wykazuje tendencję takich wiadomości, był wysze inspirowanyj. A. więc, gdyby br. Beust, ks. Karol Auersperg i hr. Gołuchowski nie rozżarzali w nas nienawiści ku Moskwie, gdyby nas z góry nie inspirowali, nie bylibyśmy wrogami wsiego Sławiaństwa, pojechalibyśmy nawet byli na kongres etnograficzny, i zamiast procesować się z p. Pawlewiczem, bylibyśmy mu służyli za vis-à-vis w kadrylu, tańczonym na cześć zjednoczenia się p. Palackiego z p. Katkowem. Należelibyśmy, według Słowa, do tej „lepszej“ części narodu polskiego, która pragnie pobratać się z Moskalami, i której Niemcy w tem przeszkadzają.
Dotychczas ta łuczszaja czast’ naszego narodu ma bardzo mało reprezentantów we Lwowie. Na reducie wtorkowej pewien jegomość, wcale niezajmujący się polityką, dla zamaskowania się scharakteryzował się tak, że był przypadkiem podobnym do jednego z świeckich ojców naroda, którzy przeszłego roku reprezentowali w Petersburgu i Moskwie Słowian podkarpackich. W tłumie złożonym widocznie z samych ludzi złobnych i z wysze inspirowanych, powstał za zjawieniem się jego szmer złowrogi, anti-etnograficzny, który już miał zamienić się w istotę czynu przekroczenia przeciw bezpieczeństwu honoru, §. nie wiem który, gdy w sam czas wystąpił jakiś człowiek mniej złobny, i wytłumaczył wzburzonemu tłumowi, że wydatne czoło, wraz z faworytami i innemi akcesorjami, niekoniecznie dowodzi uczestnictwa w kongresie etnograficznym, i że podobieństwo bywa często złudnem. Gdyby nie ta wątpliwość co do tożsamości osoby, jegomość ów byłby mógł być „przyciśniętym do muru“, i Słowo mogłoby było mieć o jeden dowód więcej, że p. Beust inspiruje nas złobą ku Moskwie.
Redutę tę ożywiła między innemi inwazja pokolenia Beduinów, którzy pod dowództwem swojego emira czy szejka pogwałcili jawnie prawa koranu, bo wypili dwadzieścia kilka butelek wina, i to — jak niektórzy twierdzą — chrzczonego wina. Zresztą Arabowie ci okazali się i pod innym względem zwolennikami postępowych wyobrażeń, postanowiwszy bowiem ofiarować bukiet najpiękniejszej damie, obecnej na reducie, rozstrzygnęli powszechnem głosowaniem, kto ma otrzymać ten bukiet. Maski były dowcipne, a komu brakło dowcipu, posługiwał się grubiaństwem; nieuniknionem zaś dalszem następstwem tej reduty, równie jak wszystkich poprzedzających, była i jest jeszcze dziś zawzięta walka znanego powszechnie „nadepniętego“ i niedowcipnie „zaczepiętego“ sprawozdawcy z nieboszczykiem Kopczyńskim, który musiał pewnie już kilka razy obrócić się w grobie tego roku.
Niemniej wesoło i żywo idą w tym roku zabawy w domach prywatnych. Kronikarz nie odpowiedziałby swemu powołaniu, gdyby od czasu do czasu nie opowiedział jakiego nowego wypadeczku, który wydarzył się w tym lub owym domu, albo gdyby przynajmniej nie odegrzał jakiej starej, zapomnianej już anegdotki. Otóż podaję dziś taką anegdotkę, którą mi opowiadano jako rzecz bardzo nową — choć nie wiem, czy nie wydarzyła się już gdzie przed kilkunastą laty.
Na zabawie u pewnego wyższego urzędnika znajdowała się między innemi pewna pani z dwiema córkami, z których jedna ma lat ośmnaście, a druga siedm. Matka ze starszą córką wyszła na chwilę z bawialnego pokoju do drugiego, a tymczasem inni goście rozpoczęli rozmowę z mniejszą, siedmioletnią córeczką. Pytano ją, jaki też podarunek dostała na wilię, itp. Dziecko to jest bardzo wielomowne, zaczęło więc rozpowiadać różne rzeczy, które widziało i słyszało w domu. Między innemi towarzystwo dowiedziało się, że starsza siostra otrzymała na wilię na kolędę od ojca pudełko z przyrządami do szycia w kształcie ładownicy oficerskiej. Prezent ten wydał się pannie zbyt małocennym. Na to miał jej rzec der Fritz (brat obydwu panienek): „Ty byś może chciała, żeby ci zamiast ładownicy dano zaraz całego oficera, bo nie potrzebowałabyś codziennie chodzić na spacer ulicą Karola Ludwika, aby się z nim widzieć“. A siostra jemu: — „Co tobie do tego, trutniu, ja się ciebie nie pytam, którędy ty chodzisz, gdy wracasz z kolegiów!“ — „Więc dopiero, prawiło dalej l'enfant terrible, wmięszał się między nich der Papa, i powiedział im: — „Ihr seid’s doch ein wahres Mistfich, uważajcie przynajmniej, żeby służąca nie słyszała, co tu mówicie, bo rozgada to w całem mieście“. — Byliby się goście dowiedzieli więcej może jeszcze podobnych tajemnic familijnych, gdyby matka ze starszą córką nie wróciła była do bawialnego pokoju i nie położyła końca temu opowiadaniu.
Oprócz ruchu karnawałowego, mamy także zwiększony nieco ruch stowarzyszeń, jeżeli można nazwać ruchem obracanie się wkoło na tem samem miejscu. Założyciele Towarzystwa naukowo-literackiego rozesłali na wszystkie strony odezwę, wzywającą do przystępowania, wraz z drukowanemi statutami. Dziennikarze tutejsi gotowi są w największej części przystąpić do Towarzystwa, jeżeli założyciele oświadczą wyraźnie, że paragraf 10. statutów, wymagający od członków rocznego zdawania sprawy ze swoich prac naukowych i literackich, nie wyklucza prac dziennikarskich, i że tłumaczenie, jakie zdaje się dawać temu paragrafowi wspominany przez nas na tem miejscu artykuł Dziennika Literackiego, jest mylne. W przeciwnym razie, dziennikarze musieliby się uważać za wykluczonych, bo nie mogą się zobowiązywać do prac innych, oprócz tych, które należą do ich zawodu, i które nie zostawiają im czasu do innych zajęć. W ogólności, cały ten paragraf 10. wydaje się niepraktycznym, bo praca umysłowa nie da się kontrolować, jak postęp ucznia gimnazjalnego w naukach i pilność w wypracowywaniu pensów. W tym względzie, równie jak w rzeczach, które wskazaliśmy poprzednio, zmiana statutów byłaby konieczną, jeżeli Towarzystwo ma się rozwinąć i przynieść jaką korzyść krajowi i swoim członkom.
Wszystkie stowarzyszenia, których urządzenie jest wadliwe i niezgodne z potrzebami stowarzyszonych i z wymaganiami czasu, muszą powoli upadać. Tak się też dzieje ze „Stowarzyszeniem wzajemnej pomocy rzemieślników mieszczan lwowskich“, które tego roku utraciło znaczną część swoich członków. Założono je podług zastarzałych dziś już wyobrażeń o jakiejś wyłączności i odrębności cechowej, i zamiast rzeczywistego stowarzyszenia wzajemnej pomocy, utworzono coś nakształt instytutu dobroczynności. Temi dniami odbyło się walne zgromadzenie, na którem przedłożony był projekt zmiany statutów w duchu postępowym, na kształt stowarzyszeń, utworzonych w Niemczech przez Schultze-Delitscha. Przyjęcie tej zmiany było w interesie stowarzyszonych, a mimo to — rzecz trudna do uwierzenia — projekt upadł. Gdzieindziej dziwić się będą, jakim sposobem zgromadzenie mogło powziąć uchwałę, sprzeczną z interesem ogółu i każdego pojedyńczego członka. U nas objawy takie nie należą do rzadkości. Znajdzie się niestety zawsze ktoś, komu się niepodoba najrozsądniejsza uwaga, najtrafniejszy pomysł. Ten ktoś nie szuka nigdy za argumentami na zbicie przeciwnego zdania, boby ich zresztą i nie znalazł, ale poprostu „zmawia się“ z drugimi, którzy najczęściej nie wiedzą nawet dokładnie o co chodzi, i nie starają się wcale aby to wiedzieć. Nic łatwiejszego, jak znaleźć u nas ludzi, którzy nie chcą myśleć, dowiadywać się, rozumieć — oczywista tedy rzecz, iż taki ktoś, choćby dźwigał kilkopiątrowy kołtun na głowie, łatwiej uzyska większość, niż ten, coby stawiał wniosek najrozumniejszy, ale wymagający zbadania i zrozumienia rzeczy. Tym sposobem zapadają u nas nieraz najdziwaczniejsze i najśmieszniejsze uchwały, a udają się one tem lepiej, jeżeli motorowie owego „zmówienia się“ potrafią przeciwstawić rozsądnemu wnioskowi jaką kwestję osobistą lub koteryjną. Już to pod względem koteryjności, my mieszczanie prześcignęliśmy dawno szlachtę, na którą tyle narzekano. Jak niegdyś szlachta na karmazynów i na szaraków, tak my dzielimy się na „mieszczan“ i na „inteligencję“. Dziękuję, jeżeli mieszczanin jest przeciwieństwem inteligencji, nie chcę nazywać się mieszczaninem, — bo przecież „inteligencja“ w dosłownem tłumaczeniu znaczy tyle, co rozum, a nikt sam sobie nie chce wystawiać patentu na głupotę, która jest przeciwieństwem rozumu. Otóż i w sprawie Stowarzyszenia rzemieślników mieszczan lwowskich ci, którzy się „zmówili“ przeciw zmianie statutów, poruszyli tę drażliwą dla wielu strunę. Wszak w razie rozszerzenia statutów, mogliby wejść do Stowarzyszenia przemysłowcy, którzy nie są „mieszczanami“ w jakiemś tam przedpotopowem znaczeniu tego słowa! Mniejsza o to, że słowo to ma dziś już inne znaczenie, że mieszczaninem jest każdy, kto mieszka w mieście i w jakikolwiek sposób należy do gminy. „Zmówili się“ tedy, zrobili wrzawę, i projekt, który mógł ocalić Stowarzyszenie od upadku i nadać mu nowy rozwój, upadł, a nikt nie jest w stanie powiedzieć, dlaczego powstawał przeciw projektowi? Prawdziwie, kto jeszcze nie przyszedł do przekonania jak się należy brać do „oświaty ludu“, ten może teraz przyzna, że lud, potrzebujący oświaty, mieszka nietylko po wsiach.
Ad vocem Rad powiatowych, muszę na zakończenie dzisiejszej kroniki przytoczyć ciekawy dokument, którego oryginał znajduje się w mojej tece. W pewnym powiecie, którego nazwiska nie chcę wymieniać, członkowie Rady powiatowej otrzymali następujące, indentyczne noty prezydjalne:
„Wzywam szanownego Pana, ażebyś dn… miesiąca…… 1867 raczył przybyć do X. na pierwsze posiedzenie Rady powiatowej, i ażebyś przy tej sposobności był ubranym w czarny frak, takież spodnie, kamizelkę i krawatkę.
Za autentyczność tego dokumentu mogę zaręczyć. Nazwisko autora niechaj pozostanie tajemnicą, chyba, że sam zażąda jej wyjawienia. Ciekawa rzecz, czy zaproszenie takiej samej treści wystosowane było także do włościan, którzy są członkami Rady powiatowej w X., i czy się zastosowali w zupełności do prezydialnego okólnika?
Rozpisują konkursa na najlepsze komedje, na dzieła dla ludu i t. p. Czy nie znalazłby się gdzie prawdziwy przyjaciel porządku i bezpieczeństwa publicznego, któryby rozpisał konkurs na najlepszy artykuł kronikarski, traktujący o nieporządkach w naszem mieście i tak usilnie polecający Radzie gminnej i magistratowi większą w tej mierze dbałość, by został uwieńczony lepszym skutkiem, niż to, co napisali dotychczas wszyscy kronikarze wszystkich dzienników miejscowych? Gdyby się znalazło pióro, tak wymowne i przytem zręcznie omijające szkopuły całej drugiej połowy piątej setki paragrafów kodeksu karnego, naówczas artykuł, uwieńczony nagrodą, powinienby być stereotypowany i corocznie wszystkie dzienniki miejscowe powinny go umieszczać przynajmniej po sześć razy co zimy. Treść powinna być następująca: 1) Dowód, że utrzymywanie chodników w takim stanie, by mogły być środkami, a nie przeszkodami, dla komunikacji, jest niezbędną rzeczą dla porządku w mieście, dla bezpieczeństwa mieszkańców i dla honoru stolicy, która szczyci się tak znakomitą reprezentacją, jak nasza Rada miejska. 2) Że właściciel domu, jeżeli jest członkiem Rady miejskiej, nie może być z tego tytułu uwolnionym od czuwania nad tem, by chodnik przed jego kamienicą utrzymany był w porządku i by śniegu z jego dziedzińca nie wywożono na ulicę. 3) Że władza miejska, dla dania dobrego przykładu, powinna utrzymać w dobrym stanie chodniki koło ratusza i innych budynków, należących do gminy. 4) Że mięso w mieście nie powinno być dwa razy droższe, aniżeli za rogatką, choćby nietylko odnośna sekcja, ale nawet cała reprezentacja gminy składała się z rzeźników. 5) Że ulice, zamieszkane przez żydów, powinny być tak czyste, jak ulice, przy których przeważnie mieszkają chrześcianie. 6) Że ulice zbyt wązkie powinny być zamknięte dla wozów i t. p. 7) Że drwa nie powinny być rąbane na ulicach najbardziej ożywionych, najmniej zaś w ten sposób, by polana rzucano na nagniotki spokojnych i po największej części lojalnych przechodniów. 8) Że usunięcie tych wszystkich i wielu a wielu innych nieporządków, nie zada jeszcze stanowczego ciosu zasadom ścisłego konserwatyzmu miejskiego, że potem, równie jak teraz, każdy, komu się to podoba, będzie się mógł uważać w głębi duszy za prawdziwego mieszczanina, i spoglądać z pogardą na inteligencję, na dziennikarzy, na żydów i na wszystkich, co nie byli grenadjerami lub artylerzystami w ś. p. milicji miejskiej.
Komuby się udało napisać taki artykuł, i dowieść, że przestrzeganie porządku jest rzeczą i potrzebną i nie czyniącą ujmy niczyjej sławetności, ten może liczyć na skuteczność swoich argumentów, ale dopiero wtedy, jeżeli znajdzie prawdziwego mieszczanina, „obywatela“ miejskiego, który swojego czasu złożył przysięgę obywatelską i zapłacił od niej taksę, i któryby dla miłości dobra publicznego wziął na siebie autorstwo tego artykułu. Wiadomo bowiem, że wnioski i uwagi, czynione przez „inteligencję“, nie mają u nas powodzenia. Inteligencja popsuła sobie kredyt wdzieraniem się w sprawy, które do niej nie należą. Chciałaby być wszędzie: w Radzie miejskiej, w deputacji tej Rady do nadzoru nad szkołami, w dyrekcji Towarzystwa przyjaciół sztuk pięknych, we wszystkich klubach i stowarzyszeniach. Tym sposobem, Lwów mógłby wkrótce nie mieć ani jednej instytucji prawdziwie mieszczańskiej. Ale jest nadzieja, że zasady konserwatywne znajdą wkrótce potężną obronę przeciw wybujałym zachciankom inteligencji. Towarzystwo ogrodniczo-sadownicze potrzebuje organu, któryby reprezentował jego interesa. Mówią, że znalazł się ktoś, co chce założyć taki organ. Będzie to pismo, które oprócz uprawy warzywa, zajmie się także uprawą sztuk pięknych, założyciel zaś ma nadzieję, że będzie mógł oprzeć się wyłącznie na kole czytelników, złożonem z ludzi osiadłych, z obywateli miejskich. Dotychczas nie mogłem jeszcze zrozumieć, jakim sposobom można tak ściśle w jednym i tym samym specjalnym organie połączyć utile dulci, t. j. warzywa ze sztukami pięknemi, ale kolega mój, recenzent teatralny, twierdzi, że u nas weszło to od jakiegoś czasu w zwyczaj, oddawać sztuki piękne opiece głów kapuścianych i vice versa.
Karnawał tegoroczny objawi się jeszcze kilkoma ostatniemi, konwulsyjnemi drgnieniami, nim posypawszy nasze głowy popiołem, będziemy mogli odpocząć i zrobić bilans przychodów i rozchodów zapustnych. Każdy naówczas policzy zdobyte ordery kotylionowe i zbrukane rękawiczki z jednej, a wydane akcepta i żira z drugiej strony, i powie sobie, że na przyszły rok „będzie miał więcej rozumu“. Oczywista rzecz, że przed adwentem każdy zapomni o tem pięknem przedsięwzięciu. Ale precz z temi popielcowemi rozpamiętywaniami, wszak jeszcze dwie doby dzielą nas od tłustego wtorku, a w chwili, gdy Gazeta wychodzi z druku, kończy się dopiero na Strzelnicy bal kasyna mieszczańskiego, dany na cel dobroczynny. Jeszcze nastąpią podobno dwie reduty, wieczorek w kasynie mieszczańskiem i kilkanaście zabaw prywatnych. Napływ osób przybywających z prowincji jest do tej chwili tak wielki, że za największe pieniądze nie można znaleźć umieszczenia w żadnym hotelu. Trochę przyczynił się do tego zjazd delegatów Towarzystwa gospodarskiego, najwięcej jednak jest przybywających tu w celu tańczenia. Widać, że prowincja, jakkolwiek ochocza do tańcu w tym roku, pozostawia jeszcze zwolennikom Terpsychory bardzo wiele do życzenia, są bowiem tacy, którzy z najodleglejszych kończyn kraju przybywają do Lwowa w tym jedynie celu, żeby się parę razy dobrze wytańczyć. Jesteśmy też tu doprawdy, jak gdyby po wielkiem jakiem zwycięztwie, po oswobodzeniu ojczyzny i tp. — hasłem zdaje się być: Nunc est saltandum, nunc pede libero pulsanda tellus! Tymczasem daremnieby się kto rozglądał za jakiemkolwiek polepszeniem rzeczywistego naszego bytu. Mamy tylko piękne nadzieje, w istocie zaś nie pozbyliśmy się żadnej a żadnej dolegliwości. Nawet najmniejszej ze wszystkich siedmdziesięciu siedmiu plag, któremi jesteśmy nawidzeni — teatru niemieckiego we Lwowie, nie możemy się pozbyć. Pochodzi to głównie ztąd, że my nie umiemy się o nic upominać, a książę kurator, szanowna Rada administracyjna i Wysoki Wydział krajowy nie raczą nas wtem wyręczyć. Jest to wprawdzie sprawa, tak jasna i tak już wszechstronnie przedyskutowana, że bez barykad i bez prowadzonej po czesku lub po węgiersku opozycji, możnaby ją doprowadzić do załatwienia; ale są różne większe i mniejsze przeszkody, o które nawet i tu rozbija się cała nasza galicyjska energia, i zawsze jeszcze pięciu Niemców lub ich przyjaciół prędzej postawi na swojem, niż Galicja wraz ze swoim sejmem i z taką Radą miejską, jak lwowska. Termin nadesłania ofert na objęcie dyrekcji sceny niemieckiej upłynął, niebawem scena ta będzie znowu wydzierżawioną, und alles bleibt beim Alten.
Jeżeli chodzi o energię i stanowczość w upominaniu się o cokolwiek, to możemy uczyć się tego nietylko od Węgrów i Czechów, ale nawet od ks. Trzeszczakowskiego. Nie mam tu na myśli projektu, w celu zapobieżenia nędzy, którego autorem jest ks. Trzeszczakowski. i który niedawno ogłosiła Gazeta, ale chcę mówić o adresie, który miał być ułożony przez tegoż ojca duchownego do Wys. rządu, wypowiadającym życzenia Russkich, którzy mieszkają w Galicji, i którzy się od czasu powrotu ks. Gołowackiego i p. Pawlewicza z Moskwy podobno nie bardzo rozmnożyli. Russcy żądają w tym adresie, by im oddzielono część Galicji na wyłączne posiadanie, by urządzono w tej części sejm z taką ordynacją wyborczą, któraby im zapewniała większość, i by ustanowiono pułki z russką komendą, To ostatnie żądanie dało zapewne Augsburgskiej Allgemeinerce powód do rozsiania pogłoski, że z Galicji mają wyjść jakieś russkie siły zbrojne na pomoc uciśnionym chrześcianom w Turcji.
Ksiądz Gołowacki przebywa czy przebywał czas jakiś we Lwowie. Widziano go w poniedziałek na zabawie, którą urządzili znajdujący się tu Czesi w sali domku szwajcarskiego w ogrodzie Pojezuickim. Tańce, któremi się tam bawiono, nazywają się według litografowanego porządku tańców, będącego w naszem posiadaniu, tak: Trzasak, Straszak, Cztwerilka, Polka, i znowu Straszak da capo i t. d. Na końcu zaś umieszczony jest Kwapik. My nie doprowadziliśmy jeszcze do takiego puryzmu, i tańczymy po prostu: polkę-tremblante, kadryla, galopa i t. d. Straszak zaś jest tańcem wyłącznie czeskim i nazywa się tak z powodu, że danser i danserka nakiwują sobie, jak gdyby się straszyli „przyciśnięciem do muru“. Za to o walcu ani zmianki w czeskim porządka tańcu. Zabawa, o której mówię, nie była atoli wyłącznie czeską; widziano na niej oprócz ks. Gołowackiego i jego moskiewskiego krzyżyka z łańcuszkiem, także niektóre inne narodowości krajowe. Polskiego stroju nie było podobno ani jednego. W ogóle strój ten znika coraz więcej. Starsi tylko ikonsekwentniejsza młodzież trzymają go się stale. W okolicy Lwowa rozesłano niedawno zaproszenie na — kulig z dodatkiem: „Uprasza się pana, byś przybył w czarnym fraku i td.“ Ciekawy to kulig, na który nie wolno przybyć inaczej, jak tylko we fraku; a jeszcze ciekawszym jest fakt, że zemsta za ten anachronizm dosięgła nie autorów owego zaproszenia, ani też uczestników kuligu, ale korespondenta pewnego dziennika wiedeńskiego, który ani był na tej zabawie, ani wiedział o niej. Nieborak, mimo heglowskiej filozofii, którą powinien być przejęty, wpadł na myśl ożenienia się z Polką. Przyrzeczono mu rękę panny, pod warunkiem, że do ślubu wystąpi w kontuszu z wylotami i w konfederatce. Można sobie wyobrazić, jak taki korespondent Fremdenblattu lub Ostenu musi się kurczyć i krztusić, nim przyjmie podobny warunek, jak się potem plącze w długich naszych połach i jak mu niewygodnie w wylotach, pasie i butach. Bądź co bądź, czy miłość była tak silną, czy posag tak piękny, nowożeniec rozstał się z frakiem i wystąpił do ślubu, w pięknym polskim stroju.
Z nowości literackich przybyła nam znów jedna komedja, Za naszych czasów, p. M. Dzikowskiego. Możnaby o niej powiedzieć to, co Niebuhr powiedział o jakiejś książce: Jest tam trochę czegoś nowego i trochę czegoś dobrego, ale szkoda, iż nowe nie jest dobrem a dobre nie jest nowem. Przy tem wszystkiem epizody komiczne, pozbierane z różnych dawniejszych komedyj i poprzyczepiane tant bien que mal do sztuki p. Dzikowskiego, są już tak stare, że publiczność nie pamięta ich wcale i bawi się niemi wcale dobrze.
Będziemy mieli temi dniami otwarcie wystawy obrazów, i zjazd nauczycieli w celu utworzenia Towarzystwa pedagogicznego. Chwalebną gotowość obywateli tutejszych do ułatwienia tego zjazdu podniosła już kronika codzienna. Stowarzyszenie pedagogiczne obejmować będzie nietylko nauczycieli publicznych, ale wszystkich, którzy zajmują się wychowaniem dzieci. Każdy, kto czuje i wie, ile u nas potrzeba jeszcze zrobić dla wychowania młodzieży, powita zapewne z radością pomysł założenia takiego Towarzystwa i przystąpi doń chętnie.
W zgromadzeniu, które w celu zawiązania Towarzystwa pedagogicznego odbędzie się d. 24. b. m. we Lwowie, mogą brać udział także kobiety, i mogą też przystępować do stowarzyszenia. Jest to myśl bardzo chwalebna, by matki były przypuszczone do Towarzystwa, które ma radzić o wychowaniu dzieci. Mamy nadzieję, że Stowarzyszenie pedagogiczne zwróci także baczną uwagę na wychowanie kobiet i na stan zakładów wychowawczych żeńskich w kraju.
Najważniejszym wypadkiem całego tygodnia tego był niewątpliwie koniec karnawału. Koniec jego godny był tego świetnego żywota, który przez sześć tygodni utrzymywał nas w nocy na nogach i zasilał nowiniarzy brukowych coraz to świeżym materjałem. Najprzód, od soboty wieczór do niedzieli rano, a dla niektórych do popołudnia w niedzielę, trwał ostatni i najliczniejszy ze wszystkich bal kasyna mieszczańskiego. Nazajutrz, kto jeszcze mógł jako tako plątać nogami, miał sposobność do okazania swej wytrwałości na balu u p. namiestnika, na wieczorku w kasynie, na kilkunastu zabawach w domach prywatnych, lub na reducie. We wtorek tańczono znowu wszędzie z równym zapałem, i znalazło się prócz tego jeszcze około pięćset osób, które nie mając nic lepszego do czynienia, odwidziły redutę. Na wszystkich trzech ostatnich redutach, mniej było owych obowiązkowych krakowiaków i debarderów, stanowiących nieodzowny zawiązek każdej z tych zabaw. Natomiast można było uważać domina i inne maski, które przybyły na salę z różnemi specjalnemi, mniej lub więcej złośliwemi i dowcipnemi zamiarami, i prześladowały upatrzone z góry, niemaskowane swoje ofiary. Potrzebaby być wtajemniczonym w różne a różne szczegóły życia rodzinnego i towarzyskiego, wszystkich kółek naszego miasta, ażeby zdać dokładnie sprawę z całej tej szermierki dowcipu, złośliwości, a czasem i niewinnej głupoty. Tymczasem, oprócz znanej od kilkudziesięciu lat i corocznie powtarzanej historji o mężu i żonie, którzy zamaskowawszy się i niepoznawszy nawzajem, dali sobie słodkie rendenz-vous i tym sposobem niechcący dochowali sobie wierności małżeńskiej, i oprócz kilku innych podobnych, niemniej starych anegdot, doszła do mojej wiadomości tylko jedna zupełnie nowa. Dwaj literaci, którzy snać nie dokuczyli sobie jeszcze dostatecznie swojemi artykułami, wpadają pewnego wtorku obydwaj równocześnie na jednę i tę samą myśl: każdy z nich zamaskował się, i przypuszczając, że przeciwnik będzie niemaskowanym, wybrał się na redutę, naostrzywszy poprzednio język, jak mógł najlepiej. Na nieszczęście, maska czyni używanie okularów niemożliwem, rezultat był więc taki, że przy krótkim wzroku i w niezwykłym kostiumie, żaden z obydwu braci w Appollinie nie mógł znaleźć drugiego. Jeden padł tedy ofiarą jakiegoś czerwonego debardera, a drugi ugrzązł w restauracji; i tam w kwasie feslauera szukał tej prawdy, o którą tak trudno w kwasach codziennego życia. Niestety! odkąd ojcowie miasta pozwolili na wiadome upiększenie ogrodu Pojezuickiego, trudno u nas o prawdę, nawet w winie!
Jedne tylko mody naszych pań i panien skierowane są ku temu, byśmy pod pewnemi względami przynajmniej, mogli poznać nagą prawdę! Mówię „nagą“, bo najprzód, jeżeli tarlatany, atłasy i inne artykuły pp. Kühmajera i Lewickiego nie spadną w cenie, to każdy czuły małżonek lub ojciec, dbający o toaletę żony lub córki, sam niezadługo zmuszony będzie obchodzić się bez wszelkiego kostiumu, i ani tużurkiem, ani innemi, mniej gładko nazwać się dającemi szatami, nie będzie mógł ukryć przed bliźnimi, jakim go Pan Bóg właściwie stworzył. Powtóre, stroje naszych pań pozwalają przy całej swojej wykwintności, oglądać niektóre kształty daleko dokładniej, aniżeli to czyniły dawniejsze mody, — wychodzą więc na jaw nieznane przedtem prawdy estetyczne, anatomiczne, a nawet — geologiczne. Oto, jeżeliby kiedy przepełniła się miara naszych grzechów, i jeżeliby nowy potop nawidził te piękne dwa królestwa, Galicję i Lodomerję, jeżeliby dalej przyszłemu jakiemu geologowi udało się wykopać między innemi fosyliami także skamieniały egzemplarz niniejszej kroniki, niechaj wie, że dwie kolosalne kości, które będą znalezione w dolinie Pełtwi, między Wysokim Zamkiem a górą nad stawem Pełczyńskich, nie były wcale kośćmi mamuta, ale łopatkami stworzenia, bardzo zbliżonego do małpy, którego rodzaj w XIX. stuleciu ery chrześciańskiej stanowił znaczną część ludności tych okolic, i że łopatki te w r. 1868 widziano mocno wygorsowane na kilku publicznych i prywatnych zabawach we Lwowie, który wówczas był autonomiczną stolicą całej tej krainy, i między innemi osobliwościami posiadał także najsławniejsze w całej Europie błoto i Radę gminną, najmniej skwapliwą w pozbawieniu go tej sławy.
Ażeby już raz skończyć z karnawałem i z jego modami, muszę tu zwrócić uwagę pp. fryzjerów damskich na to, że używany przez nich sposób przymocowywania włosów do głowy, okazuje się wcale niepraktycznym. We wtorek na wieczorku w pewnym bardzo dystyngowanym domu, pewna pani tańcząc polkę-tremblante z oficerem od huzarów, upadła na wznak tak nieszczęśliwie, że szinion wraz z peruką został na posadzce, a dama, zbyt skwapliwie podniesiona przez grzecznego dansera, stanęła nagle w środku z głową, która dawała jak najsmutniejsze świadectwo o skuteczności medytryny i innych kosmetyków. Można sobie łatwo wyobrazić efekt, jaki to sprawiło. W interesie łysej ludzkości powinni więc wykonawcy kunsztu perukarskiego pomyśleć o wynalezieniu jakiejś lepszej spójni dla głów, zostających w tak dualistycznym stosunku ze swojemi włosami.
Jeszcze jedno zażalenie wniesiono dziś do mojej Kroniki w przedmiocie fryzur. Oto wskrzeszono modę pudrowania włosów, ale zamiast, niewinnej mączki, używanej w przeszłem stuleciu, wynaleziono puder szklanny, t. j. robiony ze szkła, tłuczonego na proch. Subtelny ten i ostry proszek rozwiewa się w tańcu i działa nadzwyczaj szkodliwie na. oczy. Nie będę usiłował wykazywać tu, że w ogóle można być bardzo piękną, a nawet piękniejszą bez pudru na włosach — bo wszelkie rozumowania przeciw ekscentrycznościom mody, były i będą zawsze bezskutecznemi, — ale może znajdzie uwzględnienie ta uwaga, że puder szklanny nie jest bynajmniej piękniejszym od krochmalowego, i że bez żadnego uchybienia modzie, może być zastąpiony tym mniej szkodliwym surogatem. W imieniu brzydszej połowy rodzaju ludzkiego, oświadczamy tedy płci pięknej, że jakkolwiek pozwalamy nieraz chętnie, by nam mydlono oczy, prosimy jak najmocniej, by nam ich przynajmiej nie zasypywano szkłem…
Dotychczas mało się jeszcze zebrało dat, by obliczyć dokładnie wszystkie zyski i straty zapustne. Wiadomo tylko, że w banku ormiańskim we Lwowie zastawiono od 6. stycznia do 23. lutego r. b. pięć tysięcy zegarków złotych i srebrnych. Innych fantów tego rodzaju nagromadziło się tyle, że w ostatnich dniach brakło miejsca w banku na przechowanie zastawów. Filia wiedeńskiego banku zastawniczego wykazuje podobne rezultaty, a dochód trafikantów ze sprzedaży stemplowanych blankietów wekslowych podniósł się w tych dwu miesiącach o 150 od sta. Z tych kilku drobnych szczegółów widzimy najlepiej, jak potężnie karnawał wpływa u nas na obrót kapitałów, i jakie korzyści przynosi pod względem gospodarstwa narodowego. Dalsze rozpamiętywania postne dopomogą zapewne statystyce krajowej w zbieraniu dokładnych dat w tej mierze.
Post inaugurowany był przez Gazetę Lwowską ogłoszeniem dyspenzy ks. arcybiskupa dla dyecezji lwowskiej. Według tejże wolno jest pobożnym katolikom w dnie niepostne jadać mięso, a w niedziele i święta wolno jadać takowe dwa razy na dzień, należy się jednak wystrzegać, by przy jednym i tym samym obiedzie nie jeść ryb i mięsa. Bifsztyk z sardelowemmasłem lub bifsztyk z „przeszkodami“, t. j. z sardelkami i t. p., jako potrawa z ryb i mięsa powinien przeto być wykluczonym z każdej prawdziwie katolickiej kuchni.
Gazeta urzędowa, oprócz tej dyspenzy arcybiskupiej, przyniosła nam miłą bardzo wiadomość o przygotowaniach, robionych w tutejszym c. k. sądzie krajowym w celu zaprowadzenia sądów przysięgłych. Dziennikarstwo mianowicie powinno z radością powitać zapowiedź tej zmiany. Dobrze jest przytem, że mamy ustawę, która wydawcy dziennika lub innego pisma zapewnia zwrot kosztów i strat, poniesionych w razie, jeżeli sąd uzna, że konfiskata nastąpiła bez prawnego powodu, i że poszlakowany utwór literacki nie zawierał żadnej zbrodni. Za czasów samowoli policyjno-sądowej, zdarzało się n. p. że skonfiskowano dziennik z powodu, iż zawierał wiersz, który w ogólnikowych wyrazach opiewał cierpienia jakiegoś narodu, i wyraził nadzieję lepszej przyszłości, zachęcając do wytrwałości i męstwa. Wiersz nie wymieniał wyraźnie żadnego narodu: można go było stosować do narodu austrjackiego, uciemiężonego przez Prusaków w r. 1866, albo do narodu żydowskiego, rozsypanego po całym świecie, albo do Duńczyków w Jutlandji i t. p. Ale dawny, jak mówiłem, policyjno-sądowy system odznaczał się doskonałym węchem. Wiersz napisany był po polsku, więc musiał tyczyć się cierpień i nadziei narodu polskiego, ergo powinien być skonfiskowany. Gdyby autor, zamiast narzecza piśmiennego polskiego, użył był ruskiego, albo jeszcze lepiej, gdyby był rymował po moskiewsku, byłby mógł opiewać jak najwyraźniej bole i pragnienia ojczyzny wielkorusskiej — a system policyjno-sądowy nie byłby zwietrzył nic złego. Oczywiście, działo się to dawniej, bardzo dawno — ale jakoś przypomniały mi się dziś te czasy i rad jestem z ustawy, która nietylko chroni poetów od kozy za ogólnikowe wyrażenia, ale zabezpiecza także wydawców od szkód materjalnych. Śniło mi się bowiem tej nocy, że c. k. prezydent wyższego sądu krajowego we Lwowie został odwołany ze swej posady, i że jego miejsce zajął ktoś inny, przypominający żywo tradycje owego dawnego, policyjno-sądowego systemu, i nieuważający za rzecz, będącą poniżej swej godności, ukaranie dziennikarzy winnych lub niewinnych.
Z wiadomości literackich i dziennikarskich jest tylko ta, że zapowiedziany pierwszy numer Śmieszka spóźnił się, albowiem c. k. wyższy sąd krajowy we Lwowie zatwierdził wyrok, wydany poprzednio w sądzie krajowym przeciw p. Włodzimierzowi Zagórskiemu o przekroczenie prasowe, i tenże jako wydawca Śmieszka musiał dopiero poszukać kogoś, coby objął odpowiedzialną redakcję tego pisemka na czas, w którym sam wydawca nie będzie mógł pełnić tej funkcji. Pierwszy tedy numer Śmieszka pojawił się dopiero wczoraj, pod odpowiedzialną redakcyą pana Astolfa Grafczyńskiego.
Filantropia jest piękną rzeczą, a zastosowanie jej w prawodawstwie jest tryumfem zasady chrześciańskiej, od dziewiętnastu wieków daremnie pożądanym. Religia nakazuje nam kochać bliźniego, nawet gdyby bliźni nasz był złodziejem, gdyby fałszował banknoty, albo anektował sobie sprzęty stajenne JE. pana prezydenta krajowego sądu wyższego. Ale miłość chrześciańska nie powinna być ślepą, a filantropia prawodawcy nie powinna zaczynać się, ale kończyć tam, gdzie się rozwijają zbytnie aneksyjne dążności, czyli, jednem słowem, kodeks powinien więcej kochać JE. pana prezydenta sądu wyższego, aniżeli Michała Dudycza[12], który chciał okraść Jego Ekscelencji stajnię. Idzie za tem, że prawodawstwo powinno być jakoś tak obmyślane, by Michał Dudycz nie uważał kradzieży w stajni Jego Ekscelencji za najlepszy środek do zapewnienia sobie egzystencji na przednowku, ale owszem, by ten Herkules galicyjski starał się mieć jak najmniej do czynienia z tą stajnią i z wszystkiemi c. k. sądami. Brak pracy i uczciwego zarobku może się dawać czuć tylko w krajach przeludnionych, a Galicja mogłaby bardzo wygodnie pomieścić i wyżywić drugie tyle ludności, ile jej ma obecnie. Ogromna ilość kradzieży, które u nas bywają popełniane, nie pochodzi z braku zarobku, ale z głębokiej demoralizacji, która w wielkiej części jest winą dotychczasowego ustawodawstwa i sądownictwa. Demoralizacja, jaka panuje u nas w najniższych warstwach społeczeństwa, jest nierównie większą niż w krajach przeludnionych. Nie należy tu za miarę brać cyfry zbrodniarzy, którzy co roku ulegają wyrokom sądów, jeżeli bowiem cyfra ta w Anglii albo Belgii jest stosunkowo wyższą, to pochodzi to ztąd, że tam wyjątkowo chyba zbrodnia może ujść bezkarnie, podczas, gdy u nas często wyjątkowo ramię sprawiedliwości dosięga zbrodniarza. Potrzeba więc, aby wymiar sprawiedliwości był pewnym i szybkim, i aby był skutecznym t. j. aby kara jeźli już nie odstraszała od popełnienia zbrodni, to przynajmniej nie zachęcała do niej. Nie wdając się w rozbiór kwestji, czy system kary powinien być pomstą obrażonego prawa, czy środkiem poprawy dla zbrodniarza, trzymajmy się tego pewnika, że system ten powinien przedewszystkiem ochraniać społeczeństwo od indywiduów, które mu są szkodliwe, bo przecież wzajemne bezpieczeństwo jest celem, dla którego głównie istnieje społeczeństwo ludzkie. Jeżeliby każdy miał się sam pilnować, aby go nie okradziono, nie podpalono, nie zabito, aby mu nie zrzucano z dachów śniegu na głowę, i aby mógł przejść i przejechać przez miasto bez połamania nóg lub skręcenia karku, to jakaż będzie wówczas ratio essendi c. k. sądów wyższych, niższych, sławetnych Rad miejskich i prześwietnych magistratów?
Może też tak wyraźne i gorące życzenie owego p. Michała Dudycza i wielu innych, jemu podobnych, którzy za szczyt szczęścia uważają znalezienie wygodnego przytułku i bezpłatnej strawy w Brygitkach, da do myślenia ustawodawcom przedlitawskim i może się kiedy doczekamy praw, nie tak ściśle opartych na abstrakcyjnych pojęciach filozofii niemieckiej, ale zato odpowiedniejszych naszym stosunkom i potrzebom społecznym.
Wracam jeszcze raz do statystyki i do mylności wniosków, które się opierają na jej obliczeniach. W Wiedniu jest około 10.000 właścicieli domów. Od początku zimy do końca stycznia wydano na nich zwyż 8.000 wyroków z powodu rożnych nieporządków w domach i przed domami. U nas nie wydano żadnego takiego wyroku. Otóż niech teraz weźmie jaki statystyk te cyfry do ręki, a gotów myśleć, że Lwów jest 8.000 razy porządniejszy od Wiednia, bo tak nakazuje wnosić logika. Tymczasem u nas wszystko idzie na wspak, więc i wnioski logiczne muszą prowadzić do wprost przeciwnych rezultatów. Nie porządek, ale nieporządek jest u nas 8.000 razy większy, niż w Wiedniu. Gdyby nasza władza miejska ocknęła się nagle, i nałożyła przynajmniej po 20 złr. kary na każdego z 2.000 właścicieli domów, odznaczających się niewypełnianiem przepisów policyjnych, niedobór w budżecie miasta byłby od razu pokryty i możnaby jeszcze za pozostałą sumę wybrukować np. plac Marjacki i wywieźć na miasto kupy nawozu, leżące na placu Katedralnym między najpierwszą świątynią w archidyecezji a kamienicą kapitulną. Możnaby nawet odłożyć paręset złr. na najęcie dyurnistów, którzyby zreferowali już raz sprawę nowego numerowania domów, nad którą pewna sekcja Rady miejskiej od dwóch lat bez skutku łamie sobie głowy. Mówią, że przedstawia to niemałe trudności, iż większa część ulic we Lwowie liczy więcej niż pięć domów. Tymczasem w sekcji liczą zawsze: Raz, dwa, trzy, cztery i.... ani rusz dalej!....
Krzyżykowy korespondent Czasu nawidził znowu ten dziennik epistołą, w której rzuca anatemat na uchwałę zgromadzenia nauczycieli, oświadczającą się za wyjęciem szkół ludowych zpod wyłącznego nadzoru konsystorzów. Korespondent + nie winien temu, bo po tłustym wtorku, w nocy popielcowej miał objawienie, że przestaniemy być dobrymi katolikami, skoro ks. Kuziemski przestanie mieć wpływ na szkoły wiejskie, i skoro święty-Jur przestanie decydować, czy jesteśmy Rusinami czy Polakami! Tak przynajmniej u nas w Galicji kwestja ta przedstawia się ze strony praktycznej. O teorję niech się korespondent + spiera z wróblami, które ją już od dawna świegocą na wszystkich dachach, nawet na kopule św. Piotra w Rzymie.
Towarzystwo naukowo literackie wejdzie może w życie w ciągu tego miesiąca. Gdy się zbierze 100 członków, gotowych do przystąpienia, założyciele mają zamiar zwołać walne zgromadzenie na 15. bm. Towarzystwo lekarzy galicyjskich odbywa regularnie naukowe swoje posiedzenia. Mają one oczywiście interes tylko dla ludzi fachowych; podniesiono tam jednak niektóre sprawy, dość bezpośrednio ogół obchodzące. Między innemi uchwalono na wniosek dr. Widmana, ze względu na potrzebę zmian w urządzeniu tutejszego szpitalu głównego i tp., prosić Wydział krajowy, by referat w sprawach sanitarnych powierzył lekarzowi, co jest niezbędnem, jeżeli szpitale mają odpowiadać swemu celowi.
Towarzystwo sztuk pięknych żyje w tej chwili w swojej wystawie obrazów. Liczba odwidzających wydała nam się dziwnie małą, ale może nie trafiliśmy nigdy na porę, w której bywa natłok widzów. Oczekują przybycia obrazów Kossaka i innych artystów warszawskich. To, co wystawiono dotychczas, nie świadczy bynajmniej o surowości komitetu znawców, od którego zawisło przypuszczenie obrazu na wystawę. Są tam rzeczy, które chyba tylko w ilustrowanym Tygodniku Lwowskim mogłyby znaleźć godne swych zalet umieszczenie. Tak n. p. ktokolwiek trafi szczęśliwie do sali, t. j. kto nie zabłądzi przypadkiem na lewo, do lokalu „besidy“ russkiej i wszechsłowiańskiej, tego na pierwszym wstępie uderzą dwa szare płótna, malowane z wielkiem nieszczędzeniem sepii. Ten mężczyzna na lewo, ze skrzywioną twarzą, to ma być Wallenrod, a to, co się wynurza z drugiego płótna, to Aldona. Najwznioślejsza poezja słowa, najmniej właśnie znosi, by jej dotykać pędzlem. Mickiewicz napomknął wprawdzie, że Aldona długie lata przepędziła w wieży, że nie była już ową zachwycającą dziewicą, która za młodu czarowała Alfa. Ale poeta napomknął to tylko, nie dał wyobraźni naszej zatrzymać się nad tym szczegółem, porwał ją z sobą i nie pozwolił jej przekroczyć tej małej przestrzeni, która wzniosłość dzieli od śmieszności. Inaczej postąpił tu sobie malarz. — Niechaj mu anioł harmonii w niebiosach, a czuły widz w swej piersi przebaczy tę winę, i niechaj mu policzy jako okoliczność łagodzącą, że szara jego parodja nie zwraca na siebie oczu w tym cieniu, w którym ją powieszono. Jest tam dalej, ale już nie w cieniu, „Wenera spiąca“, którą pomysł, rysunek i koloryt kwalifikuje jak najzupełniej na etykietę do pudełka z cukierkami. Jest i Goplana, która świadczy, jak niebezpiecznie powtarzać pędzlem, co wielki poeta odmalował wierszami. Jest parę obrazów historycznych, z których każdy mógłby być doskonałym materjałem dla humorysty, gdyby go nie przejmowała na ich widok straszniejsza od satyrycznej żółci — litość.
Oprócz kilku godnych widzenia portretów, krajobrazów i widoków z natury, między któremi jest Gryglewskiego znana „Katedra na Wawelu“, zasługuje na uwagę śliczniutki obrazek Cynka, przedstawiający „Barbarę Radziwiłłównę w Dubinkach“. Ma on tę zaletę, że na pierwszy widok ujmuje każdego nieznawcę, i że znawcy muszą dopiero szukać zarzutów, któreby mu mogli zrobić. Są dalej dwa ładne rodzajowe obrazki Mireckiego: „Modlitwa na poddaszu“ i „Pierwsze szczęście panieńskie“. Każdy zatrzyma się także z zajęciem przed „Pochodem więźniów w Sybir“ ś. p. Artura Grottgera — ale oto wyczerpałem już wszystko, co wystawa daje nam godnego — resztę zostawiam krytykom z profesji i powołania.
Właśnie w tej chwili dochodzi nas z Warszawy wiadomość o zgonie Józefa Simlera, jednego z najzdolniejszych malarzy naszych, którego mianowicie „Śmierć Barbary“, a na wystawie paryskiej portret kobiety powszechne zbudziły podziwienie. Zmarł w Warszawie d. 4. bm.
Nasza literatura humorystyczna dźwiga się jak może z chwilowego swego bankructwa. Wyszły dotychczas dwa numera Śmieszka. Z tych, drugi wypadł daleko lepiej, tak co do rozmaitości swej treści, jak i co do illustracyj. Pierwszy numer zawierał wiersze, bardzo szczęśliwie naśladujące ośmiogłoskową zwrotkę, której za Byronem używał Słowacki, gdy chciał naprzemian być poważnym i pełnym sarkazmu. Sarkazm Śmieszka skierowany jest głównie przeciw niektórym wybujałościom politycznym i publicystycznym, które dają się u nas spostrzegać. W drugim mianowicie numerze satyryczna muza Śmieszka występuje bardzo ostro przeciw dobrodusznej wierze w reformy moskiewskie w królestwie Polskiem, jaką okazał niedawno Dziennik Lwowski. Śmieszek twierdzi, „że oni opozycja“, gdy „stoją na straży u tej moskiewskiej reform obietnicy,“ to naówczas „z republikańskim rozczochranym włosem“, miewają czasem „minę Targowicy“.
Teatr niemiecki znalazł już przedsiębiorcę. Utrzymują, że niejaki p. König podjął się prowadzić go za 6000 złr. Nie wiem, czy amator ten przystał na wszystkie warunki, stawiane przez zarząd fundacji Skarbkowskiej, i czy między innemi, na wzór pana Schmitta, nie zamierza pracować nad zgermanizowaniem Galicji za pomocą niemieckich fars i francuzko-niemieckich operetek.
Miło mi skonstatować, że od niedzieli przeszłej nie wydarzyło się nic, coby w czemkolwiek mogło zmienić normalny stan naszego miasta pod względem fizycznym lub moralnym. Ulice, odleglejsze nieco od rynku, nie przestały wieczorem być niebezpiecznemi dla samotnych przechodniów — jakkolwiek, dzięki powszechnej goliznie, nikt nie został pozbawionym znaczniejszych sum przez rabusiów. Za granicą potrzeba całego kosztownego aparatu konstablów, sergeants de ville itp. by jakotako utrzymać bezpieczeństwo publiczne, — my radzimy sobie daleko praktyczniej: nie mamy nic, a więc nie boimy się rozboju. Przyjdzie nakoniec do tego, że panowie rozbójnicy i złodzieje, zrażeni zawodami, jakie ich spotykają w pustych naszych kieszeniach i kufrach, sprzykrzą sobie swoje rzemiosło i poświęcą się jakiemu intratniejszemu sposobowi zarobkowania. Kto wie, może wezmą się do przedsiębiorstw przemysłowych i np. będą budować mosty na kolei żelaznej? Ma to być rzecz wcale łatwa i bardzo korzystna. Most stawia się jakbądź — a jeżeli się zawali, to postęp nauk technicznych jest już tak wielki, że przyczyna wypadku da się wytłumaczyć ku powszechnemu zadowoleniu jednem magicznem słowem, które w języku kolejowo urzędowym brzmi: Entgleisung'. Jeżeli usunie się nasyp, albo runie filar, albo pęknie oś i t. p., to ostateczna przyczyna nazywa się zawsze Entgleisung — opinia publiczna uspakaja się i przechodzi do porządku dziennego, równie jak uspokoiła się i zaprzestała wszelkich uwag złośliwych, gdy ubytek w pewnym funduszu publicznym wytłumaczono niemniej magiczną formułką: Abschreibung.
Szkoda, że nasz język nie posiada tak filozoficznej terminologii, odpowiadającej potrzebom przemysłu i ekonomii politycznej — bo możeby nasze władze miejskie znalazły także jaki magiczny wyraz na uzasadnienie normalnego nieporządku na ulicach. Tymczasem, nim się rozwinie terminologia ojczysta, proponowałbym prześwietnej Radzie miejskiej napoleońską dewizę: inertia sapientia. Możnaby nią zbić najlepsze argumenta kronikarskie i zażegnać zastraszającą solidarność, która na tym punkcie objawia się między dziennikami miejscowemi. Trzeba bowiem wiedzieć, że nawet „oni, opozycja“ w kwestji nieporządków brukowych idą ręka w rękę z Gazeta Narodową, i co tydzień upominają się „z ulicy“ o wywiezienie śniegu, gnoju itd. Rozczulająca ta zgoda ustanie jednak, skoro podeschnie na dworze, i „oni“ będą mogli znowu pływać po suchym lądzie. W arce Noego tygrysy i inne drapieżne bestje zostawały w największej harmonii z ludźmi, ale po opadnięciu wody, rozbiegły się po lasach i rozpoczęły na nowo swoją czworonożną opozycję przeciw dwunożnemu porządkowi rzeczy. I u nas nie braknie nigdy kwestyj spornych. — Niektóre wyłoniły się już nawet temi dniami, jako to: 1) Czy mówi się: „Kornelego Szlegla“, czy „Kornelego Szleglego,“ czyli też „Kornela Szlegla?“ 2) Czy artysta, który dopuścił się winiety, zdobiącej Tygodnik Lwowski, jest trzecim, czy trzechset trzydziestym trzecim w rzędzie żyjących malarzy polskich, jeżeli zaczniemy liczyć od Matejki? 3) Czy mamy „mieć nadzieję,“ że sprawa techników „weźmie smutny obrót,“ czy przeciwnie, że nie weźmie takiego obrotu? 4) Czy kodeks estetyczny nakazuje krytykowi rozpoczynać sprawozdanie z wystawy obrazów we Lwowie od arcydzieł, których tam nie było, czyli też wolno mu dla odmiany, zacząć od szarego końca? 5) Czy „stowarzyszenie wzajemnej admiracji hebesów lwowskich,“ którego statuta podał niedawno Śmieszek, nie mogłoby wziąć do wiadomości, że zaprowadzenie polskiego języka wykładowego na tutejszej akademii technicznej nie zależy od p. inżyniera Zahałki, ale od sejmu krajowego? Podobnych punktów spornych znalazłoby się więcej między „nami, opozycją,“ a „nimi, opozycją,“ — ale czas położyć już na dziś koniec tej gorszącej, jakkolwiek głęboko zasadniczej polemice dziennikarskiej.
Dzienniki wiedeńskie upominają się w tych czasach bardzo usilnie, by żołnierzom nie wolno było nosić broni, skoro nie są w służbie. U nas zdarzały się i zdarzają bardzo często wypadki, że pijany żołnierz pokaleczy kogoś bagnetem albo szablą. Onegdaj nasz kronikarz codzienny zapytywał także, czy niemożnaby zakazać wojsku ciągłego chodzenia z bronią. Śmieszek udzielił mu na to w prywatnej drodze półurzędową odpowiedź, że gdyby żołnierze nie nosili ciągle broni, nie mieliby czem zabić czasu; demnach wird ihrem Ansuchen keine weitere Folge gegeben.
Wystawa obrazów wzbogaconą została temi dniami kilkoma nader cennemi utworami Kotsisa, Kossaka i Gersona. Najwięcej uwagi zwraca jednak oczywiście Sędziwój, jeden z dawniejszych obrazów Matejki. Przedstawia on tego alchemistę w chwili, kiedy zrobiwszy czarnoksięskim sposobem złoto, pokazuje je królowi Zygmuntowi i jego świcie. Oryginalny, świetny koloryt, po mistrzowsku oddany wybitny wyraz każdej głowy i łudząca prawda, z jaką malowane są wszystkie akcesorja, są to przymioty, które wpadają każdemu w oko. Oczywista rzecz, że jak wszędzie, tak i tu wielu szuka pierwej za wadami, któreby mogli wytknąć, zamiast starać się rozumieć zalety i pojąć, co jest pięknego w obrazie. Taka to już choroba naszego wieku! Nie chcemy, a często nie umiemy nawet dopatrzeć w niczem strony dodatniej, a chętnie wyszukujemy usterki i o nich tylko mówimy. Dziwna rzecz, że dzieła prawdziwie znakomite, w wyższym stopniu nietylko zazdrośnych współzawodników, ale nawet obojętnych zresztą widzów pobudzają do krytyki tego rodzaju, aniżeli dzieła mierne, lub zgoła liche. Z drugiej strony, znakomici artyści okazują się zwykle mniej drażliwymi wobec nieprzychylnej krytyki, aniżeli najgorsi partacze wobec takiej jednej ogólnikowej wzmianki o dziełach „miernych lub zgoła lichych“. Zwidzając częściej wystawę, można mieć sposobność do robienia pod tym względem ciekawych studjów psychologicznych i fizjognomicznych. Studja te są nawet łatwiejsze, niż ocenienie wystawionych utworów, a mniej kompromitujące dla „niepowołanych krytyków“. Oto n. p. ten jegomość, który z wyrazem głębokiego przeświadczenia o ważności chwili, miejsca i swojej własnej osoby, przypatruje się jakiemuś portretowi, tak pięknie wylakierowanemu, jak najnowsza wiedeńska kareta, a potem w znaczącem milczeniu puka palcem w ramę, jak gdyby chciał powiedzieć: hic Rhodus, hic salta! — to albo sam sprawca pomienionego portretu, albo członek „Stowarzyszenia wzajemnej admiracji itd.“ — dotychczas jeszcze nieodportretowany w Śmieszku. Owa niesczęśliwa figura, opadnięta przez kilku rozjuszonych majstrów kunsztu iluminatorskiego. którzy w chwilach, wolnych od malowania szyldów i ikonostasów, rywalizują na płótnie lub na papierze z annalistami średnich wieków w bezbarwnem przedstawianiu wypadków historycznych — ów człowiek, zagrożony w przybytku Muzy pożarciem przez jej uczniów, jest to indywiduum, podejrzane o napisanie nieprzychylnej wzmianki w jakimś dzienniku o obrazach historycznych, wystawionych w sali Domu Narodniego, i o złośliwe zestawienie portretu ś. p. Jachimowicza z temi obrazami. A tam dalej, ta mina protekcyjna, odbierająca i oddająca ukłony na prawo i na lewo, to własność, a raczej właściwość literaty, który dopiero napisze krytykę, die sich gewaschen hat, i który zmyje tamtemu głowę, a wszystkie zapoznane jeniusze postawi na odpowiednim piedestalu. Jest to krytyk powołany: on wie, że niebieska farba, zmieszana z żółtą, daje kolor zielony, czerwona z żółtą, pomarańczowy, a niebieska z czerwoną, fioletowy, że Rafael malował madonny, Van-Dyk portrety, Vernet bitwy, i że w Dreźnie, w Monachium i w Luwrze są sławne galerje obrazów. Obecnie wiadomości jego rozszerzyły się jeszcze bardziej i nabrały encyklopedycznej wszechstronności, — oto przed trzema dniami dowiedział się przypadkiem, że Menonici są zupełnie inną sektą religijną, niż Karaici, i że na podstawie kodeksu karnego nie można prowadzić egzekucji wekslowej. Tak to świat cywilizuje się coraz bardziej, i postęp wiedzy ludzkiej porywa z sobą każdego literatę.[13]
Wracając do wystawy, powiem w krótkości, że zawiera ona już teraz bardzo wiele rzeczy, godnych widzenia, które wprawdzie były już na różnych innych wystawach, ale u nas nie są znane i zasługują na liczniejszy udział publiczności, niż to było dotychczas. Byłoby to smutną rzeczą, gdyby obojętność Lwowian dla utworów sztuki narodowej przyszła w pomoc twierdzeniu niektórych Krakowian, że u nas nie opłaci się urządzać wystawę. Wiadomo, iż jesteśmy przeciwni rozdwajaniu sił naszej prowincji pod względem Towarzystwa przyjaciół sztuk pięknych, ale radzibyśmy dla tego właśnie widzieć jak najżywszy udział publiczności tutejszej w wystawie, by zachęcić Towarzystwo krakowskie do połączenia się z lwowskiem.
Ruch literacki objawił się u nas w tym tygodniu wydaniem tomika wierszy p. Mieczysława Mokłowskiego. Są to drobne utwory liryczne, nie bez wyższego często polotu i nastroju, lecz i nie bez większych lub mniejszych grzechów przeciw dobremu smakowi. Pojawienie się zbioru nowych wierszy z nazwiskiem nowego autora w dzisiejszych czasach jest rzeczą, cokolwiek niespodzianą. Zdawałoby się, że epoka poezji przedmiotowej na teraz skończyła się w piśmiennictwie naszem. Poezja ta wysnuła z serca narodu wszystko, co tam było bólu, zapału, miłości i wrodzonej krewkości — naród dał się jej porwać, zmierzył swoje dążenia, swoje siły z rzeczywistością, i nie uląkł się wprawdzie tej ostatniej, ale przyszedł do przekonania, że potrzeba mu nietylko wiele czuć, ale i wiele myśleć i pracować. Ztąd i w piśmiennictwie naszem od czasu wypadków r. 1863 nastąpił zwrot w kierunku więcej realnym. Zimna refleksja nie sprzyja rozwojowi poezji lirycznej, a z całego piśmiennictwa nadobnego wybiera sobie tylko dwie formy, które i ją nawzajem najlepiej znoszą: powieść i dramat. Jeżeli nam Bóg nie odmówi w przyszłości wielkich mistrzów słowa, jakich mieliśmy w epoce, która się właśnie skończyła, to będziemy ich mieli tylko na tem polu.
Dziś w sali ratuszowej odbędzie się walne zgromadzenie członków, przystępujących do Towarzystwa naukowo-literackiego. Oby Towarzystwo to mogło odpowiedzieć swemu zadaniu i przynieść krajowi owoce, których ten po nim wymagać będzie! Przystąpmy do niego z szczerą chęcią wzajemnego popierania prac, skierowanych do tak wzniosłego celu, jakim jest umysłowy rozwój narodu, objawiający się na zewnątrz płodami, które go mają stawiać na równi z innemi oświeconemi narodami, które są dla niego jak gdyby dokumentami, dającemi mu prawo obywatelstwa w Europie!
Przyzwyczajenie staje się u ludzi drugą naturą, silniejszą od powinności i od zdrowego rozsądku. Nałogi nasze ulegają mechanicznemu prawidłu o gnuśności i ruchu tak dobrze, jak to, co mechanika nazywa ciałem. Nie dziwimy się tedy, jeżeli kto bez przyczyny i potrzeby oddaje się czynnościom, do których nawykł przez długie lata, a którym dziś mógłby już dać pokój. I tak n. p. jeżeli c. k. policja w rocznicę zawiązania konfederacji barskiej rozwija po ulicach nadzwyczajną czujność i wszechobecność, to nie ma w tem nic dziwnego, bo od dziewięćdziesięciu sześciu lat czcigodna ta instytucja przyzwyczaiła się być czujną i wszechobecną, osobliwie w tych wypadkach, w których przymioty te w oczach des beschränkten Unterthaneiwerstandes wydawały się zbytecznemi. Niemniej naturalnem następstwem długoletniego nawyknienia jest uwięzienie czeladnika, który na zgromadzeniu w sali ratuszowej miał mowę o potrzebie zabezpieczenia pracy, ażeby nie była wyzyskiwaną przez kapitalistów. Wszak w roku 1861 zapytywano telegrafem pana ministra, czy nie należałoby uwięzić hr. Borkowskiego, albo wytoczyć mu proces, z powodu mowy, którą miał wówczas na zgromadzeniu przedwyborczem, a w parę dni później, taki sam los omal nie spotkał dr. Ziemiałkowskiego! Mimo to konstytucjonalizm rozwinął się od tego czasu niezmiernie, i teraz nurzamy się w nim tak kompletnie, że niektórym, ot n. p. „im, opozycji,“ widać tylko uszy. C. k. policja mogłaby w tym kierunku uważać swoją misję za skończoną, ale jak już powiedziałem, przyzwyczajenie silniejszem jest od wszelkich innych względów, więc od czasu do czasu jakieś niespodziane rozwinięcie sił, czuwających nad spokojem i bezpieczeństwem publicznem, jakieś aresztowanie, lub wyekspedjowanie kogoś do domu mit gebundener Route, musi nam przypomnieć, że te same organa, które dziś mają czuwać nad przestrzeganiem zasadniczych ustaw o nietykalności osoby i o swobodnym wyborze miejsca pobytu, przez wiek prawie cały wiernie, pilnie i trzeźwo służyły staremu systemowi Kaunitza, Metternicha, Bacha i Schmerlinga. My sami przyzwyczailiśmy się do tego starego porządku rzeczy, tak, że trudno nam od razu oswoić się z nowemi stosunkami. I tak n. p. wiadomo że p. Zahałka nie może oswoić się z myślą, ażeby z wykładów w tutejszej akademii technicznej wyrugować można język niemiecki, choć odnośna część wniosku, postawionego przez pana Z. na zgromadzeniu technicznem, opuszczoną została w mowie jego, drukowanej w Czasie. Najpierwsi nasi politycy i mężowie stanu nie mogą wmówić w siebie, że moglibyśmy uzyskać zamknięcie teatru niemieckiego we Lwowie, gdybyśmy się dobrze wzięli do rzeczy. Niejeden znowu napisze albo powie coś okrutnie liberalnego, i nazajutrz dziwi się, gdy się obudzi we własnem łóżku, a nie u Karmelitów. Ja sam przyznam się, że po kilkomiesięcznych rekolekcjach za czasów hr. Mensdorffa, nieraz cały dzień nie wychodziłem z pokoju, bo mi się zdawało, że drzwi są zamknięte i żołnierz z bagnetem chodzi po kurytarzu.
Takato to jest moc nawyknienia, a im kto starszy, tem trudniej przychodzi mu odzwyczaić się od czegokolwiek. Kraków n. p. jest bardzo stary, Czas także już nie pierwszej młodości, a jego fejletonista nie odmłodniał bynajmniej, od kiedy przestał pisywać „Pogadanki o książkach i ludziach“. To też w Krakowie, w Czasie, a osobliwie w odcinku, redagowanym przez Nestora wszystkich fejletonistów galicyjskich, stare nałogi są nie do wykorzenienia. Pierwsze miejsce między temi nałogami trzyma to głębokie przeświadczenie, że poza Krakowem nie ma nic doskonałego. Nawet Mickiewicz, przy całym swoim geniuszu, przecież nie był Krakowiakiem, a już co do Szajnochy, to ten, gdyby był pisał w Krakowie, mógłby był zaćmić niejednego z tamtejszych uczonych, a tak, był zawsze tylko Galicjaninem! Obok patrjotyzmu polskiego, istnieje pod Wawelem jeszcze maleńki patrjotyzm krakowski, który objawia się w literaturze, w naukach, sztukach pięknych, w medycynie, w polityce, w sprawach publicznych i prywatnych. Czy kto n. p. widział Krakowianina, któryby przyznał, że jadł we Lwowie lepszą bułkę, niż w Krakowie, albo że bifsztyk u Götza jest tańszy a przynajmniej równie dobry, jak u Ziembińskiego? Ot i Rotlender, przy całej doskonałości swoich wyrobów cukierniczych, ani się umył do cukierników krakowskich! Cóż dopiero mówić o lwowskich stowarzyszeniach, o tutejszym ruchu publicystycznym, literackim, itd.? — Dobrze, że my tu przynajmniej nie mamy tak wysoko wyrobionej dobrej opinii o nas samych, i że chętnie uznajemy wyższość Krakowa we wszystkich rzeczach, w których ją rzeczywiście widzimy, bo inaczej, mogłoby między obydwoma naszemi miastami przyjść do waśni takiej, jak w średnich wiekach między miastami włoskiemi. Ale wracając do fejletonisty Czasu, muszę nadmienić, że u niego ów specjalny patrjotyzm krakowski spotęgowany jest jeszcze różnemi innemi wyobrażeniami, których prawdziwie uprzywilejowanem gniazdem są pewne kółka krakowskie, i które, oprócz Czasu, w żadnem piśmie perjodycznem, wychodzącem w Galicji, nie znajdują nigdy wyrazu. Jeżeli np. którego z bogobojniejszych Lwowian pocznie nagle trapić myśl, że cały ruch tegoroczny jest dziełem Antychrysta, że „Sokół“ kto wie, czy nie obali naszego porządku społecznego, a Towarzystwo naukowo-literackie bodaj czy nie ma zamiaru wprowadzić Garibaldego do Rzymu — to z obawami temi nie zwierzy się ani Gazecie Narodowej, ani Dzienikowi Lwowskiemu, ani nawet konserwatywnej z urzędu swego Gazecie Lwowskiej, ale spisawszy je za łaską Ducha świętego i opatrzywszy znakiem krzyża i przynależnym znaczkiem pocztowym, wyseła je do Czasu, który to wszystko drukuje bez względu na odmienny często kierunek swoich artykułów politycznych. Snać temi dniami wiadomości, które w Krakowie otrzymano z nad Pełtwi, musiały być nader groźne, skoro stary zrzęda z pod Wawelu widział się spowodowanym sam uchwycić za swoje „pogadankowe“ pióro i cisnąć na nas kilka ewanielicznych swoich piorunów. Potępia on cały nasz ruch stowarzyszeń, i nazywa go „wiązaniem się w kółka poza obrębem chrześciańskiego ustroju społecznego.“ Jedno więc powinno być tylko stowarzyszenie, a tem jest kościół katolicki! W imię wiary przodków, cnoty i pobożności, powinny natychmiast rozwiązać się wszystkie inne stowarzyszenia, a osobliwie stowarzyszenie czeladzi rzemieślniczej i Towarzystwo naukowo-literackie! Poco wam tych stowarzyszeń? woła zgorszony fejletonista z pod Wawelu. Wszak nie będziecie wspólnemi siłami szyć butów, ani układać komedyj? A przecież Towarzystwo przyjaciół nauk w Krakowie także wspólnemi siłami nie pisuje fejletonów do Czasu, i Towarzystwo św. Wincentego a Paulo nie istnieje wyłącznie dla wspólnego odmawiania psalmów pokutnych.
Dostało się tam i „Sokołowi“ lwowskiemu. Fejletonista Czasu nie wie, że „Sokół“ obok doskonałej straży ogniowej, którą już posiada nasze miasto, urządził drugą straż, ochotniczą; on zarzuca temu stowarzyszeniu gimnastycznemu, że istnieje tylko dla urządzania wycieczek i dla wyrabiania brutalnej siły fizycznej. Kto wie czy ta konserwatywna machina, która zwie się Czasem, i która pracuje o sile jednego fejletonisty i trzech korespondentów lwowskich, nie podejrzywa „Sokoła“ o jakie antykatolickie dążności!.. Co do stowarzyszeń czeladzi i literatów, jest to rzeczą niewątpliwą, Pierwsze z nich zawiązało się bez ks. Odelgiewicza, a drugie zaraz na pierwszem swojem zgromadzeniu oświadczyło się pośrednio za równouprawnieniem wyznań. Widocznie Antychryst, Proudhon i Mazzini mają tu we Lwowie swoich emisarjuszów....
Stowarzyszenia krakowskie nie wydają się fejletoniście Czasu tak niebezpiecznemi, ma on dla nich nawet parę słów uznania. My także uznajemy, że Kraków ma wiele rzeczy dobrych, a wiele daleko lepszych, niż nasze; ależ dlaczegóż lekarze tamtejsi nie chcą, byśmy i my także mieli Towarzystwo lekarzy? dlaczego literatom tamtejszym nie podoba się świeżo zawiązane nasze Towarzystwo naukowo-literackie? Towarzystwa tego rodzaju nietylko nie przeszkadzają sobie, jeżeli istnieją w jednem i drugiem mieście, ale owszem mogą sobie pomagać i wspierać się nawzajem. Pod tym względem piękny i godny naśladowania przykład dali niektórzy członkowie Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Krakowie, a między innymi prezes dr. Majer, oświadczając gotowość przystąpienia do Towarzystwa Przyjaciół Oświaty, które ma powstać z dotychczasowego Wydawnictwa dzieł tanich i pożytecznych. Nowe to Towarzystwo, gdyby mogło przyjść do skutku, przyniosłoby niezmierne korzyści dwom dzielnicom polski, tj. Galicji i Poznańskiemu. Wszyscy przedpłaciciele Wydawnictwa dzieł tanich i pożytecznych staliby się od razu członkami Towarzystwa. Przedpłacicieli tych jest około 1500, początek byłby więc wcale piękny, a dobry przykład uczonych krakowskich zachęci niewątpliwie wszystkich do przystąpienia. Korporacje i towarzystwa, jak n. p. nasze Towarzystwo naukowo-literackie, mogą wejść do Towarzystwa Przyjaciół Oświaty, tj. nie aby zlać się z tem ostatniem, ale aby jako osoby moralne być jego członkami.
Zadaniem Towarzystwa Przyjaciół Oświaty nie jest bowiem, podkopać albo zlać w jedno ciało różne stowarzyszenia, istniejące tu i ówdzie dla potrzeb więcej lokalnych, ale skupić w jedno ognisko wszystkich przyjaciół oświaty narodowej, i przez to, jakoteż przez nagromadzenie wielkich funduszów, uczynić możliwemi przedsiębiorstwa, wymagające znaczniejszych wkładów pieniężnych. Łatwo obliczyć, że jeżeli według projektu pana Trzecieskiego przystąpi do Towarzystwa choćby 20 „opiekunów“ z wkładką 1000 złr., kilkudziesięciu innych członków z wkładkami po 200 złr., a kilka tysięcy z rocznemi wkładkami po 10 złr. — to wydawnictwa będą, mogły rozwinąć się w sposób, niepraktykowany ani w Polsce, ani nawet w innych krajach, którym zazdrościmy ich ruchu literackiego.
Jednem z głównych zadań Towarzystwa będzie wydawanie książek,, popularyzujących nauki wszelkiego rodzaju. Książek takich mamy dotychczas niezmiernie mało, w porównaniu z Niemcami i Francuzami. Brak nam także dobrych podręczników, encyklopedyj i t. p. dzieł, które należą za granicą do najpotężniejszych dźwigni oświaty w klasach średnich. Wydawnictwo dzieł tanich i pożytecznych w Krakowie położyło niemałą zasługę w tym względzie, wydaniem dwóch dzieł popularnych, z których jedno: Świat roślinny dr. Müllera, przełożone jest z niemieckiego, a drugie: Rys dziejów literatury świata niechrześciańskiego, napisane oryginalnie przez J. Szujskiego. Drugie to dzieło można polecić jak najusilniej tym wszystkim, którzy albo nie mieli sposobności obznajomić się, choćby pobieżnie, z oświatą i literaturą ludów starożytnych, albo też mieli w tej mierze do czynienia tylko z oschłym, niedostatecznym i nie wyczerpującym sposobem wykładania nauk humanitarnych, który praktykuje się w naszych gimnazjach. Niejeden po przeczytaniu żywego i zwięzłego wykładu p. Szujskiego, ubarwionego doborowemi przekładami wyjątków z różnych dzieł starożytnych, będzie wiedział daleko więcej o literaturze i o oświacie Greków i Rzymian, aniżeli nauczył się, tłumacząc i analizując przez ośm lat życiorysy Korneliusza Neposa i Anabazę Ksenofonta, albo skandując wiersze Wirgilego i Homera. Ręczę, że każdy zamknie tę książkę z życzeniem, abyśmy mogli mieć jak najprędzej drugie podobne dzieło o literaturze nowoczesnej, i aby w ogóle każda gałęź nauki mogła być wyłożoną w sposób tak przystępny i zajmujący.
Konkordat, to austrjackie „okopy świętej Trójcy“. Biskupi i reprezentanci feudalnego i absolutystycznego systemu rządowego zatknęli swój sztandar na tych okopach, i postanowili bronić ich do upadłego. Z szeregu liberalnego, kto powie dobrą mowę przeciw konkordatowi, zostaje od razu popularnym Pankracym! Galicja wysłała także swój kontyngens do obrony twierdzy, czyli raczej, między „panami,“ rekrutowanymi z Galicji, znaleźli się obrońcy na ochotnika. Zapewne „Nieboska komedja“ Krasińskiego stała im przed oczyma; sądzili, że jeden z nich więcej zrobi w obronie starych form, aniżeli kilkunastu niemieckich hrabiów Henryków. — Wszak Pankracy, po zdobyciu twierdzy, uznaje się pobitym i woła: Galilejczyku, zwyciężyłeś! Tymczasem tym razem Galilejczycy nie pomogli wiele, bo Izba panów uchwaliła ustawę, która zrobiła ogromny wyłom w okopach Bacha, Rauschera i Thuna, tej trójcy klerykalnej, wsławionej utworzeniem konkordatu. Ani ks. Sanguszko, ani ks. Jabłonowski, ani żaden z arcypasterzy lwowskich nie pokonał Pankracych, na których czele o zgrozo! szedł hrabia[14]. Tyle tylko zostało pociechy zwyciężonym, że Galileja i nadal nie przestała być Galileją, i zapewne przy najbliższej walce znajdzie się znowu w jednym szeregu z nieubłaganymi przeciwnikami każdej myśli liberalnej.
Galileja posiada kupkę ludzi, którzy zwracają uwagę swoją wszędzie, gdziekolwiek interesa klerykalne mogą być zagrożone, i gotowi są uciec w ich obronie na drugi koniec świata. Potem Niemcy, którzy sami najbardziej zapominają o tem, że inaczej ochrzcili naszą prowincyę, powiadają, że gorliwi ci obrońcy ultramontanizmu przychodzą z Polski. Tak więc klerykalne sympatje dwóch lub trzech książąt galicyjskich idą na karb narodu polskiego. Nie powinniśmy lekceważyć wrażenia, jakie to sprawia za granicą.
Uchwała Izby panów w sprawie ustawy o małżeństwach wywołała w Wiedniu iluminację. U nas ogół przyjął ją obojętnie, tylko Czas zapewne, jako gorliwy rzecznik wniosku odraczającego ową uchwałę, zechce — nie iluminować, ale owszem zaćmić Kraków, a obydwaj pracownicy w winnicy pańskiej, którzy go zasilają wiadomościami ze Lwowa, zechcą może na znak smutku i boleści uczynić to samo w naszem mieście. Szkoda, że przy kompletnem zaćmieniu, które i bez tego u nas panuje, demonstracje podobne byłyby niemożliwemi. Autor programatologii, pan Br. R. będzie więc musiał kontentować się odśpiewaniem Gorzkich żalów, i to poza obrębem Towarzystwa naukowo-literackiego[15], a ukrzyżykowany jego socius doloris wywnętrzy się zapewne z gorzkich swych uczuć w kilkuarkuszowej korespondencji, dla której obierze pogańską formę dyalogu. Będzie tam coś i o krzywdach kościoła, i o krzywdach Krakowa, i o bezbożności, z jaką u nas piszą dzienniki i zakładają stowarzyszenia, i o potrzebie ponownego ustanowienia komisji namiestniczej dla zachodniej Galicji w Krakowie, itd.
Zresztą u nas nie wszyscy wiedzą, co właściwie uchwaliła Rada państwa, w sprawie małżeństw. Jedni wyobrażają sobie, że teraz już o rozwód tak łatwo, jak o protest wekslowy. Są mężowie i żony, co budują bardzo romantyczne plany na tym niewinnym akcie ustawodawczym. Są dalej młodzieńcy, którym natura nie odmówiła niczego, oprócz możności popłacenia starych długów i kredytu do robienia nowych — ci pilniej niż kiedykolwiek odbywają na deptaku pod zabudowaniem dykasterjalnem i na wałach przegląd piękności, wychowanych według zakonu mojżeszowego, a posażnych według zakonu Rotszyldowego. Pod tym względem, ustawa dozwalająca małżeństw mięszanych ma większą doniosłość finansową, niż wszystkie projekta dr. Brestla. Niemniej praktycznie zapatrują się na tę kwestję nasi włościanie. Rozeszła się między nimi wiadomość, że teraz już można brać ślub w urzędzie powiatowym, bez księdza. Zaraz na drugi dzień zjechało się mnóstwo fur przed zabudowania różnych urzędów powiatowych, i panowie urzędnicy znaleźli się w formalnem oblężeniu. Ten prosi o ślub, bo ksiądz prychodnyk wymaga od niego zbyt wielkiej opłaty, tamten klnie się, że umie Otcze nasz doskonale, ale ksiądz prychodnyk nie chce mu dać ślubu, póki nie będzie wiedział, czy Boh diejstwitielno suszczestwujot? — uprasza tedy „najjaśniejszego cyrkułu“ o kupulację. Trzeci znowu radby wejść w związki małżeńskie z „Polką,“ czemu także sprzeciwia się prychodnyk, radby tedy, by urząd powiatowy czem prędzej ogłosił zapowiedzi. Ta niecierpliwość naszych włościan, dziwnie odbija od licznych adresów za utrzymaniem konkordatu, przedkładanych Radzie państwa przez panów polskich w imienin gmin włościańskich z Galicji. Widać, że adresy te powstawały w jakiś dziwny sposób, wbrew przekonaniu i potrzebom tych, którzy je podpisywali.
Wobec zmniejszenia i częściowego ubezwładnienia urzędowego aparatu germanizacyjnego, prywatne zabiegi usiłują nam wynagrodzić to, cośmy pod tym względem utracili. Nowy przedsiębiorca teatru niemieckiego, pan König, zapowiada nam cały najazd różnych wiedeńskich, hamburgskich i paryzkich znakomitości, które mają ożywić interes tutejszej publiczności dla opery i teatru niemieckiego. Równocześnie ma być wydawany dziennik niemiecki, poświęcony sprawom teatralnym i brukowym. — W parze z tem apostolstwem dramatyczno-dziennikarskiem idą uchwały fakultetu filozoficznego na wszechnicy lwowskiej, o których czytelnicy wiedzą już zapewne z innych artykułów Gazety[16]. Fakultet ten nazwany jest filozoficznym dla tego zapewne, że słuchacze jego po 3-letniem uczęszczaniu na kolegja przeświadczają się o tej prawdzie, od której Sokrates zaczynał swoje wykłady: „Wiem, że nic nie wiem“. Najważniejsze gałęzie nauki nie mają tam wcale katedr, inne znowu katedry obsadzane bywają bez wyboru. Fakultet potrzebuje sam gruntownej reformy, ażeby mógł, stosownie do powołania swego, kształcić nauczycieli, osobliwie teraz, kiedy w gimnazjach zaprowadzono język polski wykładowy. Tymczasem pp. profesorowie, dalecy od tego przekonania, ani chcą wiedzieć o tem, co się koło nich dzieje, i dotychczas nikt nie słyszał o znakomitych wykładach, któreby można było słyszeć na uniwersytecie lwowskim z historji, z matematyki, fizyki, ale natomiast często bardzo można dowiedzieć się, że die Träger der Cultur im äussersten Osten, niepodobni w tem do apostołów z pierwszych czasów chrześciaństwa, nie umieją nawet o tyle języka ludu, między którym chcą apostołować, by zrozumieli, czy gimnazjalna komisja egzaminacyjna uznała lub nie uznała ucznia dojrzałym do uczęszczania na wszechnicę? Dla ignorancji trzech czy czterech z pomiędzy tych panów, potrzeba tedy, ażeby lud, któremu przynoszą, skarby swej wiedzy, nauczył się wprzód ich języka! Wyraz „ignoracja“ brzmi wprawdzie dość dziwnie, jeżeli jest mowa o doktorach filozofii, i to jeszcze o doktorach niemieckich, ale tu jest on zupełnie na swojem miejscu, nazywamy bowiem ignorantem, nieukiem, każdego, który nie umie jakiejś rzeczy potrzebnej i pożytecznej. Panowie doktorowie nie mogą zaś zaprzeczyć, że znajomość języka polskiego jest rzeczą bardzo potrzebną i pożyteczną, jeżeli ktoś mieszka w polskiem mieście i jest profesorem polskiej młodzieży.
Kwiecień zawitał do nas wraz ze wszystkiemi swojemi przywarami, objawiającemi się na niebie i na ziemi. Mamy na przemian mróz i ciepło, pochmurne niebo z śniegiem i pogodę słoneczną. Katary, fluksje i grypy są na porządku dziennym. Nie mówię już nic o różnych Primae Aprilis, które nas spotkały, bo do tych przyzwyczailiśmy się od dawna, i to nietylko w dzień pierwszego kwietnia, ale przez 365 dni co roku. Jednakowoż, ażeby się nie zatarła tradycja, która pierwszemu tego miesiąca przypisuje szczególną obfitość w zawody różnego rodzaju, p. minister spraw wewnętrznych postarał się umyślnie dla nas o szczególnie dotkliwe rozczarowanie „na punkcie“ kanclerstwa dla naszego kraju. Jak zrujnowany kochanek nienasyconej swej bogdance, tak zaśpiewał p. Giskra Galicji:
Du hast die schönsten Augen,
Mein Liebchen, was willst du noch mehr?
I w istocie, w chwili, gdy to mówił p. minister, posłowie nasi musieli mieć jeżeli nie piękne, to przynajmniej bardzo wielkie oczy, przy niepospolicie długich twarzach. Strach mię zbiera, gdy pomyślę, ile ci panowie będą musieli zawotować karabinów odtylcowych, cuszlagów, bajtragów i sztatskrumgezeców, nim się im uda z nieszczodrej ręki p. ministra wydobyć tych kilka bagatelek, których nam jeszcze potrzeba do zupełnego szczęścia. Strach mię przejmuje, powiadam, ale pociesza mię to, że nie jestem redaktorem żadnego ultrademokratycznego pisma, któreby „aczkolwiek“ należąc do opozycji, „aliści“ nie miało nic przeciw temu, by delegacja nasza szła ręka w rękę z teraźniejszym gabinetem, który zdaje się być przejęty duchem prawdziwego liberalizmu, oczywiście nie we wszystkich kwestjach“[17]. „W ogóle los fejletonisty i kronikarza tygodniowego godnym jest zazdrości w porównaniu z losem ultrademokratycznego dziennikarza politycznego. Podczas gdy ten ostatni codzień z narażeniem tendencyjnego i zasadniczego swojego karku, zmuszony jest do różnych gwałtownych ewolucyj gimnastycznych, fejletonista w najgorszym razie zmuszony jest tylko raz na tydzień wywrócić małego koziołka. Proszę jednak uwagi tej nie brać za introdukcję do jakiego popisu gimnastycznego, którybym właśnie miał na myśli w dzisiejszej kronice; zapewniam bowiem jak najsolenniej, że od przeszłej niedzieli sytuacja brukowa w niczem się nie zmieniła, i że nie potrzebuję robić żadnej zmiany frontu. Wprawdzie błoto na ulicach jest mniej bezdenne dziś, niż przed siedmiu dniami, ale ponieważ to jest zasługą wiatrów wiosennych, a nie prześwietnej Rady miejskiej, więc „aczkolwiek“ nie przemoczywszy nóg, „aliści“ nie mamy jeszcze powodu iść w tej sprawie ręka w rękę z ojcami miasta, i śpiewać im hymny pochwalne. To samo mogę powiedzieć w sprawie sporu między centralistami lwowskimi a autonomistami z pod Wawelu[18]. Nie żądam tego, co nam tak dowcipnie imputuje Czas, t. j. restaurowania Sukiennic krakowskich we Lwowie, owszem gotów jestem odstąpić Krakowianom do restauracji niektóre niepotrzebne albo stare graty lwowskie, choćby do ich rzędu należał nasz fakultet germanizatorski, który, jak wiadomo, potrzebuje koniecznie gruntownej reformy. Natomiast pragnąłbym, ażeby panowie autonomiści podwawelscy zapatrywali się na nasze sprawy krajowe nie okiem archeologów i konserwatorów starożytnych pamiątek, ale okiem prawdziwych historyków, rozumiejących nietylko znaczenie starych napisów na nagrobkach, lecz cały prąd dziejowy przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Ci sami królowie, których kości spoczywają w podziemiach Wawelu, i którym Kraków winien swoją świetność, przenieśli dalej na wschód środkowy punkt ciężkości swojego państwa, i Kraków musiał ustąpić Warszawie, ze względu na wyższe pobudki polityczne. Dziś, w miniaturze oczywiście, podobny stosunek zachodzi w Galicji. Lwów leży w tej części kraju, która najwięcej potrzebuje zestrzelenia wszystkich sił narodowych, ażeby mogła stać się żywotną i pożyteczną częścią składową całej naszej ojczyzny. Jest on ogniskiem ludności, którą najróżnorodniejsze wpływy odwodziły dotychczas i ciągle jeszcze odwodzą od zlania się w jeden wielki zastęp narodowy. Nie w interesie lwowskim lub galicyjskim, ale w interesie polskim należy pragnąć, ażeby tętno polskości tu właśnie biło jak najsilniej we wszystkich gałęziach życia publicznego. Gdyby dziś wstał z grobu Kazimierz Wielki, i gdyby go konieczność polityczna zmuszała wyrzec się albo zamku królewskiego, odziedziczonego po ojcu, albo puścizny po Trojdenie mazowieckim, nie wahałby się ani na chwilę w wyborze, i choć z bólem serca, oddałby ów zamek w zamian za Ruś, za rzeki płynące w Czarne morze, za całą wschodnią Polskę. Tymczasem alternatywa nie jest tu tak straszną: nikt nie oddaje Krakowa obcym, i nikt mu nie wydziera jego pamiątek i jego odwiecznych instytucyj, a jednak kilku tamtejszych archeologów popiera zawzięcie jakiś śmieszny i egoistyczny partykularyzm, który idzie ręka w rękę z separatyzmem tutejszych moskalofilów i który paraliżowałby wszelkie usiłowania, czynione w celu dźwignięcia tej części naszej ziemi z upadku, gdyby na szczęście ogół nie był mniej archeologicznym i mniej cierpiącym na śledzionę, jak fejletonista Czasu.
W Tygodniku Lwowskim wyrysował ktoś wypadek na kolei lwowsko-czerniowieckiej — zapewne według fotografii, zdjętej na miejscu, a wystawionej w handlu p. Bogdanowicza. Rysunek ten jest może jeszcze więcej przerażającym, niż rzeczywistość. Wagony lecą z nieba do rowu, który ma wyobrażać Prut; rzeka, most i kolej znikły gdzieś bez śladu, a stolica Bukowiny skrzywiła się na bakier i z odnogi Cecyny w ślad za pociągiem toczy się do wody. Do tego strasznego wizerunku dołączony jest niemniej straszny opis wypadku, z którego nikt nie wyszedł cało: ani dyrekcja kolei, ani gramatyka polska, ani pasażerowie, „z których przedsiębiorstwo główną dźwignię bytu swego czerpie.“ Wiadomo, że z ludzi nikt nie zginął przy tej sposobności, ale utopiło się tylko w Prucie siedm wołów, (między któremi nie było ani jednego korespondenta jakiego Tygodnika); tymczasem Tygodnik opamiętawszy się w parę tygodni po katastrofie, jak ów ojciec w Szylera Pieśni o dzwonie, „policzył drogie swemu sercu głowy,“ i oto — brakło mu ich siedm, t. j. akuratnie tyle, ile utopiło się wołów. Smutny ten rezultat dochodzeń, przedsięwziętych przez Tygodnik, podaje się niniejszem do powszechnej wiadomości, z prośbą o „ciche współczucie.“
Z nowin literackich jest zresztą jeszcze ta, że dziś ma wyjść pierwszy numer Przeglądu, nowego pisma politycznego. Śmieszek zmienił nazwę swoją, i odtąd wychodzić będzie w powiększonym znacznie formacie, pod tytułem Chochlik, wziętym od jednego z dawniejszych pism humorystycznych. Powodem tej zmiany było pojawienie się niezmiernie skandalicznej innej publikacji, która nosi nazwę podobną do Śmieszka, i która mizerną treścią swoją psuła mu kredyt u publiczności, biorącej przez niewiadomość jedno pismo za drugie. Pierwszy numer nowego Chochlika wyjdzie w środę.
Wyszła także w drukarni K. Pillera broszura o kaligrafii polskiej, napisana przez p. Oswalda Amstra. Broszura ta, do której dołączone są wzory kaligraficzne, obiecuje każdemu nabywcy, że w ośmiu lekcjach, bez pomocy nauczyciela, przyjdzie do prędkiego i pięknego pisma.
Nie tak łatwą do nabycia sztuką musi być kaligrafia moskiewska, o czem świadczy fakt następujący, opowiadany mi z jak najwiarygodniejszego źródła. Parę miesięcy temu, bawili tu we Lwowie dwaj jenerałowie moskiewscy, w celu ułożenia z władzami tutejszemi warunków zetknięcia kolei lwowsko-tarnopolskiej z koleją, która buduje się w krajach Zabranych. Jenerał Puszkim potrzebował kogoś, żeby przepisał na czysto brulion moskiewskiego przekładu spisanych już tych warunków. Oczywista rzecz, że udał się do redakcji Słowa, ale próby kaligraficzne, których mu ta dostarczyła, były tak nieudolne, że polecił faktorowi, by mu wyszukał we Lwowie jakiego piśmiennego russkiego człowieka. Faktor po długiem szukaniu znalazł nareszcie młodego emigranta z Kongresówki, który za kartą pobytu przebywał we Lwowie, i który w szkołach uczył się był po moskiewsku. Temu zwierzył się pan jenerał ze swojego kłopotu i pokazał mu kopię, sporządzoną przez galicko-moskiewskich literatów, dodając, że eto ni k’ czortu nie gadiłoś (nie przydało się nawet djabłu). Eto udiwitielno, mówił dalej pan jenerał, szto ani russkij żurnał pieczatujut, a nikak pisat’e nie znajut. Tak tedy wysłannicy moskiewscy, zapłaciwszy, notabene, dwadzieścia kilka rubli za pierwotne, absolutnie nieczytelne eksperymenta kaligraficzne, dopiero przy pomocy polskiego emigranta przyszli do odpisu, którego potrzebowali. Na pochwałę tego ostatniego należy tu dodać, że za dwa arkusze pisma kazał sobie zapłacić dwanaście rubli sr., i tym sposobem stworzył w budżecie carskim pozycję, która najwymowniej dowodzi, że moskiewska abrazowanost’ (oświata) należy tu w Galicji do największych rzadkości.
Każdy z łaskawych moich czytelników, nim wziął Gazetę do ręki, rozprawił się już zapewne z „święconem“, i czyniąc zadość swojemu apetytowi, wypełnił jednocześnie obowiązek patrjotyczny i religijny. Patrjotyczny, bo przecież to prastary obyczaj słowiański, praktykowany zapewne jeszcze u Wenedów, Antów, „Linchitów“ itd., nakazuje koniecznie z początkiem wiosny nabawić się niestrawności na kiełbasach i na szynkach. Niegdyś miało to być oddaniem czci Światowidowi, dziś w ten sam sposób obchodzimy Zmartwychwstanie Pańskie. Ze wszystkich powinności obywatelskich i chrześciańskich, tę jednę wypełniamy najsumienniej i najakuratniej. Nawet największy przeciwnik konkordatu okazuje się tu gorliwym katolikiem; nawet p. Weigel[19], który nie zna „żadnych względów politycznych“, je dziś baby, mazurki, kiełbasy i szynki, jak gdyby to było interesem specjalnie krakowskim, a nie rzeczą ogólnie polską. Nawet Dziennik Lwowski, „aczkolwiek“ należąc do opozycyi, zapomina, że Gazeta Narodowa może być w tej mierze zwolenniczką starego obyczaju, i nie umieszcza dziś wstępnego artykułu przeciw jedzeniu święconego; nie dowodzi, że jest poprostu wymysłem półurzędowym. Co więcej owe historjozoficzne poglądy nasze, z których drwi sobie fejletonista z pod Wawelu, nie doznają dziś żadnego rozczarowania, w skutek bowiem jakiejś nadzwyczajnej łaski starego kalendarza, Ruś je dziś święcone razem z Mazowszem, jak gdyby jej Rada, miejska krakowska nie uchwaliła oddać na pastwę św. Jurowi! Gdy więc tak wielka dziś we wszystkich ziemiach polskich panuje zgodność zdań i apetytów, gdy brzęczą widelce, talerze i kieliszki od Karpat do Dźwiny, od bagien Noteci do Dnieprowych progów, więc nie mogąc niestety, zapomnieć o wszystkich mólach, które nas gryzą, gryźmy przynajmniej co się gryźć daje, i życzmy sobie na rok przyszły: weselszego Alleluja.
Przygotowałem się ja z dłuższemi i więcej szczegółowemi życzeniami, ale gdybym je tu chciał wszystkie wypisać, musianoby na rzecz fejletonu opuścić w dzisiejszym numerze przegląd polityczny, kurs giełdy lwowskiej i inseraty, a na to administracya nigdy nie przystanie. Umieszczam tu więc tylko to, co najważniejsze, i życzę:
naszej delegacji w radzie państwa: wygodnych fotelów i dobrze zaopatrzonego bufetu;
pojedyńczym naszym mężom stanu: jak największej liczby koncesyj — na różne linie kolei żelaznej, dla różnych konsorcjów krajowych i zagranicznych;
całej rzeszy Przedlitawskiej: malutkiego Bismarka, ale bez junkrów i bez domu poprawy dla więźniów politycznych;
ojcom miasta Lwowa; zimy bez śniegu, jesieni bez błota, lata bez kurzu, wiosny bez niedoboru w budżecie;
ojcom miasta Krakowa: 14.000 rocznego czynszu z każdej kamienicy, szalonego odbytu w sklepach korzennych, jeszcze z dwóch przynajmniej Giskrów w ministerstwie wiedeńskim, i z czterech Weiglów w Radzie miejskiej.
Ostatnie to życzenie, jeżeli się spełni, przyczyni się najpotężniej do wzrostu miasta Krakowa, i do przywrócenia mu dawnej świetności, która tyle straciła ze swojego blasku, odkąd w skutek uchwały sejmowej zwinięto istniejącą tam komisję namiestniczą, i tym sposobem pozbawiono tysiącletni ten gród najgłówniejszej jego ozdoby, podkopano jego znaczenie, i odjęto wszelki urok odwiecznym pamiątkom, które się w nim mieszczą. Bez komisji namiestniczej, Kraków przestałby być Krakowem. Czemżeby była n. p. mogiła Wandy, gdyby nie służyła za cel przechadzki niedzielnej, rodzinom czterech przynajmiej c. k. radców namiestnictwa? Jakąż uwagę zwracałaby na siebie brama Florjańska, gdyby nią nie wchodził do
miasta codzień jeden przynajmniej włościanin od Kęt albo od Nowego Targu, zanosząc rekurs do c. k. delegacji namiestniczej w sprawie uwolnienia swego syna od wojska, i niosąc przytem kobiałkę jaj i plaskankę sera pod pachą? Pocóż stałaby w rynku kamienica p. Feintucha, gdyby w murach swoich nie mieściła c. k. delegacji namiestniczej, rozstrzygającej w drugiej instancji tak ważne i różnorodne sprawy, i gdyby za to umieszczenie nie płacono czynszu szanownemu właścicielowi? Pocoby dawni królowie, Piasty i Jagiellony, uczynili Kraków tak świetnym, jeżeli nie na to, ażeby był siedzibą c. k. delegacyi namiestniczej, rozstrzygającej wiele spraw w drugiej instancyi? pocoby szewcy krakowscy szyli buty, jeżeliby ich nie brali na kredyt c. k. konceptspraktykanci, przydzieleni do c. k. delegacji namiestniczej w Krakowie? Pocoby wieża Marjacka wznosiła się w niebo, pocoby huczał stary Zygmunt, pocoby Kazimierz Wielki, Stefan Batory, Jan Sobieski i Kościuszko leżeli w grobie na Wawelu, jeżeliby żaden c. p. sekretarz namiestnictwa, kiwając głową, nie powiadał o nich: Wer weiss, ob das alles wirklich existirt hat! A pocoby hoże Krakowianki krasiły lica wdzięcznym rumieńcem, jeżeliby po plantach nie przechadzali się c. k. adjunkci i koncypiści, bezżenni, a przydzieleni do c. k. delegacyi namiestniczej, załatwiającej wszystkie sprawy w drugiej instancji?
Oto są wszystkie względy, które przemawiają za utworzeniem drugiego namiestnictwa w Krakowie, przeciw niemu zaś mówią tylko względy polityczne i finansowe, jakoteż uchwała sejmu krajowego. W tej mierze zapatrywania się Krakowian są całkiem odrębne, nie podziela ich żadne miasto w Galicyi. Stanisławów np. ma takie położenie, że byłby siedzibą wyższej władzy, gdyby Galicję podzielono na departamenta. Ma on także właścicieli domów, którzy zyskaliby na takim podziale kraju, ma kupców, którzy mieliby większy odbyt, i zajazdy, które miałyby więcej gości. Jednakże, gdyby się tam znalazł jaki pan Zieleniewski, i gdyby wniósł podziękowanie dla pana ministra za dalszy polityczny podział kraju, nietylko nie znalazłby poparcia, ale kto wie, czy ze względu na nietykalność swojej osoby nie musiałby czemprędzej szukać schronienia w Krakowie, jako jedynem gnieździe partykularyzmu polskiego. Lwów także pod każdym, innym względem bywa często nieznośnym partykularzem, a mieszkańcy jego czują to tak dobrze, że nigdy nie słyszano, by kto z wielką dumą mówił o sobie, że jest Lwowianinem. A jednak, w danych razach, reprezentacja naszego miasta składa dowody, że umie poznać i popierać interes ogółu, a nietylko swój własny. Podczas gdy Rada krakowska wysila się by obalić to, co kraj zaledwie wymógł u rządu, Rada miejska we Lwowie dała dobry przykład innym miastom i radom powiatowym, że należy popierać Wydział sejmowy i zanieść protest przeciw nowym planom podatkowym. Kronikarzowi lwowskiemu zdarza się zresztą tak rzadko sposobność pochwalenia czynności tej Rady, że pospiesza dziś, aby jej z powodu powyższej uchwały dać uroczyste wotum zaufania.
Już to finansowe projekta pana Brestla ani w mieście naszem, ani w całym kraju nie znalazły zwolenników. Dążą one do tego, ażeby państwo w tym roku przynajmniej postawić w możności płacenia procentów od długu publicznego. Mówią, że to jest rzetelność. Może to inna jest rzetelność państwowa, a inna prywatna. Człowieka prywatnego oddają pod śledztwo karne, jeżeli zawczasu nie ogłosi, iż ma więcej długów, aniżeli ich spłacić może. Tymczasem państwo pozbywa się wszystkich aktywów, by podtrzymywać chwiejący się kredyt, i zaciąga nowe długi, choćby w najbliższej przyszłości katastrofa była nieuniknioną. Szczęście, że kronikarz nie jest jurystą, ani finansistą, i nie potrzebuje sobie łamać głowy nad pogodzeniem tych sprzeczności.
W dzisiejszych czasach, nie być finansistą, jest to samo, co być wstecznikiem, człowiekiem, niepojmującym postępu, niestojącym na wysokości stulecia. Dziś każdy, czy ma głowę i kapitał po temu, czy nie ma, przystępuje do jakiej spółki, do jakiegoś konsorcjum. Najobszerniejsze pole i najłatwiejsze otwierają tu nowe koleje żelazne. Każde konsorcjum stara się o koncesję, i byle liczyło w swem gronie jednego człowieka, dla którego sfery rządowe nie są bez względów, otrzymuje ją i — sprzedaje drugiej spółce, ta trzeciej, i t. d. Cała rzecz polega na tem, ażeby stać bliżej p. ministra, albo jakiej figury ministeryalnej. Z tego wynika, że mamy daleko więcej talentów finansowych, niż znakomitości politycznych, bo znakomitość polityczna, aby uzyskać koncesję, musi robić koncesje ze swojej strony, i tem samem przestaje być znakomitością polityczną. I tak, niejeden objaw polityczny, na który kiwamy głową, ma swoje bardzo racjonalne przyczyny — niejedna koncesja polityczna idzie w zamian za koncesję „dla materjalnego podniesienia kraju“. Jest to bowiem „materjalnem podniesieniem kraju“, jeżeli krajowiec albo spółka krajowa schowa kilkadziesiąt tysięcy złr. do kieszeni. Ale być może, że jestem lichym ekonomistą, że nie rozumiem rzeczy.
Pisma tutejsze torują sobie drogę w świecie, jak mogą, jedne cicho i skromnie, drugie z jak największym hałasem i reklamą. Dziennik Lwowski, przerażony pojawieniem się Przeglądu, pisma o sześć złr. rocznie tańszego, miota się jak gdyby „pokąsany przez jadowite owady,“ o których pisze jego kronika, że stały się we Francji dwakroć powodem wielkiego rokoszu wołów. Ażeby dać czytelnikom lepsze wyobrażenie o okropności tego rokoszu, Dziennik zadarłszy ogon i spuściwszy rogi, uderza na Gazetę Narodową. Nie ma żartu! Gdy chodzi o życie, nawet najlichszy płaz nabiera odwagi; cóż dopiero mówić o stworzeniach wyższego rzędu, na którymkolwiek szczeblu doskonałości położył je Darwin! To też wobec rozpaczliwych bzików Dziennika, byłoby nieszlachetnem, oddawać mu cios za cios, Gazeta opędza się więc tylko od napaści, i zostawia resztę zdrowemu rozsądkowi ogółu. Zresztą, owego strasznego Przeglądu, który spowodował przedpłatołowczą malignę Dzien. Lwowskiego, wyszedł dopiero jeden numer, i prawdopodobnie dopiero z przyszłym miesiącem nowe to pismo będzie mogło wychodzić dwa razy na tydzień.
W dziennikarstwie nie ma nic tak zużytego, jak wzajemne zarzucanie sobie złej wiary. Stara jak deficyt austrjacki urzędowa Gazeta Lwowska, powinnaby o tem wiedzieć, i nie wojować tak oklepanym argumentem. Można być w dobrej wierze odmiennego zdania co do wartości tego lub owego obrazu na wystawie sztuk pięknych, pocóż więc zarzucać przeciwnikowi niesumienność i złą wiarę? Nietylko recenzenci lwowscy, ale wielu innych ludzi z wytrawnym i światłym sądem wyżej stawiają utwory malarzy krakowskich i warszawskich, aniżeli obrazy artystów lwowskich, umieszczone na wystawie w Domu narodnim. Tymczasem poczciwa ciotunia urzędowa kruszy kopję w obronie tych ostatnich, a na zbicie zdań przeciwnych wytacza jeden tylko argument, że recenzenci piszą w złej wierze!
Słowo zaprzecza, jakoby kaligrafowie z jego ramienia mieli co do czynienia z odpisem dokumentu jenerała Puszkina, wspomnianym w Kronice naszej z przeszłego tygodnia, i twierdzi, że to zapewne jakiś abmańszczyk (oszust) wyłudził dwadzieścia kilka rubli od Jewo Prewoschoditielstwa. Jednocześnie ostrzega Słowo przed podobnymi abmańszczykami wszystkich przybywających do Lwowa rodymców (ziomków) russkich, bud’ ani generały, bud’ czestnyi ludi (czy to jenerałów, czy uczciwych ludzi). Z tego ostatniego frazesu można wnosić, że jeżeli Słowo nie zna dokładnie piśmienności moskiewskiej, to natomiast zna doskonale, na jakie kategorje dzielą się rodymcy moskiewscy.
Cały przewodni tydzień zapełniła słota i polemika w sprawie krakowskiej. W obec tych dwóch kwestyj, wszystkie inne wypadki brukowe przeminęły bez rozgłosu. Słota stawia niezwalczone przeszkody pięknemu i brzydkiemu światowi, któryby chciał korzystać z wiosny i pokazać lub oglądać na wałach nowe toalety demi-saison, kapelusze, bielidła, róże i kolosalne szyniony. Te ostatnie doszły już do takich rozmiarów, że dwie kobiety muszą albo umrzeć albo za życia sprzedać swoje włosy, aby trzecia zdołała ubrać głowę podług wymagań mody. Różowanie twarzy miano także w ostatnich czasach doprowadzić do nieznanej jeszcze doskonałości. Wynaleziono jakąś pomadkę, której dotknięcie wystarcza, by wywołać na twarzy rumieniec, całkiem podobny do naturalnego; zdaje się więc, że blade lica wyjdą zupełnie z mody. Szkoda, że deszcz i błoto przeszkodziły nam dotychczas przekonać się naocznie o skuteczności nowego tego kosmetyku. Nie mogliśmy z tego samego powodu dowiedzieć się, czy w istocie niektóre piękne okazy rasy kaukazkiej, sprowadzone z różnych okolic „Polski nadwiślańskiej“ przez pewnego przedsiębiorcę widowisk, zobowiązały się kontraktem nie pokazywać w mieście ani nadobnych swoich rysów, ani toalety, przeznaczonej do sprawienia wyższych artystycznych efektów, a to w tym celu, by ciekawa nasza nadpełtawiańska, czarno- i jasnowłosa, szpakowata i siwa, złota i pozłacana młodzież tem pilniej kupowała bilety i uczęszczała na widowiska? Jest to ploteczka, która od dwu tygodni krąży po mieście, i choć dotychczas nie mogłem sprawdzić, o ile jest autentyczną, nie mogę uchylić się od obowiązku zapisania jej na tem miejscu, głównie przeznaczonem dla doniesień tego rodzaju.
Spacery lwowskie nawet po ustaniu słoty i po wyschnięciu błota nie o wiele wypięknieją w tym roku. W Radzie miejskiej uderzono niesłusznie na p. Bauera, ogrodnika tutejszego uniwersytetu, zajmującego się upiększeniem miasta, i zwalono na niego winę, że Lwów nie może doczekać się niektórych ozdób ogrodniczych. Pan Bauer żali się, że mu miasto daje mało robotników, i że z tego powodu roboty postępują powoli. Zresztą wszystkie jego usiłowania na nic się nie przydadzą, jeżeli miasto z każdą nową plantacją postąpi sobie tak jak z ogrodem Pojezuickim. Mimo protestacji p. Bauera pozwolono przedsiębiorcy, dzierżawiącemu traktjernię w tym ogrodzie, zniszczyć najpiękniejszy gazon, i miejsce, przeznaczone na kwiaty, zastawić stołami i ławkami, które szpecą cały ogród. Obecnie dla zrównania tego pochyłego miejsca, wysypano je w części szutrem, przyczem w wysokości kilku stóp zasypano drzewa, które w skutek tego mogą uschnąć. Wszystko to dowodzi, że nasza Bada miejska, mimo wysokich cnót swoich, którym zresztą w poprzedniej kronice wszelki hołd oddałem, jest złą gospodynią i nie umie utrzymać porządku. Dalszym dowodem tej smutnej prawdy są najprzód dorożkarze, którzy zdzierają niemiłosiernie każdego, kto nie umie lub nie chce odwoływać się w każdym wypadku do najwyższej opiekunki wszystkich uciśnionych a lojalnych ludzi — t. j. do policji. Potem następują żebracy. Są pewne miejsca, jak n. p. chodnik przed tak zwaną kawiarnią wiedeńską, gdzie całe tłumy ubogich napastują formalnie przechodniów. Jeżeli to są istotnie biedni ludzie, potrzebujący miłosierdzia, czemuż ich nie umieszczą w domu ubogich? a jeżeli oddają się tej gałęzi zarobkowania tylko z amatorstwa, to tembardziej powinna władza wziąć ich w opiekę. Podobno jednak dobrze będzie, gdy przestanę wyliczać wewnętrzne nieporządki lwowskie — bo musiałbym znowu zejść aż do kwestji chodników i t. d. i powtarzać się bez końca.
Powiedziałem, że oprócz słoty zajmowała nas w tym tygodniu przeważnie kwestja krakowska. Jest to w drobnych rozmiarach powtórzenie wojny Gwelfów z Gibellinami, jak twierdzi krakowski korespondent wiedeńskiej Pressy. Zachodzą jednak bardzo kardynalne różnice między ową wojną a kwestją Weiglowską. Nie spierają się tu dwa miasta, ale tylko część mieszczan krakowskich występuje przeciw uchwale sejmowej. Następnie, trudnoby było powiedzieć, gdzie są Gwelfy, a gdzie Gibelliny. W obozie Weiglowskim zespoliły się obydwa te stronnictwa. Najprzód po jego stronie jest gibelliński projekt do ustawy o administracji politycznej, wypracowany przez p. Giskrę a zbijany przez reprezentantów naszego kraju, a potem przyczepił się do tego obozu także Gwelf lwowski, znany w świecie humorystycznym pod nazwą Benjaminka[20] reakcyjnego, wielki zwolennik świętopietrza i konkordatu, nieprzyjaciel wszystkich rzeczy i prawd, łatwych do zrozumienia, i specjalista w sprawie zupy rumfordzkiej.
Opowiadają, że wziął od swego spowiednika osobne pozwolenie, ażeby mu wolno było czytać bezbożne uwagi kronikarza lwowskiego Gaz. Nar., i ażeby tem skuteczniej mógł zwalczać złego ducha, który według jego zdania zagnieździł się w tej Gazecie, i osobliwie w niedziele i święta uroczyste przeszkadza mu w bogobojnych ćwiczeniach stylu, uprzyjemniających później każdemu człowiekowi, niepozbawionemu łaski poświęcającej, czytanie pierwszej stronicy Czasu. Dziwna to rzecz, że w tej brzydkiej sprawie podały sobie rękę wszystkie koterje i koteryjki, jakie mamy w kraju. Ultramontanizm zawarł „ślub cywilny z potrzeby“ z ultrademokracją“ — dziennik, który jest organem torysów krakowskich, z dziennikiem, który chce uchodzić za organ jakiegoś stronnictwa, bajecznie skrajnego i opozycyjnego. Poruszono wszystkie sprężyny, wytoczono mnóstwo spraw podrzędnych, ale nie odpowiedziano dotychczas na główne pytanie: Czy wolno najstarszemu nawet i najzacniejszemu miastu wyłamywać się z pod uchwał sejmowych, i przeciw tymże wdawać się w prośby lub przedstawienia do wiedeńskiego ministra? Dziś ta sprawa wstąpiła w oryginalną fazę: Ministerstwo ma pod ręką kwestje, bardziej dla niego ważne i naglące, niż ustanowienie komisji namiestniczej w Krakowie, nie chce więc w kwestji podrzędnej wchodzić w zatargi z opinią kraju i jego reprezentantów. Oświadczyły się tedy przeciw uchwale Rady krakowskiej dzienniki niemieckie, znane z dążności centralistycznych. Wobec tego powinni obrońcy separatyzmu krakowskiego schować się pod ziemię ze wstydu — cóż, kiedy wstyd wyszedł u nich ze zwyczaju!
W innych kwestjach, gdzie chodzi o interes kraju, trudno jest znaleźć tak wszechstronne poparcie w naszem dziennikarstwie, jakie znalazła większość Rady krakowskiej. W sprawie języka urzędowego w sądach galicyjskich, którą podniosła Gazeta, daremnie oglądaliśmy się za takiem poparciem. Milczała wówczas szanowna „opozycja“ i cieszyła się w duchu, że ją p. Komers wyręczył na chwilę w ciężkiej pracy polemizowania z Gazetą.
Niestety! „opozycja“ nie ma czasu, ażeby popierać sprawy, które nasuwają się w praktyce codziennej, bo w ciasnych jej ramach zaledwie zmieścić się mogą szumne deklamacje na ospałość, na apatję, na brak łączności w kraju i t. d. Przy takich jednostajnych elegiach kraj spałby doskonale, gdyby ich słuchał. Potem „ultrademokratyczna opozycja“ musi popierać i chwalić hr. Thuna, a od czasu do czasu wyszukać jakąś myśl zbawienną dla kraju w mętach czesko-moskiewskich, które bywają drukowane po niemiecku w pragskiej Politik. Treść najnowszej ewanielii, która powstała tym sposobem, jest taka: Dotychczas przewodzili w polityce krajowej ludzie, którzy wyszli z Galicji wschodniej, i polityka ta była złą, nieprowadzącą do celu. Potrzeba więc podzielić Galicję na dwie połowy, ażeby w Krakowie mógł wyrobić się duch prawdziwie polski. Lwów i Galicję wschodnią należy odciąć od Krakowa, jak zgangrenowany członek od zdrowego ciała. Amputacja ta, zdaniem felczerów Dzienn. Lwowskiego, sprowadzi jak najlepsze skutki. W odciętym, zgangrenowanym członku zapuści korzenie bank rustykalny, a w zdrowem ciele krakowskiem rozwiną się konsorcja, kupujące dobra krajowe dla spółek niemieckich. I tu i tam znajdą się tedy posady dla felczerów, którzy uskutecznią amputację. Kult hr. Thuna zakwitnie nad Wisłą, hr. Adam Potocki, hr. Henryk Wodzicki i książę Władysław Sanguszko rozwiną tam bez przeszkody swoją zbawienną działalność ku doczesnej i wiecznej szczęśliwości narodu zachodnio-galicyjskiego, podczas gdy nad Pełtwą płacz i zgrzytanie zębów panować będzie, póki nie urodzi się Mesjasz z pokolenia Dziennika Lwowskiego i nie połączy w jeden zastęp założycieli banku włościańskiego z towarzystwem przyjaciół jazdy konnej. Naówczas będzie tylko jeden pasterz (ks. Litwinowicz), i jedna owczarnia od drukarni Poremby aż do mostu na Prucie, w którym utopiła się główna dźwignia kolei czerniowieckiej w postaci siedmiu tłustych wołów, opłakiwanych przez Tygodnik Lwowski.
Tyle słów najnowszej ewanielii opozycyjnej, zapisanej w Dzienniku Lwowskim, w nr. 98. na stronnicy drugiej. Ale biada nam: oto już na trzeciej stronnicy znajdujemy maleńką wiadomość, która rozwiewa najpiękniejsze nadzieje, jakie mogliśmy powziąć ze słów powyższych. Oto czytamy: „Wczoraj w południe zgubione zostały dwa klucze, związane sznurkiem. Łaskawy znalazca raczy takowe odesłać do redakcji Dziennika Lwowskiego lub ajencji tegoż przy placu Katedralnym“. Nie potrzeba być bardzo domyślnym, aby zrozumieć całą doniosłość tego na pozór mało ważnego faktu. Zgubione klucze należały do redakcji Dziennika Lwowskiego: jeden z nich służył do kwestji krakowskiej, drugi do innej kwestji, więcej lokalnej; sznurek odznaczał łączność tych dwu spraw w szpaltach Dziennika, jeżeli klucze się znajdą, albo jeźli je znajdzie ktoś z „większości“ i nie odda ich redakcji ani ajencji Dziennika, to jakże organ ten. rozwiąże kwestję krakowską, i jakież będą dla brzegów Pełtwi skutki niewłaściwego rozwiązania owej drugiej kwestji, lokalnej, po stracie odnośnego klucza!
W sam czas, nim jeszcze brakło walczących, ustała wielka domowa borba między patrycjatem starej Piastów i Jagiełłów stolicy a Neo-polanami królestw Galicji i Lodomerji. Pan Weigel oświadczył, że nie ma czasu dłużej zostawać na linii bojowej, i cofnął się w porządku do biura Izby handlowo-przemysłowej, ścigany, jakby kilkoma celnemi strzałami, protestami Rad i Wydziałów powiatowych z tamtej strony Wisłoki i prześladowany przez lekką kawalerję Chochlika. Natomiast lwowscy reprezentanci wyższej głupoty wytrwali na placu do ostatka, z zachowaniem wszelkiej niezawisłości ortograficznej i normalnej zawisłości pojęć — prawdziwi Leonidasy publicystyczni, bez „złotego pasu, bez czerwonego kontusza“ i bez wszelkiego, obciążającego głowę balastu cięższej lub lżejszej erudycji. Ale jak na złość, żadna Rada powiatowa nie zaprotestowała przeciw ultrademokratycznej korespondencji z Wiednia[21], mającej stanowczo przepołowić ziemie podkarpackie, — ależbo „większość“ tendencyjnie ignoruje „opozycję!“ Bój musiał tedy ustać i na tem skrzydle, a cały najpiękniejszy zapas niemożliwych imiesłowców i niesłychanych katastrof deklinacyjnych pozostał niewystrzelany, w magazynie. — Podczas tego fejletonista z pod Wawelu występuje z rószczką oliwną w dłoni i ze swawolnym żarcikiem w ustach, głosząc zaczepno-odporne przymierze wielkich i małych księstw Krakowa, Oświęcima i Zatora z królestwami Halicza i Włodzimierza, przeciw najazdowi publicystyki germańskiej na to terytorjum, płynące wódką, naftą i konsorcjami.... Pax nobiscum. Ogłasza się więc niniejszem pokój i mir wieczysty na cały kwartał, t. j. aż do końca czerwca b. r. i do rozpisania przedpłaty na drugie półrocze jęków boleści opozycyjno-demokratycznej.
Oczywista rzecz, że ta treuga Dei nie rozciąga się na żadne inne kwestje, oprócz sprawy krakowskiej. I tak np. mamy kwestję sprzedaży dóbr krajowych, która musi rozdwajać umysły, zwłaszcza gdy „opozycja“ ma nadzieję, że będzie także inkamerowaną i w dalszem następstwie przejdzie na własność jednego lub drugiego konsorcjum. W ogólności dobra krajowe — a któżby do nich nie zaliczył „opozycji,“ skoro jest dobrą i krajową? — były dotychczas źle administrowane, i warto, by przeszły na własność prywatną. Weźmy n. p. lasy Niepołomskie, w których polował niegdyś ś. p. król Kazimierz Wielki. — „Iluż to dzików“ nastrzelałby w nich hr. Potocki, gdyby nabył ten klucz królewski i opozycję lwowską — choć ta niedawno zgubiła swoje dwa klucze!
Lecz radbyś może był, szanowny czytelniku, gdybyś przynajmniej poniżej linii, dzielącej odcinek Gazety od wysokiej polityki, nie musiał czytać o projektach finansowych p. Brestla i o możliwym ich wpływie na materjalny dobrobyt c. k. inkamerowanej in spe opozycji. Będę wspaniałomyślnym i odpuszczę ci resztę tej doczesnej kary za drobne twoje grzechy, ale musisz za to wraz ze mną odprawiać jubileusz z powodu oktawy pojawienia się najświątobliwszego referatu, jaki od czasu spalenia ostatniej czarownicy i odbycia ostatniej hecy na żydów, utorował któremukolwiek z dwunożnych Nadpełtwian drogę do sekretarjatu w Towarzystwie św. Wincentego a Paulo i do godności małego inkwizytora przy kuratorji Zakładu narodowego imienia Ossolińskich. Domyślisz się już, że referat ten drukowany był w Czasie i że zaczynał się od znaku +. Treść jest wzięta z ostatniej mowy ks. kardynała Szwarcenberga i z prawdziwie Mensdorffowskim sprytem zastosowana do galicyjskiej Rady szkolnej, która pomimo konkordatu poważyła się zarządzić co potrzeba w sprawie nadzoru szkół, skoro konsystorz metropolitalny grecko-katolicki we Lwowie rozdąsał się do tego stopnia, że wypuścił oświatę ludu z pod swojej błagoczynnej opieki. Zdaniem Benjaminka reakcyjnego, nasi radcy szkolni, niewyjmując pana Starkla, powinni byli przywdziać włosiennice, posypać popiołem swoje grzeszne głowy i z gromnicami w ręku klęczeć na krużganku u św. Jura, pókiby księża kryłoszanie nie raczyli wszystkim błagoczynnym, prychodnykom, diakom i poddiaczym polecić na nowo, ażeby i nadal, jak dotychczas, mieli pieczę około moralnego i naukowego wykształcenia ludu, a mianowicie, by pilnie przestrzegali uiszczania kwartalnej przedpłaty na Pyśmo do hromady ze strony gromad, i zawarte w niem zasady wszczepiali w umysły przyszłych pokoleń. Osobliwie powinna była Rada szkolna prosić, by młodzieży unickiej uwydatniano plastycznie różnicę między mitrą na głowie św. Mikołaja a infułą św. Stanisława, między Chrystusem ukrzyżowanym z napisem: J. N. R. J. a Chrystusem, nad którego głową prokonsul rzymski, snać przeczuwając Stadjona i Szmerlinga, położył tenże sam napis grażdanką, w tłumaczeniu russkiem. Powinna była Rada szkolna błagać św. Jura, by nie dał dziatwie ruskiej zapomnieć, że jej własnością pitomą są wszystkie lasy, pastwiska i grunta od Nowego Sącza aż do Kut, że kto nie komunikuje się pod obydwoma postaciami, nie jest człowiekiem korenno-russkim, i że jeszcze od czasu Chama, Sema i Jafeta jedną uprawnioną tu narodowością nie jest ani polska, ani „chachołska,“ ale russka, wyklejona z kartonu w czasie wielkiego zamięszania języków przy budowie wieży Babel i szczęśliwym trafem odszukana przez wielkich mężów, między którymi tak znakomite zajmują miejsce poeci, artyści i artystki, sławieni w przedsłowiańskim dzienniku Zukunft! O Benjaminku, Benjaminku, quare me persequeris?
Mieliśmy w tym tygodniu przedstawienie amatorskie — ale to nowina także nie całkiem brukowa, bo dochód przeznaczony jest na cel dobroczynny extra muros. Jeżeli mówię: dochód, to mam na myśli sumę, która pozostała po opłaceniu 300 zł. panu Miłaszewskiemu za odstąpienie wieczoru. Pan Miłaszewski kocha Litwinów, konfinowanych w Warszawie, jak braci, ale rachuje się z amatorami, jak — p. Miłaszewski. Mimo tego ścisłego rachunku, dzięki udziałowi publiczności naszej, zawsze gotowej do popierania szlachetnych celów, trudy amatorów nie były bezowocne. Przedstawienie przyszło do skutku staraniem kilku pań, pod przewodnictwem pana R. — Innych liter początkowych nie wymieniam, bo nie wszystkie nazwiska są mi znane, a niechciałbym nikogo opuścić. Publiczność z przyjemnością powitała na scenie dawno niewidzianych Karpackich Górali, Korzeniowskiego. Niektóre role w tym dramacie odegrane były z wielkiem talentem, wszystkie zaś świadczyły o dobrych chęciach i szczerych usiłowaniach dyletantów, którym niechaj przynajmniej to publiczne uznanie będzie nagrodą i podziękowaniem za poświęcone trudy. Ciekawe intermezzo wydarzyło się — nie podczas przedstawienia, ale przed niem i po niem. Pewien organ opinji publicznej, trudniący się w chwilach wolnych od krzewienia idei kameralno-demokratycznej i innej epizootji tego rodzaju, także fabrykacją „niezawisłej“ krytyki, zażądał dla tem niezawiślejszego ocenienia gry amatorów, dwóch biletów wolnych od opłaty za krzeszło parterowe. Dziennikarze, którzy i tak już muszą opłacać stępel, marki pocztowe i t. p., nie mogą umieszczać swoich kapitałów w przedsiębiorstwach tak nieprodukcyjnych, jak dobroczynność. Na nieszczęście były w kasie już tylko bilety na krzesła trzeciego piętra, a pośrednim tego wynikiem było, że fabrykanci niezawisłej krytyki w oburzeniu swojem wysypali na amatorów w organie kameralno-demokratycznym wszystko to, co dwa lub trzy razy na tydzień zostają winni panu Miłaszewskiemu i jego popisom choreo-melo-kikso-dramatycznym. Dobrze jest wprawdzie dla niezawisłego krytyka, który byłby w stanie pochwalić panią Miłaszewską w roli Poczwarki, jeżeli czasem poćwiczy się w używaniu frazesów ganiących ― wszak może kiedyś p. Miłaszewski przestanie być dyrektorem, a teatr nasz przestanie być wzorem scen europejskich, — ale ćwiczenia także nie powinne odbywać się na koszt amatorów, biorących udział w przedstawieniu jedynie dla poparcia pięknego celu.
Onegdaj rozpoczął się pierwszy eksperyment na młodym konstytucjonalizmie austrjackim, co do jego tolerancji dla sztuki dramatycznej. Panowie Miłosz Stengel i Lech Nowakowski wnieśli do c. k. namiestnictwa prośbę o koncesję na otwarcie drugiego teatru polskiego we Lwowie. Opierają się oni na tem, że przywilej, udzielony hr. Skarbkowi, rozciąga się tylko na przedstawienia niemieckie a przedstawienia w innych językach są w teatrze Skarbkowskim tylko dozwolone, ale nie są wyłącznie dla niego zawarowane. Udzielono p. Paczyńskiemu koncesję na teatr ruski, nie powinnaby więc spotkać odmowna odpowiedź prośbę pp. Stengla i Nowakowskiego. Lwów ma dziś ludność tak wielką, że mógłby przy ożywionym nieco jej udziale utrzymywać dwie sceny. Zresztą scena, któraby runęła w, skutek konkurencji, musiałaby być złą, i nikomu nie powinno zależeć na jej utrzymaniu. Oczywista rzecz, iż scena pana Miłaszewskiego nie może runąć wszak on sam utrzymuje, że tak doskonałej nie było jeszcze we Lwowie!
Pan Miłaszewski wypisał się w Dzienniku Poznańskim, w odpowiedzi na zarzuty lwowskiego korespondenta tego pisma, że na tem polega zdolność i zasługa dyrekcji, jeżeli patrafi odgadnąć wymagania czasu i oprzeć na nich cywilizacyjny wpływ sceny. Otóż snać wymaga trykotów, krótkich spodnic i fałszywego śpiewu, boć pan Miłaszewski oparł cywilizacyjny wpływ sceny lwowskiej na utrykotowanych kształtach swojego corps de ballet i na kiksach p. Wojnowskiego. Te nieuki lwowskie w Gazecie Narodowej, w Dzienniku Literackim i w Nowinach nie mogą tego pojąć! Kankan, tańczony przez pensjonarki, należy także do wymagań czasu, a panny Popielówny mają tu nad Pełtwią misję cywilizacyjną, o której nie śniło się owym nieukom! Klasycyzm! Kto dziś dba o klasycyzm! Notabene, według teorji p. Miłaszewskiego klasycyzmem jest wszystko, do czego nie przydał się ani p. Wojnowski, ani pan Koncewicz, ani panna Kwiecińska. Klasycyzm, to bajka o żelaznym wilku, której bliższe objaśnienie byłoby łamigłówką dla niejednego „literaty“ piszącego „niezawisłe krytyki“, a erudyci mniej piśmienni, n. p. pan Miłaszewski, nie mogą w tej mierze mieć specjalnych wiadomości. Dość, że według słów listu p. Miłaszewskiego, trzecią część repertoarza stanowią we Lwowie „dramata i utwory klasyczne.“ Biedny Meilhac, Anicet Bourgeois, i jak się tam jeszcze nazywają wszyscy owi fabrykanci tuzinkowych i tuzinowo-aktowych okropności dramatycznych, którzy całe życie wysilają się na to, aby być romantykami! Wszyscy w czambuł zaliczeni są dziś w poczet klasyków, obok Kornela, Kasyna, obok Felińskiego! Nawet panią Birch-Pfeiffer spotkał ten sam los!
......sie schreibt ja romantische Dramen,
Und säuft nicht schnöden Terpertin,
Wie Roms galante Damen!
Pan Miłaszewski twierdzi tedy, że domagamy się od niego utworów klasycznych. Poznańczycy gotowi mniemać (a jest to naród biorący rzeczy ściśle, na wzór Niemców) — że my tu przepadamy za trzynastozgłoskowym wierszem i że p. Miłaszewski ma z nami tyle kłopotu, co ś. p. Adam z klasykami warszawskimi. Dla prywatnej wiadomości p. dyrektora, który zdaje się być mniej biegłym w dziejach piśmiennictwa, zmuszony jestem dodać tu tę uwagę, że ów ś. p. Adam nie był bynajmniej dyrektorem teatru, i że nie należy go brać za jedno ze znanym mistrzem Adamem, twórcą romantyzmu i propagatorem kiksów we Lwowie. Był to poprostu niejaki Adam Mickiewicz, który pisywał dość udatne wierszyki, choć jenerał Bućkowski w Lublinie upewniał p. Miłaszewskiego, że był to krugom-durak obok Łomonosowa, sztatskiego sowietnika i t. d. Oprócz tego to Adama, było wielu innych poetów, którzy pisali różnym wierszem, a nietylko 13zgłoskowym, i którzy odbiegli od sztywnych i nudnych form klasycyzmu. Panu dyrektorowi znany może będzie z nazwiska Aleksander hr. Fredro, i przyjemnie mu będzie dowiedzieć się, że tenże hr. Fredro, oprócz tego iż wybito medal na cześć jego, ma jeszcze i tę zasługę, że napisał wiele doskonałych komedyj, z któremi radaby się od czasu do czasu widzieć publiczność lwowska. Był także oprócz francuzkich tłumaczeń Szylera stary hofrat niemiecki, nazwiskiem Goethe, którego liczą do niezłych pisarzy dramatycznych; Anglicy zaś, ceniący wysoko porter i konie wyścigowe, szczycą się jeszcze i tem, że niejaki Wilhelm Szekspir pisał w ich języku tragedje i komedje, których nie można podciągnąć pod jedną rubrykę z utworami klasycyzmu, a które jednakże w znacznej części są omal że nie lepsze od „Orfeusza w piekle“ i od „Straganiarek paryzkich.“ Z tymi wszystkiemi autorami i z wielu innymi, równie mało znanymi p. Miłaszewskiemu, publiczność nasza chciałaby czasem widzieć się na scenie, ale odkąd tę ostatnią „dźwignął z ruin“ p. Miłaszewski, i odkąd pani Birch-Pfeiffer awansowała na autorkę klasyczną, wydarza się to ledwie raz na dwa lata. Jan Miłaszewski woła przytem w zapale, że historji nie tworzą czcze gadaniny, oprze ona swój sąd na faktach, a on się tego sądu nie lęka. Wierzę chętnie, że poczciwa Klio złoży ten rekurs pana Adama Miłaszewskiego ad acta, i że da szczutka w nos woźnemu, któryby go chciał cytować przed jej trybunał. Są ludzie tak wielcy, że historja z nimi rozprawiać się nie może; materjał do ich biografii tonie w archiwach magistratu.
Głównym wypadkiem literackim jest w tej chwili ciągle jeszcze pojawienie się komedji J. A. hr. Fredry p. t. Posażna jedynaczka. Krytyka, t. j. ta część krytyki, która sobie sama nie wydaje świadectwa nieudolności pociesznemi błędami stylistycznemi i gramatycznemi, zgodziła się mniej więcej w sądzie, który musiał tym razem być pochwalnym. Niektórym recenzentom możnaby zarzucić zbytek pruderji w ocenianiu tej sztuki. — Żarty, choć trochę dwuznaczne, nie są jeszcze niemoralnością. Widujemy czasem na scenie naszej utwory, których całe założenie jest wprost niemoralne; sądzę, że na takie to pojawy krytyka głównie powinna uderzać. Inaczej ma się rzecz co do przeładowania, które się daje spostrzegać w komedji hr. Fredry, ku końcowi sztuki mianowicie. W tej mierze trudno nie zgodzić się z recenzentem Dziennika Literackiego. Autor przyzna to zapewne sam i kilkoma pociągami pióra naprawi błąd, który mógł wpaść w oczy dopiero na scenie. Błahym znowu jest zarzut nieprawdopodobieństwa, zrobiony założeniu: jest to udramatyzowana facecja szlachecka, tyle do prawdy podobna, co wszystkie inne. Gdyby brano rzeczy tak ściśle, należałoby potępić wielką część najcelniejszych utworów dramatycznych.
Obchodzimy dziś najpiękniejszą i najpopularniejszą rocznicę historyczną. Polska nie zna dnia świąteczniejszego nad ten, który jej przypomina odrodzenie się narodu w chwili, gdy na nim spełniono jeden z najokropniejszych gwałtów, o jakich wie historja nowoczesna. To też nawet rocznice najświetniejszych zwycięztw, których blask opromienił tylekroć nasze sztandary, nie są tak drogie i miłe sercu polskiemu, jak to wspomnienie, że wśród najgwałtowniejszych klęsk daliśmy objaw prawdziwej żywotności, mogącej przetrwać wszystkie burze, i postawiliśmy wobec cywilizowanego świata dowód, że umiemy dotrzymać mu kroku, a czasem nawet wyprzedzić go na drodze postępu politycznego i socjalnego. Dziś ośmdziesiąt pięć lat upłynęło od pamiętnej chwili ogłoszenia konstytucji Trzeciego maja. Wśród bojów i klęsk, które przetrwaliśmy, zmieniły się niezmiernie wewnętrzne i zewnętrzne nasze stosunki, i to nie w drodze swobodnego i prawidłowego rozwoju, jaki przygotowywała ta konstytucja. Ale mimo to, święcimy z czystem skupieniem ducha pamiątkę aktu, który był jakoby aktem skruchy za błędy i winy, popełnione w przeszłości, i rękojmią rozwoju i życia na przyszłość. Nie urządzamy wprawdzie głośnych i demonstracyjnych obchodów publicznych, ale tem szczerzej i uroczyściej obchodzoną będzie ta rocznica w zaciszu domowem i w sercach wszystkich prawdziwych patrjotów.
Tak dziś stoją, rzeczy w naszej ojczyźnie, iż ze wszystkich większych miast naszych w trzech tylko, we Lwowie, w Krakowie i w Poznaniu, wolno wspomnieć publicznie, że dnia 3go maja r. 1793, ogłoszono w Warszawie konstytucję, która miała przygotować odrodzenie się Polski! Tem większy obowiązek spada na te części Polski, nieprzygniecione tak ciężko ręką dzikiego gwałtu, by od czasu do czasu nie mogły zachwycić bodaj trochę powietrza. Powinniśmy, nietylko obchodzić rocznicę 3go maja, ale w dzień jej przypominać sobie tem silniej, ze stósownie do zmienionych stosunków i wymagań czasu, należy nam w interesie wspólnej, wielkiej sprawy rozwijać nasze siły we wszystkich kierunkach, ażeby zastąpić to, co niszczy przemoc i barbarzyństwo za kordonem. Powinniśmy ścieśniać w duchu węzeł braterski, który nas łączy, i pracować za siebie i za tych, którzy pracować nie mogą, ażebyśmy się stali godnymi następcami tych, co wśród zamętu kastowych i anarchicznych tradycyj własnych, i wśród przyjętych w całej Europie fałszywych wyobrażeń politycznych XVII. wieku, potrafili tak dobrze poznać i w prawo pisane zamienić zgodne z duchem postępu warunki rozwoju państwowego i społecznego.
Mówi się u nas, niestety więcej może niż potrzeba, o powinnościach i obowiązkach względem sprawy publicznej, a dlatego może, że tyle się mówi, robi się bardzo mało. Mamy pisma publiczne, które codziennie W szumnych, choć nie zawsze gramatycznie poprawnych frazesach powtarzają ogólniki, już po tysiąc razy i daleko lepiej wygłoszone przez poetów, mówców i pisarzy narodowych. Ale gdy się wywiąże dyskusja nad praktycznem zastosowaniem tych pięknych zasad, gdy w tej lub owej kwestji potrzeba wypowiedzieć stanowczo swoje zdanie, naówczas milkną najczęściej piękne frazesy, a zamiast słów, natchnionych miłością całej ojczyzny, dają się słyszeć sofisterje adwokackie w obronie interesów partykularnych jakiegoś jednego kącika, albo nawet płatne wykręty na rzecz pojedyńczych ludzi, chciwych zysku i nigdy nienasyconych bogactwami. Dość jest znać pobieżnie historję najświeższych sporów w sprawach publicznych naszego kraju, ażeby się przekonać, jak daleko nieraz praktyka zostaje poza teorją, jak mało znaczą zasady wobec zysku, i jak łatwo nasi Katonowie i Grachowie mogą stać się jurgieltnikami pierwszego lepszego spekulanta, który zbiera miliony — z patrjotyzmu.
Minęły dziś czasy poezji i ideałów. Nikt nie będzie już prawił narodowi, że może dokazać cudów samą siłą uczucia, i pobić wrogów piorunami pieśni. Potrzeba wprawdzie przedewszystkiem teraz, jak zawsze, dzielności ducha i silnej woli, ażeby pobić nieprzyjaciół, ale potrzeba także karabinów odtylcowych i armat. Są to rzeczy, których nie można zaimprowizować; trzeba je kupić, a na to znowu potrzeba mieć pieniądze. Słusznie więc wołają ze wszech stron: Róbmy czemprędzej pieniądze! Szkoda tylko, że niektórzy robią pieniądze tylko dla siebie, a niektórzy znowu tak mało przebierają w środkach, że nawet ze szkodą ogółu skupiają jak największe kapitały — oczywiście, dla dobra ogółu! Szczególny ten sposób służenia sprawie publicznej znajduje w najnowszych czasach coraz więcej amatorów i obrońców.
W ogóle niema u nas sprawy, tak brudnej i głupiej, aby się nie znalazł ktoś posiadający dostateczną dozę odwagi cywilnej i nie wystąpił publicznie w jej obronie. Posiadamy nawet osobny organ, który czasem z amatorstwa, a czasem z innych pobudek broni zawzięcie wszystkich spraw, które z góry liczyć mogą na przegraną wobec opinii publicznej. Mamy pewną firmę opozycyjną, która czasem ex propria diligentia staje się ministerjalną, konserwatywną i ultramontańską. Mówię: ex propria diligentia, bo jakkolwiek nie uważam ministrów, konserwatystów i ultramontanów przedlitawskich za ludzi zbyt jenialnych, nie śmiałbym imputować im takiego braku zdrowego rozsądku, aby się mogli starać o względy i o poparcie stylistów, którzy trafnością i logicznością swoich wywodów potrafiliby zdyskredytować nawet najlepszą sprawę, gdyby ją powierzono ich obronie. Na to, ażeby sobie kupić poparcie takich sił dziennikarskich, potrzeba mieć wprawdzie nie wiele pieniędzy, ale wiele chęci wyrzucania ich przez okno. Pod względem tedy wyższej polityki, każdy „literata“ lwowski jest z pewnością integer vitae i nie cięży na nim żadna plama, oprócz owego pierworodnego grzechu, który się nie da zmazać nawet dyplomem doktorskim, i który jest wynikiem jakiejś szczególnej niełaski Ducha św., nie każdemu w jednej mierze udzielającego daru poznawania co złe, a co dobre, i daru władania choćby jednym z tysiąca języków ludzkich.
Ale w innych, pomniejszych kwestjach niezawisłość dziennikarstwa, którą niedawno Chochlik wystawił na sprzedaż, bywa narażaną na próby tem cięższe, im trudniej jest oprzeć się małym pokusom. Niejeden mąż cnotliwy i nieposzlakowany, za młodu wykradał swojej matce konfitury ze szafy. Niejeden ultrademokrata został już sekretarzem banku rustykalnego, założonego przez książąt, hrabiów i prałatów ad majorem Dei gloriam et Sancti Georgii honorem. Niejeden też zawzięty przeciwnik małodusznej, galicyjskiej, niepolskiej polityki, niejeden Demostenes z nad Pełtwi, z miłości ku sprawie greckiej nienawidzący z gruntu wszystkich Macedończyków, póty piorunował na Ajschinesów galicyjskich, póki Ajschinesy zwąchawszy się z ministrami króla Filipa, nie zapewnili sobie dobrego „geszeftu“ i nie obiecali dać Demostenesowi przynajmniej ochłapów, byle przestał być opozycjonistą ateńskim, a został kameralno-macedońskim ekonomistą.
Jeżeli p. Miłaszewski twierdzi, że ma prawo uskarżać się na systematyczną niechęć krytyki, to pp. Stengel i Nowakowski, skoro im się uda uzyskać koncesję na otwarcie drugiego teatru, będą mogli pochlubić się, że jeszcze przed rozpoczęciem swoich czynności narazili sobie Arystarchów Dziennika Lwowskiego i padli ofiarą tych samych czcionek M. F. Poremby, które „wprawdzie mniej miały współczucia dla obcych plant, jak Piękna Galatea, na grunt polski przesadzonych, ale zawsze przyznać musiały wielką zasługę p. Miłaszewskiemu, ileże stworzył operę polską we Lwowie“. Jak Dziennik Lwowski nie może znieść myśli, by obok niego powstało drugie jeszcze, mniejsze pismo polityczne, tak nie może pogodzić się z zamiarem utworzenia drugiego teatru polskiego, niezostającego w komornem u Niemców, którzy zagnieździli się w gmachu Skarbkowskim. Mógłbym pp. Stenglowi i Nowakowskiemu podać radę, jakim sposobem, zdołaliby może pozyskać cenne poparcie c. k. kameralnej opozycji dla swojego zamiaru, ale wątpię, by przywiązywali tyle wagi do tego poparcia. Oto powinni kupić los loterji frankfurckiej, na której p. Miłaszewski („mimo intryg Gazety Narodowej“, jak pisze Dziennik Lwowski) wygrać miał niedawno 10.000 talarów. Gdy już wygrają pieniądze i kupią za nie odpowiednią ilość akcyj banku włościańskiego, powinni wydrukować manifest przeciw Gazecie Narodowej, w którymby było jak najwięcej błędów ortograficznych i gramatykalnych, i z któregoby przebijała jak największa nieznajomość sztuki i literatury, tak coś nakształt rozlicznych płodów literackich, przypisywanych p. Miłaszewskiemu. Wówczas opozycja rzuci się w ich objęcia, p. Nowakowski stanie na równi z Dawizonem, p. Stengel przejdzie Laubego, a p. Miłaszewski pójdzie na drugi plan. W Towarzystwie wzajemnej admiracji hebesów lwowskich większa bywa radość z jednej owieczki, świeżo pozyskanej, aniżeli z 99ciu już ostrzyżonych i wydojonych.
Bez wielkiego rozgłosu zniknął nam temi dniami z przed oczu jeden z ostatnich zabytków dzikiego prawodawstwa obcego dawno minionych wieków: zniesiono egzekucję osobistą za długi, i „Szaflówka“ pożegnała się na zawsze z przymusowymi swoimi gośćmi. Między uwięzionymi znajdowała się jedna kobieta. Wszyscy prawie więźniowie byli rzeczywiście w niemożności uiszczenia się z długu, i oprócz alimentacji, którą według prawa musieli im dawać wierzyciele, nie mieli innego sposobu utrzymania życia. Okoliczność ta, równie jak niewielka liczba więźniów, dowodzi najlepiej nieludzkości aresztu za długi z jednej, a bezskuteczności onegoż z drugiej strony. Jużci liczba nierzetelnych dłużników jest dziesięć, i sto razy może większą, niż była liczba uwięzionych. Widocznie tedy wierzyciele nie korzystali z przysługującego im prawa, uważając ten środek egzekucji za bezużyteczny. Wyjątkowo tylko, przez nieubłaganą złość i chęć zemsty, wierzyciel korzystał ze swego prawa. Niektórzy zarzucają, że obecnie wierzyciele oddani są na łaskę lub niełaskę dłużników, że po zniesieniu więzienia za długi, nie zostaje nic, jak tylko urządzić dom przytułku dla biednych wierzycieli. W istocie, potrzeba ta dawała się już czuć od dawna. Temi dniami np. umarł w szpitalu u św. Łazarza pewien obywatel miasta Lwowa, a raczej eks-obywatel, bo u nas, kto niema pieniędzy, temu nawet na kartkach pogrzebowych piszą: były obywatel miasta Lwowa. Umarł on w nędzy, do której przywiedziony został przypadkowym, smutnym zbiegiem okoliczności. Po śmierci znaleziono przy nim weksle, opiewające na kilkanaście tysięcy złr., a przed trzydziestu laty akceptowane przez pewnego hrabiego, właściciela dóbr, rozleglejszych od wielu niemieckich księztw udzielnych, i mimo złej ich administracji tak bogatego, że przy śmierci spadkobiercom swoim zostawił bardzo piękny majątek. Przykład ten dowodzi nam najlepiej, że możność przeprowadzenia egzekucji osobistej nie ochraniała wierzycieli od nędzy.
Pozwolę sobie z tego wypadku wyciągnąć jeszcze jeden sens moralny. Wzmiankowany powyżej hrabia posiadał, jak mówiłem, ogromne dobra ziemskie. Nabył on je od pewnej rodziny, której przodek w czasie rozbioru Polski był starostą i z rąk rządu austrjackiego nabył później starostwo swoje za małe pieniądze na własność dziedziczną. Otóż szczególnym zbiegiem okoliczności, odkąd dobra te, niegdyś stanowiące część majątku publicznego rzeczypospolitej Polskiej, stały się ni ztąd ni zowąd własnością prywatną, żaden ich posiadacz nie umiera w dobrych interesach pieniężnych, a niektórzy zakończyli już życie w nędzy, na gracji u dalekich krewnych! Zamek starościński rozwalił się oddawna w gruzy, bo mimo Woltera i encyklopedystów, nikt z panów hrabiów nie odważył się w nim zamieszkać. Wyobraźnia ludu nie omieszkała przywiązać do tej okoliczności bajecznego podania o jakimś żelaznym rycerzu, który o północy przechadzać się miał po krużgankach starego zamczyska i chrzęstem swej zbroi wypłaszał mieszkańców, zupełnie jak w znanej balladzie Byrona, zakonnik w czarnym habicie trapi rodzinę lorda Amondeville, gospodarzącą w starem opactwie katolickiem, skonfiskowanem za Henryka VIII. Przy kolebce dziecięcia, z poza kotar ślubnej komnaty, przy śmiertelnem nareszcie łożu, widmo mnicha ściga każdego potomka nieprawego nabywcy zamku:
„Though he came in his might, with king Henry’s right.“ (Chociaż przemoc była po jego stronie i dekret króla Henryka).
Ale ktoby tam dziś przywiązywał jaką wagę do tych baśni, które w alegorycznej formie mają wyrażać, że sumienie ściga każdego, tak za krzywdę pojedyńczych jednostek, jak za krzywdę ogółu! Dziś sumienie ulega ogólnym prawom ekonomicznym, i kurs jego mógłby być notowanym na giełdzie obok ceny listów zastawnych, akcyj kolei i t. p. Kto wie,.... niebawem będziemy może czytali w cenniku papierów publicznych:
Metal. austr. 5% w w. a. | żądają
|
53,
|
płacą
|
51.
| |
Sumienie kleryk. krakowsk. | „
|
10.000
|
„
|
5.000.
| |
dtto. opozyc. lwowskie | „
|
1.000
|
„
|
200.
| |
Akcje śp. kupna dóbr kraj. | „
|
1.000
|
„
|
1.000.
|
Niktby nie uwierzył, jakich cudów może dokazać sumienie, nawet przy nizkiej stosunkowo stopie procentowej, skoro raz przestanie być martwym kapitałem. Łączy ono najsprzeczniejsze obozy i zdania polityczne, tworzy najniemożliwsze przymierza. Dzięki postępowi nauk ekonomicznych, dziennik, broniący starych tradycyj, przemawiający w interesie właścicieli wielkich obszarów ziemi, poczyna nagle dowodzić korzyści parcelowania majątków, — a drugi dziennik, potępiający z zasady wszelką utylitarność, doradza krajowi, ażeby nie upominał się tak bardzo o swoją własność, bo ta potrzebną jest panu ministrowi przedlitawskiemu na pokrycie tegorocznego niedoboru.
Rzadkie to przymierze[22] bzika tradycyjnego z bzikiem niby-opozycyjnym objawia się nietylko w dążnościach, ale i w sposobie ich popierania. Mamy n. p. codzień teraz przykłady, że poważny niegdyś Czas pożycza u „nich, opozycji“ lwowskiej sposobów mówienia, znanych z jednej strony tylko pauprom krakowskim, a z drugiej tylko szanownemu korespondentowi Dziennika Warszawskiego. Bywały przykłady pod Wawelem, że w braku dostatecznych argumentów logicznych, wykręcił się ktoś dowcipem z przykrego położenia. Teraz, w braku dowcipu, Czas doświadcza swoich sił w nowym rodzaju prowadzenia polemiki, używanym dotychczas tylko przez owych znanych (Chochlikowi) póréstuf i literatuf. Niektóre wycieczki kronikarza Czasu przeciw Gazecie Narodowej nawet tak bardzo podobały się organowi kameralno-opozycyjnemu, że adoptował je i jako płody własnej muzy przedrukował bez wymienienia źródła. Obydwa te pisma zdają się być przejęte przekonaniem, że im częściej powtórzą wyrazy: „duch Narodówki, ferwor Narodówki“, „gromowładna Gazeta Narodowa“ i t. p,, tem łatwiej zapomną ich czytelnicy, że galicyjskie dobra krajowe nie powinne być sprzedawane przez Radę państwa na rzecz skarbu przedlitawskiego. Pewnego razu pani de Maintenon udało się przy obiedzie zabawić swoich gości jakąś powiastką tak dobrze, że zapomnieli o pieczystem, które się było przypaliło. Ale pani de Maintenon posiadała rzadki dar opowiadania, a przytem goście jej nie byli tak głodni, jak kasa naszego Wydziału krajowego.
Najlepsza miarą do sądzenia praktycznej wartości tej lub owej teorji politycznej bywa zwykle wrażenie, jakie ona sprawia w obozie nieprzyjacielskim. Na program ks. Czartoryskiego, wygłoszony dnia 3. maja r. b. w Londynie, rzuciły się z wściekłością wszystkie pisma moskiewskie, a pragska Politik na ich czele. Natomiast znalazła u Moskali bardzo pochlebne przyjęcie broszura p. Kominkowskiego, która potępia wszelką politykę antymoskiewską i każe nam od łaski carskiej oczekiwać zbawienia, w postaci wznowionego królestwa Kongresowego. W codziennej kronice Gazety Narodowej przytoczone były pochwalne wyrazy Słowa o tej broszurze, wraz z moskiewskim przekładem tego, co o niej napisał Czas krakowski. Czas jednego dnia wyparł się zupełnie, by kiedy wspomniał o broszurze p. Kominkowskiego, a gdy mu zacytowano numer, w którym to uczynił, i słowa, któremi pochwalił autora, utrzymuje teraz, że w broszurze nie ma tych zdań politycznych, zasługujących na potępienie, o których wspominaliśmy! Tymczasem każdy, kto weźmie broszurę w rękę, przekonać się może z łatwością, jakie to teorje wydały się Czasowi oznaką „czerstwego zdrowia, cechującego osobę, która mówi prawdę, nie oglądając się na to czy to się komu podoba lub nie“. Słuszność nakazuje przyznać, że Czas mógł tylko przez niedozór redakcji, przez pospiech lub roztargnienie wydrukować tak potworne zdanie, i że teraz sam nie wie, jak się ma tłumaczyć, a nie chce wprost odwołać tego, co już raz za pomocą czcionek i czernidła drukarni p. Kirchmajera wyszło na widok publiczny. Kto ma na głowie tak trudną i skomplikowaną sprawę, jak kupno Niepołomic, Janowa i t. p., temu trzeba wybaczyć niejeden lapsus calami, tembardziej, że Czas i tak już zasługuje na szczere współczucie, z powodu uznania, jakie niechcący znalazł u Słowa.
Dziwna rzecz, że Gazecie Narodowej nigdy nie wydarzyło się jeszcze, by pisma moskiewskie wspomniały o niej inaczej, jak tylko z największą nienawiścią. Onegdaj znowu oświadczyło Słowo, iż sogłasno z Dziennikom Lwowskim, złocieczenia i chały Narodowki uważajet za najbolszu pochwału dla tich, protiw katorych oni sut wymiereny. Jeden z kolegów moich, „ultrasów i renegatów russkich“ wytłumaczył mi, że sogłasno znaczy: zgodnie, a chuły, to są bluźnierstwa, i że mówi się: protyw katorych, zamiast: protyw kotorym, ażeby objawić poczucie jedności wielkorusskiej. Podzieliwszy się temi filologicznemi wiadomościami z szanownym czytelnikiem, mam nadzieję, że wraz ze mną rozumie on, jak wielki despekt wyrządziło Słowo Gazecie Narodowej. Jak to, zacny organ, rewindykujący lisy i pasowyska, organ, który od tylu lat dowodzi dwa razy na tydzień, że Polska umarła na wieki, i że Lwów leży w ziemi russkiej tak dobrze, jak Woroneż, Niżny Nowgorod lub Wiatka, organ, który sam jeden reprezentuje nrawstwienne (moralne) zjednoczenie się Galicji z macierzą jej, Moskwą, organ liczący Szelę i Chomińskiego w poczet swoich świętych, sogłasno z Dziennikiem Lwowskim rzuca Gazecie w twarz taką obelgę, a papier, na którym drukuje się obecna kronika, nie jest jeszcze rumianym od wstydu, a publiczność jest jeszcze tak marnotrawną, że płaci ośm centów za numer Gazety, podczas gdy egzemplarz Dziennika Lwowskiego, i to najsogłasniejszy, kosztuje tylko cztery!
Chochlik skorzystał po swojemu ze sprawy sprzedaży dóbr galicyjskich, ułożył ją w operetkę p. t. Piękna Subwencja, na wzór Offenbachowskiej Pięknej Heleny. Już to Chochlik dotknął wiele osób, niemających żadnego udziału w tej osławionej sprawie. Treścią tej operetki jest, że archonci greccy sprzedają bankierowi Mojszelidesowi biedną sierotę, Niepołomię, zostającą pod opieką ubogiej zadłużonej wdowy, Kamery, podczas gdy kapłani Opinii publicznej usypiają tę ostatnią wstępnemi artykułami, za co otrzymują w darze czarodziejską nimfę, Piękną Subwencję. Pieczołowitość tych kapłanów, opiewanych w Chochliku, o dobro Kamery, nie jest zresztą jedynym w kraju wyjątkiem. Nietylko „oni opozycja“ pytają tak trwożliwie, czem p. Brestel pokryje niedobór na r. 1868, jeżeli nie sprzeda dóbr krajowych? Oto niedawno umarł w zachodniej Galicji szlachcic, który zapisał swoją wieś kuzynowi, pod warunkiem, aby się ożenił z jego siostrzenicą. W razie niedotrzymania warunku, wieś ma być sprzedaną, za cenę kupna mają być nabyte papiery państwowe, i mają być spalone. Komisja kontroli długu państwa prenotowała się oczywiście w tabuli z prawami państwa do spadku. Dodać należy, że ów szlachcic, jakkolwiek nie był członkiem lwowskiego Wydziału powiatowego, napisał swój testament po niemiecku. Otóż mamy dowód prawdziwego patrjotyzmu przedlitawskiego. Nie można wątpić, że gdyby udało się krajowi uratować swoje dobra od sprzedaży, znajdą się u nas patrjotyczni właściciele wielkich majątków, którzy przejęci na wskróś argumentacją Czasu o rozległych artrybucjach Rady państwa i o korzyściach, wynikających dla kraju pod względem ekonomicznym z parcelowania posiadłości gruntowych, nie będą mieli nic przeciw temu, by zamiast krajowych, sprzedano ich dobra na rzecz skarbu państwa. Przedlitawia spodziewa się tego po swoich synach.
Z wypadków miejscowych przytoczę tym razem jeden, który może przyjść w pomoc pedagogom, dowodzącym zupełnej zbyteczności studjów klasycznych. Pewien obywatel przedmiejski, trudniący się rzeźnictwem takzwanem „damskiem“, t. j. ograniczającem się na nierogaciźnie, stawał temi dniami przed sądem miejskim jako obwiniony o kradzież świni, popełnioną w sposób, od czasów Homera mało praktykowany. Zwierzył on się swojemu koledze rzeźnikowi, że w sposób nie całkiem legalny przyszedł w posiadanie sporego podświnka, którego miał w worku na plecach. Kolega pozwolił mu schować zdobycz tę w swoim chlewie, a później mieli, podzielić się zyskiem. Tymczasem worek mieścił w swem wnętrzu, zamiast podświnka, ośmioletniego syna owego jenialnego przedsiębiorcy. W nocy chłopak, jak niegdyś Grecy z drewnianego konia w Troi, wylazł z worka, i zabrawszy z sobą najlepszy egzemplarz nierogatej własności szanownego wspólnika, zniknął wraz z nią i z workiem. Kolega z początku pocieszał się przypuszczeniem, że zaszedł tu cud, który go ukarał za zbytnią chciwość, ale później postanowił udać się do policji, a ta doszła opowiedzianego powyżej przebiegu rzeczy. I po co tu mozolnych studjów nad Iliadą?
Ruch w mieście naszem zmniejszył się w tej chwili, i dopiero ze zwołaniem sejmu krajowego i z nastaniem sezonu wyścigowego będziemy widzieli więcej życia. Tymczasem ci, co nie są ani we Lwowie, ani też nie siedzą na wsi, nie sieją i nie orzą, a jednak żyją, i to nie źle żyją — przesiadują w Wiedniu. Wiedeń stał się od jakiegoś czasu dla Galicji tem, czem jest Kalifornia dla wschodniej części Zjednoczonych Stanów Ameryki północnej. Jaki taki jedzie tam — po majątek. Podróżni opowiadają, że w pewnym pokoju, w pewnej kawiarni wiedeńskiej, można przy każdym stoliku widzieć grupę ludzi, rozmawiających po cichu, liczących coś na palcach, podsłuchujących rozmowy, prowadzone przy drugich stolikach, badających miny i ruchy tych, co przy nich siedzą. Każda taka grupa, to osobne konsorcjum; każdy jej członek, to Galicjanin, który przybył do Wiednia, ażeby wzbogacić się przy tem lub owem przedsiębiorstwie. Jedno konsorcjum patrzy z ukosa na drugie, stara się dowiedzieć, jak daleko postąpiły jego interesa, usiłuje przedstawić swoje własne w jak najlepszem świetle, ażeby wytargować wyższą sumę za odstąpienie koncesyj, otrzymanych już lub dopiero obiecanych. Gdyby się powiodły wszystkie te projekta i plany, Galicja byłaby niebawem zaludnioną przez samych Krezusów, — szkoda, że najlepsze kąski, jak n. p. najważniejsze linie kolei żelaznej, już są rozdane, a każde późniejsze konsorcjum w trudniejszych już znajduje się warunkach, bo zmierza do przedsiębiorstw mniej zyskownych, i mniej mu łatwo przyjdzie znalezć w kraju i za granicą uczestników i akcjonarjuszów. Nie skończyłbym, gdybym chciał wyliczać wszystkie linie kolei, któremi ma być Galicja przerzniętą, wszystkie banki, spółki przemysłowe itd., któremi ma być uszczęśliwioną. Jedno konsorcjum chce budować kolej żelazną z Węgier na Skole, Stryj, Chodorów, do Tarnopola. Drugie jest za linią: Łupków, Lisko, Chyrów, Przemyśl, a trzecie chce jeszcze budować osobną linię z Chyrowa do Chodorowa. Czwarte konsorcjum zachwala korzyści, jakie przedstawia linia, prowadząca przez Duklę do Przemyśla, piąte woli jechać przez Duklę do Rzeszowa, a szóste przez Duklę do Tarnowa. Siódme konsorcjum trzyma się już wyłącznie Galicji, i chce prowadzić linię z Przemyśla przez Sambor, Stryj, Bolechów, Kałusz do Husiatyna. Jest podobno i ósme, które marzy o linii, wiodącej z Gródka do Drohobyczy. Dodajmy do tego konsorcjum, które się krząta około założenia banku komisowego i eksportowego we Lwowie, konsorcjum, a raczej konsorcja, oczekujące z upragnieniem, by im skarb przedlitawski sprzedał galicyjskie dobra krajowe, konsorcjum w celu wydobywania nafty w Drohobyczy i t. p., a będziemy mieli wyobrażenie o tem, jak bardzo przemysłowym i handlowym krajem stałaby się Galicja, gdyby wszystkie te piękne rzeczy przyszły do skutku. Oczywista rzecz, iż niektóre konsorcja po patrjotyzmie, inne zaś po zdrowym „ekonomicznym“ zmyśle dziennikarstwa krajowego spodziewają się usilnego poparcia swoich celów, a niektóre znowu dzienniki na tych samych podstawach spodziewają się, że będą wezwane do popierania tych korzystnych materjalnych dążeń, w sposób oczywiście materjalny.
Kto nie pojechał do Wiednia, wierny zasadzie, nie wiedzieć dla czego niemieckiej: Bleibe im Lande und nähre dich redlich, temu Lwów prócz koncertów nastręcza w tych dniach wiele sposobności do pokrzepienia słowiańskiego ducha[23].
W poniedziałek odbyło się w wołoskiej cerkwi nabożeństwo za „upokoj duszy błażennoj pamiaty Joachima Chominskawo,“ odprawione przez kanoników tutejszej kapituły gr. katolickiej, w przytomności p. wiceprezydenta c. k namiestnictwa, Mosza. Następnie wyprawiła Matyca ruska w połączeniu z Besidą i z zarządem Domu Narodniego dwóch delegatów do Pragi, na uroczystość położenia kamienia węgielnego pod teatr czeski. Są nimi: ks. Kaczała i błagorodny Pawłewycz. Dziennik Lwowski zapewnia, że Polacy wiekopomny ten fakt (t. j. fakt położenia kamienia węgielnego) przyjmą grzmiącem, milionowem Sława! Dowiadujemy się oraz, że my opozycja, stali zawsze wierni na współ z Czechami przy sztandarze federalistycznym (nawet wówczas, gdy hr. Borkowski chciał przyłączyć Galicję do Węgier), i dowiadujemy się, że podczas gdy Polacy wznosili wczoraj owe grzmiące Sława! na cześć zjazdu w Pradze, w Domu Narodnim odbywał się wieczór deklamacyjno-muzykalny w tym samym celu, i że brali w nim udział dyletanci ruscy i czescy. O tych wszystkich rozczulających rzeczach dowiadujemy się oczywiście tylko z Dziennika Lwowskiego i ze Słowa, bo nasze sprawozdania brukowe nie wiedzą nic o tych wszystkich zdarzeniach, których doniosłość dziejowa zatrzęsła wczoraj i onegdaj wszystkiemi szybami w naszem mieście. Jest to dowodem ogromnej opieszałości kronikarza codziennego Gazety Narodowej. W jego oczach spełnia się akt, którego znaczenie nie ustępuje w niczem przeszłorocznemu kongresowi etnograficznemu, a on tego nie widzi. Nie widzi nawet, jak gaspadin Pawłewycz przejeżdża mu poprzed sam nos, uwożąc do Pragi połączone sympatje Matycy ruskiej i polskiej opozycji, stojącej równie wytrwale przy sztandarze federalistycznym, jak i przy sztandarze spółki, która ma nadzieję kupić dobra krajowe od p. Brestla, przyczyniając się tym sposobem do pokrycia dualistycznego niedoboru. O jego uszy odbija się głośne Sława! z nad Wisły, Pełtwi, Warty, Newy i Wołgi, z nad Cisy, Sawy, Drawy, Odry i Wełtawy, Polacy wyją z rozkoszy i rozpływają się we wszechsłowiańskim zachwycie przy odgłosach muzykalno deklamacyjnych, dolatujących ich z Domu Narodniego, a on tego nie słyszy i nie donosi o tem ani słówkiem! Jest to, jak mówiłem, dowód ogromnej opieszałości, albo raczej półurzędowej obojętności dla wszystkiego, co słowiańskie! Kronikarzowi temu snują się widocznie po głowie reminiscencje z lat 1848 i 1849. Wyrazy: Kapolna, Isaszeg, Gödöllö, mają dla niego większy urok, niż harmonijne nazwy Sankt-Pietierburg, Slovanska Lipa i t. p. i szedłbym prawie o zakład, że nazwiska, jak Perczel, Klapka, Bem, Dembiński, a nawet Koszut budzą w nim sympatyczniejsze wspomnienia, aniżeli wielkie imiona Riegerów, Hurbanów, Chomińskich i Pawłewyczów. Do takiego to stopnia dochodzi zapoznawanie interesów słowiańskich u naszego dziennikarstwa, i tak zapatrują się na sprawy publiczne ludzie, którzy nie chcą pozwolić na podział Galicji na część małopolską i wielkorusską, którzy sprzeciwiają się sprzedaży dóbr krajowych na korzyść skarbu państwa, i którzy nie szanują nic: nawet pana Miłaszewskiego!
Mimo milionogębnego sława! wzniesionego przez opozycję w chwili, wolnej od trosk o ekonomiczne korzyści, wynikające z kupna Niepołomic, nikt z Polaków, zaproszonych na uroczystość czeską do Pragi, nie pojechał tam, ile mi wiadomo. Nie należy w tem upatrywać dowodu nieprzychylności dla Czechów. Polacy widzi), z radością, każdy objaw prawdziwie narodowy u Czechów, ale Czesi nie mają prawa wymagać, ażeby Polacy kierowali się ich polityką i brali udział w demonstracjach, na których widok serce rośnie w Katkowach i w Murawiewach. Jeżeli Czesi mogą nam zarzucać, że delegacja nasza pojechała do Rady państwa, to mybyśmy mieli równe prawo wyrzucać im, że tam nie pojechali. Polityka czeska, czyli mówiąc dokładniej, polityka przywódców czeskich jest nierównie niekonsekwentniejszą od polityki naszej delegacji i naszego sejmu. Opierają się z jednej strony na prawie historycznem, z drugiej zaś zaprzeczają takiego samego prawa Węgrom, i oświadczają się z wszelką gwałtownością przeciw przywróceniu konstytucji węgierskiej. Żaden Polak nie może pod tym względem iść z Czechami i żaden nie może im przyklasnąć, jeżeli rozdąsawszy się na Niemców i na Madjarów, tamtym na przekór rzucają się w objęcia najśmiertelniejszego wroga polskiej sprawy[24]. Kto się dąsa, nie może nikomu brać za złe, że mu odpłaca podobną monetą. Niech tylko Czesi zamiast na mrzonkach wszechsłowiańskich, służących interesowi Moskwy, oprą się na własnym swoim, narodowym gruncie, niech odwołując się do własnych tradycyj historycznych, nie zaprzeczają ich drugim, a znajdą w Polakach koniecznych i szczerych sprzymierzeńców. Na dziś, to pewna, że ani ks. Litwinowicz, ani ks. Kaczała, ani p. Bogdan Dziedzicki nie są pełnomocnikami Galicji do zawarcia sojuszu z Czechami przy sposobności obchodu narodowego w Pradze. Panowie ci nie reprezentują nikogo prócz siebie samych, i jedyną tradycją, do której mogą się przyznać, jest ta, którą uświetniło poniedziałkowe nabożeństwo za duszę p. Chomińskiego.
Wytknąłem powyżej opieszałość i niesłowiańskość codziennego kronikarza gazety, teraz muszę powinszować mu, i to z powodu, że srogie prawo teutońskie przestało obowiązywać w naszych grodach. Sławetni rajce i ojcowie królewskiego wolnego miasta Jaworowa wzięli mu za złe krytykę posiedzenia, na którem uchwalili, że nie potrzebują dwóch adwokatów, bo zapewne jeden może prowadzić wszystkie sprawy pro i contra. Gdybyśmy żyli w czasach ortelów magdeburgskich, szanowny mój kolega mógłby być ściętym, wbitym na pal, ćwiertowanym, albo spalonym jak czarownica. Dla dziennikarza, tak niepostępowy rodzaj śmierci musiałby być podwójnie nieprzyjemnym. Pisarz sądu miejskiego, nieumiejący pisać, odczytałby mu wyrok, a cały ten średniowieczny ceremoniał znalazłby następnie dokładne opisanie w Czasie i w Dzienniku Lwowskim. P. Pawliszczew zapłaciłby parę rubli więcej swojemu korespondentowi lwowskiemu za wierną relację o tak przykładnem ukaraniu znanego ultrasa i polonofila. Szczęściem dla winowajcy, skończy się wszystko na procesie, który posłuży zapewne do wzbogacenia jurydycznych wiadomości szanownych reprezentantów królewskiego wolnego miasta Jaworowa, równie jak ustawa o wolności adwokatury pomnoży mimo ich woli liczbę adwokatów w tem mieście.
W innej znowu parafii wydarzył się fakt następujący.[25] Kilka literatów, znanych z tendencyj jak najliberalniejszych, osobliwie na punkcie pisowni polskiej, zawiązali Towarzystwo w celu popierania tych tendencyj, t. j. podali statuta do wiadomości władzy, i rozpuściwszy pogłoskę, że niektóre znane znakomitości polityczne przystąpiły do tego Towarzystwa, zgromadzili znaczną liczbę w celu ukonstytuowania się i wybrania Wydziału. Na pierwszym jednak wstępie postawili żądanie, ażeby Towarzystwo przyznało się do ich pisowni, czyli innemi słowy, ażeby wydawany przez nich organ uważało za swój własny. Gdy zgromadzenie nie przychyliło się do tego żądania, jeden i drugi literata oświadczył, że nie myśli się dać majoryzować. Poczem wzięli do kieszeni statut, podany do wiadomości władzy czyli, jak twierdzą „konsens,“ i wyszli. Tym sposobem parafia owa została bez Towarzystwa liberalnego i bez konsensu na prawdziwą demokrację. Bo i na cóż by się przydało parafianom, gdyby zawiązali drugie Towarzystwo, skoro to nie byłoby już patentowane?
Kwestja pisowni nie jest u nas rzeczą podrzędną. Może ona spowodować scysję nawet między tak pokrewnemi publikacjami, jak Dziennik Lwowski i afisz teatru polskiego. Podczas gdy ten ostatni twierdzi, że będzie odegranym dramat: Po ślizkiej drodze, Dziennik zapowiada utwór pod tytułem: Po ślizgiej drodze. W Poznańskiem walka o pisownię wre na piękne w dziennikach i broszurach. Jeden Wielkopolanin wynalazł nową samogłoskę, teraz zupełnie nieznaną, która pisze się: à i wymawia się niby a, a niby o. Drudzy znajdą, że język nasz obejdzie się bez tego przybytku, że mamy już i tak aż 8 samogłosek itd. Polemika w tej sprawie prowadzi się z ogniem, w obec którego niczem są nasze spory dziennikarskie w sprawach publicznych. Obrońcy pochylonego à ronią łzy nad biedną, prześladowaną samogłoską, przeciwnicy tej wielkopolskiej właściwości dowcipkują, a obydwie strony zarzucają sobie: namiętność, grubą nieznajomość rzeczy, i — brak patrjotyzmu! Brak patrjotyzmu, z powodu miłości lub wstrętu do dziewiątej samogłoski! U nas przynajmniej, uważane bywa jako kryterjum patrjotyzmu mniejsze lub większe uwielbienie dla natężeń p. Wojnowskiego, dążących do wygłoszenia wysokiego c, w obec którego pochylone à jest niczem.
W Nowinach podniesiono niedawno kwestję, jak niekorzystnem dla piśmiennictwa naszego jest rozstrzelenie się sił literackich w różnych wydawnictwach perjodycznych. W istocie w samym Lwowie wychodzi pięć pism treści beletrystycznej: Strzecha, Dziennik Literacki, Nowiny, Przyjaciel Ludu i Tygodnik Lwowski. Byłoby pożądanem, aby dwa lub trzy z tych pism zlały się w jedno. Dziennik Literacki zwinął swój dodatek powieściowy, i drukuje obecnie na samem czele przekład satyrycznej powieści pana Laboulay'a: Książę Pudel (Le prince Caniche). Zjedna mu to zapewne nie mało czytelników, bo talent autora znany jest u nas i wysoko ceniony. Smutno to jednak, że najdawniejsze i największe pismo literackie musi się uciekać do przekładów, by zainteresować publiczność, i to do przekładu powieści, która w dobrym przekładzie polskim wyszła już z druku w osobnej książce w Poznaniu!
Od dwudziestu lat pozbyliśmy się w znacznej części tego pokostu germańskiego, którym od chwili rozbioru Polski powleczono nasze miasto. Lemberg został napowrót Lwowem; zamiast Kaffehausów i Gasthausów pojawiły się kawiarnie i traktjernie, a dzięki śp. Józefowi Dzierzkowskiemu, zaprowadzono w nich spisy potraw i napojów, drukowane po polsku. Jest to naprawdę jedna z zasług tego dowcipnego pisarza, równie jak i to, że napisy na handlach różnego rodzaju obok wyraźnych śladów napływu teutońskiej rasy, okazują niejakie ustępstwa dla żywiołu polskiego. Ustępstwa te idą czasem tak daleko, że mogą zadowolnie nawet najskrajniejszą naszą opozycję. Oto mamy np. szyld, na którym czytamy: „Spszedarsz monki i rużnych wiktuałów chandel, albo drugi z napisem: „Skład, obówia męzkiego w różnech gatunkach“. Niema tak zawziętego ultrademokraty, któryby się nie czuł prześcigniętym wobec takich dowodów opozycyjnego usposobienia.
Gdy jednak we wszystkiem pośrednia droga jest najlepszą, więc byłoby do życzenia, ażeby napisów publicznych nie układano ani w urzędowem narzeczu niemieckiem, ani też w narzeczu żadnego z tych narodów, które okazały telegraficzny współudział w obchodzie pragskim, lecz ażeby się trzymano półurzędowej, płatnej, inspirowanej i tp. pisowni polskiej, niepuszczającej się na „ślizgą“ drogę słowiańskiego federalizmu i demokratycznie niestowarzyszonej. Mianowicie zaś byłoby pożądanem, ażeby zwierzchność i reprezentacja gminy stołecznej przestrzegały ściśle praw języka ojczystego na każdym kroku. Gdy już nie będziemy obawiać się niczego od pp. germanizatorów wiedeńskich, wolno nam będzie okazywać tolerancję taką „wie der löbliche Bezirks-Wydzialinsky in Lemberg“, ale póki panowie ci nie wybiją sobie z głowy, że ojczyzna niemiecka kończy się dopiero u rogatki brodzkiej, powinniśmy opierać się im, gdzie tylko możemy. Tymczasem niedawno spółka kapitalistów wniosła do Rady miejskiej podanie o odstąpienie gruntów pod kolej konną i opis projektowanych linij po niemiecku, i żaden głos nie odezwał się, gdy pisma te w tym języku czytano na posiedzeniu. Dobrzeby było, gdyby panowie radni obok interesu fiakrów i kowali[26] przestrzegali i ważniejszego nieco interesu narodowości naszej. Kolej konna przyniesie wiele korzyści i dogodności mieszkańcom miasta, i dobrze jest, że znaleźli się przedsiębiorcy, ale niechże pamiętają, że korzyść będzie także po ich stronie. Nie wyświadczają nam dobrodziejstwa, a my mamy prawo nie przyjmować po niemiecku nawet takich dobrodziejstw, jak dodatek do podatku gruntowego albo nowy podatek majątkowy. Rada miejska powinna położyć między warunkami kontraktu z tą spółką, ażeby manipulacja przy kolei konnej odbywała się po polsku. Przeszkodzi to świeżemu napływowi niemieckich konduktorów, kasjerów i t. p., których mamy już bez liku przy kolejach żelaznych i przy pocztach.
Jak to niestety człowiek na własnem śmieciu musi się bronić przeciw obcym żywiołom! Doświadcza tego nietylko naród galicyjsko-polski, ale nawet naród opozycyjno-demokratyczny. Grono „literatuf“ założyło tu Towarzystwo demokratyczne, obwarowało się ścisłym balotem przeciw przystępowaniu zwolenników innej, aniżeli opozycyjnej pisowni, i mniemało, że stanęła już falanga, gotowa iść w ogień za owemi „literatamy“. Proch bez tego już jest wynaleziony, nowy ten zastęp bojowników nie ryzykowałby tedy, że okaże się mniej genialnym od Bertolda Schwarza. Ale niestety! zaledwie stowarzyszyło się 110 demokratów, i nim jeszcze przyszło do ukonstytuowania się Towarzystwa, wyszło już na jaw, że oni opozycja w własnym swoim przybytku będą mieli do walczenia z inną jakąś opozycją, że szlachetny kwiat literatury czterokrajcarowej nawet w tym małym wazonku zagłuszony będzie chwastem, bardzo podobnym do burzanu, który w języku staro-opozycyjnym nazywa się „większością“. Najprzód tedy, 50-ciu przyszłych członków Towarzystwa podpisało zapytanie, kto upoważnił Dzien. Lwow. w ogólności, a p. dr. Henr, w szczególności do wysłania telegraficznego „Sława!“ od „członków Towarzystwa demokratycznego“ na uroczystość pragską? Jest to ze strony owych pięćdziesięciu członków dowodem wielkiego egoizmu: telegram ów pozostał faktem odosobnionym, pragnęliby więc, ażeby p. dr. Henryk Jasieński sam jeden podzielał wiekopomną sławę ś. p. Filipa z Konopi, i nie chcą być jego współ-Filipami. Jestto postępowanie z gruntu nie-demokratyczne, i przypomina niesolidarność, jaką arystokracja nasza okazuje w Izbie panów Rady państwa. Kiedy książę Sanguszko głosem wołającego na puszczy wzywa lordów austrjackich, ażeby nie nadawali zbyt wiele równouprawnienia żydom, naówczas ks. Karol Jabłonowski milczy, jak gdyby go wcale nie było w Izbie, i patrzy obojętnie, jak potomek Giedymina sam jeden naraża się na humorystyczne pociski fejletonisty Wanderera. Doszliśmy przez brak solidarności do tego, że dziś lepiej być następcą Walerego Wielogłowskiego, aniżeli panem na Tarnowie. Jeżeli np. pan Kominkowski wyda broszurę, to ujmie się za nim i Benjaminek reakcyjny i cała redakcja Czasu, winszują mu zdrowia i dobrego apetytu, i bronią go od jadowitych zaczepek liberalnej prasy — podczas gdy książę opuszczony jest od swoich. Teraz już i demokracja chwyciła się tej nieszczęsnej taktyki!
Nie dość na tem. Dziś ma się odbyć pierwsze walne zgromadzenie stowarzyszonych demokratów. Między wnioskami członków, postawionemi na porządku dziennym, jest jeden, żądający protestu przeciw sprzedaży dóbr krajowych, a jeden znowu, polecający Wydziałowi rozpatrzenie instytucji banku włościańskiego i stosunków kredytu ludowego. Czyliż to jest zadaniem prawdziwej demokracji, przeszkadzać spółkom krajowym w uszczęśliwianiunarodu przez podnoszenie dobrobytu materjalnego pojedyńczych jego obywateli? Czyliż nie czas, ażeby kraj otrząsł się z tego staroszlacheckiego przesądu, że koniecznie musi posiadać dobra ziemskie? Czyliż mu nie dość, że posiada mężów, którzy imię jego czynią głośnem od Pełtwy do Wełtawy, mężów, jak dr. Henryk Jasieński, und der grosse Wydzialinsky? Albo co się tyczy drugiego wniosku, czy znakomite pióro sanockie, które do niedawna skrzypiało w Dzienniku Lwowskim, nie wykazało jeszcze dostatecznie wszystkich dobrodziejstw, niesionych ludowi wiejskiemu przez c. k. koncesjonowany bank włościański? Lud ten przy tanim kredycie, jaki mu obiecują dobrze urządzone gminne kasy pożyczkowe, mógłby popaść w gruby materializm niemiecki, porzucić stary obyczaj ojców, jadać knedle ze słoniną, i na domiar nieszczęścia wziąść się kiedyś jeszcze do używania niedemokratycznych chustek od nosa — podczas gdy płacąc wyższe procenta bankowi rustykalnemu, pozostanie wiernym patrjarchalnej prostocie słowiańskiej, nie zapragnie, by synowie jego przystępywali do Towarzystwa wzajemnej pomocy oficjalistów prywatnych, i co najważniejsza, nie wyjdzie nigdy z pod dobroczynnej opieki niektórych duchownych obrządku wschodniego. Jest to rzecz wcale jasna, i nie rozumiem, poco Towarzystwo demokratyczne ma ją jeszcze raz rozpatrywać!
P. Kominkowski wydał nową broszurę, p. t. Samodzielni i Niesamodzielni. Nie widziano jej jeszcze we Lwowie, ale Gazecie Narodowej dostało się już anticipando kilka grzeczności ze strony Czasu, który przewiduje, że we Lwowie dzieło to nie dozna pochlebnego przyjęcia. Cóż zależy p. Kominkowskiemu i Czasowi na zdaniu dzienników „zagranicznych?“ Gazeta wobec Czasu jest przecież dziennikiem zagranicznym, bo Polska według teorji p. Kominkowskiego zaczyna się od Białej a kończy nad Wisłoką. Chcieć rewindykować Lwów dla Polski, byłoby krokiem nieprzyjaznym wobec Moskwy, a tego p. Kominkowski każę nam się wystrzegać jeszcze więcej, niż równouprawnienia żydów. Ciekawa rzecz, co też mieści się w tej nowej broszurze p. Kominkowskiego, którą Czas wita słowami serdecznego uznania? Czy może przeprowadzony tam jest dowód, że Rada szkolna jest jakiemś apokaliptycznem zwierzęciem, wymyślonem przez Antychrysta na wytępienie wiary chrześciańskiej i na obalenie porządku społecznego? Nie, bo w takim razie Czas nie byłby się kontentował prostą wzmianką w kronice, ale byłby zrobił z tego artykuł wstępny. Na każdy sposób pragnęlibyśmy, ażebyśmy mogli zaznajomić się nieco bliżej z tą ciekawą publikacją. Wszak dzienniki i broszury, wydawane w Polsce krakowskiej, mają wolny debit pocztowy w tej części Moskwy, która dotychczas stanowi jeszcze część krajów koronnych, podległych berłu Jego apostolskiej Mości cesarza Austrji?
Ojcowie jezuici ustanowili jak wiadomo zasadę, że cel uświęca środki. Jakiś teolog dowodził nawet, że przysięga nie jest ważną, jeżeli przysięgający w duchu postanawia sobie, że jej nie dotrzyma. Taka restrictio mentalis miała wystarczać, by duszę ocalić od potępienia. Mniejsza o to, co mówią usta, byle serce było czyste! Czas zdaje się wierzyć, że to samo da się zastosować w dziennikarstwie. Mniejsza o to, co się drukuje, byle się myślało, jak Pan Bóg przykazał. To też Czas wydrukował korespondencję, pełną nieuzasadnionych zarzutów przeciw krajowej Radzie szkolnej, i w nawiasie przypomniał korespondentowi, że „nie od razu Kraków zbudowany“, t. j., że Rada szkolna zrobi to, czego żądał korespondent, ale zrobi to powoli, za sto lat może. Tymczasem trudno przypuszczać, by redakcja Czasu nie wiedziała, że władza administracyjna nie może odbywać jawnych posiedzeń, że nie może uchwalać ustaw i tp. Przyłączając się tedy do zdania swego korespondenta z tą uwagą, że powoli Rada szkolna odpowie może jego wymaganiom, Czas bynajmniej nie wyjaśnił rzeczy i nie osłabił niesłusznej wycieczki przeciw Radzie szkolnej. Teraz schwytany na gorącym uczynku Czas zapewnia, że drukując ową korespondencję, nie miał bynajmniej na myśli uderzyć na Radę szkolną. Pocóż więc drukować oczywiste fałsze i wprowadzać w błąd czytelników? Ale Czas na wszystko ma sposoby. Wykręci się zawsze zręcznie schwytany w matni, a tym co go schwytali, zarzuci kłamstwo, jak to uczynił w sprawach podziału Galicji, dóbr krajowych, broszury Kominkowskiego i td. A potem nazajutrz wniesie wstępny artykuł o potrzebie poważnej, przyzwoitej polemiki w dziennikarstwie!
Jakie to szczęście, że w dzisiejszym wieku nadwątlenia zasad religijnych i społecznych, kiedy głos kaznodziejów zaledwie bywa słuchany wobec sprośnych elukubracyj takzwanej liberalnej prasy, mamy przynajmniej dzienniki klerykalne, które prostują błędne wyobrażenia ogółu o właściwym duchu chrześciaństwa i sprowadzają je do rozmiarów, nakreślonych przez teologów ze szkoły św. Ignacego Lojoli. Obałamuceni przez różnych niepowołanych komentatorów, historjozofów i filozofów, wierzyliśmy już prawie, że Chrystus Pan urodził się w stajni, żył w ubóstwie, i ubogim prostaczkom polecił rozszerzenie swej nauki dlatego, ażeby dać poznać, że królestwo Boże, mające zapanować na ziemi, nie zna różnicy urodzenia lub majątku. Wierzyliśmy, że słowa Zbawiciela: „Miłuj bliźniego twego jak siebie samego,“ między innemi powiadają także, iż nikt z nas nie powinien wywyższać się nad drugiego, ani poniżać go dla jego ubóstwa lub nieszlachetności-urodzenia. O gruby obłędzie antikatolicki! O srogi mylniku rozumniczy, będący dziełem szatana, tego arcymistrza bezbożnej polemiki dziennikarskiej, a oddający kościół i jego naukę jako narzędzie w ręce filantropów, niwelujących wszystkie stany i równających je wobec ludzkiego i boskiego prawa! Przyszło już do tego, że w tej Sodomie i Gomorze nadpełtwiańskiej, w tej kałuży wszelkiej przewrotności, siarką i smołą cuchnącej, która nazywa się Lwowem, poważono się w biały dzień, w przytomności c. k. komisarza policji, kuratora Zakładu narodowego imienia Osolińskich, opierać doktrynę demokratyczną, doktrynę równości wszystkich stworzeń dwunożnych, nieporosłych pierzem, na dogmatach i przykazaniach religii chrześcijańskiej! Poważono się tutaj podeptać i znieważać historyczną tradycję narodu polskiego, utrzymując, że konstytucja 3. maja czyniła niejakie ustępstwa idei demokratycznej, i że mimo przeszkód zewnętrznych, wewnątrz narodu myśl tej konstytucji przyjęła się i odniosła zwycięztwo, jak gdybyśmy przez sto lat rozwijali w ustawodawstwie i w administracji zasady tej wielkiej rewolucji umysłowej, dokonanej u nas równocześnie z krwawą rewolucją francuzką! Ale podwójne to świętokradztwo, opieranie zasady równości obywatelskiej na przykazaniu miłości bliźniego, i wykazywanie śladu idei demokratycznej w historji szlacheckiego i senatorskiego wyłącznie narodu, napiętnował onegdaj we wstępnym artykule Czas krakowski tak jak należało. Niechaj wie dr. Smolka, że kościół chrześciański, o ile w nim obowiązujące są ustawy, wychodzące nakładem i drukiem p. Kirchmajera[27], nie wie nic o równości stanów, o zniesieniu przywilejów i t. p. Niechaj wie także, że w niebie tak jak i na ziemi, gdyby po raz trzeci rozpoczął swoją karjerę polityczną, mógłby co najwięcej zostać tylko prezesem Towarzystwa, złożonego z demokratów lwowskich, podczas gdy po najdłuższem życiu swojem, dzisiejsi członkowie Izby panów będą zawsze senatorami w jakiejś Przedlitawii nadziemskiej, gdzie będą mogli twarz w twarz oglądać konkordat w całym jego blasku i majestacie.
Jakkolwiek atoli słusznem wydaje się oburzenie Czasu na przewrotność zasad i teoryj, wypowiedzianych przez pp. H. Szmita i dr. Smolkę, mniemam że szanowny organ wszystkich zakrystyj krakowskich niepotrzebnie ekspensuje tyle święconej wody i tyle ferworu kaznodziejskiego na egzorcyzmata przeciw upiorowi demokratycznemu, wylęgłemu przeszłej niedzieli we Lwowie, w sali strzelnicy miejskiej. Tak zwane Towarzystwo narodowo-demokratyczne lwowskie z tem, co Czas, księża biskupi i pp, senatorowie przedlitawscy wyobrażają sobie jako demokrację, nie ma dotychczas nic wspólnego, oprócz nazwy. Wszak założone zostało pod auspicjami „opozycji“, która tak głośno, choć niegramatycznie, przemawiała za podziałem Galicji, która w kwestji sprzedaży dóbr krajowych nie okazała się mniej lojalną od Czasu, i która ani jednem słówkiem nie potępiła zasad politycznych i socjalnych, wypowiedzianych w owej broszurze p. Kominkowskiego, wymierzonej przeciw „mrzonkom o Polsce od morza do morza“ i przeciw zlaniu się żydów z narodem — w owej broszurze, tak bardzo pochwalonej w Czasie i.... w Słowie. Towarzystwo to, powtarzam, powstało pod auspicjami „opozycji“ lwowskiej, której jest królestwo niebieskie, albowiem nietylko jest ubogą w duchu, ale nawet idzie w zawody z Volksfreundem, z Vaterlandem i z katolicką Kirchenzeitung, skoro potrzeba sławić zwolenników reakcji i ultramontanizmu, jak hr. Thun, albo obrzucać błotem pamięć łudzi liberalnych, jak ś. p. Mühlfeld[28]. Wprawdzie „opozycja“ ta mieni się ultra-demokratyczną, ale kto wie, czy w tem właśnie nie kryje się heroiczny walenrodyzm. Cel bogobojny uświęca wszystkie środki, nawet najdemokratyczniejsze. Wprawdzie mówią ludzie pobłażliwsi, że redakcja liberalna może z braku inteligencji, obok liberalnych artykułów umieszczać reakcyjne, nie rozumiejąc ich doniosłości; ale kto wie, czy nie mogłaby czasem redakcja antiliberalna z tego samego powodu obok wstecznych artykułów umieszczać przez pomyłkę wykrzykniki i frazesy liberalne. Owoż tedy, jeżeli redakcja tego rodzaju zgromadzi około siebie kilkudziesięciu zwolenników, i nazwie to Towarzystwem narodowo-demokratycznem, to ani naród, ani „demokracja“, jeżeli ta ostatnia w ścisłem i doktrynerskiem swojem znaczeniu istnieje w Polsce, nie mają powodu unosić się radością, ani też Czas nie potrzebuje uciekać się do kropidła i do święconej wody. Co to komu szkodzi, że kilkadziesięcioro ludzi w wolnych chwilach, zamiast iść na Pohulankę albo do Kisielki, bawi się w formy parlamentarne, wybiera Wydział i prezesa, i poleca temuż, ażeby się dla prywatnej swojej satysfakcji zastanowił nad programem ks. Czartoryskiego i nad wysokiemi procentami, które bank włościański mógłby pobierać od swoich dłużników, gdyby się jacy znaleźli? Sinite parvulos venire ad me!
Jużto łaskawy czytelnik musi koniecznie przebaczyć mi częste moje dygresje polemiczne, bo jakżeż, wobec przeważającego w Europie systemu nieinterwencji, mogę pozwolić, ażeby dziennik „zagraniczny“, jak Czas, mięszał się w nasze domowe stosunki i turbował młode nasze Towarzystwo demokratyczne, które Bogu ducha winno! Znam ja niestety czytelników — oczywiście nie między abonentami Gazety Narodowej, którzy mają wstręt radykalny do wszelkiej polemiki. Czytelnicy ci są zwykle dobrej tuszy, pocą się wiele, osobliwie w lecie, a pocą się tem więcej, im więcej muszą myśleć. Otóż ażeby polemika dziennikarska była interesującą, potrzeba wiedzieć dokładnie, o co chodzi, ergo, potrzeba myśleć, a więc pocić się, co jest rzeczą nieznośną przy teraźniejszych upałach. Dlatego też najlepszym swojego czasu dziennikarzem był ś. p. Walery Wielogłowski, bo oprócz Ogniska, które nikogo nie piekło, dawał także sodową wodę, z sokiem lub bez soku, jak sobie kto życzył. Ale żart na bok, — wartoby raz wystąpić przeciw tej ociężałości umysłowej, która z góry już potępia wszelką dyskusję, byle nie potrzeba było zastanawiać się, która strona ma słuszność, i o co obydwom chodzi. W dziennikarstwie panuje znów zwyczaj, że strona pobita oświadcza, „iż z fałszem i kłamstwami wojować nie myśli, i na tem kończy wszelką polemikę.“ Wielkim zwolennikiem tej metody jest Czas krakowski. Powtarza on czasem sześć razy na tydzień tę samą formułkę, osobliwie, gdy jest schwytany in flagranti i już w żaden inny sposób wykręcić się nie może. Tymczasem, jakkolwiek słabe jest jeszcze nasze życie publiczne, jakkolwiek mały mamy udział w ustawodawstwie i w rządzie, nie możemy się jednak obejść bez dyskusji, i musimy zbijać szczegółowo każde zdanie, przeciwne naszemu, czy ono jest wypowiedzane w złej czy w dobrej wierze.
Szczególny sposób zbijania niemiłych sobie opinij wybrali niektórzy członkowie c. k. armii w Wiedniu. Dziennik Sonnt. u. Montags-Ztg. ogłosił niektóre szczegóły życia urzędowo-wojskowego, które zdaniem wysokiej generalicji powinny były zostać tajemnicą urzędową. W skutek tego redaktor, p. Scharff, otrzymał mnóstwo wyzwań od jenerałów i oficerów, oświadczył jednak stanowczo, że gotów jest udowodnić prawdziwości tego co napisał, i odmawia wszelkiej satysfakcji. Mimo konstytucyjnych i cywilnych rządów, położenie p. Scharffa nie należy jednak do najprzyjemniejszych, i cywilny minister obrony krajowej nie wystarcza, ażeby go ochronić od nieprzyjemności, które go spotykają co chwila ze strony wojskowych. U nas więcejby może potrzeba odwagi, ażeby w podobnym razie odmówić satysfakcji, aniżeli jej wymaga pojedynek, choćby z fechmistrzem pułkowym. Niemcy, a szczególniej dziennikarze wiedeńscy, mają pod tym względem jak widać, bardzo postępowe wyobrażenie. Utrzymują oni, bardzo zawzięcie, że wolność prasy i wolność słowa byłyby tylko złudzeniem, gdyby za artykuły i mowy musiano zdawać sprawy nietylko opinii publicznej i sądom, ale także i pierwszemu lepszemu rębajle, którego całe uczucie honoru polega na wprawnem wywijaniu floretem.
Wydarzył się w tym tygodniu fakt, który nam bardzo dotkliwie przypomniał, że bardzo, bardzo wiele pieniędzy musimy dawać za zaszczyt należenia do rzeszy Przedlitawskiej. Na korzyść Gwiazdy (stowarzyszenia czeladzi rzemieślniczej), dawano we wtorek koncert. Otóż mimo wszelkiego równouprawnienia narodowości, mimo wolności zarobkowania i t. d., istnieje tu we Lwowie przepis, że od każdego widowiska publicznego, koncertu i t. p. płaci się 10% od dochodu brutto panu dyrektorowi teatru niemieckiego. Ponieważ koncert ten odbywał się na cel dobroczynny, bo na rzecz stowarzyszenia wzajemnej pomocy ubogich robotników, więc miano nadzieję, że p. König odstąpi tą razą przynajmniej od swego prawa. Ale przeciwnie, p. dyrektor, niezarażony lasallizmem, jak liberałowie wiedeńscy, oświadczył, że najwięcej potrzebującą wsparcia jest tu we Lwowie właśnie scena niemiecka, i że nie może przeto zrzec się tych 8 złr. i kilkunastu centów, które mu się należą z koncertu, bo to mu wystarczy właśnie na zapłacenie gaży miesięcznej jednemu śpiewakowi chóru. Biedna muzo germańska, i biedny chórzysto! Oby wam nieba pozwoliły czemprędzej wrócić na ojczyste niwy a nie pobierać od nas wsparcia!
Pyśmo do hromady raduje się wraz z niektórymi członkami Towarzystwa narodowo demokratycznego z pięknej uroczystości pragskiej i z piękniejszych jeszcze mów, które tam słyszano — ale ubolewa, że zamiast p. Pawlewicza nie wysłano innego jako reprezentanta ze strony Russkich w Galicji na ten obchód. Dziwny to żal! Najprzód Russcy tutejsi nie mają w czem przebierać, a potem p. Pawlewicz jest wcale wzorowym egzemplarzem russkiego Galiczana. O ile mię zapewniano, posiada on w rzadkim stopniu doskonałości sztukę eleganckiego wiązania krawatki, nosi zwykle jeszcze nie bardzo zużyte lakierowane trzewiki, i używa nawet rękawiczek. Jednem słowem, jest to „Kadett-Ruthene“ i warto go było na okaz posłać do Pragi. Przytem zapewniają, że p. Pawlewicz ze wszystkich słowiańskich języków posiada dokładnie oprócz obszczezrozumieławo niemieckiego, tylko język polski. To wyszczególnia go bardzo korzystnie z pomiędzy innych jego „rodymców“ którzy w skutek panującego u nas od lat dwudziestu wielkiego zamięszania języków, żadnym językiem czysto i poprawnie mówić nie umieją. Gdybym był — Boże uchowaj — członkiem Matycy, albo Besidy, dałbym zaraz mój głos p. Pawlewiczowi, i nie pojmuję co może mieć przeciw temu Pyśmo do hromady?
Interpelowano mię temi dniami ustnie, dlaczego Kronika lwowska Gazety zajmuje się przeważnie polityką? Jakkolwiek interpelacja ta wydała mi się zupełnie bezzasadną, bo nie przypominam sobie, ażebym się zajmował kiedy kwestjami, bezpośrednio miasta naszego niedotyczącemi, postanowiłem jednakże uczynić wszystko, co jest w mojej mocy, ażeby się poprawić i nie dać na przyszłość powodu do podobnej interpelacji. Najprzód tedy, od trzech dni zarzuciłem zupełnie czytanie dzienników politycznych, i w skutek tego wiem tak mało o tem, co się dzieje poza rogatkami Lwowa, że mógłbym już prawie podać się o przyjęcie do Towarzystwa demokratycznego. Mając w ten sposób głowę wolną od wszelkich kombinacyj i nowin politycznych, puściłem się na wyprawę po bruku stołecznym, w celu zebrania materjałów do kroniki prawdziwie miejscowej, niepsującej nikomu humoru i niewdzierającej się w dziedzinę artykułu wstępnego lub przeglądu politycznego. Jeżeli Krakowianie nie zajmują się niczem, oprócz Krakowa, pomyślałem sobie, dlaczegożby Lwów nie miał wyłącznie zaprzątnąć umysłów i serc swoich dzieci? Dlaczegożby szczere i gorące zajmowanie się interesami jednego miasta nie miało przynosić wawrzynów tak dobrze nad Pełtwą, jak nad Wisłą? Oto, nim jeszcze wziąłem rozbrat z polityką, czytałem w Czasie, że krakowska Izba handlowo przemysłowa w uznaniu zasług pana doktora Weigla, wyprawiła mu obiad na jego imieniny. Przedsięwziąłem sobie tedy, być echt Lwowianinem, i bronić interesów Lwowa do upadłego, jak p. Weigel bronił interesów handlowo-przemysłowo-krakowskich. I powziąwszy tak stałe przedsięwzięcie, widziałem już w duchu, jak mocno staję się popularnym we własnej mojej, najściślejszej ojczyźnie. Było to marzenie słodkie i wzniosłe zarazem. Członkowie jakiegoś towarzystwa — bodaj czy nie strzeleckiego, dawali obiad na cześć moją. Poiłem się gratis szampanem od p. Wojtawickiego, i krzywiłem się z rozkoszy. W moich oczach jeden z redaktorów Dziennika Lwowskiego przygotowywał do druku artykuł, zaczynający się od słów:
„Wczoraj, w salach Strzelnicy miejskiej, odbył się obiad na cześć wielkiego i znakomitego naszego.... i t. d.“ I w istocie, czułem się już tak wielkim i znakomitym, że miałem ochotę dać umieścić mój portret w — Chochliku i upoważnić redakcję tego pisma do napisania mojej biografii, ale wtem niestety! ocknąłem się i przypomniałem sobie, że jestem dopiero w drodze do dostąpienia wszystkich tych zaszczytów, że kto chce zostać wielkim, musi wprzód umieć czuć i uznać wielkość w drugich. Jest to właściwością wielkich umysłów i znakomitych talentów, że umieją poznać i ocenić u drugich te przymioty, któremi się sami odznaczają. Przejęty tą prawdą, zanotowałem sobie dla lepszej pamięci w pugilaresie, że p. Kornel Szlegel jest wielkim malarzem, p. Adam Miłaszewski jest wielkim dyrektorem teatru, p. Jan Szuman jest wielkim mówcą, p. Henryk Szmitt jest wielkim historykiem, a pan Wojtawicki jest znakomitym restauratorem i oraz wielce zasłużonym upiększycielem ogrodu Pojezuickiego. Teraz mam już pewność, że znajduję się na dobrej drodze, i że będę wzrastał w łasce u moich współobywateli, bo powtarzam raz jeszcze, że kto chce być uwielbionym, ten musi umieć wielbić.
Każda wycieczka po Lwowie zaczyna się zwykle od placu Marjackiego, który w czasie upału odznacza się największym kurzem, a w czasie słoty najtrudniejszem do przebycia błotem. Na chodniku naprzeciw hotelów zawsze jedna i ta sama grupa ciekawych przypatruje się z jednej strony ciekawym ewolucjom fiakrów, pędzących ciągle bez najmniejszej potrzeby w około i roztrącających przechodniów, z drugiej zaś strony, na wystawie u Jaskólskiego każdy podziwia fotografie różnych znakomitości politycznych i artystycznych. Te ostatnie, o ile są płci żeńskiej, mają głowę wdzięcznie pochyloną, jedna na prawe ramię, a drugie na lewe. Oto najważniejsze i najciekawsze spostrzeżenie, jakie można zrobić na placu Marjackim. Gdybym był malkontentem politycznym, zrobiłbym jeszcze jedno: to, że dobrze jest, iż widzimy przynajmniej fotografie naszych wielkich mężów stanu, kiedy dzieł ich nigdzie nie widzimy. Oto np. Wydział krajowy in effigie wystawiony jest na widok publiczny, a dzienniki nie mogły go uprosić, by uczynił to z wnioskami swojemi, przygotowanemi dla sejmu, co uczyniono tu na wystawie z wizerunkami szanownych jego członków. Miło to jest dobremu patrjocie popatrzyć, że reprezentanci narodu mają po części wielkie wąsy i brody, a po części golą się, ale milej jeszcze byłoby mu przeczytać, co też oni uradzili pro publico bono? Dziś takie czasy, że każdy chciałby wścibić swoje trzy grosze — nie do skarbu publicznego, ale do rozpraw nad sprawami publicznemi. Otóż gdy sejm będzie zwołany, krótkość czasu jego posiedzeń nie pozwoli zapewne rozebrać dokładnie wszystkich wniosków, i nowe ustawy mogą wypaść tak niefortunnie, jak nieprzymierzając — niektóre dawniejsze. Oczywista rzecz, że wszystko to mówią tylko malkontenci. Spokojni i umiarkowani obywatele[29] twierdzą przeciwnie, że wnioski, przygotowane przez Wydział krajowy, powinne zostać tajemnicą aż do dnia, kiedy będą przedłożone sejmowi. Inaczej dziennikarze i inni ludzie niepowołani, mogliby sobie pozwolić wszcząć publiczną dyskusję nad temi wnioskami, co byłoby rzeczą może niemiłą dla pp. referentów. Widać, że panowie referenci Wydziału nie są tego samego zdania, bo choć dotychczas żadne pozawydziałowe oko nie sprofanowało jeszcze spojrzeniem swojem elaboratów, kryjących w sobie zaród błogiej przyszłości dla naszego kraju, ale mówią, że wnioski drukują się już i będą rozesłane posłom.
Ale oto zaszedłem dopiero na plac Marjacki, i przypatrzyłem się jednej wystawie rycin, a już zaplątałem się naraz w kwestję, nie miejscową, lecz polityczną i krajową w całem tego słowa znaczeniu. Widocznie atmosfera naszego miasta ma już w sobie coś takiego, że nawet wśród kanikuły, na rozpalonym od słońca bruku, co chwila spotykamy się z kwestjami politycznemi. Niema zakątka tak cichego, do któregoby nie wcisnęła się polityka; i wstrzymywanie się od czytania dzienników politycznych nie przydało mi się na nic. Chciałem uciec na Strzelnicę, gdzie odbywa się „strzelanie królewskie”, ale i tu zajął mię, oprócz reminiscencyj narodowodemokratycznych, wielki afisz, z którego dowiedziałem się, iż „Die k. k. prwilegirte Schützengesellschaft in Lemberg veranstaltet am …ten d. M. ein Königsschiessen“ i t. d. Lex posterior derogat priori. Towarzystwo strzeleckie, założone pod auspicjami Zygmunta Augusta, jest dziś k. k. privilegirt, jak to stwierdza swoim podpisem „jeden z członków Towarzystwa narodowo-demokratycznego“, królujący teraz w państwie kurkowem. Nic dziwnego, jeżeli Niemcy tego c. k. uprzywilejowanego króla demokratę zaproszą na uroczystość związkowo niemieckiego strzelania, która ma odbyć się w Wiedniu. Jeżeli nie z fizjognomij i z litych pasów, to przynajmniej z afiszów wyglądamy zupełnie jak Niemcy.
Zamiar przywiezienia zwłok Artura Grottgera do Lwowa wywołał tu powszechny współudział. Towarzystwo muzyczne ma uświetnić ten obchód żałobny wykonaniem mszy żałobnej Verhulsta. Zapewne wszystkie stowarzyszenia miejscowe, n. p. Towarzystwo naukowo-literackie i inne, wezmą solennie, in gremio, udział w tej uroczystości.
Do ciekawych epizodów naszego życia autonomicznego należą czwartkowe rozprawy lwowskiej Rady miejskiej nad statutem miejskich zakładów sierocińskich, a mianowicie kwestja zatrzymania lub zniesienia kary cielesnej. Snać autor Podróży Benedykta Winnickiego do Nieświeża, uważany za poetę wyłącznie szlacheckiego z powodu kilku pochwalnych rymów tradycyjnej skuteczności bizunów boćkowskich, trafił do przekonania także i nieherbowej braci, bo zatrzymanie kary cielesnej znalazło w Radzie miejskiej więcej zwolenników, niżby się spodziewać można. Radny p. Dąbrowski wywodził — wprawdzie w nie tak pięknej formie, jak śpiewak Pieśni Janusza, ale z niemniejszem uszanowaniem dla dawnych zwyczajów i obyczajów, że bizun w Polsce jest bardzo potrzebnym, i że nie powinniśmy oglądać się na Zachód, gdzie zniesiono dawno wszystkie kary cielesne. P. radny powoływał się na świadectwo swego kolegi niegdyś szkolnego, a dziś radnego, dr. Hönigsmana, że on, to jest pan Dąbrowski radny otrzymywał za młoda bardzo często admonicje tego rodzaju, mówiąc jego własnemi słowami, że był „tęgo bitym“. Dr. Hönigsmann nie omieszkał też potwierdzić prawdziwości tego faktu, ale dodał jeszcze parę uwag, które nie świadczyły bynajmniej, ażeby był przekonanym o skuteczności tych eskperymentów pedagogicznych na osobie p radnego D. Za zatrzymaniem kary cielesnej przemawiał między innymi także radny, p. Wild. Zresztą słuszność nakazuje przyznać, że zwolennikom kary cielesnej barbarzyński ten środek wydawał się ludzkim z powodu, iż musiałoby go zastąpić wykluczenie dzieci z zakładu. Jużto najłatwiejszym środkiem wychowania jest chłosta cielesna, bo nauczyciele i kierownicy nie potrzebują przy nim wcale natężać swego mózgu. Gdzie zniesiono chłostę, tam musieli suszyć sobie głowę nad środkami innemi moralnego wpływania na wychowańców. Od tego więc kłopotu chce ich zasłonić Rada miejska.
Skończyliśmy tydzień, obfity w wypadki tragiczne i komiczne. Samobójstwo i zabójstwo z miłości, przyczem w obydwu razach ofiarą była kobieta, i to kobieta młoda i przystojna — oto temat, którego pozazdroszczą nam dzienniki wiedeńskie. Wiedeń posiada pod tym względem wyjątkową publiczność czytającą i wyjątkowe dziennikarstwo. Tam najważniejsze sprawy publiczne są niczem obok wypadków brukowych i kryminalnych, których opisy jak najdokładniejsze zajmują kolumny wszystkich większych i mniejszych pism miejscowych. Wypadki, powyżej wzmiankowane, dostarczyłyby tam wątku do nieskończenie długich i szczegółowych opowiadań, i do przeróżnych ludowych sztuk teatralnych. U nas ta gałęź literatury codziennej leży zupełnie odłogiem, i możnaby okoliczność tę nazwać objawem bardzo chwalebnym i pocieszającym, gdyby się dało orzec z pewnością, czy ona jest wynikiem niezepsutego jeszcze smaku publiczności, czy raczej pochodzi z braku nadliczbowych publicystów, spekulujących na próżniaczą ciekawość tłumu i na jego złe instynkta. Z próżniactwa bowiem tylko można zajmować się drobnostkami, a upodobanie w szczegółach procesów kryminalnych, w drobiazgowej dokładności opisów każdej pospolitej zbrodni i każdego zbrodniarza, jest z pewnością objawem złych i dzikich instynktów.
Nie wiem, do jakiego rodzaju wypadków, do tragicznych, czy do komicznych, zaliczyć posiedzenia, odbyte w tym tygodniu przez naszą Radę miejską. Na pierwszy rzut oka mógłby może kto znaleźć powód do śmiechu w postępowaniu niektórych ojców naszego miasta — wszak są ludzie, którzy śmieją się ze wszystkiego, nawet z tak opłakanego faktu, iż stolarze żydowscy robią konkurencję chrześciańskim, albo iż mamy już we Lwowie — o zgrozo! dwóch czy trzech lakierników — żydów![30] Cynizm, z jakim tak zwana „inteligencja“ traktuje dawne zwyczaje i obyczaje, jako to: instytucje cechowe i najświętszą ze wszystkich, instytucję „obywatelstwa“ miejskiego nadającą między innemi prawo do bezpłatnego umieszczenia w szpitalu św. Łazarza na wypadek nędzy — cynizm ten przechodzi już wszelkie granice. Ta inteligencja chciałaby podobno używać wszystkich praw i zaszczytów, jakiemi pocieszają się (styl stenogramów demokratycznych — tyle co: deren sich erfreuen) prawdziwi mieszczanie i obywatele miasta! Należy przyznać, że powołanym i niepowołanym humorystom dostarczyć mógł w tym wypadku nie mało materjału pomnikowy fakt postanowienia i uchwalenia wniosku wstecznego przez tych samych mężów, w których imieniu i z własnej i nieprzymuszonej woli wydano jednocześnie odezwę do kraju, zapowiadającą, iż będą pracować nad wprowadzeniem w życie zasad równości obywatelskiej, wolności sumienia i równouprawnienia wyznań. Los, najgenialniejszy ze wszystkich autorów dramatycznych, pomścił się tu srogą ironią za lekkomyślne przybranie niewłaściwej nazwy partyjnej. Nazwa, tak jak strój nie zmienia człowieka bynajmniej. Niedawno widzieliśmy w pewnem humorystycznem piśmie niemieckiem komiczną ilustrację z balu kelnerskiego: Jakiś gość zadzwonił w szklankę: nagle wszyscy, tak na oko eleganccy danserowie rzucają swoje damy, zapominają, że nie są w służbie i lecą co tchu w stronę, zkąd wyszedł sygnał, wołając: bitte, bitte, gleich! Tak to zawsze i wszędzie natura ciągnie wilka do lasu.
Ale niestety, komiczna ta na pozór okoliczność, w gruncie jest nader smutną. Cieszyliśmy się już nadzieją, że nastąpiło istotne, szczere zbliżenie się przynaimniej między wykształceńszą częścią ludności chrześciańskiej a żydowskiej. Żyjemy na jednej i tej samej ziemi, nie możemy ani wypędzić, ani wytępić się nawzajem, łączą nas codzienne stosunki, łączy wspólność interesów — dlaczegóż mamy sobie wypominać ciągle jakieś dawne i nowe, prawdziwe i urojone krzywdy, dlaczegóż nie mamy szczerze podać sobie ręki i pracować wspólnie dla wspólnego dobra? Czy miasto straciłoby może na tem, gdyby w skład jego reprezentacji weszło więcej tak zacnych i światłych mężów, jak n. p. pp. Marek Dubs, dr. Fränkel, dr. Loewenstein, dr. Hönigsmann, Kolischer i inni? Gdyby nareszcie żydzi tutejsi nie liczyli nawet w swojem łonie tak znakomitych i sprawie naszej sercem przychylnych mężów, nie mielibyśmy jeszcze żadnej podstawy odmawiać im praw obywatelskich, z któremi rodzi się każdy człowiek, i w których wykonywaniu przeszkadzać mu nikt nie może, skoro uprawniony upomina się o to, co mu się należy. Mówią niektórzy, że żydzi powinni wprzód złożyć dowody, iż pojmują i wypełniają obowiązki obywatelskie, nim będą mogli upomnieć się o prawa. Śmieszny to warunek, i gdyby go zastosowano do chrześcian, mielibyśmy — niestety — zbyt mało uprawnionych do wyboru i t. p. Oto p. X służył swojego czasu reakcji, oto p. Y. za czasów Meternichowskich bywał asesorem przy sądach, w których bito i męczono więźniów politycznych, a pana Q. dom i kieszeń zamknięte były zawsze dla braci, cierpiących za sprawę ojczystą; oto nawet jeden z najgrubszych patrjotów i zawziętych demokratów dzisiejszych — jako mąż zaufania policji, po roku 1848 wskazywał tę młodzież rzemieślniczą, którą jako skompromitowaną politycznie oddawano pod karabin i t. d. i t. d. Nikt nie ma prawa sądzić drugiego, bo mało kto jest bez winy. Zarzucamy żydom polskim brak patrjotyzmu bardzo niesłusznie, bo Polska dała im tylko przytułek, a nie zrobiła ich Polakami, tak jak nie zrobiła Polakami mieszczan i chłopów. A mimo to, wraz z mieszczaństwem, ocknęli się i żydzi, i poczuli się do obowiązków obywatelskich. Lata 1861, 1862 i 1863 dały tego świetne dowody. I tak dziś stoją rzeczy, że — choć nie wiem, czy zgodzi się na to Czas i książę Sanguszko — gdybyśmy dziś mieli nanowo Rzeczpospolite i senat na wzór dawnego, to musiałoby się w nim znaleźć krzesło n. p. dla Mejselsa. Tak, obok „urodzonych legatów“, obok książąt Siewierskich, obok potomków Gedymina i Ruryka, obok Pilawitów, Łodziów, Prusów i Szreniawitów, powinienby zasiąść Mejsels, żyd, z długą brodą i z pejsami, w jarmurce, bo — zasłużył na to, i więcej podobno, niż nie jeden z tamtych....
Otóż mamy… zacząłem od kazania demokratycznego, a zaszedłem do senatu! Już słyszę, jak „z pod Wawelu“ woła ktoś, mocno zgorszony, że nie należy łowić ryb przed niewodem itd. Już widzę, jak Benjaminek wzywa wszystkich ojców kościoła i doktorów, by mię oświecili! Cofam się tedy i wracam do uchwały naszej Rady miejskiej. Nie będzie ona żydom rękojmią ogólnego u nas przejęcia się zasadami postępowemi, ale na szczęście, żydzi są zbyt wykształceni, by nie wiedzieli, że i u nas świat nie kończy się na radnym Dąbrowskim i na jego kolegach, demokratach z cechu demokratycznego. Skończy się to wszystko na ostrych przymówkach ze strony liberałów niemieckich, którzy nagle odkryją u nas ogromną agitację klerykalną i gotowi jeszcze wołać o stan oblężenia, bo wyobrażą sobie, że najnowsze i najpiękniejsze ich cacka, ustawy zasadnicze, są w niebezpieczeństwie. Mniemam, że trwoga ta okaże się wkrótce nieuzasadnioną, i że radny Dąbrowski nie obali konstytucji austrjackiej, nawet gdyby się sprzymierzył z owym panem (X) z Wiednia, który tak nienawidzi Mühlfelda i wielbi hr. Thuna. To też przejęty tą pewnością, przeszedłbym zaraz nad całą tą kwestją do porządku dziennego, gdyby mnie nie gniewały niektóre złe języki, wyzyskujące po swojemu sprawę obrad nad statutami miasta Lwowa.
Każde społeczeństwo wydaje ludzi złośliwych, ale w całej Polsce nie ma ich podobno nigdzie tyle, co tu we Lwowie. Świadczy o tem częste pojawianie się różnych dowcipnych i niedowcipnych pism satyrycznych w naszem mieście. Otóż byli to zapewne autorowie jakiegoś takiego niedrukowanego jeszcze pisma, których słyszałem onegdaj wieczór, w chwili, gdy nagle deszcz zmusił wiele ludzi różnych odcieni politycznych i socjalnych schronić się do jednej i tej samej restauracji, jak niegdyś sępy i tygrysy wraz z gołębiami i owcami znalazły schronienie w arce Noego. Rozprawiali oni o statucie miasta Lwowa i rozumowali mniej więcej w ten sposób:
„Radni nasi wiedzą doskonale, że ograniczenie liczby żydów, mogących wejść w skład Rady, nie utrzyma się ani w sejmie, ani w ministerstwie. Nie o to im też chodziło, by utrzymać ten paragraf, ale o to, by zostawić jakąś niedokładność w statucie, tak, by sejm musiał odesłać go napowrót Radzie miejskiej do przerobienia. Stanie się to może aż w jesieni, i tym sposobem cała sprawa odwleczoną zostanie aż do przyszłej znowu sesji sejmowej, co wszystko razem potrwa najmniej półtora roku. Przez ten czas urzędować będzie ciągle dzisiejsza Rada, składająca się z 60ciu zaledwie członków, biorących rzeczywiście udział w obradach, między którymi silnie złączona koterja, licząca trzydzieści kilka głosów, stanowi większość i uchwala wszystko co jej się podoba. Otóż ta koterja — prawili dalej właściciele wzmiankowanych powyżej złych języków — radaby jak najdłużej utrzymać się przy władzy, bo zawsze to przyjemnie gospodarować w mieście, które ma budżet półmilionowy, t. j. większy od budżetu niejednego udzielnego księztwa, wydzierżawiać dochody, realności i dobra miejskie, rozstrzygać w sprawie dostaw, administrować akcyzę i t. p. Choć to, uchowaj Boże, nie przynosi żadnego zysku, ale zawsze to bardzo przyjemnie! Gdy wejdzie w życie nowy statut, rozpisane będą na jego podstawie nowe wybory, i kto wie, czy dzisiejsza większość znajdzie się w takim komplecie w przyszłej Radzie, i czy będzie mogła tak na komendę przeprowadzać głosowanie?“
Straszna rzecz, jakie to jeszcze małe miasteczko, ten Lwów, i jakie plotki w nim się wywodzą! Ma się rozumieć, że całe to powyższe rozumowanie jest z gruntu... bezzasadne, z wyjątkiem chyba faktu, że istnieje rzeczywiście w dzisiejszej Radzie coś nakształt koterji, która w pewnych danych razach „zmawia się“ i uchwala wszystko, co jej się podoba. Łaskawy czytelnik osądzi jednak, jakiej to potrzeba złośliwości, by na tak drobnym fakcie osnuć podobne rozumowanie! Zapewne Wysoki sejm krajowy zechce zadać kłam wszystkim takim przypuszczeniom, i dla skrócenia całej sprawy, zmieni bez dalszego odwoływania się do Rady miejskiej te punkta statutu, które będą potrzebowały zmiany, ażeby już raz stolica kraju przestała być rządzoną na podstawie prowizorycznych, administracyjnych rozporządzeń.
Mamy prawdziwe abisyńskie upały i kurz, jakiego nie zna żadne większe miasto na obydwu półkulach świata. Atmosfera Lwowa od dwu tygodni w wysokości wieży ratuszowej napełnioną, jest pyłem wapnistym, który zdaniem lekarzy nadzwyczaj szkodliwie działa na oczy i na płuca. Gdyby radny miasta p. Dąbrowski, nie był oświadczył tak stanowczo, że filantropiczne względy nie powinne mieć żadnego wpływu na tok spraw municypalnych, ośmieliłbym się korzystać z tej sposobności, kiedy wszystkim tak mocno daje się czuć niedogodność powyższa, by zapytać świetną reprezentację Lwowa, czy w biegu 19go stulecia nie nadeszła dla nas jeszcze ta pożądana chwila, w której ojcowie miasta uznają za stosowne pomyśleć o lepszym bruku i częstszem skrapianiu ulic? Ale czemże jest owa takzwana filantropia wobec wyższych względów municypalnych! Najprzód, jak już samo jej nazwisko wskazuje, jest to jakiś wymysł zagraniczny, hiszpański czy francuzki, i tem samem dla nas zupełnie niestosowny. Powtóre, czyli nie jest lepiej, że co roku kilkuset charłaków umrze na suchoty; albo oślepnie przed czasem, niż ażeby miasto musiało powiększać swoje wydatki na bruk i na skraplanie ulic? Za powiększeniem wydatków musiałoby oczywiście iść powiększenie dochodów, to znaczy, potrzebaby powiększyć czynsz dzierżawny od realności i od majątków miejskich, potrzebaby dopilnować, ażeby lasy miejskie przynosiły jaki taki dochód, potrzebaby może nawet zastanowić się, czy dodatek gminny, pobierany jak dawniej, nie przynosiłby miastu więcej, niż dzierżawienie akcyzy od rządu, „Wszystko to nie zgadzałoby się nawet z dobrze pojętą filantropią, bo gdyby n. p. dzierżawa hotelu Angielskiego, zamiast przez ciche odnowienie kontraktu, odbywała się w drodze licytacji, to wprawdzie przez sześć lat miasto pobierałoby może rocznie o jakie 2 — 3000 złr. więcej, ale natomiast dzierżawca zgarnąłby o kilkanaście tysięcy mniej majątku w tym samym przeciągu czasu. Tak samo gdyby materjał budulcowy w razie potrzeby sprowadzano z lasów miejskich, zamiast kupować go w drodze dostawy, przedsiębiorca byłby pozbawionym zysku. A gdzieżby wówczas była filantropia? Widzimy tedy jasno, że choć wielu z nas „bito“ w szkołach, nie koniecznie jesteśmy bici w ciemię, i że możemy się obejść bez cudzoziemskich nowości, bez asfaltu i bez równouprawnienia żydów.
Zresztą, zdaniem lekarzy, panująca obecnie kanikuła nie sprowadza żadnych dalszych konsekwencyj, oprócz kurzu, i fizyczny stan zdrowia w mieście ma być w ogóle więcej zadawalniającym, aniżeli przeciętny stan, umysłów. Szczęściem, pp. Giskra, Herbst i Hasner nie odjęli nam jeszcze autonomicznego naszego prawa do postawienia krajowego domu obłąkanych, będziemy tedy mieli zakład, odpowiadający naszym potrzebom lokalnym i urządzony z uwzględnieniem chorób moralnych, najwięcej u nas rozpowszechnionych. W ostatnich mianowicie czasach obserwowano dwa różne wypadki szczególnej w swoim rodzaju fiksacji, które dotychczas nie były jeszcze zbadane przez lekarzy, i z tego już powodu zasługują na krótką wzmiankę, bodaj „w kronice lwowskiej“.
W pierwszym wypadku, człowiek, a raczej „mąż powołany do stania na straży godności i ducha narodowego“, przypomniał sobie, że mógł był przed kilkoma laty siedzieć w kozie, gdyby był nie wyjechał za granicę. Ależ w Polsce, dla zwykłych śmiertelników, siedzieć w kozie, lub o włos nie dostać się na szubienicę, jest to w pewnych okolicznościach rzeczą obowiązku, która się sama przez się rozumie, i o której opowiada się chyba własnym dzieciom, ażeby wiedziały, co będzie ich powinnością, gdy dorosną. Ale „mężowi, stojącemu na straży i t. d.“ wspomnienie to wydało się może z powodu gorąca, tak nadzwyczajnem, że uważał za potrzebne zawiadomić wszystkich swoich ziomków o tem, iż kiedyś tam był prześladowanym męczennikiem politycznym. Do licznych tedy i niezbyt zwięzłych dzieł jego, przybył w tym tygodniu artykuł, obejmujący trzy szpalty bitego druku, z którego każdy dowiedzieć się może, jako „mąż, stojący dziś na straży godności i t. d.“ swojego czasu narażał się dla narodu, i jako sromotną i obelżywą jest rzeczą ze strony Gazety Narodowej, a w szczególności jej kronikarza lwowskiego, iż zamiast wzywać do składki na pomnik dla chybionego męczennika sprawy narodowej, poważa się żartować z „mężów, stojących na straży godności i ducha narodowego,“ a nawet przedstawiać ich czasem jako „zbiegowisko niedowarzonych głupców (sic)“. Artykuł nie zawierał zresztą bynajmniej dowodu, by to ostatnie twierdzenie było mylnem.
Wszystkie te symptomata wskazują aż nadto widocznie istnienie zarodów jakiejś słabości umysłowej w głowie niedomęczonego przez tyranów, a dziś na straży godności i t. d. stojącego męża i autora. Zważywszy, że w wspomnianym artykule użytem jest w pewnem miejscu, zamiast polskiej formy: „podsunięto** takzwane participium tromtadraticum: „podsuniono“, wzywa się Szanowne lwowskie Towarzystwo lekarzy, by raczyło orzec, czyli zatrważający bzik „męża stojącego na straży godności i ducha narodowego“, nie jest tym samym bzikiem, co go ma uf znanyj litterata i erudyk narodowo-demokratyczny.
Jeszcze więcej zatrważającym, bo występującym epizodycznie, jest drugi rodzaj fiksacji, nawidzający już nietylko inteligencję, ale najjaskrawszy jej kontrast, obywatelstwo osiadłe i dyplomowane. Oto właśnie jeden z moich znajomych, ku wielkiemu zmartwieniu swojej rodziny, od trzech czy czterech tygodni nawidzony jest taką słabością. Objawy są następujące: Chory ma dobry apetyt, pije kawę w domu, jada drugie śniadanie u Boziewicza albo u Mańkowskiego, na objad spożywa cztery potrawy, wieczór spędza na Pohulance albo w ogrodzie Pojezuickim i konsumuje niepospolitą ilość piwa, przytem spi doskonale, prowadzi swoje interesa wzorowo, słowem, zdrów jest zupełnie na ciele i na umyśle, tylko dał wmówić w siebie, że jest — demokratą. Bywali dawniej ludzie, którym zdawało się n. p. że mają brzuch szklanny, i że mogą się stłuc przy lada wstrząśnieniu, jak butelka Vöslauera. Fiksacja ta bywała nieuleczoną. Jest obawa, że mój znajomy nie da się wyleczyć z przywidzenia, jakoby był demokratą. Nadaremnie przedstawiano mu, że żywi głęboką wewnętrzną pogardę dla niższych od siebie, że ma za bajbardzo każdego, co nie posiada własnej kamienicy, własnego handlu lub warstatu, że jeszcze tej zimy nie poszedł na bal stowarzyszenia wzajemnej pomocy młodzieży handlowej, by nie ubliżyć powadze i godności swojej i swojej rodziny. Wszystko to nic nie pomaga — chory trwa uporczywie w mniemaniu, że jest demokratą. Próbowano już nawet heroiczniejszych środków: przedłożono mu statuta demokracji narodowej, gdzie stoi wyraźnie, iż każdy demokrata obowiązany jest wszelkiemi siłami popierać równouprawnienie wyznań. Tłumaczono mu, że równouprawnienie wyznań jest to samo, co równouprawnienie żydów, i że gdyby był demokratą, musiałby tak gorliwie bronić żydów, jak nieboszczyk Mühlfeld. I to nic nie pomogło. Chory dowodził, iż jest demokratą narodowym, czyli iż jest demokratą tylko dla siebie, we własnem przekonaniu, którego mu nikt odjąć nie może. Familia ma jednak nadzieję, iż częste używanie zimnych kąpieli wyleczy jej głowę z tej nieszkodliwej zresztą monomanii.
W przyszłym miesiącu odbędzie się w tutejszym sądzie krajowym ostateczna rozprawa przeciw kupcowi Joachimowi Sorterowi i synowi jego Aronowi o lekkomyślną krydę. Proces sam nie nastręcza nic ciekawego, ale uwagi godnym jest fakt, podniesiony już przez dzienniki wiedeńskie, że obydwaj obzałowani od więcej niż dwóch lat znajdują się w więzieniu śledczem. Wyroki sądu, wydawane za oszustwo, popełnione przez lekkomyślną krydę, opiewają zwykle na 6 miesięcy do 1 roku więzienia. Rażącym jest tedy brak wszelkiej proporcji między trwaniem śledztwa a ważnością procesu, i pisma wiedeńskie z zadziwieniem wielkiem wspominają o tej okoliczności. Gdyby pisma te przesyłały swoich reporterów do Lwowa dla zdawania sprawy o ostatecznych rozprawach, które tu się toczą, dowiedziałyby się o wielu innych rzeczach, niemniej zadziwiających. Może też powoli Niemcy przyjdą do przekonania, jak dalece prawdą jest to, co już raz tutejsza Izba handlowo-przemysłowa w sprawozdaniu swojem powiedziała ministerstwu: że procedura cywilna i karna austrjacka w ręku sądów galicyjskich jest jeszcze dziesięć razy rozwleklejszą i niepraktyczniejszą, niż w niemieckich prowincjach monarchii. Potrzebujemy nietylko nowej procedury, uwzględniającej nasze odrębne stosunki krajowe, ale i sądownictwo nasze całe potrzebuje niezbędnie reformy in capite et membris.
Jutro przywiezione będą do Lwowa zwłoki ś. p. Artura Grottgera, artysty, któremu w najwyższym stopniu powiodło się dziełami swojemi nietylko zadowolnić znawców, ale obudzić sympatje ogółu, tak u nas jeszcze drzemiące dla dzieł sztuki. Potężny jego talent umiał trafić wprost do serca narodu, przedstawić żywo, w całej pełni prawdy i poezji, jego bole, walki i nadzieje. Nie sprawdziły się tu słowa Szylera:
Was unsterblich im Gesang soll leben,
Muss im Leben untergehn.
Nim jeszcze pochyliło się ku zachodowi krwawe słońce z lat 1863 — 1864, nim śnieg przyprószył ostatnie nasze mogiły ofiarne, i nim policzywszy klęski, daliśmy przystęp rozpaczy do serc naszych, cała ta wielka epopeja narodowa znalazła godnego wieszcza w ś. p. Arturze. Czegoby nie było w stanie wypowiedzieć słowo, zamierające na ustach poety, czego nie śmiał jeszcze tknąć się historyk, to jeniusz malarza przedstawił nam i uwieńczył dla przyszłych pokoleń. Jakże nie mamy kochać pamięć tego, którego miłość dla narodu i wzniosłe natchnienie przemawia do nas tak wymownie z obrazu scen tak strasznych, tak krwawych a tak pełnych majestatu męczeństwa, tak dzielnie świadczących o niespożytej sile bohaterstwa i poświęcenia? Nie zginęło w życiu, co tak mocno żyje w pieśni i w podaniu! Oddajmy więc pobożną cześć pamięci przedwcześnie zgasłego wieszcza-artysty, i niech żałobna uroczystość, która zapewne we wtorek albo środę nastąpi, będzie dla nas uroczystością narodową, w której powinniśmy wziąć udział jak najogólniejszy i najserdeczniejszy.
Pogrzeb ś. p. Artura Grottgera odbył się wczoraj przy licznym i serdecznym udziale całej ludności Lwowa. Kościół OO. bernardynów, w którym odbywało się nabożeństwo żałobne, przepełniony był do uduszenia; mnóstwo ludzi, niemogąc się pomieścić, musiało stać przed kościołem. Na cmentarz Łyczakowski niosła ciężką kruszcową trumnę młodzież, pamiętna zasług zmarłego, i włościanie z Żubrzy pode Lwowem, którzy porzucili pilną pracę w polu, ażeby przybyć do Lwowa dla oddania czci zmarłemu, o którym wiedzą, że kochał ojczyznę i był jej ozdobą. Należy wiedzieć, iż włościanie w Żubrzy (gdzie jest dzierżawcą Kornel Ujejski) odznaczają się przed innymi silnem poczuciem obywatelskiem, i że dali tego niejednokrotne dowody.
Przeprowadzenie zwłok odbyło się kosztem rodziny ś. p. Artura, a żałobne nabożeństwo i pogrzeb staraniem głównie pp. Kornela Ujejskiego, Stanisława Tarnowskiego z Wróblowic i Teodora Szajnoka, tutejszego fotografa. Nie można pominąć zasług pp. Parysa Filipiego, rzeźbiarza, i Karola Młodnickiego, malarza, który rysował portret ś. p. Artura, podczas egzekwij rozdawany. Należy się podziękować zakonom i seminarjum łac., za bezpłatny i chętny udział w nabożeństwie i pogrzebie, tudzież p. Praunowi, naczelnikowi miejskiej straży ogniowej, której oddział towarzyszył orszakowi pogrzebowemu. Największą może ofiarę poniósł p. Mikuli, dyrektor Towarzystwa muzycznego, bo pomimo że lekarze oddawna nalegali już, aby się udał do wód, pozostał umyślnie, aby dyregować mszą Verhoolsta na nabożeństwie żałobnem. Partję sopranową w mszy objęła p. Ledererowa, pomimo że jest rekonwalescentką.
Na cmentarzu, nim złożono trumnę w przygotowanym już sklepionym grobie, przemówił p. Ujejski. Nikt godniej nie mógł uczcić pamięci zgasłego artysty wieszcza, jak pokrewny mu duchem autor Pieśni Jeremiego i Maratonu. Mówca skreślił w krótkości biografię ś. p. Artura i podniósł kilkoma gorącemi i wzniosłemi zwrotami mowy znaczenie jego dzieł, które mu zapewniły sławę, a które natchnęła gorąca miłość narodu.
∗ ∗
∗ |
Starożytność celowała w krasomostwie, Grecy i Rzymianie mieli wielkich mówców, większych nawet niż ich ma Rada miejska we Lwowie, albo Towarzystwo narodowo demokratyczne. Nie idzie zatem jednak, byśmy mieli lekceważyć własne nasze zdolności. Cicero był wprawdzie wymowniejszym od naszych oratorów municypalnych, kredytowych, agronomicznych i innych, osobliwie od tych „innych“ był gładszym, zrozumialszym i więcej logicznym.
„Lecz nie tak klasycznym, klasycznym, klasycznym“[31].
jak oni. Był to bowiem sobie Rzymianin, przyzwyczajony do gorąca, słońce lipcowe nie dokuczało mu nawet na Forum Romanum, i nie potrzeba było trzymać mu parasola nad głową, gdy przemawiał do kwirytów, zgromadzonych na owym placu. Przytem, szanowny kawaler z Arpinum nie miał nad sobą pana ministra handlu przedlitawskiego, i nie potrzebował obawiać się, by tenże nie zarzucił, iż w zapale retorycznym wszedł na drogę, prowadzącą zum höheren Unsinn. Ztąd to zapewne pochodzi, iż historja nie przechowała nam śladu, by ów znakomity mąż rzymski, gdy miał przedsięwziąść lub powiedzieć cokolwiek dla dobra swoich ziomków, udawał się poprzednio o radę do — inżynierów. Nie słychać także, by należał do jakiego konsorcjum, mającego wyłączny przywilej budowania wszystkich dróg w Italii, w spółce z owymi inżynierami. A kiedy już zapuściliśmy się w historję, dodajmy jeszcze, że inżynierowie rzymscy stawiali nierównie lepsze mosty, niż te, które dziś możemy podziwiać na Prucie, a raczej w Prucie, koło Czerniowiec.
My bierzemy się w takich rzeczach daleko praktyczniej do dzieła, i na tem właśnie polega nasza wyższość nad starożytnymi, iż nie robimy bez rady ludzi fachowych. Gdy chcemy n. p. zreformować instytut kredytowy, powołujemy do rady tych, którzy najczęściej zmuszeni byli szukać kredytu w różnych jego postaciach. Gdy chodzi o budowę nowej kolei, pokładamy nasze zaufanie w mężach, którzy skorzystali już, i bardzo skorzystali, z doświadczeń, czynionych pod tym względem in anima vili, t. j. na Galicji. Gdybyśmy postępowali inaczej, p. minister handlu mógłby nam powiedzieć: Diese Bahn ist ein Unsinn, bo jużci, po inżynierach, którzy stawiali kolej czerniowiecką, nikt lepiej od pana Plenera nie może wiedzieć, co jest prawdziwy Unsinn. Nasz kraj jest jeszcze bardzo zacofany pod tym względem, i w dzisiejszych postępowych czasach, kiedy już nawet książęta są demokratami, u nas dotąd mało kto wie, iż najlepszą koleją nie jest, która krajowi i producentom przynosi największe korzyści, ale ta, przy której założyciele mają najwięcej zysku.[32] Dlatego też, gdybym był członkiem i delegatem Towarzystwa agronomicznego, poparłbym był jak najmocniej wniosek księcia Adama Sapiehy, by sprawę kolei przemysko-husiatyńskiej poruczyć inżynierom, a nawet byłbym przystał na to, by w tym wyjątkowym razie ograniczyć całe rozpatrywanie tej rzeczy do linii, prowadzącej z Przemyśla do Kałusza. Ostatni ten wniosek wynika już nawet z zasady demokratycznej, że nie należy wspierać tego, co się przeżyło. Linia, prowadząca z Kałusza do Husiatyna, przerzynałaby majątki drobnej szlachty w okolicach Buczacza, Manasterzysk i Czortkowa, a więc podtrzymywałaby materjalny dobrobyt żywiołu, który nie jest ani arystokracją, ani demokracją, bo nie tworzy konsorcjów, nie kupuje dóbr koronnych i nie subwencjonuje „Organu demokratycznego“. Nam zaś, demokratom, tak stowarzyszonym, jak i niestowarzyszónym, powinno zależeć na tem, by wygasł raz ten ród chudopachołków i hreczkosiejów jedno- dwu- i trzy-wioskowych, a natomiast powinniśmy się starać, by świetne nazwiska i bogate rody opływały jak najwięcej w szczęśliwości akcyjne, naftowe i słono-potażowe, by im się sypały jak z rogu obfitości dywidendy i udziały gründerskie, by im każde błoto było Kałuszem, każdy krzak Niepołomicami, każda dziura w moście koleją czerniowiecką. Bo gdybyśmy nie mieli arystokracji, nie potrzebowalibyśmy być demokratami, a więc pan dr. Henryk Jasieński nie mógłby krzyczeć „Slava“, pan Dąbrowski nie mógłby zbijać filantropicznych obłędów 19. wieku, a pan (H.) nie mógłby dowodzić, iż stowarzyszywszy się z obydwoma poprzednimi, jako z ludźmi jednych zdań i przekonań, stanął in folio „na straży tradycyj, godności, participiów i różnych innych pięknych rzeczy narodowych“.
Jakkolwiek dla skrajnych moich i antiparticypialnych wyobrażeń, jakoteż dla braku należytej kamienicy lub innej firmy nie mogę mieć pretensji do zaszczytnego tytułu członka Towarzystwa demokratycznego, pochlebiałem sobie dotychczas, że chociaż nie należę do tego Olimpu, rozumiem mniej więcej, co się w nim dzieje. Teraz muszę wyznać, iż jestem zupełnie zbity z tropu w tej mierze. Oto „Organ demokratyczny“ reasumuje wszystkie zarzuty, jakie Gazeta Narodowa od dwu lat robiła i robi członkom delegacji polskiej we Wiedniu, i wzywa panów delegatów, by składali mandaty podczas gdy prezes Towarzystwa pospiesza w wiedeńskiej Debacie zaprzeczyć pogłosce, jakoby potępić miał ustnie delegację galicyjską. Czy może w Olimpie demokratycznym, jak w Offenbacha Orfeuszu w piekle, podwładne bogi nie chcą słuchać Jowisza, czy też role rozdane tam są jak na dworze paryzkim, i „Organ demokratyczny“ jest tylko takiem entfant terrible, na pozór źle wychowanem, jak czerwony książę, wojażujący właśnie po Europie? Kto nie ma nic lepszego do czynienia, niech sobie łamie głowę nad rozwiązaniem tej zagadki.
Otóż, Bogu dzięki, zajechali nasi i wrócili szczęśliwie.[33] Pan Bärensprung nie zamknął ich i nie wysłał do Spandau, a gąbińskie biuro korespondencyjne nie zaniepokoiło Europy żadnym przerażającym telegramem. Słowem, wszystko odbyło się jak najlepiej i najpomyślniej, a wszyscy powracający z Poznania nie mogą się dość naopowiadać o przyjemnych wrażeniach, jakich doznali podczas swego pobytu w Wielkopolskiej stolicy. Serdeczność, z jaką byli przyjmowani, nieda się opisać słowami, i czuje się bardzo zadowolonym, że wszelkie fejletonowe usiłowania w tej mierze mogę zostawić godnym zazdrości kolegom, którym szczęśliwe losy pozwoliły wziąć udział w wycieczce. Cieszymy się nadzieją, że wkrótce będziemy mogli oglądać Wielkopolan we Lwowie, i że w ogóle popęd, dany tą pierwszą wycieczką nie pozostanie bez dobrych, doniosłych skutków na przyszłość. W szeregu naszym narodowym, takie wzajemne stykanie się utrzymuje to, co regulamin wojskowy nazywa „czuciem.“ Bez „czucia“ szereg, choćby z najlepszych żołnierzy złożony, musi złamać się i zmięszać, Galicja z bliższego zetknięcia się z Poznańskiem odnosi jeszcze i tę korzyść, że społeczeństwo jej, tak nieszczęśliwie podzielone na koterje, trakcje i fakcje, styka się ze społeczeństwem zdrowem i jednolitem. Uczestnicy wycieczki „Sokoła“ opowiadają nam tu z niemałem zadziwieniem o książętach, którzy chodzili na uniwersytet wraz z synami szlacheckimi i mieszczańskimi, i którzy nietylko naukę wynieśli z ławek szkolnych, ale uczucia koleżeńskie dla przyjaciół młodości, i przejęcie się obowiązkami obywatelskiemi. Inni znowu, przyzwyczajeni do tutejszych stosunków politycznych, dowiedzieli się z niemniejszem zdumieniem, że ta łączność wszystkich warstw społeczeństwa w Poznańskiem, że ten brak hardego pomiatania niższymi u możnych, ten brak zaciekłości demokratycznej u mniej możnych, nie jest dziełem żadnego klubu albo stowarzyszenia. W istocie — Poznańskie niema dotychczas Towarzystwa narodowo-demokratycznego, któreby wzięło pod wyłączną swoją opiekę patrjotyzm i godność narodu! Niema książąt i hrabiów, nieznających nic prócz siebie, ale niema i „literat,“ którzyby odmawiali bliźniemu zwykłych praw człowieka dlatego, że na nieszczęście urodził się hrabią lub księciem!
Ogólne zadowolenie z wycieczki do Poznania udzieliło się jednak nawet tutejszemu kółku, posiadającemu wyłączny przywilej na sentymenta opozycyjne i na wydawanie dekretów, przyznających komuś popularność. Jeden z mężów, „stojących na straży“, opuścił był nawet na chwilę swój posterunek i wyjechał do Poznania. Pierwsze jego wrażenia, wiernie opisane w „Organie demokratycznym“, nie należały do przyjemnych, albowiem mąż, „stojący na straży“, jako wierny syn swojego narodu, nie może, gdyby Anglik albo Francuz jaki, karmić się powietrzem i dymem z lokomotywy. Owszem, posiada on doskonały apetyt, i mówią, że za jego to staraniem program Towarzystwa narodowo-demokratycznego nie obejmuje zakazu jedzenia arystokratycznych potraw. Otóż mężowi „stojącemu na straży“, Prusacy nie dali nic jeść od Mysłowic aż do Poznania, oprócz butersznitów z trychinami. Polak, kiedy głodny, to zły, a więc sprawozdanie z podróży, wysłane zaraz po przybyciu do Poznania i drukowane w „Organie demokratycznym“, nie było wolne od cierpkich wyrzutów dla dyrekcji „Sokoła“, jak gdyby to z jej winy znakomity demokrata narodowy omal nie umarł z głodu. Później jednak kochani Poznańczycy odkarmili go tak wyśmienicie, kuchnia w Bazarze i u Kurnatowskiego okazała się tak wyborną, że drugie sprawozdanie zabarwione już było całkiem na różowo. Nawiasem powiedziawszy, drugie to sprawozdanie pojawiło się w Czasie, albowiem mąż, stojący tu wraz z innymi na szyldwachu demokratycznym, pisuje oraz korespondencje do arystokratyczno-klerykalnego Czasu.
Jednocześnie z powrotem uczestników wycieczki „Sokoła“, skończyły się dopiero ostatnie posiedzenia Towarzystw, które zgromadzone były tu we Lwowie. Zajmowały się one ważnemi, krajowemi sprawami, o które nie godzi się zawadzać z pobieżnością, właściwą fejletonistom, jak twierdzi ks. Adam Sapieha. Zapomniałem był niestety o tym zarzucie, i dlatego to dopuściłem się w ostatniej mojej kronice „pobieżnej“ wzmianki o pożyteczności kolei, która oprócz książęcego kali ma wozić także szlachecką pszenicę. Żałuję tego teraz i radbym naprawić moją pobieżność. Znosiłem się w tym celu z różnymi inżynierami, ale niestety, zostałem zupełnie zbitym z kontenansu. Nieznośni ci specjaliści nie przeczyli wprawdzie, iż ze stanowiska tak arysto- jak demokratycznego nie należy popierać interesów tak zwanej szlachty, ale natomiast z mapą w ręku tłumaczyli mi, że kolej przemysko-husiatyńska nie jest bynajmniej ein Unsinn, że z Przemyśla, prosto jak wystrzelił, przerzynałaby Sambor, Drohobycz, Stryj, Kałusz, aż do Stanisławowa itd. Gdybym tedy chciał uzupełnić ową pobieżną wzmiankę, której dopuściłem się przed ośmiu dniami, musiałbym wysypać cały zapas różnych terminów technicznych, nabytych przy owej konsultacji z inżynierami, jako to: profile, spadki itp., a wszystko to jedynie w tym celu, ażeby dowieść, iż równie ja, jak i książę Adam Sapieha, myliliśmy się mocno, uważając tę kolej jako Unsinn, z tą różnicą, że moja pomyłka była pobieżną, fejletonową, a pomyłka księcia była gruntownie uzasadnioną, książęco-gründerską. Zawsze to jednak przyjemnie, bodaj pomylić się na wespół z księciem. Ręczę, że każdy demokrata narodowy zazdrości mi tego szczęścia, a osobliwie ten, który będąc raz urzędnikiem Wydziału krajowego, tak gorliwie starał się o legitimację szlachecką. Nie uzyskał jej — i został demokratą. Szlachta straciła w nim, jeżeli nie głowę, to przynajmniej znakomitego członka, Wydział krajowy postradał jednę ze swoich podpór, ale naród zyskał męża, który „stoi na straży“ jego godności, bez pergaminowego przywileju lub dyplomu, męża, który nie wypiera się tradycji, choć tradycja jego się wyparła.
Dziwne też są czasem te drobne ambicje wielkich ludzi! Tu wielki demokrata ubiega się o pargaminowy dyplom szlachectwa, tam znowu znakomity koncepista gubernialny chce zostać koncepistą ministerjalnym, ażeby kiedyś mógł być namiestnikiem i ministrem. Szkoda, że w państwach konstytucyjnych, ażeby zastąpić rządzącego dziś ministra, najpewniejszą drogą nie jest popieranie jego projektów i planów. Tam, gdzie konstytucja nie jest bezużytecznym świstkiem papieru, teki ministerjalne rozdawane być muszą ludziom, których podnosi zaufanie ziomków, a zaufania tego nie uzyska, kto na pierwszym wstępie w życie publiczne objawia służalcze instynkta. Czy nie znajdzie się kto, coby napisał i wydał „Podręcznik dla kandydatów na wysokie posady“, by młodzież nasza urzędnicza, pałająca żądzą prędkiego awansu, nauczyła się, że tylko pod absolutnym rządem można wszystko uzyskać serwilizmem? Wprawdzie to imaginacja, byśmy już teraz mieli rząd całkiem konstytucyjny, ale nim n. p. dla p. hr. Marassego nadejdzie pora objęcia teki ministerjalnej, może i konstytucjonalizm przedlitawski ze słowa stanie się ciałem.
Z wypadków miejscowych nie ma nic w tym tygodniu, coby wymagało osobnego podniesienia w niniejszej kronice. Czytelnicy Gazety wiedzą już, jak doskonale strzegą chorych w tutejszym szpitalu głównym, jeżeli chory na tyfus mógł napić się kwasu siarczanego, a potem wyskoczyć przez okno. Doniesiono o tem w kronice codziennej. O innym znowu wypadku pisze „organ demokratyczny“ w te mniej więcej słowa: „Spadła z drugiego piętra dziewczyna, służąca, a strażnicy miejscy zanieśli ją, mając połamane ręce i nogi do szpitalu głównego.“ Co za poświęcenie, a raczej, co za styl jasny i zwięzły!
Już to co do ruchliwości naszych organów publicznego bezpieczeństwa, pozwolę sobie twierdzić, że nie jest ona wielką, jakkolwiek „niemając połamane ręce i nogi.“ Są przedmieścia, jak n. p. Stryjskie, na których od r. 1863, t. j. od czasu uwięzienia ostatniego zaburzyciela spokoju publicznego według §. 66. kod. kar, nie widziano żadnego organu władzy, chyba że jechał omnibusem do kąpieli na Żelaznej wodzie. Miło to żyć w tak bezpolicyjnych czasach, a głównie złodziejom i różnym włóczęgom, których tak pełno po tych przedmieściach, zwłaszcza w nocy, że żaden c. k. patrol policyjny po zgaszeniu lamp nie pojawi się w tych stronach, zapewne przez wzgląd na własne bezpieczeństwo. Pięknie by też to było, żeby nam jeszcze kiedy ukradziono wachmana z dwoma policjantami!
Ma tu wychodzić począwszy od 15. b. m. dwa razy na miesiąc organ pan slawistyczny, pod tytułem Słowianin. Pierwsza to w Galicji publikacja polska, z góry już polecająca się duchem moskiewskim. Słowianin zapowiada, że celem jego jest powstrzymanie rozlewu bratniej krwi słowiańskiej, która musiałaby płynąć, gdyby n. p. Austrja rozpoczęła wojnę z Moskwą. Wątpimy, by oprócz redakcji (do której należy p. K. J. Turowski, jako wydawca, jakoteż pp. Pawlewicz i Rapacki) znalazł się kto czwarty, coby czytał tego Słowianina, stawiającego na pierwszym planie miłość z Moskalami. Łudziliśmy się niestety, ku szkodzie naszej, jakiś czas wiarą w naród moskiewski. Dziś doświadczenie przekonało nas, że nietylko z rządem carskim, ale i z narodem trzeba nam prowadzić walkę o śmierć lub życie. Co się tyczy innych sentymentów słowiańskich, któremi przechwala się Słowianin, musimy wyznać szczerze, że brak nam zmysłu, by je zrozumieć.
Sympatyzujemy z każdym narodem, wolnym lub dążącym do wolności, jakiegokolwiek on jest pochodzenia. W polityce zaś tylko ten lud jest narodem, który jest w stanie tworzyć osobne państwo. Dla pojedynczych narodów słowiańskiego pochodzenia możemy tedy nietylko mieć sympatje, ale względy polityczne mogą nam nawet nakazywać sojusz z niemi. Sojusz zaś z Moskwą byłby dla nas śmiercią, bo tak Moskwa ten sojusz pojmuje; sojusz z dążeniami, które chcą rozkładu Węgier, byłby z naszej strony bezrozumem politycznym. Dlatego to Polacy nigdy nie będą panslawistami. Co do Węgrów, o których śpiewał poeta niemiecki:
Wenn ich den Namen Ungarn hör',
Wird mir das deutsche Wamms zu enge,
musimy wyznać, że gdyby skóra nasza nie była polską, ale tylko słowiańską, tobyśmy z niej może wyskoczyli, jak Niemiec ze swego kaftana. Celem zaś takich publikacyj, jak Słowianin, jest: odwieść naród polski od naturalnych jego sprzymierzeńców, i pchnąć go w objęcia Moskwy w imię jakichś mglistych, nieokreślonych mrzonek wszechsłowiańskich. Wierzymy mocno, że propaganda ta będzie zupełnie bezowocną, i że kto zapłaci za papier i druk Słowianina, zapłaci daremnie. Nie mamy dokumentów, by udowodnić, kto jest rozrzutnym, ale podobno dowodzić nie potrzebujemy. Żałujemy tylko, że p. K. J. Turowski na starość swoje nazwisko, niepozbawione zasług, położył na publikacji, na której daleko godniej figurowałoby nazwisko p. Pawliszczewa.
W dziwną też porę wybrał się Słowianin ze swoją propagandą moskiewską. Za czasów Wielopolskiego byłaby ona wprawdzie niemniej bezużyteczną, jak dzisiaj, ale nie byłaby przynajmniej odbijała tak okropnie, tak przedrzeźniająco od tego, co się dzieje w Królestwie, na Litwie i w Zabranych krajach. Ci drodzy, kochani Moskale p. Turowskiego, knutowali, więzili i wieszali wtenczas także naszych braci, ale jeszcze nie wypowiadali tak jawnie, że dążeniem ich jest wytępić nawet imię Polski i Polaków. Dziś poczciwcy skasowali nasz naród osobnym ukazem, a Słowianin każe tym skasowanym Polakom, Polakom, których egzystencja nie jest urzędownie wiadomą rządowi carskiemu, kochać Moskali i chronić ich od wänclówek austrjackich, ażeby się nie lała krew.... słowiańska!
Auch ich bin in Arkadien geboren! I ja urodziłem się demokratą! I ja, najmilsi bracia w Chrystusie, i ja przeznaczony byłem na to, ażeby jako osobna cząstka w wielkim organie świata, piszczeć chwałę Boga, a miłość ludziom, i to ludziom wszystkim bez wyjątku, nawet tym, którzy mają jakie specjalne wiadomości o katastrze. Niestety! przewrotny — system szkolny zwichnął tę świętną karjerę, która mi się uśmiechała. System ten, obciążający młodociane umysły niepotrzebnemi wiadomościami z gramatyki, ortografii, z nauk ścisłych, z historji i geografii, ba nawet zmuszający „wyobrażność“ do ugięcia karku pod jarzmo pierwszych, zasadniczych prawideł logiki, system ten stał się przyczyną mojej zguby. Pan Henryk Jasieński i pan Karol Groman „obydwóch“ odepchnęli mię od swego demokratycznego łona, rzucili na mnie uroczyste anatema i orzekli, że zasłużyłem sobie na jak największe oburzenie z ich strony, że nie jestem godzien być dziadem, kalikującym przy wielkim organie świata, iż nie jestem ani piszczałką, ani fujarą, ani rurą, ani żadnym innym cylindrycznym instrumentem chwały Bożej i narodowo demokratycznej miłości ludzkiej, ale poprostu „piórem“, które od lat kilku „wsławiło się paszkwilami, niebywałemi w literaturze ojczystej.“ O goryczy! Niepozwolić mi być niczem, nawet w porównaniu z pustym miechem, nadymającym „organ“ świata i prawdziwego demokratyzmu; naznaczyć mi stanowisko parjasa w literaturze ojczystej, i to w chwili, kiedy się głosi miłość i przebaczenie wszystkim, a nawet wrogom! Stało się to niestety, stało się w środę, dnia 15. lipca 1868, i w pięć dni po uwięzieniu jenerała Winka w Paryżu.[34]
Każdy czytelnik, posiadający nieco drażliwsze nerwy, pojmie z łatwością, iż znękany, zgnębiony, zniweczony tak srogim ciosem, w nocy, która nastąpiła po tym dniu pamiętnym, spałem jak kamień, jak człowiek, na którego sumieniu nie ciężą paszkwile, niebywałe w literaturze ojczystej. Ale im twardszy był sen mój, tem okropniejsze zmory i widzenia trapiły mój umysł. Śniło mi się, że słyszę pisk straszliwy, jak gdyby diaki w parafii demokratycznej wygrywali allegro furioso na wszystkich rurach swojego organu. I słyszałem, oprócz pisku, gwar wielki i zamieszanie języków, pojęć i konstrukcyj partycypialnych, jakobym się znajdował w domu warjatów, opisanym w Nieboskiej Komedji Krasińskiego. Rozglądnąłem się w około, ma się rozumieć, przez sen, i spostrzegłem, że jestem we Lwowie, bo na ulicach był kurz wielki, i w moich oczach dorożkarz rozjechał kilkoro ludzi, a w oczach policjanta, który stał na rogu, wyciągnęli złodzieje jakiemuś jegomości pugilares z kieszeni i obili go w dodatku, gdy protestował przeciw temu. Ale oprócz tych cech charakterystycznych, wszystko dokoła było zmienione. Znajdowałem się na placu, gdzie teraz stoi teatr i menażerja p. Heidenreicha. Zamiast menażerji, znajdowała się tam buda z napisem: „Ekspedycja Organu Demokratycznego“. Na egzemplarzach, które rozdano w moich oczach, widziałem datę: 1878. Sen mój przeniósł mię tedy o całe decennium w przyszłość, i mogłem, skonstatować, że plac Gołuchowskich przezwano placem Demokratycznym, i że na środku tego placu stał posąg pewnego wielkiego męża z napisem: Pamienći rzyjomcego jeszcze litteraty N. N., kturyj do śmierci wytrwał przy sztandarze opozycyjnym, wdziemczna potomność. Nim jeszcze zdołałem zdać sobie sprawę ze wzniosłego wrażenia, obudzonego we mnie temi słowami, pisk i gwar koło mnie wzmógł się jeszcze bardziej, i ujrzałem niezliczoną rzeszę narodu, która tłoczyła się ze wszech stron i dążyła ku Wysokiemu Zamkowi. Na samem czele postępował człowiek, niezmiernie czerwony, czerwieńszy nierównie niż cała dzisiejsza demokracja narodowa. Na głowie miał mitrę, a z kieszeni wyglądały mu różne akcje, kupony i promesy. Pytałem, kto to taki, i odpowiedziano mi, że to jest „książę Pankracy“, naczelnik demokracji narodowej i założyciel 25 najdroższych kolei żelaznych w kraju.[35] Tuż za nim szedł, a raczej podskakiwał, wywracał koziołki, stroił różne miny i t. p. drugi człowiek, także bardzo czerwony, który figlami swojemi bawił niezmiernie całą publiczność, wystawiał język każdemu, który się zbliżył do niego i nazywał go „cymbałem“. Ten zamiast mitry, miał na głowie koronę z dziewięcioma pałeczkami, a z zanadrza jego wyglądały weksle, opiewające na różne małe kwoty pieniężne, Mówiono mi, że to jest „hrabia Pankracy“, pajac demokracji narodowej, oraz trudniący się drobną lichewką. Za księciem i za hrabią szło jeszcze kilku ludzi, których także nazywano Pankracymi, ale którzy nie mieli już żadnych koron na głowach, z tej ważnej przyczyny, iż żaden z nich nie miał głowy. Szli oni krokiem bardzo poważnym, każdy niósł pod jedną pachą wysoki piedestał, a pod drugą egzemplarz „Organu demokratycznego“, oprawny na kształt zwierciadła. Dla wypoczynku, każdy z nich stawiał piedestał na ziemi, wyłaził nań i przeglądał się w „Organie demokratycznym“, ażeby podziwiać swoją wielkość. Wówczas hrabia Pankracy śmiał się w kułak i powtarzał sobie pod nosem: „Cymbały!“ — ale rzesza zatrzymywała się, biła pokłony i oddawała cześć wielkim mężom, stojącym na piedestałach. Nareszcie jeden Pankracy po drugim zeskakiwał, zabierał pod pachę swoje akcesorja i rozpoczynał wesołą śpiewkę:
Tromtadrata, tromtadrata!
przy której odgłosie pochód ruszał dalej. Szedłem jakiś czas, a raczej płynąłem z tą wezbraną falą ludu, aż nareszcie, pod samym Wysokim Zamkiem, przyszło mi na myśl zapytać, poco wszystkie te tłumy dążą na Piaskową Górę. Dowiedziałem się, że ma się tam odbyć wielka egzekucja, albowiem schwytano jakiegoś „specjalistę“, który śmiał utrzymywać, że dwa razy dwa jest cztery, i na którego pada podejrzenie, iż niegdyś był w stosunkach bliższej zażyłości z kronikarzem lwowskim Gazety Narodowej. Za tak niesłychane zbrodnie postawiony był in effigie pod pręgierz opinii publicznej, a obecnie miano go wieszać, albowiem hrabia Pankracy orzekł, iż każdy specjalista niebezpiecznym jest dla dobra ogółu, a książę Pankracy oświadczył, iż niepodobna byłoby wyciągnąć najmniejszy zysk z przesiędbiorstwa jakiejkolwiek kolei, gdyby przyjęto zdrożną zasadę, iż dwa razy dwa jest cztery. Mężowie zaś, niosący swoje piedestale pod pachami, oświadczyli zgodnie, iż każdy kto miał bliższą styczność z kronikarzem lwowskim Gazety Narodowej, powinien być natychmiast powieszonym, inaczej mogłyby wrócić czasy, w których „Organ demokratyczny“ miał tylko 400 abonentów płacących a 300 gratysowych.
Wyobraź sobie, łaskawy czytelniku, moje przerażenie, i chciej uprzytomnić sobie, co mogło mnie czekać tam, gdzie sama znajomość ze mną była tak ciężką zbrodnią! Oczywista rzecz, iż nieczekając, by mię poznano, dałem natychmiast drapaka. Biegłem bez tchu, rozpychając wszystko i przeskakując wszystkie przeszkody, aż oto nagle zawadziłem nogą o piedestał, na którym wyryte były litery JA![36] i wywróciłem go wraz z żyjącym pomnikiem wielkiego męża, który stał na nim. Szczęście, że wielki mąż nie miał głowy, inaczej byłby ją sobie niewątpliwie rozbił o kamienie. Ale choć wywrócenie piedestału nie miało innych złych skutków, jak ten, że wielki JA! znalazł się chwilę w bardzo śmiesznej pozycji, rzesza rzuciła się na mnie z dzikim okrzykiem — poznano mię po tej sprawce i zaczęto dusić. Ze strachu przebudziłem się, i wstawszy, wyszedłem na miasto, by się przekonać, że wszystko to było tylko snem złowieszczym. I w istocie uspokoiłem się wkrótce: na placu Gołuchowskich nie znalazłem prócz menażerji i wodotrysku nic, coby mogło przypominać mi widzianych we śnie demokratów i literatuf, i w ogóle na 10.000 dusz tutejszej ludności zaledwie jedna wiedziała, że mamy w istocie różnych Pankracych i różnych wielkich ludzi, noszących swoje piedestale i dekreta na nieśmiertelność w kieszeni. Poczciwe to miasto, ten Lwów! Poznań, Kraków, Genewa, Zurych, Paryż i Londyn kłopocą się jego drobnemi sprawami, Dziennik Poznański, Czas, Polska, Głos Wolny i Niepodległość traktują, na serjo sprawy nawet tak mało znaczące, jak sprawa Towarzystwa narodowo demokratycznego — tylko Lwów sam nie zajmuje się niemi wcale, a już najmniej Towarzystwem demokratycznem. Podobno sen mój zostanie snem i po dziesięciu latach!
Ale od snów, przejdźmy już raz do rzeczywistości, korzystajmy z wolności druku, ażeby pomówić o ważnych sprawach, pozostawionych do referatu kronikarskiego. Oczywista rzecz, iż wolność druku według najobszerniejszych wyobrażeń przedlitawskich, polega na tem, iż piszącemu wolno pisać, co mu się podoba, a panu prokuratorowi wolno także konfiskować, co mu się niepodoba. Wolność prawdziwa powinna być jednakową dla wszystkich, a ustawom przedlitawskim można oddać tę sprawiedliwość, że zaprowadziły jak najzupełniejsze równouprawnienie we wskazanym powyżej duchu. Dlaczegożby pan prokurator miał być bardziej ograniczonym w swobodzie działania, aniżeli pierwszy lepszy redaktor? W każdem prawdziwie liberalnem państwie, obok wolności druku, powinna istnieć wolność konfiskowania, suspendowania i zamykania do kozy. Dziwna to jednak rzecz, iż do poznania tej prawdy przyszliśmy dopiero teraz, kiedy dr. Herbst jest ministrem sprawiedliwości, a kiedy tenże p. doktor wykładał nam tu we Lwowie na wszechnicy prawo karne, nie wszczepiał w nas zasad takiego równouprawnienia. Nawet później głoszono o panu Herbście, iż nadzwyczaj mało swobody chciałby zostawić pp. prokuratorom, iż chciałby ich ograniczyć niezmiennemi, we wszystkich wypadkach jednakowemi przepisami prawnemi, słowem, iż nie chciałby pozwolić, by pp. prokuratorowie mogli konfiskować wszystko, co im się nie podoba. Tak to zawsze puszczają różne fałszywe pogłoski o ludziach politycznych, i prawda wychodzi na jaw dopiero wtedy, gdy ludzie ci obejmą teki ministerjalne.
Równouprawnienie jest piękną rzeczą, a c. k. prokuratorja posiada niewątpliwie cnotę sędziowską i beztronność Brutusa, ale mimo to publicystyka nasza nie może oswoić się z tym nowym nadmiarem wolności drukowania i konfiskowania. Jakoś mimowoli słowo zamiera pod piórem, o publicznych sprawach mówi się ogólnikowo, a o pp. ministrach z ostrożnością, jakiej używają żydzi, by nie brać nadaremnie imienia Jehowy. Natomiast, wolno nam jest paskudzić się nawzajem, bez żadnych cyrkumskrypcyj i bez zachowania parlamentarnej etykiety. Pierwszy śmiały krok na tej drodze już jest zrobiony — a teraz vogue la galére. Niebawem pojawią się biografie różnych mężów politycznych, w których podniesionem będzie szczegółowo, czy i kiedy każdy z nich miał szczepioną ospę, i który z pp. profosorów uniwersytetu przyczynił się najwięcej do przytępienia jego naturalnych zdolności.
Ma się rozumieć, że gdy jest mowa o profesorach uniwersytetu, wyjęci są zawsze niemieccy profesorowie, wykładający na c. k. Francisceum we Lwowie; ci nie przytępią niczyich zdolności zbytnią erudycją. Ne quid nimis, powiedział jakiś mędrzec starożytny, a zasada ta przestrzeganą jest ściśle na naszej wszechnicy. Pp. profesorowie niemieccy strzegą od nadmiaru różnorodnych wiadomości drugich i siebie, dlatego też żaden z nich nie obciążył dotychczas swego umysłu znajomością języka krajowego. Na przyszłej sesji sejmowej będziemy mieli ciekawe widowisko uczonego niemieckiego męża, który tam będzie siedział jak na niemieckiem kazaniu, nierozumiejąc ani słowa. Gdyby sejm uchwalał, iż rektor uniwersytetu zasiadający w sejmie, powinien złożyć swoje Collegiengelder na ołtarzu ojczyzny, uczony mąż nie wiedziałby, czy głosuje za czy przeciw takiej uchwale. Może też Wysoki sejm zechce skorzystać z tej wskazówki.
Młodzież nasza ma mało zamiłowania do niemieckich kazań, i skoro tylko otworzy się jaka katedra z wykładem polskim, wykłady niemieckie tego samego przedmiotu odbywają się prawie przed pustemi ławkami. Im więcej przybędzie na uniwersytet młodzieży, przyzwyczajonej do wykładów polskich w gimnazjum, tem mniej słuchaczów mieć będą pp. profesorowie niemieccy, i — tem mniej taks za kolegia wpłynie do ich kieszeni. Nie dziw tedy, iż rękami i nogami bronią się przeciw zaprowadzeniu lub ustaleniu wykładów polskich, — inaczej mogliby wkrótce zostać profesorami in partibus infidelium.
Dotychczas tytularne takie godności znane były jedynie w hierarchii kościelnej; obecnie zaś będziemy mieli także i na uniwersytecie, tak jak mamy już spółki przemysłowe in partibus infidelium. Spółki te biorą tytuły idealnych swoich przedsiębiorstw z Kalifornii galicyjskiej! z Drohobycza i Borysławia. Tak np. jakaś spółka w Wiedniu, reprezentowana przez pp. Puthona, Valmaginiego i innych, tytułuje się od dawna „Towarzystwem w celu wydobywania nafty w Borysławiu“ i pod pozorem tego przedsiębiorstwa podała już nawet prośbę o koncesję na rozpoczęcie robót przygotowawczych pod budowę kolei z Przemyśla do Kałusza. Tymczasem spółka ta nie myśli ani o wydobywaniu nafty, ani o budowie kolei — nie posiada ani w Borysławiu, ani w żadnem innem miejscu w Galicji najmniejszego kawałeczka ziemi, z którejby można dobywać naftę, słowem, jest to w całem tego słowa znaczeniu spółka in partibus infidelium. Widzimy z tego, jak wysoko rozwiniętym jest przemysł niemiecki w porównaniu, z naszym, który nawet in partibus fidelium nie może zdobyć się na utworzenie spółek.
Gorzej jeszcze, niż przemysł, drzemią nasze sztuki piękne. Już przy pogrzebie ś. p. Artura Grottgera nasunęła nam się mimowoli uwaga, że oddając cześć pamięci młodzieńca, gorąco kochającego sprawę ojczystą, nie podniesiono przytem należycie znakomitego stanowiska jego jako artysty. Tylko wzniosłe przedmioty, które obrał dla swego ołówka, przemawiały do ogółu, — ocenienie ogólnej, artystycznej wartości dzieł jego zostało na drugim planie, a nawet ci, którzy z natury rzeczy powołani byli wziąć oficjalny udział w uroczystości pogrzebowej, zgubili się gdzieś wśród tłumu. W imieniu ojczyzny złożył Kornel Ujejski wieniec na trumnie wiernego jej syna, a nikt nie pomyślał, iż wypada uczynić to samo w imieniu sztuki. Otóż, jeżeli słuszną jest rzeczą, ażebyśmy najwyżej cenili zasługi patrjótyczne, to obok nich wysoka cześć należy się talentowi w ogólnem, wszechludzkiem jego znaczeniu. Wszak im wyżej ktoś wsławi imię polskie w którejkolwiek dziedzinie wiedzy lub sztuki, tem lepiej służy polskiej sprawie. Nie można się dość napowtarzać, że świat nie sądzi o nas wyłącznie z naszych czynów patriotycznych, rycerskich, ale z tego także, jakie stanowisko potrafimy zająć w rzędzie narodów cywilizowanych.
Uczmy się tedy przywiązywać więcej wagi do powodzeń ziomków naszych, poświęcających się naukom i sztukom pięknym, a znajdujących uznanie nietylko wśród swoich, ale także wśród obojętnych i ostrzejszych w sądzie cudzoziemców.
Życie nasze przeplatane jest różami i cierniami. Poetyczne to porównanie wyczytałem jeszcze w Rozmaitościach, które wychodziły dawniej jako dodatek do Gazety Lwowskiej. Powtarzam tutaj tę piękną dewizę, bo najprzód czuję w sobie otwartą śluzę, przez którą natchnienie wieszcze wyrywa się na świat na kształt niepowstrzymanej katarakty[37], czuję, że mógłbym napisać 100, 200, 300 fejletonów, z których żaden nie znalazłby umieszczenia w Gazecie Narodowej — a potem zdarzyło mi się wśród cierni życia spotkać się z różami, t. j. wśród kolumn organu zaprzeczeń urzędowych, zwanego Wiener Abdp., znaleźć nietylko niezaprzeczenie, ale dosłowne prawie powtórzenie własnej mojej myśli, w kształcie urzędowego entrefilet. Tak udało mi się trzy dni naprzód odgadnąć myśl ministerjalną. Wiener Abdp. potwierdza bowiem moje zdanie, iż w parze z wolnością druku w każdem przedlitawsko-konstytucyjnem państwie powinna iść wolność konfiskowania! A więc c. k. prokuratorowie nie są pokrzywdzeni: liberalizm nowej ery nadaje im równie swobody z dziennikarzami. Brakuje jeszcze tylko, by pp. jenerałom nadano także wolność bombardowania à la Hammerstein i Windischgraetz, i wolność wieszania à la Haynau, et l'édifice sera couronné.
Mimo kanikuły, niesprzyjającej ruchowi i życiu publicznemu, mimo wyjazdu różnych znakomitości do kąpiel, słowem, mimo pory kwaśno-ogórkowej, która wypróżnia i usypia poniekąd największe stolice, Lwów w tym tygodniu nie mógł się uskarżać na brak przedmiotów, budzących powszechne zajęcie. Przejdźmy je według porządku chronologicznego, streszczając ile możności ostateczne rezultaty tych brukowych, politycznych i literackich objawów.
Dwa walne zgromadzenia Towarzystwa narodowo-demokratycznego nie wystarczyły na wyjaśnienie kwestji, czy demokracja dzisiejsza po mieczu lub po kądzieli pochodzi, lub nie pochodzi, od szlachty polskiej. Szkoda, bo póki nie będą wyjaśnione i spisane generalia demokracji naszej, trudno będzie wziąść do protokołu dawne jej sprawy i czyny. P. Iskrzycki zapowiedział historyczny wywód, zbijający poglądy p. Henryka Szmitta. Wątpię, by który z tych dwóch panów przekonał drugiego, p. Szmitt pojmuje bowiem demokrację więcej ze strony politycznej, jako instytucję, przypuszczającą wielką ilość obywateli do równego udziału w rządzie, podczas gdy pan Iskrzycki zdaje się mieć na względzie idealną równość społeczną, jakiej nigdzie nie było i niema, chyba w Zjednoczonych Stanach i w kilku kantonach Szwajcarji.
W dalszym rezultacie, obydwa te walne zgromadzenia dowiodły, iż „organ demokratyczny “ chętniej przyznaje się do Towarzystwa narodowo-demokratycznego, niż to Towarzystwo do niego, jak niemniej, iż „bank włościański“ nie może liczyć na poparcie ze strony Towarzystwa. Zapłaczmy chwilę wraz z wydawcą, właścicielem i redaktorem, a nawet z drukarzem „organu demokratycznego“ nad temi, serce rozdzierającemu faktami, i przejdźmy do porządku dziennego.
Na porządku dziennym jest sprawa, która wśród nawału kwestyj osobistych, wytoczonych w tym tygodniu, nie zwróciła prawie uwagi na siebie, a która jednakże zasługuje na podniesienie. Mam tu na myśli wystąpienie p. Bergera z Wydziału i Towarzystwa narodowo-demokratycznego. Powody tego wystąpienia znane są czytelnikom naszym z oświadczenia, umieszczonego onegdaj w Gazecie, a tchnącego godnością i umiarkowaniem z jednej, a szczerą miłością sprawy narodowej z drugiej strony. Każdego, kto kocha kraj, musiało to dotknąć boleśnie, że żyd widział się zmuszonym wystąpić ze Stowarzyszenia, które do najgłówniejszych zadań swoich powinno policzyć pozyskanie żydów dla sprawy ojczystej. W ogóle każdy nam przyzna, że Towarzystwo oddałoby prawdziwe usługi sprawie publicznej, gdyby się składało z jednolitych żywiołów, choćby w takim razie liczyło może mniej członków. Towarzystwo, dążące niby do zaprowadzenia równości obywatelskiej, do zespolenia sił narodowych istniejących, i do wytworzenia nowych, a złożone po części ze zwolenników kastowości, z ładzi, których jedynym celem jest postawić na nogi ten lub ów dziennik, tę lub ową instytucję finansową, takie Towarzystwo musi uledz pod brzemieniem — śmieszności. Przytem wypowiemy otwarcie, że kierownictwo po części w niewłaściwych spoczywa rękach. Starsi nie powinni się wprawdzie usuwać od udziału, nie powinni odmawiać swojej rady i pomocy, ale nowe dzieło młodemi tylko dźwignąć się może siłami. Nie jest to parlament, w którymby brak doświadczenia, brak umiarkowania, właściwy młodszemu wiekowi, mógł przynieść szkodę sprawie publicznej, — nie jest to także, a przynajmniej nie powinien być środek agitacji politycznej, wychodzącej poza zakres wolno wypowiedzianego zdania. Takie Towarzystwo demokratyczne, jest to raczej szkoła życia publicznego, o tyle zbawiennie działająca dla kraju, że pokolenie, które zastąpi kiedyś dzisiejszych naszych mężów publicznych, oduczy się w niej wielu przesądów, nawyczek i t. p., właściwych niestety starszym. Gdyby tylko tę jednę korzyść odnieśli przyszli reprezentanci kraju z szermierki parlamentarnej między sobą w Towarzystwie politycznem, by się nauczyli, że ani popularność, ani zasługa, nie powinne być tytułem do próżności, do zarozumiałości, że najmędrszy, gdy powie coś lub postąpi nielogicznie, będzie wyśmianym: to byłoby już bardzo wiele, bo mielibyśmy mniej nadętych powag, chodzących na szczudłach patosu, i wyglądających rococo wobec szybko naprzód postępującego stulecia i jego wyobrażeń. Mógłbym tę rzecz objaśnić bardzo stosownemi przykładami, ale dla braku miejsca odłożę to na później.
Pojawiła się w „organie demokratycznym“ rezolucja, ułożona przez p. Gromana po dokładnem rozpatrzeniu stosunku Galicji do innych ziem Polskich i do Austrji, z uwzględnieniem programu księcia Czartoryskiego. Zawiera ona bardzo skromne żądania, wypowiedziane w sposób trochę zawiły. Ma być rząd krajowy, odpowiedzialny sejmowi, i minister przy boku monarchy, odpowiedzialny niewiedzieć komu. Przyjaźń mamy zachować ze wszystkimi Słowianami, ale i z Węgrami. Cóż będzie, jeżeli ministra rajchsrat pociągnie do odpowiedzialności za to, co rząd krajowy, odpowiedzialny sejmowi, będzie musiał wykonać? A co będzie, jeżeli przyjaciele Słowianie wezmą się za czuby z przyjaciółmi Węgrami? Ot, lepiej zrobi p. Groman, jeżeli przyłączy się do rezolucji, którą niniejszem uchwalam:
1) Jego apostolska Mość cesarz i król raczy koronować się w Krakowie królem polskim, wielkim księciem litewskim i ruskim.
2) Rada państwa uchwali, a Jego apostolska Mość zatwierdzi, że królestwo Galicji i Lodomerji z w. księztwem Krakowskiem ma być oddzielone od rzeszy Rakuskiej, oddane nowo-koronowanemu królowi polskiemu z uwolnieniem od taks i opłat stemplowych.
3) Równocześnie monarchia austrjacko-węgierska wyszle na północne i wschodnie granice kraju armię złożoną z 500.000 ludzi, uzbrojonych w wenclówki, i 1200 dział gwintowanych, z odpowiednią ilością jazdy.
4) Pod zasłoną tej siły zbrojnej, sformowaną będzie obrona krajowa w liczbie 200.000 ludzi, do której powołani będą jenerałowie i żołnierze polscy, tułający się w Europie, Azji i Ameryce.
5) Ci Moskale, którzy nie umrą ze strachu po przeczytaniu niniejszej rezolucji, wydaleni będą bez bólu do swoich miejsc urodzenia, bo demokracja przebacza wszystkim, nawet wrogom.
6) W utworzonem w ten sposób państwie nikomu nie będzie wolno zakładać Towarzystw demokratycznych, oprócz pp. Jasińskiemu i Gromanowi, a nikomu nie będzie wolno opisywać czynności tych Towarzystw, oprócz niniejszego fejletonisty:
(Dieses Amendement, ich mach' es
Im Int'resse meiner Kunst.)[38]
Nie wątpię, iż p. Groman zgodzi się na tę rezolucję, a odstąpi od swojej. Chodzi tylko o to, jakim sposobem doprowadzić do jej wykonania. Możebyśmy napisali wspólnie jeszcze jeden fejleton, dowodzący, że p. Kornel Krzeczunowicz wie zawiele o katastrze i o systemie opodatkowania, więcej niż my obydwa, i że w skutek tego nie powinien reprezentować nas w sejmie, bo nie posiadamy gruntów i nie płacimy żadnych podatków? Przyznam się, że nie znam lepszego sposobu; może p. Groman, jako odpowiedzialny redaktor Dziennika Lwowskiego, ma w swojej tece inne jakie arcanum?
Ma tu być zwołane zgromadzenie ludowe, w celu wysłania delegatów na zjazd międzynarodowy, który odbędzie się w Zurychu w Szwajcarji przy, sposobności postawienia pomnika na pamiątkę stuletniej rocznicy zawiązania konfederacji Barskiej. Nie możemy dobrze zrozumieć stosowności postawienia pomnika na obcej, choć najprzyjaźniejszej nam ziemi, ale natomiast przywiązujemy wszelką wagę do zjazdu, w którym wezmą udział przyjaciele naszej sprawy ze wszystkich stron świata. Obchód będzie cichy i nie ma innego celu, oprócz wymiany zdań i uczuć — ale znaczenie jego moralne jest nader wielkie. Na kongres etnograficzny moskiewski, gdzie chciwość zaborcza zgromadziła całą zgraję służalczych duchów z różnych krajów słowiańskich, świat cywilizowany odpowie kongresem przyjaciół sprawiedliwości, prawdziwej wolności i niepodległości narodów. Na dzikie okrzyki bankietów petersburgskich, zwiastujące światu nową nawałę Mongołów, Europa odpowie, że na kresach jej wschodnich żyje naród, któremu potrzeba dać oręż do ręki, ażeby nowy jaki Attyla ze swojemi hordami nie oparł się na Katalońskich błoniach.
Należy pragnąć, by oprócz p. H. Szmitta, wybranego przez Towarzystwo narodowo demokratyczne, więcej przedstawicieli naszego kraju wzięło udział w tej międzynarodowej uroczystości; a dla tego, że jest ona międzynarodową, dobrzeby było, gdyby ci reprezentanci byli biegłymi w obcych językach, przynajmniej w niemieckim i francuzkim. Oprócz mów okolicznościowych, których tam nie braknie, potrzeba koniecznie, aby kto przebywający w kraju wyraził wdzięczność szlachetnemu narodowi Szwajcarów za gościnność, jaką wyświadczają naszym braciom tułaczom, za troskliwą opiekę, jakiej młodzież nasza doznaje z ich strony. Nie byłoby od rzeczy, przesłać bodaj skromny jaki dar składkowy zacnemu p. Walderowi w Zurychu, prezesowi komisji subsydjów dla uczniów polskich, których kilkudziesięciu za jego głównie staraniem kształci się w tamtejszych zakładach naukowych. Może panowie, zajmujący się wysłaniem delegatów do Szwajcarji, zastanowią się nad tą propozycją i mimo krótkości czasu, postarają się o jej wykonanie.
Czy będziemy mieli mityng, czy nie? That is the question. Dotychczas jeszcze urzędownie nie jesteśmy uwolnieni od niepewności pod tym względem; nie wiemy, co mamy zrobić z przygotowanemi oddawna pięknemi mowami naszemi: czy wrzucić je w ogień, czy wydrukować w przyszłym Demokracie, czy może powiedzieć je na jakiem zebraniu, niepotrzebującem pozwolenia policji. C. k. władze nie wiedzą nawet, jaką krzywdę wyrządzają naszemu miastu, zakazując zgromadzenia ludowego. Jestto krzywda historyczna, albowiem od czasu Kokoszej wojny nie mieliśmy żadnego mityngu na Rusi Czerwonej ani w jej stolicy. Ja sam mam osobistą pretensję do ministerstwa i do władz krajowych, z powodu iż stawiają przeszkody mityngowi. Przygotowałem się był z mową, do której ani się umyły wszystkie wywody historyczne o „demokratyzmie“ konfederacji barskiej. Sięgnąłem ja głębiej i dalej w dzieje naszego narodu, bo aż do czasów Zygmunta Starego i królowej Bony. Przy pomocy uczonego wywodu, nasrożonego nieskończoną ilością cytatów, tak ze starych kronik XVI. wieku, jakoteż z kronik „Organu demokratycznego“, byłbym dowiódł jasno jak na dłoni, że wierni tradycji, snujemy teraźniejszość i przyszłość z przeszłości. Czemże jest, w istocie, dzisiejsze społeczeństwo nasze i czem jest w szczególności demokracja narodowa, jeżeli nie dalszym ciągiem, albo nowem poprawnem wydaniem Kokoszej wojny? Tak jest, przodkowie nasi, możemy to powiedzieć bez chauvinizmu — już w XVI. wieku odgadli i przeczuli to, co dziś nazywa się „zasadami demokratycznemi“. Gdy się zebrali w większej liczbie, miewali długie przemówienia, hałasowali, debatowali — i rozchodzili się do domu bez żadnego rezultatu. Tak, za czasów Zygmunta Jagielończyka, skończył się sławny mityng pod Lwowem, tak kończą się i dzisiaj nasze zgromadzenia i narady polityczne. Ani Moskal, ani Tatar, ani nawet p. Hasner nie poczuje ztąd żadnych skutków: natomiast wyrabiają się „pojęcia,“ wybierają się prezydenci, wydziałowi, sekretarze, a nawet reprezentanci dyplomatyczni w postaci delegatów. Niepodobna obliczyć, ile na tem zyskuje godność i duch narodowy.
Ale stało się! P. Giskra nie chciał, ażebym miał sposobność wyjaśnić kochanym moim ziomkom, a w szczególności „ludowi“ lwowskiemu, ten mój historjozoficzny pogląd na kokosze stosunki nasze dzisiejsze i przeszłe. Zakazano zgromadzenia ludowego, a półurzędowa gorliwość „sfer dobrze poinformowanych“ udaje się do łatwowierności królestw Galicji i Lodomerji z prośbą, by ta ostatnia chciała uważać za rzecz prawdziwą, iż gabinet petersburgski przyznał się pośrednio do agitacyj swoich w Czechach, obiecując zaniechać ich na przyszłość, jeżeli Austrja zakażę dr. Smolce i p. Schmittowi zbyt głośnych demonstracyj anti-moskiewskich. Pokazuje się, że gabinet petersburgski jest szczerszym, niżby się kto spodziewał. Kopie on wprawdzie dołki pod swoją sąsiadką, Austrją, ale przyznaje się potem do tego łatwiej niż dr. Smolka do redakcji Dziennika Lwowskiego. Tylko że dr. Smolka przyznał się do tej redakcji, a raczej do komisji, która ją kontrolowała, dopiero wtenczas, gdy ogłosił równocześnie, iż z niej występuje, a ks. Gorczakow tylko warunkowo obiecuje wstrzymać się od redagowania opozycji czeskiej, przyznając się otwarcie do tej pokątnej „redakcji“.
Przebrzmiała już polemika między p. Kornelem Ujejskim, jego przyjaciółmi, dr. Smolką i panem H. M. Jeszcze tylko korespondenci lwowscy zdają z niej sprawę w dziennikach zamiejscowych, i demokratyczny korespondent wiedeński, ten sam, co to prawie kanonizował hr. Thuna, wyraża się, że spór o to, czy kto należy do jakiej redakcji lub nie, jest dla Galicji „smutnem świadectwem“. W tym wypadku trudno mi nie zgodzić się z szanownym korespondentem: niema nic smutniejszego nad to, iż ktokolwiek mógł podejrzywać dr. Smolkę, jakoby redagował Dziennik Lwowski. Z drugiej zaś strony smutnem jest, i bardzo smutnem, że obydwaj tak znakomici mężowie, jak dr. Smolka i Kornel Ujejski, dając sobie nawzajem jak najgrzeczniejsze i nikomu nieubliżające wyjaśnienia, tak nielitościwie przy tej sposobności obeszli się z „Organem demokratycznym“. Jeden i drugi z tych panów wypowiedział dość jasno, iż podjęto się z pewnej strony edukacji Dziennika Lwowskiego na organ poważny i konsekwentny, ale zaniechano tego później, widząc, iż praca taka jest daremną.
Do teorji, wyprowadzającej dzisiejsze nasze czynności polityczne od czasów kokoszej wojny, możnaby dodać drugą, któraby dedukowała dzisiejszy system rządów municypalnych we Lwowie od sławnej za Sasów dewizy: „Polska nierządem stoi.“ Za Sasów nie dochodziły sejmy, bo je zrywano. Nasza Rada miejska także nigdy nie „dochodzi“, bo nie może zebrać się w komplecie. Całe stosy różnych spraw oczekują nadaremnie załatwienia. Niektóre gałęzie zarządu zdają się być w zupełnej dezorganizacji, między innemi n. p. urząd budowniczy. Urząd ten ma przestrzegać porządku w mieście, ale wszystkie skargi obijają się tam, nie znajdując odpowiednich uszów, któreby je wysłuchać raczyły. Jesteśmy już tak nieszczęśliwi, że zbywa nam nawet na uszach, choć zdawałoby się, że natura nie była więcej skąpą w tej mierze dla tych, co budują nasze domy, niż dla tych, co budują naszą przyszłość. Kronikarz Gazety posiada już wspaniałe archiwum, złożone ze skarg różnych przedmieść na urząd budowniczy. Brak kompletu w Radzie miejskiej ma już także osobną swoją literaturę, na złość Niemcom, którzy twierdzą, iż za mało mamy dzieł specjalnych. Wszystko to nic nie pomaga, — panowie radni czytają czasem, i to w czwartek wieczór, gdzieś za miastem przy piwie, narzekania dziennikarskie, i myślą sobie przytem: „Mój Boże, co też to za nieszczęśliwe stworzenia, ci publicyści! Człowiek tu sobie siedzi wygodnie w chłódku i popija piwo, a oni muszą pisać i pisać o tym braku kompletu w Radzie miejskiej! Ale dobrze im tak: po co sobie łamią moją głowę?“
Kulturze niemieckiej przybyło w tych czasach tu we Lwowie kilka bardzo pięknych, drewnianych pomników w kształcie tyk z chorągiewkami, malowanemi na niebiesko i czerwono. Na chorągiewkach tych nadyma się z całą świadomością cywilizatorskiego swojego posłannictwa napis: Kinder-Rasen albo Rasenplatz für Kinder. Dzieło to kultura niemiecka zawdzięcza lingwistycznym wiadomościom miejskiego urzędu budowniczego. Zdaje się, iż natura odmawiając temu urzędowi organów słuchu, wszystek materjał obróciła na tem większe wykształcenie języka. Gdyby Rada miejska przypadkiem zebrała się kiedy w komplecie, powinnaby jednakowoż polecić, ażeby szanowny urząd popisywał się ze swoim darem przemawiania różnemi językami gdzieindziej, nie na napisach publicznych. Rzecz to drobiazgowa, ale nadaje ona miastu zewnętrzną cechę niemiecką, a napisy takie niemieckie są zupełnie niepotrzebne. Jeżeli Niemiec nie chce zabłądzić we Lwowie, niech się uczy po polsku, albo niech nie przyjeżdża. Dlatego też tłumaczenia takie, jak n. p. „Ulica Szeroka — Breite Gasse“, są zupełnie zbyteczne, a już najzbyteczniejszym jest niemiecki napis na trawniku dla dzieci. Niańki tutejsze nie są tak przystępne „kulturze niemieckiej,“ jak urząd budowniczy.
Jeżeli Niemcy nie zaniedbują żadnej sposobności, ażeby nas zmusić do używania ich języka, nie zaniedbujmyż i my żadnej, by się im odwzajemnić. Pracujmy nad tem, ażeby się uwolnić od zabytków długoletniego panowania niemiecczyzny w naszym kraju, o ile to jest w naszej mocy. Panowanie to tak nas przygniotło, tak nam odjęło wszelką pewność siebie, ze nie umiemy korzystać z wolności, jaką mamy teraz pod względem językowym, i dobrowolnie robimy to, do czego nas dawniej zmuszano. Podczas gdy niektórzy idą za daleko w ocenianiu sił narodowych, ogół zna i ceni je zbyt mało. Nie zapominajmy, że w królestwie Polskiem do niedawna urządowano i sądzono po polsku, uczono wszystkiego po polsku, a nie wydarzyło się nigdy, by brakło wyrazu polskiego, albo książki polskiej. Możemy obejść się bez Niemców i bez ich cywilizacyjnego wpływu o tyle, o ile obchodzą się bez nich Francuzi, Anglicy i Włosi. Co piśmiennictwo niemieckie zrobi dla oświaty, to sobie przyswoimy sami. Wiedeń nie potrzebuje nam tego narzucać. Dodajmy jeszcze, że Wiedeń nie jest ogniskiem oświaty w Niemczech, i że Wiedeń najmniej ze wszystkich miast niemieckich ma prawa, mentorować inne narody w imieniu większej swojej cywilizacji.
My możemy obejść się bez Niemców, a w szczególności bez Wiedeńczyków, ale oto jest jakaś współobywatelka nasza, która nie może obejść się bez nich tak łatwo, W Nowej Pressie czytamy bowiem następujący inserat: „52.000 guldenów! Młoda Polka, która straciła za granica szanownych swoich rodziców i posiada teraz w gotówce majątek, wynoszący 52.000 złr. w. a., życzy sobie wyjść za mąż za Wiedeńczyka, posiadającego także niejaki majątek, a odznaczającego się wykształceniem, charakterem i rzetelnością. Adres pod cyfrą A. P. nr. 2.000 w ekspedycji N.fr. Presse“ Szanowny organ demokratyczny, który niedawno upominał się na rzecz Słowian o zwrot dr. Giskry, powinienby reklamować tę młodą Polkę. Pan Giskra nie przyda nam się na nic, bo najprzód nie ma tak pięknego posagu, a powtóre, zrobił ktoś słuszną uwagę, że jak będziemy się upominać o pana Giskrę, to Niemcy zabiorą nam p. Schmitta, p. Widmana, p. Starkla, p. Wilda, p. Gromana, wielu bardzo Langów, Szulców, Sznejdrów i innych — słowem — Galicja zostanie nagle bez Polaków. Młoda zaś Polka, o której mowa, należy nam się słusznie, a owych 52.000 złr. jeszcze słuszniej. Gdzie chodzi o guldeny, tam pewnie Niemcy więcej wzięli od nas, niż nam dali; byłoby więc równie sprawiedliwem, jak przyjemnem, gdyby owe 52.000 złr. wraz z młodą właścicielką i ewentualnemi jej wdziękami, pozostały w kraju. Szkoda, że Wydział składa się z samych żonatych ludzi, moglibyśmy bowiem w imieniu dobra publicznego zażądać, ażeby osobiście starał się załatwić tę sprawę zgodnie z interesami gospodarstwa krajowego. Cała nadzieja ojczyzny polega w tym wypadku na naszych bezżennych pp. praktykantach, koncypientach i innych kandydatach do stanu małżeńskiego, do których wiadomości cały ten fakt niniejszem się podaje.
Przez dwa dni jeszcze można zapisywać się do udziału w wycieczce do Zurychu i Rapperswyl na uroczystość odsłonięcia pomnika, wystawionego staraniem Wł. hr. Platera. Odbędzie się ona dnia 16. b. m. Pociąg odjedzie ze Lwowa we Wtorek. Z dzienników węgierskich dowiadujemy się, że Perczel, Klapka, Podmaniczky i inni znakomici Węgrzy przyrzekli osobisty swój udział hr. Platerowi. Tembardziej należy życzyć sobie, by z naszej strony obchód ten nie był pominięty z obojętnością. Mniejsza o to, że właściwy powód zjazdu, odsłonięcie pomnika polskiego na obcej ziemi, i to pomnika wzniesionego na pamiątkę początku naszych nieszczęść, nie wydaje się pomysłem zbyt szczęśliwym. Zjazd mógłby się odbyć także bez żadnego pretekstu: czyliż potrzeba pomówienia o naszej sprawie nie jest dostatecznym powodem? Dlatego też dziwimy się, że Czas, Dziennik Pozn. i Gazeta Toruńska nietylko zachowują się obojętnie wobec tej sprawy, ale nawet kładą główny nacisk na niewłaściwość pierwotnego pomysłu, i wprost oświadczają się przeciw zjazdowi. Mamy nadzieję, że mimo tego odpowiednia liczba osób z Galicji, W. księztwa Poznańskiego i Prus przybędzie na dzień 16. bm. do Zurychu. Od udziału wstrzymają się tylko ci, którym stosunki nie pozwalają przedsiębrać dalekiej i kosztownej podróży, potem ci, którzy biorą udział w sprawach publicznych jedynie w najbliższem porozumieniu z bezpośrednio nad nimi przełożoną polityczną władzą. Takich mamy teraz w Galicji bardzo wielu. Wyrobił się pewien rodzaj patrjotyzmu, bardzo wygodny i pożyteczny nawet: patrjotyzm, rozpoczynający swoje wylania od toastów na osoby wysoko i jak najwyżej położone, powołujący się zawsze na szczęśliwe stosunki, które nam w tem błogosławionem królestwie Galicji i Lodomerji pozwalają „nazywać się Polakami“, słowem, patrjotyzm grzejący się przy słońcu swobody przedlitawskiej tylko pod ochroną arcylojalnego parasola. Mam znajomych między takimi patrjotami, i mogę zaręczyć, że żaden z nich nie pojedzie do Zurychu.
Już to u nas zawsze trudno o jednomyślność: co wychodzi ze Lwowa, nie może znaleźć uznania w Krakowie i t. d. Nieszczęście chciało, że odezwa hr. Platera najpierwej podniesioną została we Lwowie, dlatego to może Czas widział się spowodowanym wydać list pasterski dla djecezji krakowskiej, odradzający od udziału w uroczystości szwajcarsko-polskiej. Może szanowny organ krakowski bał się, by która z wiernych jego owieczek przez zetknięcie się delegatami narodowo demokratycznymi nie dała się uwieść na bezdroża, prowadzące do tego rozkładu chrześciańskiego ustroju społecznego, o którym tak pięknie pisał nieodżałowany Benjaminek! Ad vocem Benjaminka, podział on się gdzieś bez śladu, burze polityczne, któreśmy przetrwali w ostatnich miesiącach, musiały go porwać ze Lwowa — nie ma już komu pisać o rumfordzkiej zupie! Co się tyczy możliwych obaw Czasu, byłyby one z gruntu płonnemi: delegaci narodowodemokratyczni szanują ustrój społeczny świata chrześciańskiego, wyparli się „Organu demokratycznego“, który właśnie zniósł bez wszelkiej indemnizacji jus primae noctis i propinację. Według dokładnych informacyj historycznych, jakie posiada „Organ demokratyczny“ jus primae noctis było to coś jota w jotę podobnego do propinacji, i wykonywała je szlachta jeszcze w 19tym wieku! Spodziewam się, że nikt nie zażąda dowodów od autora artykułu — należy bowiem szanować tajemnice życia rodzinnego. Propinację zaś, pisze „literata“ p. (F), wymyślił właściwie cesarz Józef, i nadał ją szlachcie za prowadzenie juryzdykcji nad włościanami. Oczywista rzecz tedy, że szlachta posiada w złej wierze przywilej szynkowania wódką, i że potrzeba go jej odebrać bez wynagrodzenia. Tyle tylko względów ten strupieszały, niepotrzebny żywioł szlachecki znajduje u p. (F.), że właściciele posiadłości tabularnych nie będą zmuszeni zwrócić poszkodowanym wszystkie zyski, jakie podczas tyloletniego nieprawnego używania wyciągnęli z propinacji, wraz z procentami i innemi wynagrodzeniami. Niewczesnem jest to pobłażanie ze strony p. (F.) — wszak tym sposobem możnaby od razu utworzyć kapitał zakładowy dla banku włościańskiego, pokryć koszta podróży do Zurychu dla wszystkich mężów, „stojących na straży godności i ducha narodowego“, i utworzyć szkółkę niedzielną, w której nie jeden „literata“ mógłby dowiedzieć się ciekawszych jeszcze szczegółów historycznych, niż te, których nam udzielił p. (F.).
Ale p. (F.) posiada nietylko wiadomości historyczne, sięgające do czasów cesarza Józefa i do tych mglistych początków wieku XIX., w których według podań kronikarskich, ludzie rozmawiali na migi, nie znali użytku żelaza i tolerowali barbarzyńskie jus primae noctis, po dukacie od głowy, natura opatrzyła go także bystrym wzrokiem, przenikającym przyszłość. Przewiduje on, że w przeciągu 40 lat, ludek nasz zrobi tak ogromne postępy w cywilizacji, że zamiast prostej kartoflanki, żytniówki, piwa i miodu, będzie spijał likiery i wina, wyjęte z pod prawa propinacji. „Nieokrzesany pija kartoflankę, bardziej ukształcony używa likierów“, powiada genialny antagonista prawa primae noctis. Z nastaniem tego likierowego „ukształcenia“, propinacja upadnie sama przez się, jestto więc jeden powód więcej, by nie indemnizować właścicieli prawa propinacyjnego.
W naszych mniej okrzesanych, kartoflankowych czasach, niestety jeszcze wyłączne prawo szynkowania wódki, intratniejszem jest od prawa szynkowania zasad demokratycznych. Gdyby zniesiono przywilej „Organu demokratycznego“ musianoby mu odmówić indemnizacji, bo jak słychać, mało mamy jeszcze ludzi „ukształconych“ tak dostatecznie, by się upajali tym zasadniczym likierem. Nawet szlachta, pożal się Boże, okazuje się w tej mierze bardzo zacofaną, ale kara nie ominie jej w postaci bezindemnizacyjnego zniesienia propinacji! Dalej więc, komu miła ojczyzna i arenda, niechaj staje pod sztandar „opozycji“, inaczej czeka go zguba niechybna!
Jeszcze twardszą okazuje się publiczność nasza „na punkcie“ przedsiębiorstw publicznych innego rodzaju. Jest to naprawdę chwalebny dowód solidarności narodowej, że usiłowania moskiewskie w celu założenia organu polsko-moskiewskiego we Lwowie, przyjęte zostały z tak jednomyślnem oburzeniem. Żadna księgarnia nie chciała podjąć się sprzedaży, żadna drukarnia nie przyjęła manuskryptów do druku, a nawet zecerzy, tak mało u nas mający zarobku, oświadczyli, że nie będą składać pisma, siejącego zarazę w obozie narodowym. Wydawca musiał udać się do drukarni świętojurskiej. Tego rodzaju objawy są nader pocieszającemi. Ubogi zarobnik ceni wyżej interes sprawy narodowej niż chleb codzienny; kupiec odpycha ze wzgardą zysk, jakiby mógł mieć z udziału w podłej robocie moskiewskiej. Wszystkie pisma krajowe, bez względu na wzajemne swoje niechęci, potępiły jednomyślnie pierwszą próbkę nieczystej tej, zgubnej propagandy. Nawet fejletonista Czasu przyznał onegdaj otwarcie, że okazał się zbyt łatwowiernym po przeczytaniu programu Słowianina i ocenił go po słuszności, jako pismo, służące interesowi moskiewskiemu. Mówią także, że hr. Leszek Borkowski ma wystąpić z jakiemś oświadczeniem, odnoszącem się do listu jego, który p. Turowski wydrukował w Słowianinie. Tymczasem oświadczenia tego jakoś nie widać, a Słowianin ogłasza, że pozyskał stałe współpracownictwo jakiejś pierwszorzędnej znakomitości polityczno-literackiej. Łatwo pojąć, że wyborcy hr. Leszka Borkowskiego, zaniepokojeni tem zagadkowem zajściem, i nie mało już zdziwieni listem, umieszczonym w 1szym zeszycie onego fabrykatu moskiewskiego, oczekują z niecierpliwością jakiegoś wyjaśnienia ze strony swego szanownego posła.
Dawno już nie słyszeliśmy nic o naszym teatrze. Wiemy tylko, że w Czerniowcach wypełniał on ze wszyskich sił swoją misję cywilizacyjną. Niegdyś panowie polscy na własną rękę przedsiębrali wyprawy na Wołoszę, osadzali i strącali hospodarów, dziś rola ta spadła na demokrację; nowy dowód, że demokracja nasza trzyma się tradycyj narodowych. Korespondenci polscy z Czerniowiec uczyniliby jednak dobrze, gdyby nie rozprawiali zupełnie o misji żywiołu polskiego na Bukowinie. Co się ma zrobić, zrobi się i bez niewczesnych przechwałek: nam, którzy mamy tyle do zniesienia ze strony obcych cywilizatorów, najmniej wypada naśladować ich ton i ich arogancję w mieście, które nie leży w obrębie granic Polski.
Scena lwowska doznała w Czerniowcach bardzo dobrego przyjęcia, wydarzyły się jej tylko dwa wypadki, któreby pod pewnym względem można uważać za mniej szczęśliwe. Pierwszym z nich jest przedstawienie spłodzonego na Bukowinie dramatu pod tytułem: Świętojańskie robaczki, którego autor objawił więcej dobrej chęci niż dramaturgicznego saroir-faire. Wprowadza on między innemi na scenę coś nakształt klerykalnego dziennikarza polskiego, i każe c. k. oficerom od kawalerji, między którymi jest jeden Kroat, nawracać go do właściwszych pojęć o posłannictwie polskiego narodu. Przytem sztuka obfituje w sceny erotyczne, posunięte do takiej ostateczności, że tylko spuszczenie kurtyny zapobiega widokowi zbyt drastycznego ich rozwiązania.
Drugi wypadek dowodzi, że Rumuni przyswajają sobie nietylko naszą dramatyczną cywilizację, ale nawet nasze dramatyczne artystki. Dotknie to może boleśnie wielu miłośników ojczystej sztuki pięknej, o ile ta reprezentowaną jest przez piękniejszą połowę rodu ludzkiego, ale nareszcie potrzeba pogodzić się z rzeczywistością i przeboleć nie jedną stratę. Stało się: jakiś baron, którego nazwisko oczywiście kończyć się musi na ....aki, zaślubia pannę ** artystkę z towarzystwa pana Miłaszewskiego. Wieść złowroga, zwiastująca nam tę klęskę, rozbiegła się już od kilku dni po mieście naszem. Biedni my „Słowianie!“ Niemcy wzięli nam p. Giskrę, Rumuni pannę, brakuje nam jeszcze tylko, „dass uns noch die Schweizer den Schmidt' stehlen thäten“.
Nietylko we Lwowie, ale i w Krakowie znaleźli się złośliwi ludzie, którzy twierdzą, że pociąg towarzyski p. Osieckiego wywiózł ze Lwowa więcej żydów, udających się za interesami do Wiednia, niż uczestników na obchód w Rapperswyl. Gdyby się potwierdziła ta wiadomość — o czem wątpię — zmniejszyłoby się o wiele wysokie wyobrażenie, jakie powziąłem, o popularności szanownego przedsiębiorcy. Powiedziano raz bowiem, że popularnemu mężowi udałoby się wywieźć nierównie więcej ochotników na obchód narodowy aniżeli ich było w Poznaniu. Tymczasem chcą w nas wmówić, że zaledwie około 30 osób wyjechało ztąd do Rapperswyl! Ja zawsze jeszcze wierzę, że i żydzi porzucili zwykłe swoje zatrudnienia, by pod dowództwem p. Osieckiego udać się do Szwajcarji. Byłby to tryumf niepospolity, i zbijałby najlepiej twierdzenia naszych „Głosów z kraju“, że żydom trudno jest dźwigać brzemię podwójnego męczeństwa, Niema jeszcze dwóch lat, jak pewien mąż polityczny, odgrywający dziś znaczną rolę w swojem i przyjaciół swoich mniemaniu, nosił się z projektem, którego wykonanie byłoby pozbawiło żydów możności jechania do Szwajcarji. Projekt ten opiewał tak, że żydów najlepiej jest — wyrżnąć. Ale nadpełtwiański ten Faraon czy Wespazjan nie zdołał zebrać odpowiedniej liczby legionów do wykonania swego planu, żydzi ocaleli tą rażą, i dopiero w tym roku Głos Wolny zabił ich swoją obroną. Faraon zaś, pogrążony w egipsko-tromtadratycznych ciemnościach, przemyśla już tylko nad wytępieniem dziennikarzy lwowskich. Dla zdyskredytowania całego cechu, zapisał się do niego, a w środę wieczór o godzinie siódmej miało być nakoniec dane upragnione hasło do ogólnej rzezi wszystkich demokratycznie niestowarzyszonych sprawozdawców, korespondentów i kronikarzy, w sali posiedzeń Towarzystwa demokratycznego. Natychmiast po dokonaniu krwawego tego zamachu, Towarzystwo demokratyczne miało przemienić się w rodzaj konwentu, miano ogłosić swobodę szynkowania nieokrzesanej kartoflanki i ukształconych likierów, bez wynagrodzenia dla właścicieli propinacji, zawiesić wydawnictwo Gazety Narodowej i odebrać debit pocztowy wszystkim dziennikom zamiejscowym, z wyjątkiem Dziennika Warszawskiego, który w sprawie propinacyjnej idzie ręka w rękę z „Organem demokratycznym“. Według niepewnych informacyj, jakie mamy pod ręką, miał być ogłoszony także rząd prowizoryczny, którego skład nie jest nam znany. Słychać tylko, że departament oświaty publicznej chciano połączyć z redakcją Tygodnika Lwow., a tekę finansów powierzyć sekretarzowi pewnego Towarzystwa uczonego, który okazał się bardzo gorliwym w ściąganiu należytości od członków aż do wysokości kwoty, stanowiącej każdorazową jego pensję miesięczną. Plan nie udał się, bo naczelnika spisku w stanowczej chwili odstąpiła odwaga cywilna, jedyna, jaką posiadał. Ale co się odwlecze, to nie uciecze — poczekajcie tylko, wy publicyści większości! Najbliższy porządek dzienny Towarzystwa narodowo demokratycznego obejmować będzie następujące punkta:
1) Sprawozdanie w sprawie rezolucji, tyczącej się stosunku Galicji do innych ziem polskich, z uwzględnieniem programu księcia Czartoryskiego. Referent p. Groman.
2) Allokucja do sprawozdawcy Gazety Narodowej, z uwzględnieniem prawideł wyższego tromtadratycznego ukształcenia. Referent pan Malisz junior.
3) Uroczyste wyrzucenie za drzwi wszystkich indywiduów, niemiłych „Organowi demokratycznemu“. Referent p. Wasilij Knutów, mianowany ad hoc honorowym członkiem Towarzystwa.
4) Pochód tryumfalny redakcji „Organu demokratycznego“ za Żółkiewską rogatkę, przy oświetlieniu bengalskiem.
To się nazywa: „wyrabiać pojęcia“, o których twierdził Dziennik Poznański, że już je mamy. Niestety, nie mamy jeszcze pojęć demokratycznych! Zaledwie na piątem posiedzeniu Towarzystwa, i to przy braku kompletu, przypomniał nam doktor Karol Malisz, iż tytuł „doktora“ jest antidemokratyczny. Niemiecka i francuzka demokracja wyprzedziła nas w tej mierze. Posłuchajmy sprawozdania ze zgromadzenia demokratycznego w Wiedniu, które podaje korespondent Pest. Loyda:
Prezydent: Moi panowie! (głośne okrzyki: Tu niema panów!) Prez.: Obywatele! (My tu nie potrzebujemy obywateli!). Prez: Szanowne zgromadzenie! (My nie „szanujemy“ nikogo!) Prez.: Ludzie! (hałas i oklaski), daję głos człowiekowi Schnickowi.
Schnick (z trybuny): Protestuję najprzód przeciw formułce prezydenta: „daję głos“. On nie może mi dawać głosu, bo ja mam głos; jest to moje przyrodzone, nieprzedawnione prawo, prawo człowieka. (Grzmiące oklaski.) Następnie protestuję przeciw nazywaniu nas ludźmi. Kto nas uważa za ludzi, ten jest reakcjonistą. (Brawo!) My jesteśmy istotami jak inne istoty, żeby nie powiedzieć: stworzeniami, bo mówić o stworzeniach, byłoby uznawać istnienie jakiegoś Stwórcy. My byliśmy wszyscy od wieków, i wszystkie istoty były pierwotnie równe między sobą, ale tyrani (brawo!), arystokraci (jeszcze większe brawo!), popi (grzmiące brawo!), i takzwana inteligencja, wymyślili różnice między istotami. Nie uznajemy tych różnic, i póty nie będzie lepiej na świecie, póki nie ustaną sztuczne różnice między bratem człowiekiem a bratem n. p. ślimakiem! (Grzmiące brawo z jednej strony, a z drugiej okrzyki: Wyrzućcie go za drzwi!)
Prezydent: Zgromadzone istoty! Wolno jest wybić członka albo wyrzucić go za drzwi, ale nie wolno mówić o tem, bo to sprzeciwia się zwyczajom parlamentarnym. Istota Knurr ma głos!
Knurr: Zgromadzenie to ma cel....
Prezydent (przerywając mówcy): Zastrzegam się przeciw podejrzeniu, jakoby to zgromadzenie mogło mieć jaki cel! Kto to śmie utrzymywać? Czem daliśmy powód do takiej potwarzy? (Okrzyki: Tak, tak! Nie, nie! Wolność zdania! Za drzwi! pal go! milcz, człowiecze! Ty sam człowiek! Aj, aj, moje ucho! Patrol! Patrol! Gdzie jest komisarz policji?)
Prezydent oświadcza, że posiedzenie jest zamknięte, i dziękuje zgromadzeniu za położone w nim zaufanie i za wzorowe zachowanie się.
Nie śmiałbym utrzymywać, że korespondent Pester Loyda nie dodał nic ze swej fantazji do opisu tego posiedzenia, ale to pewna, że u nas „pojęcia“ jeszcze nie są tak wyrobione, jak za granicą, choć jesteśmy podobno na najlepszej drodze do osiągnięcia takiej doskonałości. Rozpoczniemy reformę od zniesienia tytułu doktorskiego i od wyproszenia za drzwi reprezentantów publicystyki, a potem pozostałe „istoty“ będą się „kudłać“ między sobą, póki najmocniej wykudłany nie zawoła o patrol i o komisarza policji.
Ażeby jednak Czas z tych kilku uwag, żartem wypowiedzianych, nie wyciągnął znowu na serjo wniosku, że Towarzystwo narodowo-demokratyczne we Lwowie dąży do obalenia „chrześciańskiego ustroju społeczności ludzkiej“, pospieszam dodać, że dotychczas w Towarzystwie tem, oprócz ludzi, spostrzeżono tylko bardzo małą liczbę „istot“ innych. Najnowsze czynności Towarzystwa okazały, że większość jego przystępną jest uczuciom największego umiarkowania w sprawach politycznych. Dobrzeby było, gdybyśmy byli mniej drażliwszymi na nazwy, które nam się nie podobają, albo na wywody, niemające praktycznego znaczenia. Poco to spierać się, czy Chrystus Pan był lub nie był demokratą? Każdy pojmuje demokrację po swojemu: organ krakowski widzi w niej czerwonego upiora, a „Organ demokratyczny“ środek na zebranie przymusowych abonentów. Obydwa organa mogły przekonać się, że są w błędzie, mianowicie co do stowarzyszonej demokracji lwowskiej.
Z Wołoszy zaniósł jeden z tamtejszych korespondentów do uszu opinii publicznej skargę na Kronikę lwowską, z powodu zrobionej przezemnie uwagi, że korespondenci owi wobec ludności miejscowej przemawiają nieraz tonem, przypominającym arogancję, z jaką dzienniki niemieckie podnoszą tutejsze swoje kolonie do znaczenia odnóg ojczyzny wielko-germańskiej. O ile miło nam jest, że ziomkowie nasi, osiedleni na Bukowinie, odznaczają się tam inteligencją i że przechowują w nielicznem swem gronie patrjotyczne uczucia polskie, o tyle pragnęlibyśmy, aby deklamacje o jakiejś specjalnej misji cywilizacyjnej nie wywołały niechęci między ludnością miejscową. Powiadają raz, że Bukowina niema żadnej narodowości, a potem mówią znowu o stronnictwie narodowem rumuńskiem, i przeciwstawiają je z Polakami jako dwa nieprzyjazne obozy: — otóż właśnie tego przeciwstawienia, radzibyśmy nie widzieć. Nie czyńmy drugim tego, co nam jest niemiłe. Nie pojmujemy patrjotyzmu tak jak Niemcy i Moskale, nie upatrujemy go we wdzieraniu się w obce granice. Tyle mamy do czynienia, byśmy na własnej ziemi ochronili narodowość naszą od zagłady! Cały patrjotyzm moskiewski zasadza się dziś na tem, by zmoskwicić ziemie polskie; cały patrjotyzm niemiecki w Wiedniu wytęża się, by zniemczyć co mu tylko wpadnie pod rękę. Jak obrzydliwemi są do czytania dzienniki moskiewskie, które niczem nie są zajęte, jak tylko środkami wytępienia polszczyzny, albo wiedeńskie pełne wycieczek przeciw Czechom! Rządy znęcają się środkami administracyjnemi, a publicyści jadem swojej złości nad nieszczęśliwemi ludami, skazanemi na męczeństwo. Oczywista rzecz, że stosunek między nami a Rumunami dalekim jest od wszelkiej anologii z tamtemi, ale nierozważnie wypowiedziane słowo może czasem stać się powodem kwasów i niechęci. To chcieliśmy wypowiedzieć, pisząc przeszłej niedzieli o tym przedmiocie Nie nasza wina, że nas rozumieć nie chciano.
Mamy teraz dnie samych powitań. Witamy teatr nasz, wracający z letniej na Wołoszę wyprawy, witamy powracających do domu uczestników obchodu w Rapperswyl, i witamy, po długiem niewidzeniu, szanownych posłów sejmu krajowego, w chwili otwarcia najciekawszej, jak dotychczas, sesji parlamentu galicyjsko-lodomeryjskiego.
Z wszystkich tych powitań najczulsze, położyłem na pierwszem miejscu. Nie chcę rozrzewniać siebie i czytelników łzami radości, którebyśmy musieli wylewać, zastanawiając się nad niespodzianie prędkim powrotem teatru do Lwowa, obliczając piękniejszą część hufców Talii i nabywając pewności, że nie ponieśliśmy żadnej a żadnej straty. Szczęśliwszy od króla Olbrachta, p. Miłaszewski powrócił z nieprzerzedzonemi szeregami. Mówią, że Rumuni srożyli się nieco, ale potem — dali pokój. I dobrze zrobili! My, jak Grecy, nie damy sobie wydrzeć bezkarnie żadnej Heleny. Niechnoby się który był ośmielił, a Czerniowce, jak niegdyś Troja, uległyby były długiemu oblężeniu! Znalazłby się był „popularny“ Agamemnon, któryby był poprowadził nasze zastępy. Wiem nawet, ktoby był w takim razie wypełnił funkcje Ajaksa, Diomeda, Achilla; wiem może, ktoby był został — Menelausem. Ale dosyć tej przypuszczalnej Iliady; znam młodych i starych kawalerów, którzy gotowi w tych niewinnych reminiscencjach z Homera upatrzyć jakie aluzje do siebie i uczynić dla referenta Gazety Narodowej pobyt w teatrze tak niebezpiecznym, jak pobyt w sali Towarzystwa narodowo-demokratycznego. Heleny wróciły do ognisk domowych, Menelausowie pełnią, swoje obowiązki w pokoju, a Parysy bukowińscy połykają ślinkę z daleka. Bella gerant alii, tu felix Galicia.... nie mogę skończyć, bo nie wiem jak tromtadrata ma in imperativo.
Cytacje łacińskie mają w sobie zawsze coś niebezpiecznego, dlatego też pewien literat w Krakowie cytuje Plauta i Cycerona — po niemiecku. Tenże sam po niemiecku tylko cytuje Szekspira, podczas gdy u nas nawet Schyler bywa tłómaczony z francuzkiego. Otóż właśnie przychodzi mi na myśl jeden taki niemiecki cytat z Szekspira: Es ist etwas faut im Staate Dänemark. Rzecz godna uwagi, że cytat ten wlazł mi do głowy wczoraj w południe na galerji sejmowej. Miałożby to być jakieś przeczucie, jakieś złe omen? Nic się przecież nie stało niepokojącego, i owszem, było nawet nieco pochwał i wyrazów zaufania — w mesażu rządowym, — sejm nasz, jeżeli się będzie dobrze sprawował, ma szanse otrzymać pierwsze premium e moribus. I znowu ta przeklęta łacina! Przypomina mi ona popisy dawniejsze w gimnazjach, przy których od parwy do retoryki mianowano co roku jednych i tych samych premiantów, aż po sześciu latach, na „fizyce“ i „logice“ pokazało się, że premianci byli gruntownymi hebesami. Pamiętam i to także, że my, upośledzeni przy klasyfikacji, nie lubiliśmy tych premiantów, a gdy niejeden z nich odznaczał się zbyt uprzedzającą potulnością dla p. profesora, otrzymywał zwykle przydomek „fagasa.“
Dotychczas nie mogę pojąć, zkąd mi przyszły wszystkie te studenckie wspomnienia na galerji sejmowej, podczas gdy właśnie powinien był przypominać mi się n. p. senat rzymski albo coś podobnego. Złote łańcuchy i krzyże księży arcybiskupów błyszczały tak uroczyście, broda posła Borkowskiego wyglądała tak poważnie, torysowie krakowscy i wigowie lwowscy mieli miny tak skupione i namaszczone, że patrząc na to wszystko, można było przecież myśleć o czemś innem, niż o eminencjach lub trójkach, które nam niegdyś dawali księża jezuici i bazylianie. Nie można przecież było oczekiwać, że komisarz rządowy wywoła tego lub owego i wręczy mu czerwono oprawną książkę ze złoconym napisem: Zur Belohnung, albo że ksiądz Kaczała wetknie księdzu Pawlikowi Sprachzeichen do ręki, by nie kaleczył tak niemiłosiernie ruszczyzny. Ale już to taka jest pobieżność i niegruntowność u tych fejletonistów, jak słusznie zauważał książę Adam Sapieha, że najwznioślejsze rzeczy, ot n. p. kwestję kopalń w Kałuszu, traktują lekko i profanują je swojem dotknięciem. Skoro więc to jest wadą całej korporacji, do której należę, dlaczegożbym ja nie miał folgować wybrykom wyobraźni, o którą tak trudno teraz, jak świadczy nasza poezja? Dlaczegożbym ja miał mitrężyć się gruntownem zgłębianiem objawów życia parlamentarnego, choć troska propinacyjna legła na czole posła Bocheńskiego, choć widmo zżydowienia kraju zasępia oblicze księcia Sanguszki, choć jeden i drugi z pp. delegatów rajchsratowych męczy się w cichości nad pytaniem, jak tu wytłumaczyć profanom, że zrobił w Wiedniu wszystko jak najlepiej, że upominał się jak najenergiczniej o koncesje dla kraju i jak najzręczniej korzystał z każdej sposobności, by je otrzymać. Rzecz aż nadto widoczna, że panowie ci męczą się daremnie: propinację trzeba będzie czemprędzej sprzedać, żydów wyemancypować, a krajowi zostawić to smutne przekonanie, że wszystko mogłoby było pójść trochę lepiej, choć Towarzystwo demokratyczne powzięło już uchwałę w duchu przeciwnym. Dlatego też wracam do pierwszego mojego cytatu: Es ist etwas faul im Staate Dänemark — to jest po polsku: „Coś się popsuło w Przedlitawskiej maszynie rządowej“. Jedno z kółek zaczyna skrzypieć i nie obraca się już tak dobrze, jak pierwej. Potrzeba by to kółko dobrze posmarować, jeżeli cała skomplikowana maszyna niema stanąć na miejscu. Studenci nie chcą słuchać pana profesora, es gibt viele „Schwätzer“ — nie będzie eminencji e moribus; cała klasa zasługuje na naganę i napomnienie.
Gdybym był marszałkiem sejmowym, kazałbym najprzód dr. Smolkę, dr, Zyblikiewicza i p. Krzeczunowicza zapisać do Schwarcebuchu za to, że zaalarmowali spokojny świat przedlitawski, występując nagle jako skrajna opozycja. Galerje, jak zwykle, przyłączyły się do nich, i przyjęły oklaskami wniosek dr. Smolki, żądający cofnięcia uchwały sejmowej z dnia 2. marca r. z. W tym więc wypadku, nie można powiedzieć, że dr. Smolka, uczepiwszy się ogona rozhukanego konia, dał mu się unieść — owszem uniósł on innych za sobą. Ale czy dr. Smolka daje się unosić, czy sam porywa drugich, rzecz zostaje zawsze bardzo irytującą. Jakiś rodzaj zgrozy malował się na twarzach większości reprezentantów kraju, a książę marszałek groził, że zamknie.... posiedzenie, jeżeli się galerja nie uciszy. Tylko włościanie i księża zachowali wzorową obojętność.
Przyszłe posiedzenie wykaże zapewne więcej jeszcze takich charakterystycznych objawów — nie omieszkamy zdać z nich sprawy w Kronice, ilustrując tym sposobem zwykłe sprawozdania z posiedzeń sejmowych. Uwaga powszechna zwrócona jest w tej chwili na to, co się dzieje w sejmie; jedna tylko panna Gallmeyer jest w stanie rozdwoić zajęcie pewnej części publiczności i skierować je ku sobie.
Ale, ale — zapomniałbym prawie donieść, że poseł Borkowski wydrukował oświadczenie w sprawie listu swego, ogłoszonego w moskiewsko-polskim Słowianinie. Pan hrabia, który lubi zwykle chwalić się sokolim, i więcej niż sokolim, bo proroczym wzrokiem — przyznaje się nagle, że czasem niedowidzą, tak, jak pierwszy lepszy z krótkowidzących polityków galicyjsko-lodomeryjskich. Otóż dowiadujemy się, że pan hrabia w skutek tej niedoskonałości wzroku swego politycznego nie dojrzał w programie Słowianina tego, co widziały nietylko dzienniki, ale nawet małe dzieci, które skończyły pierwszy kurs nauki czytania. Gdyby p. hrabia nosił okulary, jak poseł Krzeczunowicz, nie byłby owym listem trącił o opinię kraju i swoich wyborców, jak o słup nosem. Ale stało się, i przynajmniej w cztery tygodnie po fakcie dokonanym dowiedzieliśmy się, że Słowianin nie jest organem przybocznym posła obwodu Samborskiego. P. hrabia nie Moskwę, ale Słowiańszczyznę uważa jako port wygodny, do którego będziemy mogli zawinąć, skoro nam się sprzykrzy być Polakami. Gdy nam się to nigdy nie sprzykrzy, więc uwalniamy pana hrabiego od obowiązków hetmana, przez sam już wzgląd na krótki wzrok jego, i poszukamy sobie drogi bez jego sternictwa.
Nie byłby zresztą literat p. Borkowski tem, czem jest, to jest, korsarzem w polemice, gdyby się nie był odwzajemnił Gazecie Narodowej za to, iż wydrukowała wystosowaną do niego, nieco natarczywą interpelację jednego z wyborców Samborskich. Wyborca pytał przerażony, czy p. hrabia doprawdy pochwala program moskiewski — a p. hrabia odpowiada, że Gazeta jest organem moskiewskim! Zaatakował nas tu p. hrabia na polu, na którem mamy stanowczą przewagę nad nim, a to tak dalece, że nie potrzebujemy wcale bronić się przeciw temu zarzutowi, bo nie pochwalaliśmy nigdy nic moskiewskiego, podczas gdy panu hrabiemu wydarzył się ten przypadek, i p. hrabia widział się zniewolonym tłumaczyć się publicznie, że była to tylko nierozwaga z jego strony. Musiało to być coś bardzo w oczy bijącego, skoro nietylko wyborca, korespondujący do Gazety Narodowej, ale nawet cały zastęp przyjaciół posła Borkowskiego w „Organie demokratycznym“ uważał za potrzebne prosić go o „wyjaśnienie“. Zagadnięty ze wszystkich stron, p. hrabia „wyjaśnił“ rzecz w sposób, któryby przyniósł zaszczyt talentom krasomówczym najbieglejszej w ustnych rozprawach damie, trudniącej się en détail sprzedażą pietruszki na przedmieściu Krakowskiem, czyli, jak raczy wyrażać się p. hrabia, najwięcej pyskatej przekupce. Ażeby nie pozbawić czytelników naszych sposobności poznania dzisiejszego stylu autora Parafiańszczyzny, podajemy im tu antologię z tego najnowszego płodu jego muzy:
— Pan hrabia dowiedział się wprawdzie, że „Narodówka“ dopuszcza się w przedmiocie jego listu różnych pajacowskich fyrtanin,“ ale „nie widział potrzeby stawania przed kratki w skutek wyzywającej hałaśliwości gazety, sponiewieranej przez wszystkie rodzaje plugawego wyuzdania.“ — Gazeta miała wprawdzie już raz przyjemność polemizowania z panem hrabią, ale czyniła to bez tak energicznych zwrotów mowy, mimo to pan hrabia, jak widać, pamięta jej to bardzo dobrze. Jakichże-to niemożliwych ideałów grubiaństwa byłby dosięgnął pegaz Cymbalady, gdyby n. p. Gazeta była nazwała niektóre niespodziane fajerwerki pana hrabiego „pajacowskiemi fyrtaninami!“ Dykcjonarz polski, węgierski i moskiewski nie byłby wystarczył p. hrabiemu do napisania odpowiedzi. A jednak, co uchodzi p. hrabiemu, powinnoby uchodzić i demokratycznej Gazecie. Ale dosyć tego, — p. hrabia sam, wykrzyczawszy się do woli — kończy tą piękną sentencją: „Rozsądny patrjotyzm nie szuka odwetu, jak przekupka, w zelżywem szkalowaniu.“ Gdyby zamiast słów: „rozsądny patrjotyzm“ substytuowano w powyższej formułce nazwisko szanownego posła Samborskiego, brzmiałaby ona tak: „Leszek Dunin Borkowski nie szuka odwetu, jak przekupka, w zelżywem szkalowaniu.“ Czytelnicy raczą osądzić, o ile sentencja, tak przeistoczona, byłaby prawdziwą.
Polityka wlokła się bardzo leniwo przez cały tydzień, a we czwartek wynaleziono jakieś święto, w skutek którego puszczono ją w trąbę na dobre. O ile na tem stracili pp. korespondenci różnych dzienników zamiejscowych, o tyle zyskała nauka. Tak jest, nauka! Czwartkowa przerwa w posiedzeniach sejmowych dozwoliła bowiem „ukształceńszym“ członkom Organu demokratycznego poświęcić kilka chwil poważnym pracom naukowym, a rezultatem tego było odkrycie, in aeternam rei memoriam zapisane w nr 179 tegoż Organu, na stronicy trzeciej, w piszczałce czyli szpalcie 1szej u dołu. Jest to rzecz o „dziwolągach“, pokazywanych na placu Gołuchowskich, między któremi znaduje się Albinos. Jakiś Humboldt narodowo-demokratyczny wyraża się o tem igrzysku natury, że „jego biały i nadzwyczaj delikatny włos nie jest bynajmniej falsyfikatem, ale właściwością takzwanych albinosów czyli białych murzynów, zamieszkujących okolice Paraguay.“ (Cytat dosłowny.) Dotychczas, jeszcze żadne Towarzystwo naukowe, krajowe, ani zagraniczne nie przysłało dyplomu na członka honorowego znakomitemu sprawcy tego, pod każdym względem piramidalnego odkrycia, i z tego powodu opóźnił się fakelzug, który na cześć jego wyprawi niezawodnie stowarzyszona demokracja narodowa lwowska. Jeżeli w Sevilli postawiono pomnik Kolumbowi, jeżeli nazwiska, jak Vasco de Gama, Ferdynand Magellan, Drake i Cook opromienione są sławą, dlaczegóżby wdzięczny naród demokratyczny nie okazał uznania zasługom literaty, który nie ruszając się od stolika, zrobił tak znakomite odkrycie, i założoną przez jezuitów republikę południowo-amerykańską zaludnił dziwolągami, z których każdego można pokazywać za pieniądze?
Są jednak rzeczy na niebie i w „okolicach Paraguay“, o których nie śniło się naszym demokratom. Któżby to był np. przewidział, że odstąpią tak prędko od rezolucji, uchwalonej przez p. Gromana, i stopniowo zbliżą się do programu, który raz w „Kronice Lwowskiej“ miałem zaszczyt przeciwstawić owej relozucji? Dotychczas jeszcze wprawdzie Organ Demokratyczny śmiałością i jasnem sformułowaniem swoich żądań nie wyrównał owemu programowi, ale gdy w ubiegłym tygodniu dwa razy zmieniając swoje zamiary co do stanowiska Galicji, zrobił dwa stanowcze kroki naprzód, jest nadzieja, że do czternastu dni postąpi o tyle, że będziemy mogli nadal iść ręka w rękę. Żal mi tylko Czasu, który wysila się niepotrzebnie na zbijanie rozmaitych twierdzeń, zapatrywań i wywodów Organu demokratycznego: nim numer tego organu dojdzie do Krakowa, i nim ztamtąd nadejdzie gruntowna i poważna refutacja Czasu, już szybki postęp demokracji narodowej uczynił wszelkie zarzuty zbytecznemi i zadawnionemi, a nowy program nowe zadał ciosy zdrowemu rozsądkowi „przeciętnemu“, o ile tenże reprezentowanym jest w królestwach Galicji i Lodomerji wraz z wielkiem księztwem Krakowskiem.
W ogólności, Czas wyświadcza Organowi demokratycznemu bardzo wiele zaszczytu: najprzód traktując na serjo każdorazowy jego program, a potem uważając go w istocie za organ Towarzystwa narodowo-demokratycznego we Lwowie, i za dziennik z gruntu opozycyjny. Ani jedno, ani drugie nie jest prawdą. Towarzystwo narodowo-demokratyczne wyparło się uroczyście Organu demokratycznego, — a jeżeli „opozycja“ znalazła w nim orędownika, to nie winno temu wewnętrzne usposobienie, winien tylko — ktoby to myślał! — książę marszałek krajowy. Był czas, w którym nanastręczała się księciu doskonała sposobność pozyskania sił publicystycznych Organu demokr. dla polityki umiarkowanej, chodzącej na palcach i nie wyzywającej laski marszałkowskiej do zbyt energicznego upomnienia „galerji o spokój“ — mówią bowiem, że wydawca Organu nad organami submitując się JO. księciu panu, przedkładał mu, jako stawiając pierwsze kroki w ciernistym zawodzie dziennikarskim, pragnąłby ź duszy kierować się radami męża, tak wytrawnego, poważnego i zasłużonego, jak JO. książę marszałek. Ale niestety, książę odparł tylko, iż „nie pragnie stosunków z żadnym dziennikiem“ a odmowna ta odpowiedź pchnęła wydawcę i Organ na bezdroża opozycyjne. Pakt ten wskazuje aż nadto dobitnie, że Organ, o którym mowa, w głębi ducha swojego nie jest bynajmniej tak złym, ulicznym i rewolucyjnym, by exorcyzmata Czasu były tu na swojem miejscu. Organ ten wraz z przynależną do niego częścią „Ulicy“ odgrywa w dzisiejszym ruchu opozycyjnym rolę pewnego szarego szczura, który siedział na belku w dzwonnicy, gdy dzwoniono na sumę, a później chwalił się przed swojemi dziećmi: „Patrzcie, ile to ludzi zbiegło do kościoła, — to ja dzwoniłem na to kazanie!“
Odwołuję się na świadectwo dr. Smolki, który zapewniał tak uroczyście, że Organ demokratyczny nie dzwonił na ostatnią jego mowę. Mowa ta, która pod koniec tygodnia ożywiła nieco powszechną uwagę dla spraw publicznych, wywołała nader ciekawą „niemą grę“ między częścią publiczności, zgromadzonej na galerjach, a laską księcia marszałka. Ile razy laska spostrzegła, iż galerja ma ochotę dawać oklaski, poczynała się ruszać, a galerja ze swej strony uspokajała się natychmiast. I to nie bez kozery, mówiono bowiem, że w razie rewolucyjnej presji ze strony galerji, sejm ma być przeniesionym ze Lwowa do Łańcuta, jako do właściwego środkowego punktu całego kraju, będącego oraz własnością JE. pana ministra rolnictwa. W takim razie nie pozostawałoby Towarzystwu narodowo-demokratycznemu nic, jak tylko spakować swoje lares et penates, mianowicie: wąsy dr. Smolki, rezolucję p. Gromana, akt zwołujący zgromadzenie ludowe i akt odwołujący tę uchwałę; jakoteż sławny ów „ogon“ o którym dotychczas niewiadomo, kto go się trzyma, i przenieść się z tem wszystkiem do Łańcuta, gdzie ku największej szkodzie wszystkich właścicieli propinacji, JE. pan minister fabrykuje rozmaite słodzone likwory, stanowiące, według Organu demokratycznego, kryterjum „ukształcenia“ naszego kraju.
Zresztą, mylnem jest mniemanie, jakoby na galerji sejmowej reprezentowaną była tylko „Ulica“. Większa część widzów i słuchaczy należy raczej do tej części publiczności, którą dr. Smolka nazwał „Promenadą“, t. j. do tych szczęśliwych śmiertelników, którzy ani wiedzą, dlaczego, poco i o czem sejm radzi, ani tego wiedzieć nie pragną. Jak na każde inne widowisko, przychodzą patrzeć na posiedzenia sejmowe. Osobliwie odnosi się to do pań, z których każda, stosownie do wymagań mody, zajmuje tyle miejsca, co dwóch przynajmniej mężczyzn, a rozumują za czterech. — Proszę pana, kto to tam siedzi w pierwszej ławce? — To p. Hubicki. — A ten drugi? — To p. Leszek Borkowski. — Jakie oni mają podobne brody! — Zaraz widać, że należą do tego samego stronnictwa. — A kto jest ten, co mówi teraz? — To książę Sanguszko. — Et! taki stary! —
Jest to jeszcze najbardziej polityczna część rozmów, które można słyszeć na galerji sejmowej, i które utrudniają sprawozdawcom słyszeć to, co się mówi na dole. Dodawszy do tego skrzypienie drzwi, hałas sprawiany przez wchodzących i wychodzących, nakoniec sprzeczki publiczności z bileterami, można mieć dobre wyobrażenie o przyjemności, jaką sprawia spisywanie sprawozdań dziennikarskich wśród ścisku i gorąca, panującego na galerji. Mówią, że i na dole możnaby czasem nasłuchać się rozmów, zawierających niemniej głębokie poglądy polityczne, jak na galerji. Reprezentant rządu zbliża się do grupy posłów włościańskich ze wschodniej części, kraju, i przedstawia im dobrodziejstwa nowych urządzeń autonomicznych i t. p. — Ta tak, rzecze jeden z posłów — koby ino Hospod' Boh daw doszczu, bo toho kończe tra dla naroda!
Rząd w osobie swego reprezentanta musiał być nader rozrzewniony uwagą, jak mało narodowi temu potrzeba do zupełnego szczęścia. Program ludowy, zredukowany do tak skromnych życzeń powinienby demokracji narodowej dać wiele do myślenia. W razie rozwiązania sejmu, o którem mówił dr. Smolka, nowe wybory z własności wiejskiej wydadzą posłów, domagających się już tylko deszczu, po którym wyrosną grzyby do barszczu demokratycznego, zgotowanego przez dr. Smolkę. W razie zaś rozpisania wyborów bezpośrednich, grzyby wyrosną same przez się, i cała nasza opozycja pójdzie na huby. Ktośby wtenczas zasłużył na order, przeznaczony dla p. Zyblikiewicza.
Dalej widzący politycy, uliczni i nieuliczni, twierdzą uporczywie, że nie zajdzie żaden z tych przewidywanych, okropnych wypadków, — dowodzą nawet, że wniosek dr. Smolki nie jest wcale tak opozycyjnym, jak się wydaje. Prezes Towarzystwa narodowo-demokratycznego uznaje ustawy zasadnicze, i żąda odwołania delegacji w tym jedynie celu, by nadal, skruszywszy butę Niemców, kraj mógł traktować z nimi na korzystniejszych warunkach, t. j. wysłać na nowo delegację z lepszemi szansami powodzenia, niż w roku przeszłym. Wszystko to jest jeszcze dosyć vefassungstreu, i Niemcy, przypatrzywszy się przez okulary całemu wnioskowi wraz z motywami, przestaną się gniewać. Jurydyczny początek mowy dr. Smolki jest wodą na ich młyn konstytucyjny, a fejletonowe zakończenie tej mowy nie obchodzi ich wcale.
Co im do tego, kto w Towarzystwie demokratycznem lwowskiem jest „rozhukanym koniem“ a kto „ogonem“? Albo co im to przeszkadza, że chorzy w Szczawnicy, w chwili wolnej od cierpień fizycznych, użyczyli moralnego swego poparcia odwołaniu uchwały sejmowej z dnia 2. marca 1867? Uwierzą oni chętnie, że dr. Smolka nie chciał im zrobić figla, bo w istocie wypłatał on figla tylko tym, którzy sarkali na delegację i pociągali ją do odpowiedzialności za jej czynności w Wiedniu. Dr. Smolka wnioskiem swoim utworzył konduktora, po którym mogą ześliznąć się nieszkodliwie wszystkie gromy, zawarte w wniosku dr. Zyblikiewicza, jako to: nieuznanie ustaw grudniowych, potępienie delegacji, iż przed uchwaleniem tych ustaw nie opuściła Wiednia i t. p. Sejm wysłał delegację w myśli, że ona mu stanie za adres, wyrażający życzenia kraju; delegacja zaś wzięła udział w uchwaleniu ustaw, wprost przeciwnych tym życzeniom. Mogło to spowodować burzę, ale znalazł się Franklin, który wynalazł konduktora na pioruny sejmowe. Tak rozumuje ta część „Ulicy“, która nie brała udziału w fakelcugu i nie podpisała petycji demokratycznej.
W okolicy Paraguay, zamieszkanej, jak wiadomo od tygodnia czytelnikom naszym, przez Albinosów czyli murzynów białych, toczy się w tej chwili nader zacięta walka z Brazylijczykami. Mówią, że naczelny wódz Paragwajczyków przygotował jakiś nader sprytny, tajemny plan, z którym jednakże wyjedzie dopiero w ostatniej chwili, a to z obawy, by Gazeta Narodowa intrygami swojemi przed czasem nie sparaliżowała jego projektów. Odkąd atoli sławny tajemny plan zwycięzcy z pod Gdowa zrobił owe niezmierne fiasco pod Sadową, publiczność paragwajska i brazylijska okazuje się nader niedowierzającą pod względem podobnych sekretów strategicznych, i można wątpić, by wiadomość o niespodziance, przygotowanej przez wodza paragwajskiego, napełniła kogokolwiek otuchą i wiarą w powodzenie. Wódz paragwajski liczy zresztą zupełnie na swoje dawne szczęście żołnierskie, zupełnie jak jenerał Benedek.
Podczas gdy takie wielkie wypadki przygotowują, się za oceanem Atlantyckim, nad brzegami Parany i innych przypływów rzeki Srebrnej, u nas tu nad Pełtwią i nad stawem Pełczyńskich zanosi się na rzeczy, niemniej ważne. Onegdaj „większość“ przerażona została (zmyślonem oczywiście) doniesieniem, pochodzącem z kuźni nowin brukowych Dz. Lw., iż dr. Smolka ma także jakiś ukryty, nieznany dotychczas program, ale wystąpi z nim dopiero w ostatniej chwili i zmasakruje do reszty tych przeciwników swoich politycznych, którzy do owego czasu ostoją się jeszcze wobec piorunów Organu nad Organami. Trzeba bowiem wiedzieć, że od dwóch tygodni na horyzoncie tromtadratycznym błyska i grzmi nieustannie, tak dalece, że Czas, nieoswojony z fenomenami meteorologicznemi tego rodzaju, uważał za potrzebne rozpiąć swój najkonserwatywniejszy deszczochron nad królestwem Galicji i nad wielkiem ks. Krakowskiem, z obawy, by ulewa i grad nie zniszczyły pięknego plonu, zasianego w grudniu 1867 r. — Strach to niczem nieusprawiedliwiony, i świadczy jedynie o słabych nerwach organu krakowskiego. Zbiorowy rozum naszego kraju, czyli, jak mówią demokraci lwowscy, naszej „opozycji“, nie dokazał wprawdzie jeszcze żadnych cudów, ale można zawsze być pewnym, iż dotrzyma on placu zbiorowej głupocie tromtadratycznej, bez pomocy zaklęć i egzorcyzmatów Czasu. Dziennik poważny kompromituje się, polemizując na serjo z tak mizernym przeciwnikiem: — poco się zżymać tam, gdzie ledwie śmiać się warto? Cóż w tem nadzwyczajnego, że w mieście, mającem sto tysięcy ludności, znalazło się około sześćdziesięciu albo i stu amatorów pogadanek politycznych, którzy swoje niewinne gawędki nazywają szumnie „posiedzeniami Towarzystwa narodowo-demokratycznego!“ Gdyby całe to Towarzystwo przejęte było rzeczywiście jakiemiś bardzo skrajnemi zasadami, jeszczeby nie można uważać go za ważny czynnik polityczny, a tem mniej można to czynić, gdy większość Towarzystwa składa się z umiarkowanych. Kilkunastu pędziwiatrom i bankrutom politycznym przewróciło się w głowach, a dziennik, troskliwie przestrzegający sztywnej swojej powagi, kładzie to na karb całego Towarzystwa i rozprawia się z każdym ich śmiesznym pomysłem tak zawzięcie, jak gdyby, szukał sposobności przekonania obojętnych słuchaczów, iż ma zdanie, nierównie wytrawniejsze i logiczniejsze. Doświadczenia lekarzy, mających do czynienia z chorobami umysłowemi, stwierdzają, że dyskusja nie przydała się na nic w takich razach. Chory, któremu przywidziało się, że jest n. p. Chrystusem, nie da się przekonać choćby całemu zgromadzeniu doktorów teologii. Ta tylko jedna zachodzi różnica między warjatami, stowarzyszonymi u Pijarów, a stowarzyszonymi gdzieindziej, że tamci nawzajem poznają się na swoich bredniach. Ten, który ma siebie za Chrystusa, ostrzega, by nie brano na serjo fiksacji jego kolegi, mniemającego, iż jest Aleksandrem Wielkim: „Nie wierzcie mu, bo to warjat — wszak Aleksander Wielki umarł 330 lat przed mojem narodzeniem, które nastąpiło za panowania rzymskiego cesarza Tyberjusza!“ Podczas gdy ci nieszczęśliwi miewają tedy jeszcze błyski zdrowego rozsądku co do przywidzeń swoich kolegów, nieda się to powiedzieć o tych chorych na umyśle, którzy chodzą po świecie z nieogolonemi głowami. Uznają oni nawzajem swoje dziwactwa i wielbią je, jakby największą prawdę. Chory, który myśli, że jest dziennikarzem, wspomina z uwielbieniem o towarzyszu moralnej swojej niedoli, który ma siebie za Rejtana. Inny znowu ubrdał sobie, że jest prorokiem, wyciąga dłonie jak papież i błogosławi tamtym obydwom.
Zawsze to swój znajdzie swego. Ot i pewien były poseł, któremu zdawało się, iż prędzej lub później wyjdzie na Rejtana, znalazł Organ demokratyczny, w którym wydrukował mniemaną historję mniemanych swoich zapasów z mniemanymi przeciwnikami politycznymi. We wszystkich tych halucynacjach, Gazeta gra oczywiście rolę duszącego upiora — ale nie mogąc tym panom zaaplikować niezbędnej im zimnej kąpieli, zrzec się musi wszelkiej próby przekonania ich dowodami i wywodami logicznemi. Są głowy i czaszki, tak dobrze blindowane, że raczejby można zatopić monitora za pomocą zwykłej baterji polnej, aniżeli zrobić wyłom w owym pancerzu moralnym pociskami najpotężniejszego wagomiaru logicznego. Szkoda prochu i fatygi.
Na przedmieściu Stryjskiem opowiadają, że kolega mój, kronikarz codzienny, bombardując od niejakiego czasu szanowny urząd budowniczy miejski, w czem i ja mu według sił moich pomagałem, natrafił przecież na jakieś słabe miejsce w pancerzu municypalnym i nie wystrzelał swej amunicji nadarmo. Nie wiem, czyli to można przypisać artyleryjskim zdolnościom mojego kolegi, ale to pewna, że przedmieście powyżej wymienione, wbrew wszelkim tradycjom budownictwa miejskiego, nagle obdarzone zostało względami władzy, która dotychczas bardzo po macoszemu z niem się obchodziła. Już od jakiegoś czasu krążyły tam głuche wieści, że zanosi się na coś wielkiego, zwożono fury kamieni i robiono inne tajemicze przygotowania, aż nagle pewnego poranku, rydle, motyki i młoty rozpoczęły cywilizacyjną pracę i w krótkim czasie stanął wzdłuż prawej strony ulicy Stryjskiej piękny i równy chodnik kamienny. Dzieło to, swojego czasu uważane jako niemniej trudne od kolei przez Semmering, albo przez Mont-Cenis, będzie pomnikiem postępowych dążności naszych władz gminnych, pomnikiem kamiennym, a więc trwalszym od owych tyk drewnianych z niemieckiemi napisami: Kinder-Rasen, świadczących o niewygasłem w sercach urzędu budowniczego poczuciu jedności przedlitawskiej. A więc od ulicy św. Mikołaja, aż do ulicy prowadzącej do stawu Pełczyńskich, wznieśmy po prawej stronie przedmieścia Stryjskiego okrzyk: „Niech żyje urząd budowniczy!“ — nie zważając na to, co powie lewa strona i wszyscy inni malkontenci miejscy.
Ja, und die Gallmeyer soll leben! — dodajmy jeszcze, ażeby uczynić zadość względom politycznym na jedność i całość monarchii. Odkąd artystka ta gości w naszem mieście, wszelka opozycja przeciw ustawom grudniowym jest, ubezwładnioną. Towarzystwo narodowo demokratyczne nie mogłoby zebrać kompletu wieczorem, bo większa część członków jest na przedstawieniu Wiener G'schichten i Gebildete Köchin — a w dzień ci sami członkowie zajęci są troską o bilety do teatru, albo o zarobienie pieniędzy na te bilety. Główny interes opozycji i stronnictwa „guwernemantalnego“ koncentruje się około Die schöne Helena: Mniej daleko zajmują się tem, jak dalece ks. Pietruszewicz odsłonił swoje zdanie co do jedności języka piśmiennego małoruskiego z wielkoruskim, aniżeli tem, jak dalece Ona raczyła odchylić swoją tunikę w chwili, gdy po wykradzeniu przez Parysa wołano ją po raz dwudziesty, by się przekonać, że jeszcze jest we Lwowie. Mówią, że panna G. okazuje się otwartszą od posłów świętojruskich i nie ukrywa swoich arrière-… pensèes, jak oni.
Pan F. R. wziął na siebie obowiązek wyręczania mię co do kroniki sejmowej, mógłbym więc nie tykać wcale tego przedmiotu, gdybym się nie poczuwał do obowiązku sprostowania zapatrywań szanownego kolegi mojego na czynności pewnego posła z obwodu brzeżańskiego. Szanowny poseł dopiero od 7 lat zasiada w sejmie, i chodzą pogłoski, że po tych siedmiu latach nieurodzajnych nastąpi siedem, obfitych w różnego rodzaju wnioski, mowy i poprawki, a więc sąd p. F. R. był przedwczesnym. Zresztą potomność osądzi, czy lepszą cząstkę wybrał poseł C., który milczał, czy też niektórzy koledzy jego, którzy zbyt często mówili. Gdyby n. p. radca Kowalski nie zabierał głosu, świat nie dowiedziałby się nigdy, że p. radca nie umie po rusku, nie powtarzanoby o nim wierszów Mickiewicza:
Że to jedynie zwykł robić, co umie.
P. radca nie stwierdza bynajmiej tego rymowanego przysłowia. Jakkolwiek bowiem jest mężem wyższym, tak co do wzrostu, jak i co do swojej Diätenklasse, wyższym na każdy sposób, jako konsyliarz, od podrzędnych sekretarzy, adjunktów i askultantów, zwykł nietylko to robić, co umie, jak n. p. pisać indorsaty i ferować wyroki w sprawach spornych, niespornych i karnych, ale zajmuje się także rzeczami, które mu są tak obce, jak ś. p. Massmanowi łacina: mówi po rusku! Tymczasem nie wystarcza tu wiedzieć, że aszcze w języku cerkiewnym znaczyło: jeżeli, a ibo: albowiem; nie dosyć nawet posunąć wykształcenie filologiczne tak daleko, by pojąć, iż moskiewski wyraz zastoj w jakimś nieznanem narzeczu słowiańskiem da się przełożyć przez pryostanowłenje, — wszystko to jest dopiero cerkiewne, moskiewskie, czasem nawet polskie, ale nie ruskie. Mowy ks. Pietruszewicza i Kowalskiego były tak niestrawne, że kilkunastu posłów ruskich po wysłuchaniu ich czuło potrzebę wyjścia ze sali, i nie słyszało nawet, jak ks. Sanguszko stawiał wniosek, by władze sądowe z żandarmerią korespondowały nietylko po polsku, ale i po rusku, i jak mocno Izba i galerje czuły się rozweselonemi z tego powodu. Ludzie są niepoprawnymi:
Wo der Anstand einen tiefen
Ernst erfordert: in der Liebe
Więc wydało im się śmiesznem, iż książę Sanguszko kocha zarówno żandarmerję, piszącą po rusku, jak piszącą po polsku.
Pewien naoczny świadek opowiadał nam zdarzenie, o którem nie wiemy, czy było ono skutkiem takiej miłości, wszystko obejmującej, czy głodu. W biurze banku włościańskiego miał się temi dniami pojawić, rzadszy od kruka białego, włościanin, pragnący zaciągnąć pożyczkę w tym, zakładzie. Natychmiast miało się na niego rzucić dziewięciu bezpłatnych praktykantów i pożreć go jak — mówiłem, nie wiedzieć, czy z miłości — czy z głodu. Jest równie pewnem to, że wypadek ten nie wydarzył się wcale, jak i to, że mógłby się wydarzyć.
Stara gramatyka francuzka Meidingera, z której matki i babki nasze uczyły się parlować po francuzku, nie była ułożoną według tak postępowego systemu, jak nowomodny Ahn i Ollendorf, ale za to ćwiczenia, które zawierała, były to same humorystyczne anegdotki, zabawniejsze nierównie od dzisiejszych, nudnych djalogów, jak n. p.: Avez-vous mon chapeau? Non, j'ai mon chapeau, i t d. Z anegdotek tych przeszłe pokolenia czerpały największą część swojej mądrości i wiedzy, a dowcipnisie powtarzali je, ilekroć im brakło własnego konceptu. Ponieważ zaś, jako kronikarz niedzielny, obowiązany jestem służyć szanownym czytelnikom co tydzień nowym jakim konceptem; ponieważ dalej wydarzyło mi się to, co kochanym kolegom moim demokratom wydarza się codziennie, t. j. że nie mam konceptu; ponieważ nakoniec godziwą wielce i pożyteczną czasem jest rzeczą, ocalić starego i zasłużonego Meidingera od zupełnego zapomnienia: więc powtórzę jednę ze wspomnianych powyżej anegdotek, o której zresztą nie jestem pewien, czy wyczytałem ją w Meidingerze, czyli też słyszałem ją temi dniami, opowiadaną na ulicy, nie pomnę już przy jakiej sposobności.
Za czasów Frondy, arcychrześciański król Ludwik XIV., wraz z całym swoim dworem miał zwidzić stolicę pewnej prowincji, położonej na południu Francji. Rada municypalna tej stolicy składała się z mężów poważnych i wysoko wykształconych, jak przystało na większe miasto. Byli tam stolarze, którzy znali się wybornie na politurze, był lakiernik, celujący w sprawach zewnętrznego pokostu, był fabrykant świec i oleju do lamp, niezmiernie zasłużony około oświecenia publicznego — jednem słowem, była to, jak twierdzi Meidinger, rada municypalna, do której ani umyły się inne reprezentacje tego rodzaju, wyjąwszy oczywiście dzisiejszą Radę miejską we Lwowie. Mimo tak wybornego składu swego, sławetna Rada nie mogła jakoś uradzić, jakby najgodniej przyjąć zbliżającego się monarchę. Nareszcie, gdy już nadchodził dzień uroczystego przyjęcia, gubernator prowincji zapytał panów radnych, co też obmyślili na przyjęcie króla? — Ha, odpowiedzieli, postawimy dwie bramy tryumfalne i wyprawimy serenadę Najj. Panu. — Jakto, serenadę, odrzekł gubernator — czy rada municypalna będzie śpiewać?... Mówią kroniki, że na to zagadnięcie ze strony Jego Ekscelencji, obydwaj stolarze, lakiernik i fabrykant przyborów do oświetlenia, zapomnieli języka w gębie, a jeden tylko złośliwy kronikarz dodaje, że niewiadomo mu, czy w skutek tej rozmowy członkowie rady municypalnej owego miasta przyjęli sobie w ostatniej chwili nauczyciela śpiewu, któryby ich nauczył wyrażać melodyjnie tenorem, barytonem i basem uczucia, potrzeby i nadzieje ludności, przez nich reprezentowanej[39].
Z tej małej wzmianki może się każdy przekonać, że od najdawniejszych czasów kronikarze byli w skutek złości swojej taką plagą społeczeństwa, jak są dzisiaj. Ale za owych dawnych czasów, miasta miały przynajmniej sądownictwo w swoim ręku: lada chudopachołek piśmienny nie mógł bezkarnie naigrawać się z majstra szewskiego albo stolarskiego kunsztu, jadowita przewrotność kronikarska nie mogła chodzić po ulicy i rozpierać się w kasynie mieszczańskiem, bez obawy pręgierza i miecza. Prawo teutońskie nie żartowało w takich razach. Otóż ze względu na opłakaną zmianę stosunków pod tym względem, pewna frakcja pewnego arcyliberalnego i politycznie dojrzałego Towarzystwa uchwaliła temi dniami uzupełnić siódmy z kolei swój program w sposób, wyrażony w następującej petycji do sejmu:
„Wysoki sejm raczy uchwalić, że od czasu zniesienia miejskich sądów magdeburgskich, my stolarze, krawcy, szewcy i lakiernicy pokrzywdzeni jesteśmy w obywatelskich naszych prawach, albowiem nietylko czarownice czarują, urzekają i zamawiają teraz bezkarnie, ale też namnożyło się różnego rodzaju piśmiennego plugastwa, które wymyśla różne niestworzone rzeczy, jako to: ortografie, geografie i inne bezbożności, i opisuje nas po rozmaitych gazetach, paszkwilach i kalekaturach, czego przedtem nie bywało. A zatem Wysoki sejm raczy uchwalić taki dodatek do statutu miejskiego:
1. W królewskiem wolnem i stołecznem mieście Lwowie przywraca się sąd gardłowy magdeburski na czarowników, gazeciarzy, heretyków, paszkwilantów, i tym podobne pospólstwo, pospolicie inteligencją zwane.
2. Ktoby się poważył „opisać“ obywatela miejskiego w gazecie albo w innym jakim paszkwilu, ma być przez trzy dni na pręgierzu przed raratuszem miejskim wystawiony, chłostą publicznie ukarany, a następnie obwieszony. Poczem ma mu być wytoczony proces jako oszczercy i fałszerzowi publicznemu, w skutek czego ma być ćwiartowany, końmi włóczony, i na pal wbity, i na koło wpleciony, a nakoniec po wieczne czasy ma być wypędzony z miasta, i wykluczony z kasyna mieszczańskiego.
3. Ponieważ mieszczaństwo tutejsze, z wyjątkiem takzwanej inteligencji, już jest dostatecznie pod względem politycznym dojrzałe, przeto nie ma być wolno wydawać we Lwowie gazet, książek, ani żadnych innych druków, z wyjątkiem partecetlów i senników egipskich, czemu jeżeliby się sprzeciwił który drukarz, ma być pozbawiony obywatelstwa miejskiego, i skazany na grzywny.
4. Nie ma być obrany radnym żaden z tak zwanej inteligencji, i nikt z mieszczan, któryby w szkołach co tydzień raz przynajmniej nie był tęgo bitym a przed końcem roku ze szkoły wypędzonym.“
Zapewniano mię, że petycja powyższa ma stanowić część owego ukrytego planu, wymyślonego przed ośmiu dniami w „okolicy Pargnay“, zamieszkanej przez Albinosów, czyli murzynów białych. Ubolewać należy, że program ten niewyraża jeszcze wszystkich życzeń i potrzeb dojrzałej pod względem politycznym części mieszczaństwa lwowskiego, i że wkrótce potrzeba go będzie uzupełnić w nowej jakiej petycji. Zkądże n. p. pewność, że Kulików, Gródek albo Janów nie wyprzedzi pod względem inteligencji stolicę nadpełtwiańską, i że ztamtąd mimo miejskiej straży akcyzowej, nie będą przemycane do Lwowa inne druki, aniżeli senniki egipskie i partecetle po zmarłych obywatelach miejskich? Ażeby ochronić wspomnianą powyżej frakcję arcyliberalnego i politycznie dojrzałego Towarzystwa lwowskiego od napaści piśmiennych, potrzebaby właściwie zażądać od sejmu, by się postarał o zniesienie wolności druku w całej Europie, i o zakaz uczenia logiki w gimnazjach i na uniwersytetach. Jest jeszcze jeden sposób: zerwać stanowczo z p. Beustem, i dostać się czemprędzej w słowiańskie objęcia kochanych braci naszych, kacapów; ci do ośmiu dni uwolnią Galicję od wszelkich plag, jakie na nią sprowadził wynalazek Guttenberga.
Jestem tak mocno interesowanym w kwestji, o ile wolność prasy ograniczoną będzie albo rozszerzoną w obrębie rogatek naszego miasta, że czytelnicy darują mi może, jeżeli zastanawiam się nad tą sprawą dłużej nieco, niż nad innemi. Jako mieszczaninowi, zależy mi wprawdzie na tem, ażeby nikt nie śmiał „opisywać“ obywateli miejskich po gazetach, ale jako kronikarz, nie chciałbym być ani ćwiartowanym, ani na pal wbitym, ani traktowanym tak, jak p. Dąbrowskiego traktowano w szkołach, za to, iż czasem n. p. wypadnie mi zdać sprawę, jak pięknie p. Kornel Szlegel wymalował radnego, p. Sanciewicza. W takim razie muszę bowiem koniecznie i z urzędu mego opisać osobę tego szanownego radnego, muszę zastanowić się w szczególności nad jego fizjonomią, i nad podobieństwem jej do Sobieskiego z jednej, a do posła Landesbergera z drugiej strony — aż tu ni ztąd ni zowąd spada na mnie proces prasowy, i nim jeszcze dowiem się co zawiniłem, jestem powieszony, wypędzony z miasta i t. p. Dlatego też spodziewam się, że powyżej wyłuszczony skrajny program nie znajdzie poparcia nawet u stronnictwa „tygrysów“[40], i potępią go nietylko Madarasz Borkowski, ale nawet Asztalos-Jasiński i Böszörmenyi-Groman.
Ze spraw miejskich zasługują teraz głównie na uwagę przygotowania, czynione na przyjęcie Najj. Państwa. Nadzwyczaj chwalebnem jest to, że postanowiono nie dawać osobnego balu miejskiego, a osobno szlacheckiego. Arystokracja i szlachta pierwsza podała rękę obywatelom miejskim, i czego świat i korona polska nie pamięta, to stanie się teraz: wszystkie stany wspólnie urządzą przyjęcie i bał dla dostojnych gości. Żadne jeszcze odwidziny cesarskie nie poruszyły tak do głębi umysłów w całym kraju, nie obudziły tyle różnych nadziei i nie były przyjmowane z tak wielką, sympatją. Tym razem, nie sangwiniczny nasz temparament, ale wzgląd na towarzyszące okoliczności sprawia to ogólne poruszenie umysłów. Widzimy, jak północni nasi sąsiedzi bledną ze złości, słyszymy jak się zżymają niedobitki starej centralistycznej falangi, więc mimowoli powiadamy sobie, że powinniśmy się cieszyć. Na głównej strażnicy centralistycznej, N. fr. Presse, zatknęli właśnie germanizatorowie znak alarmowy: krzyczą że zawiedli się na nas, że umiarkowany Ziemiałkowski chce rozbić w puch konstytucję grudniową, że zrobili nam tyle ustępstw, a my ciągle jeszcze prześladujemy żywioł niemiecki, że Galicja kosztuje więcej, niż przynosi dochodu itp. Wszystko to dowodzi tylko, że epigonowie Bacha i Schmerlinga są w strachu, boją się, by pan Beust nie wypłatał im jakiego figla. Wartoby jednak, aby kto Neue freie Presse wziął za słowo, co do przychodów i rozchodów w Galicji. Jeżeli ich ta „prowincja“ tyle kosztuje, niech ją nam odstąpią; przyjmiemy ją nietylko bez dopłaty, ale zobowiążemy się jeszcze płacić corocznie parę milionów na wspólne wydatki państwowe. Co do kwoty, nie powinniby się drożyć, skoro dotychczas dopłacali, jak twierdzą. Ciągnęło państwo dotychczas około 30 milionów rocznie z Galicji, my sześcioma milionami opędzimy nasze potrzeby, damy drugich sześć na armię i na reprezentację dyplomatyczną, a pozostałych 18 milionów obrócimy na zmniejszenie podatków i na podniesienie materjalneg o naszego dobrobytu. Do ciężarów długu państwa nie potrzebujemy się przyczyniać, skoro N. fr. Presse twierdzi, że dotychczas Austrja obchodziła się bez nas w podobnych sprawach. Proszę pamiętać, że to ja podaję projekt do takiej ugody finansowej, bo niezadługo Organ demokratyczny pochwyci moją myśl, tak jak zrobił niedawno z postawionym przezemnie programem, i nada temu swoją firmę, odsądzając mię od pierwszeństwa wynalazku. Organ ten ze wszystkiemi programami itp. postępuje sobie jak Amerigo Vespucci z odkryciem Krzysztofa Kolumba, — gdybyśmy przywiązali wagę do jego twierdzeń, musielibyśmy między innemi przyjąć za fakt niezbity, iż dopiero od czasu, jak p. Osiecki jest wydawcą dziennika politycznego we Lwowie, odkryto, że Galicja należała niegdyś do rzeczypospolitej Polskiej. Oprócz tego Organ demokratyczny pierwszy odkrył prawdę fizykalną, że grzmot sam przezsię jest zupełnie nieszkodliwym, i nikogo zabić nie może, bo jest tylko skutkiem wstrząśnienia powietrza przez błyskawicę itp. Jak Niemcy nie kontentują się swoimi wielkimi mężami, ale zabierają nam Kopernika, tak Organ demokratyczny nietylko odkrycie Albinosów w okolicy Paraguay, utworzenie osobnej tromtadratycznej gramatyki i pisowni przypisuje sobie, ale także wiele innych rzeczy, o których już i w Przyjacielu Domowym można było znaleźć specjalne wiadomości. Nawet poseł Ziemiałkowski należy do liczby pokrzywdzonych w ten sposób. W roku 1866 rozwinął on w Przeglądzie Polskim program utworzenia federacji z 3 grup: niemiecko-słowiańskiej, polskiej i węgierskiej. Program ten później skonfiskowany został przez Organ demokratyczny, i p. Ziemiałkowskiemu dostało się jeszcze za to, iż nie wpadł na pomysł tak doskonałego programu.
Jakby to pięknie brzmiało, gdybym mógł na czele t*ej skromnej mojej pracy położyć szumny tytuł: „Studja z obydwu Izb sejmu królestw Galicji i Lodomerji i t. d.!“ Przypominałoby to najprzód „akwarele z obydwu Izb Sady państwa,“ znane czytelnikom Wanderera, i chętniej nierównie czytywane tu we Lwowie, niż najgłębsze poglądy polityczne i najświeższe, prosto z pieca, programy Organu demokratycznego. Postęp bowiem narodowo-demokratyczny zrobił u nas dotychczas tak mało postępu, że na 100 osób, zwidzających kawiarnie i cukiernie, 99 wie dokładnie, kogo pan I. J. K. „zrypał“ w ostatnim fejletonie Wanderera, a zaledwie 1% potrafi odpowiedzieć na pytanie, jaki jest najnowszy program, sformułowany przez naszych lokalnych nieboraków politycznych, piszących, drukujących i sprzedających swój Organ naprzeciw katedry! Na prowincji, według wiarygodnych podań, większość ma być nawet tak zacofaną, że nie domyśla się wcale istnienia tak znakomitego organu, podczas gdy szlachecka mniejszość stłumia go, ile jej sił starczy, bo obawia się utraty prawa primae...., propinacji, lasów, pastwisk, gruntów i innych średniowiecznych przywilejów, których Organ demokratyczny jest stanowczym przeciwnikiem. Oj, ta szlachta! Gdybym był demokratą, jak dr. Henryk Jasieński, albo jak dr. Kalisz, odstąpiłbym nietylko wszystkie ziemie po San, jak to już Dziennik Lwowski uczynił (patrz w Dzienniku Lwowskim z dnia 21. z. m. artykuł o uroczystości w Rapperswyl) — odstąpiłbym całą szlachtę z nad Wisły, Warty, Gopła i Pilicy, odstąpiłbym ją Moskalom, djabłu, piekłu — byleśmy się jej pozbyli z tego kawałka kraju, który nam wspaniałomyślnie zostawił i Polską nazywać pozwolił szanowny Organ szanowniejszych jeszcze różnych nieboraków politycznych. Ale niebo chciało inaczej: zamiast narodowej demokracji, jąłęm się za młodu innego zupełnie rzemiosła; zamiast pracować dla Moskali, pracowałem przeciw nim, ile sił stało; nie odstąpię im więc nigdy ani Rusi, Wołynia, Podola i Ukrainy, ani nawet jednego szlachcica, choćby tak maleńkiego, jak poseł Krzeczunowicz.
Mówiłem tedy, że piękniejby było, gdyby nasz sejm miał dwie Izby. W istocie trudno odgadnąć, dlaczego troskliwa macierz nasza Przedlitawia, uchwalając różne niezmiernie dla nas zbawienne ustawy, jako to: podwyższenie podatku gruntowego, sprzedaż dóbr skarbowych, i t. p., nie pomyślała o tem, że jednolitość państwa wymaga koniecznie, by sejm galicyjski miał także swoją Izbę panów, skoro ją ma rajchsrat wiedeński. Niewinny ten żarcik konstytucyjny powiększyłby znacznie splendor przesławnej korony galicyjsko-lodomeryjskiej, z drugiej strony uczyniłby niemożliwem przyjście do skutku wszelkiej ustawy, nielicującej z konstytucją grudniową. Autonomiści i centraliści byliby jednakowo zadowoleni, a ja z galerji sejmowej nie miałbym tego serce rozdzierającego widoku, że panowie z panów muszą siedzieć na jednych i tych samych ławach z drobną szlachtą, ze swoimi adwokatami, lekarzami i t. p. Nie mówię już o włościanach, o których już ś. p. Zygmunt Krasiński wyraził się mniej więcej, qu'ils sont du bois dont on fait les gentilshommes — ależ ten „przebrzydły naród“ kupców i adwokatów! Pomieszano „stany,“ jak groch z kapustą. Potem, kiedy delegacja w Wiedniu zakłada swoje koło, prezyduje w niem obrany większością tych pomieszanych głosów, nie książę, nie hrabia, nie szlachcic, nawet nie chłop — ale „inteligent“ miejski. A jużci piękniejby było, ażeby taką piękną funkcję pełnił taki piękny pan, jak n. p. hrabia Potocki. Moje szlacheckie serce boleje srodze nad brakiem wszelkiej konweniencji, pod tym względem — ale cóż robić nie ma rady na podobne farmazońskie wymysły ducha czasu — chyba że dalszy rozwój konstytucji grudniowej obdarzy nas Izbą panów. Co za błoga nadzieja! Już widzę, jak u Bogdanowicza na wystawie admiruje publiczność bilety, z napisem, jak: Count N. N. peer of the united kingdoms of Galicia and Lodomeria et caet. Szczególnie to et caetera musiałoby imponować każdemu, nawet Anglikowi.
Gdy atoli względy na format Gazety wymagają, bym studja niniejsze sprowadził do pewnej miary czasu i przestrzeni, zmuszony jestem oderwać się od tych słodkich marzeń o przyszłości i od możliwych ozdób wystawy Bogdanowicza, a poświęcić wyłączną uwagę teraźniejszości, o ile objawy jej zamknięte są w ciasnej przestrzeni sali redutowej gmachu Skarbkowskiego. Nomen est omen, — niedość, że odźwierny Wydziału, krajowego, stojący u bramy, ma czarną liberję, i że pewna pani pytała niedawno ze współczuciem, kto tu umarł? podczas gdy właśnie dr. Smolka odsyłał słynny swój wniosek do komisji — niedość tak smutnego qui pro quo, potrzeba jeszcze, ażeby do najpoważniejszych prac wybrano właśnie miejsce najmniej poważne! Raz maskarada, to znowu posiedzenie sejmowe w tej samej sali! Może to pod wpływem tych reminiscencyj karnawałowych, nierozłącznych ze ścianami sali redutowej, ksiądz Pawlików tak znacząco uśmiecha się do księdza Guszalewicza, a ksiądz Guszalewicz do księdza Pawlikowa — jak gdyby sobie chcieli powiedzieć nawzajem: „Znam ciebie, masiu! Mene ne zdurysz, ich weiss, was ich weiss“, i tym podobne pot-pourri lingwistyczne, przypominające zapusty lwowskie.
Drugą niedogodnością lokalu sejmowego jest to, że okna wychodzą na plac Krakowski, przepełniony przekupkami, pijakami i t. p. Mnie przynajmniej sprawia to czasem dziwną dystrakcję. Ot n. p. dopiero co wpatrzywszy się w poważną fizjonomię posła Borkowskiego, pomyślałem sobie: „Mój Boże, ileż to rozumu mieści się w tej głowie!“ aż tu, jak na złość, widzę przez okno, jak tam na placu dwie niezgodne przekupki, wyczerpawszy twarzą w twarz cały swój bogaty zapas różnorodnych argumentów moralnych, ku większemu tychże stwierdzeniu przyskakują jedna do drugiej — już nie twarzą w twarz, lecz odwrotnie, i to bez wszelkiej ornamentyki i modnej draperji, tak w całej nagiej prawdzie, jaką zna chyba tylko natura i sztuka grecka! Ten sposób prowadzenia polemiki krzyżuje oczywiście wszystkie moje refleksje; zamiast podziwiać posła Borkowskiego, dziwię się, jak te wyuzdane baby na Krakowskiem mogą „szukać odwetu w tak bezmyślnem szkalowaniu!“ Powinni koniecznie poprzyprawiać story do okien w sali sejmowej, przynajmniej do tego okna pod którem siedzi poseł Borkowski.
Trzecią, niedogodnością sali redutowej jest jej wązka konfiguracja i ciasnota. Poseł Zyblikiewicz nie może się ruszyć, ażeby nie nadeptał na nagniotki posła Ławrowskiego. O lewicy i prawicy nie może być mowy, mamy tylko lewe i prawe centrum. Powiadają, że sejm nie potrzebuje szerszego miejsca, bo nie ma w nim innych stronnictw, tylko centrum prawe i lewe. Kto wie, może zmiana miejsca wpłynęłaby korzystnie na rozwój naszego życia parlamentarnego.
W ogólności jednak narzekania na skład sejmu są niesłuszne. Reprezentuje on doskonale rozum, cywilną odwagę, stałość i wytrwałość, słowem, wszystkie cnoty ludności obojga królestw Galicji i Lodomerji, w. księztwa Krakowskiego i księztw Oświęcima i Zatora. Jeżeliby co można zarzucić takiej reprezentacji, to chyba to, że przedstawia ona kraj tylko z najlepszej strony. Ujemne jego przymioty w sejmie mniej silnie są reprezentowane, niż w rzeczywistości. Gdyby broń Boże jaka machina piekielna, podsadzona pod gmach teatralny, przyspieszyła niewątpliwe z czasem wniebowzięcie szanownych naszych posłów, nie mielibyśmy ich kim zastąpić. Dr. H. Jasieński jest bezwątpienia okrutnie uzdolnionym politykiem, ale sam Bolesławita nie przystałby na to, by nim, t. j. dr. Jasieńskim, zastąpiono Florjana Ziemiałkowskiego. Niemniej wypada wątpić, czy p. Gro-man starczyłby nam za p. Gro-cholskiego, a już p. Widman jeszcze od biedy lepiej napisałby biografię posła Krzeczunowicza, niżby zapełnił jego miejsce na ławie poselskiej. Myślałbym nawet, że p. Romanowicz, jako zastępca wniebowziętego p. Zyblikiewicza, byłby równie niedostatecznym surogatem, jak łysina niżej podpisanego, świecąc na fotelu JO. ks. Sanguszki, albo jak sławny z odkrycia paragwajskich Albinosów kronikarz Dziennika Lwowskiego, pełniący obowiązki p. Czerkawskiego w sejmie i w Radzie szkolnej. Nawet Leszka Borkowskiego nie zastąpiłby nam żaden demokrata narodowy, a to ze względu na to matematyczne porównanie, że zwykły numer Dziennika Lwowskiego kosztuje tylko 4 centy, a numer z fejletonem Leszka Borkowskiego 10 cent. Wszystkie „literaty“ demokratyczne razem warte przeto o 6 cent, mniej, niż poseł Borkowski. Cóż dopiero mówić o Smolce, który całe Towarzystwo narodowo-demokratyczne chowa jak nic do kieszeni od kamizelki! Nie, na miłość Boga, nie wysadzajcie sali sejmowej w powietrze!
Skoro już mowa o zastępcach dla dzisiejszych panów posłów, to na wypadek, gdyby mię kiedy gwałtem chciano postawić jako kandydata, prosiłbym, ażeby mnie wybrano na miejsce posła Cywińskiego. Prowadzi on życie spokojne i godne zazdrości: nie interpeluje, nie stawia wniosków, nie wdaje się w żadne dyskusje, i nie zasiada w żadnej komisji. Jednej tylko reformy w regulaminie mógłby dla zupełniejszego jeszcze spokoju pragnąć szanowny poseł brzeżański, mianowicie tej, by nie głosowano przez powstawanie z miejsca, ale przez kiwnięcie głową, albo przez zamrożenie oczu.
Najjaskrawszym kontrastem takiego senatorskiego spokoju, jest poseł Zyblikiewicz. Gdybym się nie bał niedyskrecji, postawiłbym na serjo hipotezę, że dzisiejszy poseł miasta Krakowa, póki był w szkołach, był niepoprawnym Schweitzerem, i że profesor musiał go ciągle napominać: „Zyblikiewicz, Hände auf die Bank!“ Książę marszałek niema tak rozległej władzy, i powinien uważać się za szczęśliwego, że tylko jeden Zyblikiewicz znajduje się w sejmie, bo gdyby ich było dwóch, regulamin stałby się wkrótce martwą literą. Posłowi Skrzyńskiemu n. p. odbierają głos, bo dyskusja niema miejsca, ale p. Zyblikiewicz już się domyślił, co chciał mówić jego poprzednik, i tak zwinnie uciął replikę, że wyłom w regulaminie był zrobiony, nim prezydjum zdołało temu przeszkodzić. Zadowolenie, jakie z tego powodu malowało się na twarzy szanownego posła krakowskiego, miało w sobie coś tak figlarnego, że udzieliło się mimowoli całej galerji, ale poseł tymczasem już gdzieś koło czwartej czy piątej ławki zajęty był żywą rozmową, zapewne o innym jakimś przedmiocie. Ruchliwość umysłu zwykła iść w parze z ruchliwością fizyczną.
Najgodniejszą uwagi częścią każdego parlamentu bywa zwykle opozycja: dodaje ona ruchu i życia ciału reprezentacyjnemu. Jakże jednostajnemi byłyby posiedzenia sejmu lwowskiego, gdyby od czasu do czasu przynajmniej ks. Pietruszewicz nie urozmaicił rozpraw jakim długim, przez nos odśpiewanym akafistem, którego treść i język brzmi tak obco, tak dziwacznie dla każdego „przeciętnego“ G-alicjanina! Wysłuchawszy uważnie mowy tego szanownego posła, przecieram zawsze mimowoli oczy, i pytam sam siebie, czy mi się to wszystko przypadkiem nie śniło? Na jawie, tyle lat żyjąc w kraju, nie słyszałem nigdy po za salą sejmową tak oryginalnie skombinowanych dźwięków słowiańskich, nie spotkałem się nigdzie z tak bujną obfitością końcówek na -ennyj, ennaja, ennoje, i mógłbym żyć sto lat jeszcze, a nie dowiedzieć się, iż podlegam prawitidstwu austryjskomu, iż płacę prawitidstwienyje podatki z uległości dla wysoczajszalio prestoła, a to do tego stopnia, iż tylko nrawstwiennaja siła utrzymuje jako tako żyźń moją. Wszystkie te piękności filologiczne, z miną oczeń sarjozna wypowiedziane przez ks. Pietruszewicza, sprawiają na mnie zawsze krugam kurjoznoje wpeczatlenje: dobywam lornetki, i z miny kiwającego się ilegmatycznie oratora chcę nabyć pewhości, czy też on sam wierzy, iż mówi o rzeczach, stosunkach, pragnieniach i dążeniach rzeczywiście istniejących, i językiem, używanym przez dwóch przynajmniej ludzi w królestwie Galicji i Lodomerji? Daremnie! Nawet za pomocą spektralnej analizy nieodkryłby nikt w tem obliczu iskierki przedświadczenia o prawdziwości tego, co wygłaszają usta: czasem zdaje się nawet, że mówca drzemie i bez jego wiedzy jakaś fantasmogorja popraźnikowa wydobywa się na jaw ze znużonego ciała. A poseł Kowbasiuk i koledzy jego włościanie słuchają pobożnie, podczas gdy ks. Pawlików akompaniuje mówcy żywą mimiką i gestykulacją, obracając się to do sowietnika Ławrowskiego, to do sowietnika Kowalskiego z potakującym ruchem głowy. Wezwanie to powtarza się kilka razy, aż nakoniec obydwaj sowietnicy odwzajemniają się równie potakującym gestem. Wówczas ks. Pawlików rzuca tryumfujące spojrzenie po galerjach, jak gdyby chciał spytać: — „A co, Lachy, czy jabym nie mógł być metropolitą?“
I tak tedy, mamy aż dwie opozycje: są najprzód oni opozycja, niereprezentowani w sejmie, i ony opozycja (ony z przyciskiem na drugiej zgłosce). W tem zgadzają się obie opozycje, że jedna i druga chciałyby, ażeby Polacy w Galicji odegrali tę samą rolę, co Czesi w swoim kraju. Oni wzięliby wówczas w udziale palmę męczeńską, a ony stałyby sia bolszyństwom (od dwóch miesięcy, dawniejszy wyraz bolszost, jako już zbyt utarty, zastąpiony został przez bolszyństwo). Sęk jest w tem, że dzisiejsze bolszyństwo, polskie, nie chce się dać wywieść w pole, Polacy zagrzęźli w grubym materjalizmie, nauczyli się, czego nigdy nie umieli: nauczyli się rachować. Wolą już teraz wróbla w ręku, niż tysiąc na dachu. Oni zżymają się z tego powodu, a ony pospuszczali mocno nosy na kwintę. Borba osłabła; dziś jutro, który z rezolutniejszych filologów wystąpi może za wnioskiem Smolki, i będzie tłumaczył Polakom, że oni, kotory wsiegda tak dobro boryłyś za wolnośt, powinni i teraz stanąć w bratnim szeregu słowiańskim i doprowadzić czemprędzej do rozwiązania sejmu i do rozpisania bezpośrednich wyborów. Najlepiej wypaliłby taką mowę ks. Pawlików, ma on najwięcej talentu dramatycznego. Sam nie wiem, czy nie rozpłakałbym się z rozczulenia, gdyby Organ demokratyczny znalazł w nim wyraziciela i tłumacza uczuć swoich. Dr. Smolka już zapewnił uroczyście, iż podziękowałby pp. moskalofilom za takie poparcie swego wniosku. Ogromna większość kraju i większość w sejmie jest innego zdania.
Opozycja filologiczna w sejmie lwowskim straciła niezmiernie wiele z zewnętrznych charakterystycznych cech swoich, odkąd nie tworzy już falangi, gęsto skupionej na dziewięciu ławach po prawicy księcia marszałka, ale rozrzucona jest sporadycznie po tej stronie sali. Na czele osamotniony ks. metropolita, potem ks. Pietruszewicz, ks. Guszalewicz, a dopiero za tym ostatnim cała jedna ławka stanowi niejako gros tej małej armii. Na prawem skrzydle, ks. Pawlików między dwoma sowietnikami, oto najciekawsza grupa. Na szczególne współczucie zasługują mianowicie pp. sowietnicy; odkomenderowani przed laty do lejb-brygady Szmerlingowskiej, dziś po utracie naczelnego wodza wydają mi się jak dwa statki, pozbawione steru, i z trudnością przemykające się między rafą lojalności z jednej, a szkopułami kongresowo-etnograficznemi z drugiej strony. Za dawnych, dobrych czasów, póki moskiewszczyzna nie była nichts Auswärtiges, poseł Ławrowski. żeglował śmiało po różnych wodach — dziś russki sowietnik w awstryjskiskij służbie zaczyna być ogromnym anachronizmem, bo p. Beust pojmuje te rzeczy całkiem inaczej, niż jego poprzednicy. Eto kurjoznoje sostojanie musi obydwom pp. sowietnikom sprawiać od czasu do czasu wcale niemiłe uczucie, tem bardziej, że żaden z nich nie ma szansy zostania biskupem chełmskim. Na wypadek aneksji Galicji do Moskwy, musianoby najprzód sowietnika Kowalskiego oddać do korpusu kadetów, ażeby się nauczył wyrażać poprawniej na russkom jazykie, niż to czyni dzisiaj. W połowie każdej mowy kończy się jego copia nerborum, przemawia on wówczas narzeczem tak opolaczonem, jak pierwszy lepszy miateżnik z dziewiętnastu gubernij „zapadnich“. A sowietnik Kowalski chodził przecież do szkół za czasów metternichowskich, kiedy nie uczono ani słowa po polsku! Jest to tedy opolaczenie dobrowolne, karygodne wyrusszczenie się, za które Sybir w oczach Katkowa byłby łaską, a nie karą. Zastupnyk naroda, nieumiejący tyle po russku i po rusko, co kronikarz Gazety narodowej — to zgroza! Gdyby poseł Kowalski w tej ciężkiej potrzebie nie ratował się. narzeczem „przywiślańskiem“, musiałby mowę swoją skończyć na migi, z czego p. Skrzyński skorzystałby oczywiście ku pognębieniu ideii wielkorusskiej. A jakiby to efekt zrobiło w Pietierburgie!!!
Dla każdego, znającego cokolwiek język mosiekwski, zabawnem wydać się musi, jak szanowni zastupnicy naroda w mowach i pismach swoich niefortunnie usiłują używać tego języka. Nie mówią oni po rusku, ale też nie mówią i nie piszą po moskiewsku, bo żaden z nich tego nie umie. Język ich o tyle jest moskiewskim, o ile niemieckim jest szwargot naszych urlopników, powracających prosto z pułku, gdzie wiksowali sztyble i klupali hozy. Mimo to nie przestają powtarzać, iż piśmiennym językiem Rusinów jest moskiewski! Posłowie nasi z zachodniej części kraju, omal sami nie wierzą temu twierdzeniu. Nie znają tych stosunków językowych, nie mogą się poznać na fałszowaniu języka, którego dopuszczają się filologowie świętojurscy, i dlatego nieraz uważali ich za ludzi dobrej wiary, z którymi można paktować, zawierać kompromisy. Pięknie byśmy wyszli na kompromisie z ajencją Katkowa!
Po za filologami siedzą sobie spokojnie włościanie ze wschodnich okolic kraju, pomieszani z posłami, należącymi do innych stanów.
Siedzi tu także poseł Tyszkowski, znany z dylematu, który postawił w sprawie języka w sądach. Dylemat ten nie zawierał wprawdzie żadnej mylnej argumentacji, jednakowoż przypomniał mi owego tureckiego kapitana okrętu, który wśród największej burzy siedział spokojnie na pokładzie i palił fajkę, a zapytany, dlaczego nie myśli o ocaleniu okrętu, odrzekł z flegmą: „Jeżeli Ałłach chce, żebyśmy się utopili, to ja na to nic nie poradzę, a jeżeli Altach nie chce tego, to pocóż ja mam się ruszać?“ My wszyscy jesteśmy takimi fatalistami, i zapominamy nieraz, że rzeczy ludzkie ludzkiemi dźwigają się siłami. Nawet religia nasza nie uczy, by Pan Bóg interweniował na korzyść niedołężnych lub ospałych. Dlatego też. lubię posła Tyszkowskiego najlepiej wtenczas, kiedy nie stawia żadnych dylematów, ale z fatalistyczną rezygnacją i w milczeniu poddaje się woli losu i większości sejmowej.
Hrabia Adam Potocki zasiada podobnież w prawem centrum, choć inni posłowie z gmin wiejskich, wybrani z zachodnich obwodów, siedzą na. lewicy. Kto widział kiedy portret Rewery albo Kaniowskiego, a nie widział posła okręgu chrzanowskiego, powziąłby mylne wyobrażenie, gdyby sądził, że z powierzchowności podobny jest do tamtych swoich antenatów. Zawsze atoli sześćset lat rycerskiego rzemiosła, począwszy od Sulisława Piławity, nadało fizjognomii tego potomka wielkiej rodziny Potockich tyle charakterystycznego wyrazu, że Niemcy w Radzie państwa poznali w nim einen echten Cavalier. Doświadczyli oni później, że właściwością eines polnischen Canaliers nie bywa flegma germańska. O tem zresztą i ks. kanonik Malinowski mógłby opowiedzieć niektóre szczegóły, co znowu starczyłoby prawie za satysfakcję majstrowi Naganowskiemu.[41]
Kiedy Bolesławita w Rachunkach swoich podzielił arystokrację tutejszą na panów polskich, z dawnemi tradycjami poświęcenia i miłości ojczyzny, i na hrabiów galicyjskich, w myśli zaliczał bez wątpienia hrabiego Adama Potockiego do owej pierwszej kategorji. A kiedy znowu feljetonista Gazety Narodowej, rozbierając Rachunki, twierdził, że obok owych wzniosłych tradycyj przechowały się także niektóre anarchiczne pierwiastki z dawnych czasów Rzeczypospolitej u panów, należących do tej kategorji, to podobno myślał także o dwóch panach polskich, znanych-patrjotach, którym Adam na imię. I kto wie, gdybyśmy mieli królów elekcyjnych, i senat, i nadworne chorągwie magnackie, obydwaj ci Adamowie narobiliby może nieraz porządnego bigosu w Koronie i w Litwie, jeden w parze z senatoromi, a drugi na czele różnych konfederacyj szlachecko-demokratycznych. W ciasnych ramach konstytucji grudniowej i statutu krajowego wrodzone te zdolności mało mają pola do popisu. Zresztą hrabia Potocki tyle i tak niesłusznie spotwarzonym był w pismach niemieckich, że polskie pióro nie ujemne, ale dodatnie strony winno wyszukiwać w jego charakterze. Niemcy mierzą nas swoją miarą: w ich wyobrażeniach hrabia, liczący trzydziestu kilku antenatów, zkoligacony z arystokracją całego świata, musi kochać zakon 00. jezuitów więcej niż ojczyznę i konkordat więcej od religii samej. Oni nie uwierzyliby nawet, że projekt wykluczenia księży od wybieralności do sejmu, wyszedł od hr. Potockiego, bo to mu się wydawało korzystnem dla kraju.
Dzienniki niemieckie i oni, t. j. Jego c. k. Mości najwierniejsza opozycja, zamieszkująca różne okolice we Lwowie, jednocześnie prawie zrobili ważne odkrycie, o którem dziś dopiero dowiedzą się czytelnicy Gazety Narodowej: mamy już dwa stronnictwa w Sejmie, i dwa kluby z dwoma programami, czyli innemi słowy, doliczając do tego siedm programów opozycyjnych i jeden etnograficzny, postawiony przez p. Kowalskiego, możemy sie poszczycić dziesięcioma różnemi systemami politycznemi, według których mamy osiągnąć zbawienie doczesne. Na nieszczęście wiadomość o dwóch klubach jest dotychczas mitem, zagadką polityczną, niemniej trudną do rozwiązania, jak zagadka historyczna o pierwotnych siedzibach przodków naszych, Lachów, Lechitów czy Lynchitów. Podania o klubie, w którym ma przewodniczyć dr. Czajkowski, są tak bajeczne, jak hipotezy o przesiedleniu się polaków z Illirji nad Gopło, i pewniejszem jest może to, iż Bardyllis był poprzednikiem Bolesława Chrobrego, jak to, iż p. Czajkowski jest prezydentem jakiego klubu poselskiego. Niemniej mglistą jest głucha wieść o „mamelukach“, krążąca po niektórych kronikach; niewiadomo nawet dokładnie, co zacz są ci „mamelucy“. Pewien uczony, który położył wielkie zasługi w literaturze ojczystej swojemi nader ciekawemi badaniami nad pochodzeniem Albinosów, twierdził niedawno w kółku prywatnem, że Mamelucy są także rodzajem murzynów białych, tylko zamieszkują okolice nieco odleglejsze, mianowicie Portugalię i przyległą do niej część Bucharji jakoteż sąsiednią wyspę Van Diemen. Ztamtąd tedy miał p. Ziemiałkowski, oczywiście za grube pieniądze, sprowadzić niektóre znakomitsze egzemplarze, poprzebierać je w kontusze, i utworzyć z nich stronnictwo rządowe. Tak daleko sięgają wiadomości, jakie mogłem zaczerpnąć z źródeł demokratycznych; arystokratyczne zaś milczą o tem zupełnie. Jeszcze więcej mitycznem jest istnienie drugiego klubu, który Niemcy nazywają klubem p. Krzeczunowicza, i którego program uległ już rozmaitym pochwałom i naganom. Niema ani klubu, ani programu, i zaledwie jeszcze jest sam p. Krzeczunowicz, bo go przecież dwa miesiące temu hr. L. B. ukrzyżował na żądanie demokracji narodowej. A teraz demokracja ta twierdzi, że oprawca połączył się ze swoją ofiarą, by „uchylić“ rajchsrat wiedeński!
Dziwne zrządzenie losu! Poseł Krzeczunowicz przed kilkoma tygodniami ani marzył o tem, co go spotyka obecnie. Niegdyś odmawiała mu „opozycja“ wszystkiego, nawet gruntownej znajomości katastru, a dziś grozi mu niebezpieczeństwo innego zupełnie rodzaju: będą śpiewać hymny pochwalne na cześć „Kornelego“ Krzeczunowicza, będą mu wyrządzać honory, od których radby się pewnie wyprosił! Dosyć powiedzieć, że kto na chwilę miał to nieszczęście, iż go demokraci narodowi mieli za swego, ten ujrzał nagle, pewnej niedzieli, portret swój i biografię w Tygodniku Lwowskim. A wołałbym być szarpanym przez najdowcipniejszych satyryków, niż doczekać się panegiryku ze strony Plutarchów naszych! Kiedy opisywali obecność Bema na jakimś balu, uczynili to tak:
„Nikt by się był nie domyślił, iż pod tym frakiem i pod tym lakierowanym trzewikiem, bije serce, ukrywające zaród wielkich czynów, i znajduje się stopa, co miała zwycięzko stąpać po górach Siedmiogrodu“.
Potrzeba takiej sławy, jaką ma Bem, by się ostała wobec tej poetycznej prozy, i potrzeba takiego charakteru politycznego, jaki posiadać powinien poseł Krzeczunowicz, by nie ujść za lichego polityka po podobnej katastrofie pochwalnej. Szczęściem, blizka przyszłość okaże, że obawy te są płonne, — nie poseł Krzeczunowicz nawrócił się do posła Borkowskiego, ale poseł Borkowski, syt prowadzenia polityki na własną rękę, zaniechał podobno negacyjnej swojej roli w sejmie. Demokracja pogniewa się na niego, nam „arystokratom“ przybędzie jeden męczennik, a poseł Krzeczunowicz nie doczeka się umieszczenia swojej biografii w Tygodniku Lwowskim.
Lecz wracając do wieści o utworzeniu się dwóch klubów sejmowych, żałować muszę, że nie jest prawdziwą: istnienie takich klubów ułatwiłoby mi bowiem systematyczny podział niniejszych studjów. Dziś nie można jeszcze wiedzieć, kto z kim trzyma, — to tylko pewna, że książę Sanguszko nie trzyma z nikim, a baron Battaglia ze wszystkimi, tak dalece, że trzymałby może nawet z ks. Naumowiczem, z którym walczył dwa razy o krzesło poselskie. Przemówienie, miane przez posła złoczowskiego w sprawie języka wykładowego na uniwersytetach, przekonało niektórych członków Izby tak mocno o potrzebie równouprawnienia języka świętojurskiego z polskim, że odtąd barona Battaglię nazywają czasem baronem Borbą.
W braku naturalnego systemu, wynikającego z podziału na stronnictwa polityczne, potrzebaby właściwie podzielić Izbę lwowską według tego, jak się grupują zdania w kwestjach niepolitycznych, — na przykład, W kwestji zarządu dróg krajowych, albo w kwestji podzielności gruntów. Sztuczna taka klasyfikacja na wzór Linnego, miałaby jednak tę niedogodność, że na czele każdej klasy stanęliby sami dii minorum gentium, albowiem ci najchętniej i najdłużej przemawiają w sprawach tego rodzaju. Nie idzie zatem bynajmniej, ażebym broń Boże np posła Wężyka zaliczał także do tych podrzędnych bogów. W mitologii galicyjskiej, przed trzema laty ogłoszonej w Bąku, poseł ten zajmuje przeciwnie bardzo ważne miejsce. Niema dyskusji specjalnej, przy której by on nie postawił jakiej poprawki. Pewnego razu udało mu się poprawić tak doskonale wniosek posła Agopsowicza, tyczący się zarazy bydła, że wnioskodawca zmuszony był cofnąć swój projekt. Izba nie może tego zapomnieć, i ztąd pochodzi zapewne, że ilekroć p. Wężyk zażąda głosu, jakiś niepokój maluje się na wszystkich twarzach. Ludzie, którzy mają upodobanie w szerzeniu złowieszczych proroctw, przepowiadają, że ustawa propinacyjna przy każdym swoim paragrafie spowoduje poprawkę, stawioną przez posła Wężyka. Ma on być specjalistą w tej sprawie, i przemawia o niej z zapałem, nawet nie bez pewnego poetycznego polotu. Jest jednakże w Izbie ktoś, co ją może ocalić w takim razie od przedłużenia dyskusji. Niech tylko hr. Potocki oświadczy, że nie zgadza się z poprawką, a poseł Wężyk cofnie ją natychmiast. Hr. Potocki zjednałby sobie dozgonną wdzięczność stenografów i reporterów dziennikarskich, gdyby oświadczył poufnie panu Wężykowi, że z góry nie zgadza się z żadną jego poprawką. Społeczeństwo nasze jest tak na wskróś arystokratyczne, że rezolucja podobna miałaby więcej wagi, niż rezolucja, powzięta przez Towarzystwo narodowo-demokratyczne, choćby nawet z uwzględnieniem programu ks. Czartoryskiego.
Nie zawsze jednak zdania hr. Potockiego obiecują równie zbawienne skutki. Byłoby to np. bardzo szkodliwem, gdyby sejm idąc za hr. Potockim, wykluczył był duchowieństwo od wybieralności do sejmu. Gdyby to się było stało, ksiądz Stempek nie byłby posłem, i nie byłby miał wczoraj swojej pięknej mowy o podzielności gruntów. Ks. Stempek mówi z wielkim humorem, a Izba słucha go z jeszcze większym. Przytem mówca ten ma dobry zwyczaj nie polemizować z innymi mówcami. Ażeby dowieść szkodliwości dzielenia gruntów włościańskich, wyprowadza on nas z sejmu w pole, kilkoma zamaszystemi pociągami dłoni kreśli nam w powietrzu figurę jakiegoś geometry, który chce dzielić grunta, i nuż dowodzić mu, że kiep, i kwita. Idealny ten geometra mógł się czuć szczęśliwym, że go przyjazne losy nie posadziły tam w sali, koło ks. Stempka. Są pewne figury retoryczne, które przy żywszej nieco gestykulacji, mogą stać się nieprzyjemnemi dla zbyt blizkich sąsiadów. Namacalność wywodów zyskuje na tem wprawdzie, ale gdybym siedział w sejmie, wołałbym już siedzieć koło ks. Pawlikowa, który gestykuluje tylko oczyma. Trudno sobie wyobrazić więcej obrazowy sposób mówienia, jak ks. Stempka. Przedstawia on rzecz tak dramatycznie, że z za drzwi mógłby kto myśleć, iż kilka osób razem mówi w sali.
Powiedziałem wyżej, że książę Sanguszko nie trzyma z nikim w sejmie. Właściwie powinienem był powiedzieć, że bardzo często zdarza się, iż nikt nie trzyma z księciem. W przedlitawskiej Izbie panów trzyma z nim na każdy wypadek przynajmniej książę Jabłonowski; tu nieraz całe zgromadzenie jest odmiennego zdania, a książę dźwiga sam jeden cały ciężar swojego wniosku. Dziwić się wypada, że przy podeszłym wieku tego ze wszechmiar tak zacnego obywatela wyborcy nie wahali się wkładać podobne brzemię na jego barki. Zresztą, choć jak mówiłem, wnioski księcia upadają najczęściej jednogłośnie, słuchany on bywa zawsze z uszanowaniem, należnem i sędziwemu wiekowi, i zacności uczuć, z której płyną i najmylniejsze jego zdania. Książę jest w najwyższym stopniu konserwatystą: radby, ażeby wszystko w Polsce zostało na dawnem swojem miejscu: duchowieństwo, włościanie, żydzi i Rusini. Przytem popełnia on zawsze tę pomyłkę, że klikę Kowalskiego i Pawlikowa uważa za Rusinów. Jest to wyobraziciel najwierniejszy starodawnego systemu rządowego Rzeczypospolitej, ptóry zasadzał się na tem, że nie był żadnym systemem: „Niech żydzi mają swoje osobne kahały, ale niech się nie mięszają z katolikami; niech więc będą zaspokojone wszystkie żądania mniemanych „Rusinów“, bo w Polsce zawsze tak bywało, że każdy miał to, czego chciał, i robił, co mu się podobało; nawet Moskale całemi korpusami spacerowali po kraju, a jakoś to przecie było, i uprawiano rolę bez szkoły w Dublanach i Czernichowie.“
Nie wiem, komuby się nie otworzyły oczy na właściwe znaczenie żądań świętojurskich po ostatniem przemówieniu ks. Barewicza. Poseł ten jest już koniecznie Rusinem; nie mogą mu tego zaprzeczyć świętojurcy, jak p. Sawczyńskiemu albo Popielowi. Twierdzić, że ks. Barewicz nie kocha swego ludu, znaczyłoby tyle, co zarzucać mu, iż nie kocha siebie samego. Właśnie też z tego powodu że jest Rusinem i kocha lud ruski, stoi on w dyametralnej opozycji z świętojurcami. Mowa jego, miana przy rozprawach nad językiem wykładowym, pomięszała niezmiernie ich szyki: potrzeba było widzieć jadowite spojrzenia, które ciskali na niego, gdy im przypominał, że od dwudziestu lat nie zrobili nic dla ruskiego języka i dla ruskiego piśmiennictwa, i tylko zaprowadzili moskiewszczyznę. Jeden Rusin, przemawiający w ten sposób, gniewa ich i szkodzi im więcej, niż sto najdowcipniejszych mów posła Borkowskiego.
Ks. Barewicz jest bez wątpienia katolickim księdzem, ale Niemcy w swojej zaciekłości antikonkordatowej wbrew prawdzie i słuszności zarzucili mu, że chce wstępować w ślady ks. Greutera. W Polsce niema nawet tradycji wdzierania się duchowieństwa w atrybucje władzy świeckiej — a takiem wdzieraniem się jest agitacja klerykalna w niemieckich prowincjach monarchii. U nas księża, z wyjątkiem zwolenników prawosławia, pełnią swoje obowiązki duchowe, ale nie walczą o władzę w kraju. Ale kiedyż Niemcy zrozumieją nasze stosunki! U nas Rauscherów i Greuterów zastępuje ta część duchowieństwa, która najmniej jest katolickę. Ta tylko chciałaby przemienić rząd w kraju w prawdziwą teokrację, i ta też z centralistami, mimo wszystkiego co się stało, zostaje ciągle w poufnych jakichś i serdecznych stosunkach. Alte Liebe rostet nie! Ha, zachcieli całą Przedlitawię ubrać co jeden uniform, więc w odebrali ks. Rauscherowi, tego nie mogą dać naszym konsystorzom unickim. Coby im było na rękę w Galicji, n. p. reprezentacja szczepów i wyznań, zamiast reprezentacji kraju, to w Czechach na Morawie, w Krainie, w Karyntji a nawet w Styrji podcięłoby mocno żywioł niemiecki. Tak więc i najgorszy system rządowy nie jest dla nas jeszcze tak złym, jakby tego chcieli nasi przyjaciele wiedeńscy.
De mortuis nil, nisi bene; najstosowniej tedy będzie nie mówić wcale o wniosku Smolki. Już onegdaj wieczór, gdy spostrzeżono z galerji, że dwie świece palą się przed wnioskodawcą, upatrywano w tem jakąś złą wróżbę — wczoraj ziściła się ona, i telegraf rozniósł natychmiast na wszystkie strony świata wieść o przedwczesnym zgonie ósmego — nie cudu świata, ale programu opozycyjnego, wyzywającego w szranki nietylko rząd i rajchsrat przedlitawski, ale też i siedmiu nieboszczyków, poprzedników swoich, z pomiędzy których najbardziej żal mi owego programu, objętego petycją, podpisaną we Lwowie, a obiecującą wysłanie delegacji do Bady państwa w zamian za przyznanie stosunku unii personalnej między Galicją a obydwiema Litawiami!
Stało się! Wszechlitawia nie będzie podobną do czterogłowego Światowida, nie przybierze charakteru słowiańskiego, aż do dnia, w którym Bismark i Usedom przyjdą w pomoc akcji perlamentarnej p. posła lwowskiego i stworzą pluralizm, tak, jak stworzyli dualizm. Akcja parlamentarna jest jednakowoż piękną rzeczą, i nader skuteczną wobec upartego przeciwnika, osobliwie zaś wtenczas, jeżeli ją popiera ośmkroćstotysięcy karabinów odtylcowych i odprzodowych, jak się to przed dwoma laty wydarzyło akcji parlamentarnej węgierskiej! Mojem zdaniem, nota Usedoma przyczyniła się daleko więcej do poparcia mów Deaka, aniżeli petycja, podpisana przez 1.056 pełnoletnich mieszkańców miasta Lwowa poparła wniosek Smolki. Świat dzisiejszy, pogrążony w plugawym realizmie, nie wierzy już ani w czarownice, ani w upiory, ani w pigułki morysońskie, ani we wdzięczność Bukowińczyków za wybawienie ich z niewoli galicyjskiej, ani w petycje i telegramy. Wierzy już tylko w pieniądz i w szaspoty, albo w iglicówki. Ale przystąpmy do rzeczy, t. j. do rozpraw nad rezolucją i adresem.
Przyjazd JE. pana ministra rolnictwa do Lwowa sprowadził to, czego nie mogły sprowadzić rozumowane artykuły dziennikarskie: naturalny podział sejmu na stronnictwa. Mamy ich tymczasem sześć. Najprzód stronnictwo wstydliwie-ministerjalue, złożone z familji i klienteli JE. pana ministra, z urzędników i innych ludzi zależnych. Prawdziwie, powinniśmy się wstydzić, że mając ministra-rodaka, tak późno postaraliśmy się o to, by ten minister-rodak miał także popleczników rodaków. Dlatego też to stronnictwo nazwałem wstydliwie-ministerjalnem, pod żadnym innym względem nie mogę mu bowiem zarzucić zbytniej wstydliwości. Chyba, że czasem poseł Wężyk wyręcza wstydliwszego rodaka, i rzuca się z męzkiej ochoty w spienione fale dyskusji parlamentarnej, by z nich ocalić — broń Boże, nie wielką wstęgę św. Szczepana, przeznaczoną dla kogo z familii — ale przynajmniej prawo rozpisania bezpośrednich wyborów do tej biednej Rady państwa, tak nękanej przez dwa dni tu we Lwowie, że ks. Sanguszko nie mógł się wstrzymać od kilku słów politowania i współczucia dla tej niebogi. Książę wyrzekł, iż zgadza się z posłem Honigsmannem, ponieważ jednak „musi być jakaś różnica między chrześcianinem a żydem“, więc oświadczył, że będzie głosował z hr. Potockim, który radził, by wcale nie wspominano o bezpośrednich wyborach.
Drugie stronnictwo ugrupowało się około posła Smolki, trzecie około wniosku komisji, czwarte składa się z posła Krzeczunowicza, piąte z posła Skrzyńskiego, a szóste z posła Adama Sapiehy. Ach, przepraszam, zapomniałem, że poseł Kozłowski składa się także z osobnych dwu stronnictw, z których jedno potępia delegację a drugie jest za wnioskiem komisji. Owa pierwsza połowa posła Kozłowskiego weszła we wtorek w kolizję — oczywiście moralną tylko, z laską ks. marszałka. Szanowny poseł usiadł tak prędko, że nie można było osądzić, która połowa jego parlamentarnego jestestwa mogła mu zjednać głosy jego wyborców.
Dwudziestu czterech szlachciców i jedna szlachcianka z obwodu złoczowskiego, a właściwie mówiąc, tylko ta jedna szlachcianka wybrała i wysłała do sejmu szóste stronnictwo, skoncentrowane w osobie ks. Adama Sapiehy. Stronnictwo to uprawnia do pięknych nadziei, piękniejszych może niż właścicielka owego głosu, który przeważył przy wyborach, a nie był dany za naturalnem pośrednictwem męża, ale w sposób, pomijający związki matrymonialne, co znowu Wydziałowi krajowemu dało wiele do myślenia. Ale mniejsza o to, co sobie myślał Wydział krajowy, ja myślę, że pomienione szóste stronnictwo, przy pięknych swoich nadziejach, pięknej wyborczyni, i pięknem obliczu, nosi na czole chmurę, w której drzemie potężna ambicja. Ad vocem ambicji, muszę oświadczyć, że uważam ją za twórczynię największych rzeczy, jakie tylko stworzone były przez ludzi. Powiedział ktoś, że gdybyśmy n. p. w roku 1831 mieli byli pomiędzy naszymi przywódzcami jednego człowieka z potężną ambicją, n. p. z ambicją noszenia korony Jagiellonów, ojczyzna byłaby ocaloną. Otóż w tem całe nieszczęście, że za naszych czasów ambicja ogranicza się na tem, by być królem w jakiej koterji, prezesem jakiego stowarzyszenia, wielkim człowiekiem do bardzo małych interesów.
Dzisiaj ludzie ambitni nie umieją szukać wyższych celów, nie umieją robić sobie stronników w szerszych kołach i skupiają około siebie zwykle głupców lub oszustów. Ztąd pochodzi, że miewamy w sejmie stronnictwa, złożone z jednego posła, a ponieważ taki singleton nie zawsze bywa asem atutowem, więc częściej jest bitym niż bijącym.
Jeżeli jest w ogóle, jaka okoliczność, któraby popierała twierdzenie niektórych historyków, że Polacy byli zawsze i są teraz narodem na wskróś demokratycznym, to okolicznością tą jest widoczna niechęć, jaka otacza u nas zwykle ludzi, bodaj trochę nad ogół wyższych. Dzieje się to szczególnie, jeżeli wyższość ta nie umie narzucać się tłumowi, pokazywać swoje ja z najpiękniejszej zawsze strony, sławić własne zasługi, słowem, robić „reklamę“ na wszystkie strony. Gdyby poseł Siemiątkowski opowiadał przy każdej sposobności swoją karjerę polityczną, gdyby wyliczał prześladowania, których doznał, i sukcesa, jakie osiągał swojemi mowami W rajehstagu z r. 1848 — gdyby umiał napomknąć przy sposobności, że i w r. 1863 nie stracił wiary w niespożytą siłę i w przyszłość narodu — gdyby się nie wahał dawać drażliwych odpowiedzi, do których wyzywają go bezustannie jego przeciwnicy, a na zamaskowane napady odpowiadał z taką siłą, z jaką odpowiedzieć może człowiek bezinteresowny tym, co nieraz własnej korzyści szukali pod pozorem ogólnego dobra — to umilkłyby krzyki i stałby się popularnym nietylko w tych kołach, co same umieją ocenić rzeczywistą zasługę, ale i u ludzi, którym dopiero potrzeba wyjaśniać, co złe a co dobre. Ale nie każdemu jest dana taka narzucająca się obywatelska cnota, nie każdy zdobędzie się na to, by stanąć przed tłumem i wołać: Jam prorok! ja was zaprowadziłem, gdzie jesteście, i ja was za tyle a tyle lat doprowadzę do szczęśliwego kresu! Nie dobrze to; ho żyjemy w wieku inseratów, łokciowych anonsów i telegramów gratulujących — mundus vult decipi — każda znakomitość musi się anonsować wszędzie, jak syrop Pagliano, nawet w Tygodniku Lwowskim. Nie zawadzi rzucić nawiasem wzmiankę o jakiej rozmowie z Andrassym, z księciem Napoleonem, albo z posłem angielskim, albo pozwolić przez przypadkową niedyskrecję wydrukować parę listów prywatnych, zdradzających wielkie plany. Wszystko to niewinne, a skuteczne, i ludzie łapią się na tę wędkę. Prawda, że nie wielki pożytek z ludzi, co się dają łapać na wędkę reklamy.
Gdy Ziemiałkowski po raz pierwszy pojawił się przeszłego roku w rajchsracie wiedeńskim, jakiś flzjonomista niemiecki odkrył w jego twarzy całą męczeńską historję naszego narodu. Mniemam, że szanownemu posłowi miasta Lwowa wystarcza męczeństwo, jakiego doznał sam od obcych i od swoich, by wyglądał jak męczennik. Nie mówię już o dawniejszych latach, ale o historji ostatnich dwudziestu miesięcy. A historja to taka: Od r. 1866, a po części może od r. 1863, cały kraj, prócz kilku ludzi małego bardzo znaczenia, wołał coraz głośniej, że potrzeba nam onrzeć się o Austrję. W roku 1866 Austrja przekonała się nawet, że może będzie kiedy potrzebowała oprzeć się na nas. Ba, już nietylko Galicja, ale cała Polska, o ile mogła głos zabrać, domagała się zbliżenia do Austrji. Zbliżenie się to nie było tak łatwem, bo było to zbliżenie się dwóch słabych ludzi z rozdrażnionemi mocno nerwami, z których każdy potrzebował podpory drugiego, a każdy przy najmniejszem dotknięciu krzyczał, że go boli — i bolało go w istocie. Austrję bolało, że się wyrzekała swoich pięknych tradycyj policyjnych, że Kufstein i Spielberg stracą swoich habitués i że przybył wewnątrz monarchii nowy rodzaj lojalnych ludzi, którzy dotychczas byli rejestrowani zawsze między najniebezpieczniejsze subjekta polityczne. Nas bolało, że wobec mocarstwa, podpisanego na akcie rozbioru Polski, zrzekamy się roli absolutnej opozycji, że łatwą, ale tragiczną rolę męczeństwa politycznego trzeba będzie przemienić na trudną rolę powolnej, patrjotycznej pracy. Wszystkie narzekania z jednej i z drugiej strony spadły na tych, co się podjęli sprowadzić zetknięcie i zbliżenie się dwóch tak niezgodnych żywiołów. Nic łatwiejszego, jak być pesymistą w takim razie, znajdować to położenie fałszywem, dowcipkować, rozsypywać się w wyrzutach, że nie widać jeszcze pożytku z tej niby-dyplomacji i t. d. Gdyby był jaki pożytek, nie możnaby dla tysiącznych względów wypowiedzieć tego na wezwanie pierwszego lepszego krzykacza. Potrzeba zostawić krajowi, by sobie sam zdał z tego sprawę, czy mu teraz lepiej, czy gorzej — czy mamy iść dalej tą samą drogą, czy nanowo wrócić do biernej roli, którą graliśmy przez lat dziewięćdziesiąt.
Niewdzięczne to na pozór zadanie, być pośrednikiem między dwiema stronami, którym interes każę się zbliżyć do siebie, a które rozdziela odwieczna antypatja. Ale rozumna większość kraju umie jednakże ocenić to poświęcenie, jeżeli jest tak bezinteresowne, jak w tym wypadku, o którym mowa. Ziemiałkowski, powiadają niektórzy, zaprowadził nas do Wiednia, abdykował za nas z godności narodowej i t. d. Przynajmniej, mówią drudzy, nie on, ale kto inny został za to ministrem, kto inny wziął ordery, kto inny zyski. Kto inny także drapuje się dziś w togę rzymską i każę się wielbić jako mąż ludu, jako Katon nieugięty, gotów raczej zginąć, niż ustąpić. Katonem trzeba było być wtenczas, kiedy naród przelewał krew na polu bitwy. Dziś, pod opieką jakich takich ustaw, zapewniających wolność i nietykalność osoby, nic łatwiejszego, jak przeżuwać oklepane frazesy, a zawsze łatwiej powiedzieć najpiękniejszą i najdłuższą mowę, niż ulżyć w czemkolwiek krajowi.
Na dziś muszę raz jeszcze skonstatować, że wdzięczna funkcja skrajnej opozycji, i niewdzięczna, ale pożyteczna misja galicyjskiego ministerjalizmu, nie przypadła w udziale temu stronnictwu, do którego liczy się poseł Ziemiałkowski. Przy specjalnej dyskusji nad uchwałą sejmu w sprawie ustaw zasadniczych, operował ze strony ministerjalnej korpus, złożony z samych książąt, hrabiów i wice-hrabiów, jakoteż z takich, którzy już mają złote kołnierze. Gdyby powołano do gabinetu jeszcze jednego ministra-rodaka, Galicja przeniosłaby się na prawdę cała na tę stronę Litawy, po której leży Wiedeń. Tkwią w nas skarby konstytucjonalizmu grudniowego, które rząd mógłby doskonale zużytkować, byle się poznał na nich. Czy się pozna?....
Przygotowania na przybycie N. Państwa zajmują dziś wszystkie umysły i ręce. Komitety rozwijają niezmierną czynność: rozpoczęto budowę bram tryumfalnych, zamówiono chorągwie itp. Więcej jeszcze ruchu widać w przygotowaniach, czynionych przez osoby prywatne. Tworzy się miejskie banderjum konne, którego członkowie, ubrani w mundury narodowe polskie o barwach domu Wittelibach, konwojować mają powóz N. Pani od dworca do placu namiestnikowskiego. Słychać także o podobnem banderjum, formowanem przez obywateli wiejskich. W hotelach pozamawiane już od tygodnia wszystkie pokoje na czas od 1. do 7. października, i to po cenach prawie koronacyjnych. Za pokój frontowy w hotelu Angielskim zapłacono po 15 złr. za dobę, Tapicery, malarze pokojów, rzemieślnicy różnego rodzaju płacą się na wagę złota, wszystkie pracownie krawieckie dniem i nocą zajęte są szyciem kontuszów i żupanów: niejeden co dawniej sprzyjał z duszy obcinaniu rogów od konfederatek po ulicach, teraz na łeb na szyję sprawia sobie strój polski, bo na balu, dawanym dla cesarstwa, będą miały wstęp tylko mundury i kontusze, oprócz poważnych strojów żydowsko-polskich. Arystokracja wystąpi nader świetnie, niektórzy panowie pozamawiali aż z Londynu ciężkie jedwabne materjena kontusze i żupany. Brak pasów, karabel i kołpaków daje się czuć dotkliwie przy tak wielkim popycie, tylko na brak butów nikt nie może narzekać w tych błogosławionych królestwach Galicji i Lodomerji, a najmniej już opozycja; świta N. Państwa będzie nader liczną, około 260 osób. Program uroczystego przyjęcia nie obejmuje iluminacji, bo cesarz wyraził się, że nie życzy sobie tego zapewne ze względu na wielkie koszta, jakich to wymaga. Jednakowoż zdaje się, że i bez osobnego zarządzenia w programie, miasto będzie iluminowane. Czynności ochmistrza dworu N. Pani pełnić będzie przez cały czas pobytu cesarstwa w Galicji hr. Adam Potocki, klucze miasta Lwowa wręczy cesarzowi p. Kasper Boczkowski. Organizuje się już straż obywatelska, która wyręczy policję w utrzymywaniu porządku; przewodniczyć jej ma p. Feliks Piątkowski. Nie skończyłbym, gdybym chciał wyliczać wszystkie szczegóły przygotowań, wolę tedy odesłać czytelników zamiejscowych do opisu uroczystości, gdy te już nastąpią, a miejscowi obejdą się tym razem bez sprawozdawcy, bo będą widzieli wszystko na własne oczy.
Tutejsza kolonia niemiecka nie może pogodzić się z myślą, by Najj. Pan odwidzał Galicję w chwili, kiedy w obec trwających rozpraw sejmowych uczucia nasze specyficznie narodowe rozbudzone są w wyższym stopniu niż zwykle. Niemcy uważają całą monarchię za swoją własność, a sejmy krajowe, nawet sejm węgierski są to w ich oczach zabawki, któremi pozwolono ludom cackać się czas jakiś, póki po roku 1867 nie nastąpi 1869, tak jak rok 1849 nastąpił po roku 1848. Zapominają, że Austrja w tych dwudziestu latach przeżyła dwa wieki, postarzała się i nie może już wyprawić takich skoków politycznych, jak dawniej. To też niektórzy cywilizatorowie pospuszczali nosy na kwintę, inni znowu stanęli — w opozycji! Właściciel hotelu p. L., członek Towarzystwa strzeleckiego, odmówił przyczynienia się do składki na uroczyste przyjęcie cesarza przez to Towarzystwo, bo, jak twierdzi: Es ist gar nicht wahr, der Kaiser kommt nicht und kann nicht kommen; die Minister möchten ja alle abdanken! Pan L. wyobraża sobie zapewne, że w Austrji tak trudno o innych ministrów, albo że ministrowie podają się pierwej do dymisji, nim muszą.
W pierwszych dniach tego tygodnia krążyła po mieście, zabawna dosyć pogłoska: opowiadano, że niektórzy „panowie“ chcą postawić wniosek, by sejm przeniesiono do Krakowa, bo tu nie mogą obradować pod presją „ulicy“. Najpocieszniejszą stroną tego żartu jest to, że nie jest on wcale żartem. Panowie ci znają ulicę lwowską tylko z artykułów Czasu, któremu wszystko, co nie jest salonem albo przedpokojem, wydaje się — barykadą. Z tego punktu widzenia, nawet niewinne i spokojne Towarzystwo narodowo demokratyczne uchodzi za organizację rewolucyjną, lada fakelcug przybiera rozmiary zdobycia Bastylli, p. Malisz staje się Muratem, p. Schmitt Robespierem, a pan Romanowicz Dantonem. Ależ to wszystkim tym czarnowidzom, konserwatystom, oględnym i trwożliwym ludziom — wypłatała „opozycja“ porządnego figla! Oni chcieli sami jedni być lojalnymi, chcieli odbijać korzystnie od zgrai demagogów, rewolucjonistów, sankiulotów, ażeby im lojalność poczytano za wielką zasługę, do nieba o order wołającą. Aż tu — trom, trom, tromtadrata! nadciąga oddział mężów, stojących na. straży godności i ducha narodowego, i oświadcza gotowość stania na straży — przed pałacem namiestnikowskim, skoro najmiłościwszy cesarz a nasz król obdarza nas swoją bytnością. Przepadł mój order! Ja, jedyny dotychczas lojalny, inspirowany i subwencjonowany kronikarz po tej stronie Sanu, nie będę nawet spostrzeżony w tłumie, zniknę między demokratami, będę zapomiany — bo jeżeli większa jest radość z jednej owieczki odszukanej, aniżeli z 99 niezgubionych, to o ileż większe musi być wesele w królestwie Niebieskiem, gdy 160 owieczek, na pół już straconych, ni ztąd ni zowąd stanie do apelu! Ale tak być powinno, bo jak słusznie powiada Dziennik Lwowski, w walce parlamentarnej należy rozróżniać między rządem a koroną, zwłaszcza gdy korona jest nasza, galicyjska, a rząd przedlitawski.
Z tem wszystkiem, jeden z moich znajomych, szanowny doktor*, twierdzi, że opozycja nasza źle pełni swoją służbę. Była już nawet mowa o tem, czy nie należałoby odkomenderować kilka logicznie myślących indywiduów ze stronnictwa guwernementalnego, by przez parę miesięcy pełniły dla dobrego przykładu obowiązki skrajnej opozycji, jako czynnika, dosyć potrzebnego w życiu publicznem i parlamentarnem. Indywidua te miałyby stanąć na straży tak idei, jakoteż pisowni polskiej, przyjętej na kongresie dziennikarskim w Krakowie. Przedewszystkiem zaś ta oppositionmodde miałaby rozstrzygnąć stanowczo, czy Galicja może być uważaną jako część Polski, i czy w takim razie powinna mięszać się do organizacji politycznej innych królestw i krajów cesarza Jegomości, jak tego żąda program Smolki. Dzisiejsza bowiem opozycja podała w wątpliwość, azali Galicja jest ziemią polską. Najpierw przemawiała sama bardzo złą polszczyzną, a następnie, w ślad za Kinklem, oświadczyła (obacz nr. 193 Dziennika Lwow. z dnia 21. sierpnia 1868), że Ruś, jako niemówiąca po polsku, uchwalić ma dopiero, zapewne przez powszechne głosowanie, czy chce należeć do Polski. Po pięciuset latach, niezakwestjonowane nigdy prawa Kazimierza Wielkiego do dziedzictwa po Trojdenie mazowieckim, uległy tedy skardze prowizorjalnej, unia horodelska i lubelska uznane są za nieważne i będziemy się musieli procesować z Moskalami i z opozycją o przynależność do Polski. Z tego wynika, że szanowny mój znajomy, dr.* ma zupełną słu-szność, i że koniecznie potrzeba będzie założyć szkółkę opozycyjną w celu kształcenia młodych galicyjskich tygrysów i takich, którzyby nimi zostać chcieli.
Wyjazd posłów sejmowych do Krakowa na powitanie Najj. Państwa dał powód do małego nieporozumienia, świadczącego, że wyobrażenia demokratyczne rozszerzone są u nas poza Towarzystwem narodowo-demokratycznem i mimo krzyków, mniej i więcej „plugawych“ (styl opozycyjny) na to Towarzystwo. Z powodu tego wyjazdu podzielono posłów na trzy odrębne klasy, do pierwszej policzono arcybiskupów, biskupów, książąt itp. i wręczono im bilety jazdy pierwszej klasy, innym zaś dano bilety 2. i 3. klasy. Panowie posłowie, zdziwieni niemało takiem zastosowaniem równouprawnienia wszystkich stanów, oddali bilety: dotychczas niewiadomo, jakim sposobem kierownicy tej jazdy załatwią tę trudność parlamentarną. Braknie podobno wagonów 1. klasy dla wszystkich posłów; najpraktyczniejby więc było, gdyby wszyscy jechali drugą klasą — chyba wolą podzielić się na dwa transporta.
Wybuchła także druga kwestja o równouprawnienie, tym razem w c. k. wyższym sądzie krajowym, który postawił się przypadkiem na stanowisku lwowskiej Rady miejskiej co do żydów. Minister sprawiedliwości zawezwał sąd do oświadczenia się w sprawie nowych posad adwokackich, które mają być otworzone w Galicji, i do zaproponowania odpowiednej liczby kandydatów. Na wniosek referenta zgodził się senat, by zaproponować 25 kandydatów, między tymi połowę (zapewne 12½) żydów, a połowę chrześcian. Trudno pojąć, do czego ma prowadzić ten podział kandydatów na kozły i barany, i na czem on się opiera w ustawie, która nie zna osobnych adwokatów żydowskich a osobnych chrześciańskich. Tymczasem senat nietylko faktycznie tak uformował stosunek kandydatów-żydów do chrześcian, lecz w motywach dotyczącej uchwały twierdzi wyraźnie, iż podział taki odpowiada „ściśle pojętej sprawiedliwości“. Tym razem, „ściśle pojęta sprawiedliwość“ wyszła na niekorzyść żydów, bo nierównie więcej było kandydatów żydów niż chrześcian. Ale nie chodzi tu o konsekwencję; przedewszystkiem powinno być zasadą, iż wyznanie niema żadnego wpływu na nominacje itp. Tak bardzo rząd przedlitawski zamierza nas nieuków cywilizować za pomocą liberalnych ustaw zasadniczych i wyznaniowych, a w praktyce sam z niemi oswoić się nie może!
Jestto nader nieprzyjemna, być przypartym do muru i tak kategorycznie zapytanym o zdanie, że nie można dać innej odpowiedzi, jak tylko: tak, albo: nie. Nie każdy jest tak szczęśliwym, by mógł, jak poseł Polanowski, oświadczyć, że wstrzymuje się od głosowania, albo jeszcze lepiej, by mógł wynosić się zawczasu, jak n. p. poseł Horodyski, który przed imiennem głosowaniem znalazł bezpieczne schronienie w bufecie. Niemam niestety tak wygodnego kącika w Gazecie, bym się mógł schować w niego przed dochodzącemi mnie licznie zapytaniami: Czy Naj. Pan przyjedzie do Lwowa, lub nie? i co w razie nieprzybycia monarchy zrobić z bramą tryumfalną, z nowiuteńkiemi kontuszami, kołpakami i t. p.? co nareszcie zrobić ze strażą obywatelską, która pała chęcią utrzymywania porządku i bezpieczeństwa publicznego? Jak widzimy, podróż Najj. Pana ma znaczenie nietylko polityczne, ale jest także kwestją wielkiej bardzo wagi dla kronikarza. Kto wie nawet, czy kontusze, kołpaki, chorągwie i bramy tyumfalne, należące do referatu kronikarskiego, nie odgrywają w tej sprawie ważniejszej roli, niż jej strona polityczna. I tak n. p. książę X., w skutek zapowiedzianego przyjazdu Najj. Pana do Galicji, przypomniał sobie swoje pochodzenie polskie, kazał sobie po raz pierwszy w życiu uszyć kontusz. Jest więc nadzieja, iż pomyśli o tem, że teraz wypadałoby już koniecznie postarać się o uwolnienie fundacji Skarbkowskiej od ciężaru utrzymywania teatru niemieckiego, albo o przeniesienie zarządów kolei żelaznych galicyjskich do kraju. Kronikarzowi tedy, zdającemu sprawę o objawach podrzędnej wagi, książę X. przedstawia się w kontuszu z wylotami jako nieodrodny potomek wielkich hetmanów, wojewodów i kasztelanów, który przestanie być — ein gemüthlicher Wiener, i nie będzie przemawiał za tem, by rezydencja Naddunajska nie straciła kilkadziesiąt tysięcy dochodu z dodatku gminnego, gdyby zarządy kolei żelaznych przeniesiono do Lwowa albo do Krakowa. Już to strój obowiązuje zwykle, ale czasem idzie swoją drogą, a polityka swoją. Z tego zaś wypływa, że ja, jako niezajmujący się polityką, nie jestem bynajmniej obowiązany odpowiadać na pytanie, czy N. Pan przyjedzie do Lwowa, a tem mniej mogę powiedzieć, co pp. burmistrze, marszałkowie powiatowi i t. d. poczną z swojemi nowo sprawionemi kontuszami, albo co plac Marjacki pocznie ze swoją bramą tryumfalną, której nie można sprzedać na tandecie, jak kontusz? Co się tyczy straży obywatelskiej, radziłbym, by jej się nie pozbywano tak jak niepotrzebnych kontuszów, — lepiej ją wcielić napowrót do towarzystw i stowarzyszeń, z których wyszła, a które tymczasem umierają na suchoty.
Wspomniałem powyżej o teatrze niemieckim. Żywimy tu nadzieję, że sejm przedsięweźmie nakoniec coś stanowczego, by fundację ś. p. Skarbka uwolnić od tego ciężaru. Tym n. p. posłom, którzy korzystają z bytności we Lwowie, by widzieć Szejne-Helenę, obiecujemy uroczyście, że na czas każdorazowej sesji sejmowej będziemy sprowadzać umyślnie dla nich Gallmayerkę albo Geistingerkę, byle głosowali za jak najenergiczniejszemi krokami ku uwolnieniu nas od przymusowego utrzymywania sceny niemieckiej przez rok cały. Nawet w §.11. ustawy o reprezentacji państwa nie stoi to, że dla całości i bezpieczeństwa monarchii koniecznem jest, aby p. Konig pobierał corocznie 6.000 złr. z funduszu, przeznaczonego na cele dobroczynne, ażeby nie wolno było dawać we Lwowie ani opery po polsku, ani więcej jak 110 przedstawień polskich, ani założyć drugiego teatru przy Skarbkowskim. Nareszcie i kultura niemiecka nie straci na tem, jeżeli artyści i artystki, których w ojczystym kulturlandzie nikt nie chce widzieć ani słyszeć, nie będą pobierać zapomogi za granicą. Wrócą do domu, pomnożą liczbę rąk do roboty, będą pracowitemi kucharkami, pokojówkami, zwinnymi kielnerami i dienstmanami, słowem, równie wzgląd na gospodarstwo narodowe, jak na interes sztuki i cywilizacji nakazuje, by raz już zwinięto zakład tak niepotrzebny i kosztowny.
Przyjazd cesarza i rozprawy sejmu zajmowały Lwów przez cały tydzień tak mocno, że o żadnych innych sprawach i mowy nie było. Do referatu kronikarskiego należy po części związek, jaki upatrywać chciano między przyjazdem monarchy a uchwałami sejmu, związek, zdaniem bardzo nawet konserwatywnych polityków, wcale nieistniejący, a wymyślony w celu straszenia tych ojców narodu, którzy mają słabsze nieco nerwy. Używano najprostszych, najpierwotniejszych środków, ażeby zmniejszyć odwagę cywilną, objawiającą się u większości sejmu. I tak n. p. podczas rozpraw specyjalnych nad rezolucją, rozchodzi się nagłe wieść, że służący od zarządu kolei żelaznej pojawił się w biórze sejmowem z zapytaniem, czy w sejmie uchwalono już adres. Jednocześnie miał ten dyplomata w liberji oświadczyć, że w razie uchwalenia adresu Najj. Pan nie przyjedzie, zarząd kolei chce tedy znać rezultat rozpraw, by nie robić niepotrzebnych przygotowań. Mimo groźby, pochodzącej z tak autentycznego źródła, i mimo wymownych słów pana dr. Michała Gnoińskiego, sejm uchwalił punkt, zawierający żądania samorządu w sprawach ustawodawstwa cywilnego, karnego i policyjnego. P. dr. Michał Gnoiński jakoś bez najmniejszego skutku obsypał sejm kwiatami swojej wymowy — bo p. Zyblikiewicz śmiał się tak głośno, że nikt nie słyszał wywodów szanownego mówcy. Nakoniec mówca oświadczył, że każdemu wolno wypowiedzieć swoje zdanie, ale nieubłagany p. Zyblikiewicz, dla którego regulamin jest tak mało obowiązującym, jak dla czeskich dziennikarzy ustawa zasadnicza o wolności druku, wśród głośnego stukania laski marszałkowskiej obrócił ten argument na swoją korzyść, twierdząc, że śmiech jest także sposobem objawienia swojego zdania. Cieszy mię to, że będę miał sprzymierzeńca w p. Zyblikiewiczu, bo ilekroć poważyłem się dotychczas objawić moje zdanie za pomocą śmiechu, wszyscy demokraci tutejsi, ich ciotki, babki, a nawet ich szewcy i literaty krzyczeli, że to nie wolno, że to nieprzyzwoicie, niesumiennie, i Bóg wie co jeszcze.
Gdy pogłoska o służącym od kolei żelaznej i o jego kombinacjach politycznych okazała się bezskuteczną, i gdy rezolucja sejmowa miała się już ku trzeciemu czytaniu: puszczono w obieg po kurytarzach i przedpokojach sejmowych drugą, niemniej przerażającą wiadomość. Oto inspicjent teatralny miał opowiadać kelnerowi w kawiarni teatralnej, a ten odźwiernemu Wydziału krajowego, jako z namiestnictwa polecono dyrekcjom obydwu teatrów, by nie robiły kosztownych przygotowań, albowiem N. Pan nie przyjedzie. W sejmie oczywiście nikt temu nie uwierzył, ale natomiast jeden z koryfeuszów skrajnej opozycji pozasejmowej blizkim był samobójstwa, gdy się o tem dowiedział — przypisywał bowiem zmianę w zamiarach N. Pana swojemu brakowi umiarkowania politycznego, i nieukojonym był w rozpaczy, że tak potężnie przyczynił się do „presji“, wskutek której sejm uchwalił adres i rezolucje, a biało-czerwona jego kokarda, oznaka godności członka straży obywatelskiej, stała się przedwcześnie już tylko piękną pamiątką historyczną. Zaledwie udało się kilku przyjaciołom wytłumaczyć zacnemu obywatelowi, że to nie on spowodował adres i rezolucję, a więc może być wolnym od wyrzutów sumienia, tem bardziej, że monarcha bynajmniej nie ze względu na rozprawy sejmowe odroczył swoją podróż.
Drugim przedmiotem sprawozdań kronikarskich jest w sejmie frakcja świętojurska. Już nawet niemieckie dzienniki przestały się nią interesować. Podczas rozpraw ostatnich, włościanie, obałamuceni przez swoich kolegówzastupnyków, siedzieli w przedpokoju, gdzie ich pilnował zmieniający się z kolei dyżurny zastupnyk, aby nie poszli do sali. Mimo to, posłowie Kowbasiuk, Koroluk, ks. Dzerowicz i p. Kocko znajdowali się w sali obrad podczas rozpraw i głosowania nad adresem. Snąć dyżurny zdrzemał się i źle dopełnił swego obowiązku. Wczoraj, już cały szanowny zastęp znajdował się na swojem (?) miejscu, by bronić wyboru ks. Krasickiego. Obrona szła źle — włościanie głosowaii z większością, a p. Kowalski w zapale krasomówczym zapomniał się, i zaczął mówić tak czysto i dobrze po polsku, że go ks. Pawlików musiał ciągnąć za surdut, by mu przypomnieć, że pełni przecież funkcje „russkiego“ człowieka!
W nieszczęśliwej Warszawie nie wolno dzinnikom podawać sprawozdań o obradach sejmu galicyjskiego, oprócz kilku wyjątków, które im pozwalają tłumaczyć z pism niemieckich. Tłumacz Gazety Warszawskiej, równie biegły w języku niemieckim, jak p. Kowalski w ruszczyźnie, w niedocieczony dla nas sposób — wydobył z Nowej Pressy wiadomość, że sejm lwowski uchwalił ustawę, przepisującą karę dla tych, którzy uchylają się od prawa wyboru przez lekkomyślność (!) i że jakiś poseł Koszyes wniósł poprawkę do tej ustawy. Dziwna rzecz, że przy takiej nieznajomości języka niemieckiego, można w Gazecie Warszawskiej znaleźć germanizmy jak np. „statki uchwyciły ogień“. W ogóle poprawność języka w pismach warszawskich nie jest większą, niż u nas.
Rozebrano bramę tryumfalną; kontusze, karabele i kołpaki schowano ad feliciora tempora, i nie pozostaje nam nic, jak tylko pocieszać się słowami woźnicy cesarskiego, który wyjeżdżając z Krakowa napowrót do Wiednia, tak się wyraził do publiczności, ubolewającej nad wstrzymaniem przyjazdu cesarza i cesarzowej: „Nie róbcie sobie panowie nic z tego; my (t. j. dwór i służba cesarska) byliśmy pięć razy w Peszcie i pięć razy wracaliśmy, a za szóstem razem cesarz tam przecie przyjechał”. Mimo tej pociechy, brak dobrego humoru mocno czuć się daje w królestwach Galicji i Lodomerji. Konserwatyści gniewają się, że sejm poszedł za daleko; opozycja gniewa się także, choć w gruncie sama nie wie, czemu się gniewa. Jeszcze płeć piękna, należąca do tego ostatniego stronnictwa, ma przynajmniej słuszne powody do gniewu. I tak n. p. małżonka pewnego tygrysa lwowskiego, która miała wszelkie szanse być zaproszoną na bal, dawany dla cesarza, rzekła onegdaj mężowi swojemu; „Oj ty, ty, teraz powinniby ciebie powiesić na tej bramie, którą niepotrzebnie postawili! A trzeba ci było podpisywać jakieś tam petycje, wykrzykiwać na sejm i chodzić na te głupie zgromadzenia demokratyczne? Po co, pytam, po drugą głowę może? A na co tobie drugiej głowy, kiedy ta dosyć twarda!“ Przy tej sposobności jejmość dobrodziejka dla stwierdzenia słów swoich, szybkiem poruszeniem ręki, sprowadziła znajdującą się na Stole sośniczkę fajansową w styczność z czaszką jegomości. Próba powiodła się doskonale, sośniczka rozleciała się w kawałki, a głowa wytrzymała pocisk bez wielkiego szwanku. Niemniej dobrze udały się próby następne, do których jejmość dobrodziejka użyła różnych talerzy, flaszek i t. p. projektyliów, póki jegomość zniecierpliwiony nie wyszedł na ulicę, przypatrywać się, jak tam zasady demokratyczne, datujące się od czasu konfederacji barskiej i od czasu przystąpienia niektórych obywateli miejskich do Towarzystwa narodowo-demokratycznego, objawiły się w całej pełni i okazałości ku pożytkowi szklarzy lwowskich. Było-to bowiem we czwartek wieczór, w chwili gdy, mówiąc słowami Organu demokratycznego, „publika“, szukając odwetu za zawód, sprawiony jej przez Radę miejską, wybijała okna żydom. Jegomość wyszedłszy na ulicę, przypomniał sobie swoje młode lata, i gdyby nie powaga wieku i senatorskiego prawie urzędu, którą czuł w sobie, byłby się z duszy przyłączył do niewinnej zabawki, jakiej pozwalało sobie przyszłe pokolenie rajców i ławników miasta. Ale i tak czuł on się zadowolonym: za każdy guz matrymonialny, który mu przysporzyła opozycja, wylatywała z brzękiem na ulicę — szyba żydowska. Żydzi odpowiadali za ministerjum, za niedojście do skutku podróży cesarskiej, za wszystkie grzechy „większości“ i za żarty, których dopuszcza się czasem kronikarz Gaz. Nar. na rachunek „opozycji“. — Kogoś trzeba raz było wybić za to wszystko — demokracja uliczna uchwaliła: trzeba wybić żydów!
Nietylko tedy pp. Torosiewicz i Krzeczunowicz w sejmie, nietylko pp. Dąbrowski i Armatys w Towarzystwie narodowo demokratycznem, i nietylko książę Sanguszko w Izbie przedlitawskich panów, ale i „lud“ oświadczył się onegdaj przeciw równouprawnieniu żydów „w praktyce“. Nadużywam ja tu wprawdzie wyrazu „lud“, ale brak mi słowa, by nazwać inaczej zgraję pauprów, wybijającą szyby po ulicach, a nie użyć wyrazów tak niepostępowych i niedemokratycznych, jak „motłoch“ albo „pospólstwo“? Od kiedy dr. Malisz senior wynalazł zupełną równość pod względem nazw i tytułów, ustała wszelka różnica między motłochem a wyższemi warstwami demokracji narodowej; a od kiedy p. Malisz junior wynalazł nową metodę pozbywania się przeciwników politycznych za pomocą „silnej dłoni i gromkiego głosu“, niema w tem nic dziwnego, że młodsi bracia w Proudhonie próbują podobnej taktyki parlamentarnej wobec tych, których nie lubią. Jeżeli u p. majstra najsilniejszym argumentem jest pięść, dlaczegóż chłopiec terminujący niema wybijać szyb żydom, w dowód swojego złego lub dobrego humoru? Mówią, że ryba śmierdzi od głowy, tak też i „wzburzone fale ludu“ śmierdzą od tych bałwanów, co są u góry. Zaiste trudno wymagać od zgrai ulicznej rozsądku i zmysłu politycznego, póki przymiotów tych niema tam, gdzie powinno być więcej światła. Dziś jeszcze niektórym politykom naszym zdaje się, że można wstrzymać prąd czasu za pomocą przepisów ograniczających, i że przestalibyśmy może istnieć, gdyby dobroczynne prawa nie ochraniały nas, 4,400.000 chrześcian, od przewagi: 600.000 żydów. Każą żydom, zrzec się odrębności, a stanowią dla nich odrębne ustawy, przypominają im na każdym kroku, że są żydami. Posłowie, którzy przemawiali w sejmie przeciw zniesieniu ograniczeń, ścieśniających obywatelskie prawa żydów w gminie, nie domyślają się zapewne, że mowy ich, czytane w szynkach i po warstatach, oddziałają tam w sposób szkodliwy dla całej naszej sprawy, że wzmogą rozdrażnienie w tych klasach ludności, które nie mają dziś światła, by zrozumieć argumenta, wytaczane przeciw żydom, inaczej, aniżeli tak, że aby się ochronić od przewagi żydów, trzeba im dać czuć jak najdotkliwiej przewagę chrześcian. Jedno tylko powinno pocieszać żydów, to, że ekscesa uliczne we czwartek były tylko skutkiem przypadku i nie były wyłącznie przeciw nim skierowane. Wybijano okna i chrześcianom, — był to dzień, a raczej wieczór, powszechnej zemsty. Dostało się np. między innymi właścicielowi handlu towarów żelaznych, który odmówił był kredytu jakiemuś ślusarzowi, i odpokutował to utratą kilku szyb; dostało się nawet budynkowi, gdzie się mieści c. k. policja. Pośrednim powodem wszytkich tych opłakanych ekscesów, był fałszywy krok Rady miejskiej, która za późno uchwaliła odstąpić od zamierzonego pochodu na cześć hr. Gołuchowskiego. Chociaż namiestnik prosił, by zaniechano tej demonstracji, nie należało już cofać się, gdy kilkunastotysięczne tłumy zalegały miasto. Gdyby pochód przyszedł był do skutku, wszystko byłoby się odbyło w największym porządku; tak zaś gawiedź, po części podżegana przez pokątnych agitatorów, a po części z nudów i swawoli rozpoczęła burdę, która mogła przybrać rozmiary większe, gdyby żydzi ze swojej strony nie byli się zachowali biernie. Umiarkowanie to ze strony żydów jest tem godniejsze uznania, że dotknięci byli do żywego w swych uczuciach religijnych z powodu, iż ulicznicy nie oszczędzili i synagogi, znajdującej się na Nowej ulicy. Prawa polskie chroniły świątynie żydowskie od podobnych napaści nadzwyczaj ostremi przepisami, a gdybyśmy żyli za czasów Rzeczypospolitej, gmina byłaby surowo pociągniętą do odpowiedzialności za podobne wybryki swoich członków i musianoby srodze ukarać winowajców. Należałoby życzyć, aby i dziś swawola tego rodzaju została dotkliwie skarconą. A ponieważ głównego kontygiensu do podobnych zajść ulicznych dostarczają warstaty, więc jest to obowiązkiem pp. majstrów, by dobrym przykładem, napomnieniami i powagą swoją wstrzymywali młodzież rzemieślniczą od wybryków, które nietylko same przezsię są karygodne, ale jeszcze w dodatku dla przeciwników naszej sprawy stanowią pożądany materjał do oszczerstw, miotanych na cały nasz naród. Mniemam, że gdyby pp. Armatys i Dąbrowski połowę tej elokwencji, której dają dowody w kwestji ograniczenia liczby radnych żydowskich, użyli do tego, by współobywatelom swoim wyjaśnić ohydę i złe skutki nietolerancji religijnej, przysłużyliby się daleko więcej i miastu i sprawie narodowej, niż teraz, opierając się zniesieniu ograniczeń, mających teoretyczne tylko znaczenie. Jest to bowiem hipokryzją, jeżeli niektórzy mówcy twierdzą, iż w zasadzie są za równouprawnieniem żydów, ale w praktyce nie mogą tego dopuścić, bo nie są Polakami Właśnie należałoby w zasadzie, to jest w paragrafie statutu, przyznać żydom równe prawa, a w praktyce wolno potem nie wybierać nie-Polaków do, Rady miejskiej lub na posadę burmistrza.
Na zakończenie całej tej sprawy żydowskiej wypada mi jeszcze skonstatować, że Organ demokratyczny przyznaje się teraz sam do autorstwa pomysłu wyprawienia pochodu na cześć hr. Gołuchowskiego, powiada bowiem, że „charakteryzującą źródło owego pochodu jest okoliczność, iż na przedmieściach lwowskich poruszono proletarjat uliczny w celu zgromadzenia się o godzinie 8ej wieczór przed ratuszem“. Ktokolwiek zna choćby ze słyszenia stosunki lwowskie, ten wie, że w najbezpośredniejszych stosunkach z proletarjatem ulicznym zostaje właśnie Organ demokratyczny, i że nikt inny nie mógł go „poruszyć“, jeżeli go w ogóle kto poruszał.
Ogólny zły humor galicyjski udzielił się także Czasowi. Starowina gniewa się na Gazetę i na Dziennik Poznański, że go napominały, by po zapadłej uchwale sejmowej schował do kieszeni swoje, na każdy sposób przynajmniej spóźnione rady. Jeżeli Czas ma jaki powód do gniewu, to chyba ten, że wraz z nim napominano i opozycję do poddania się pod uchwałę większości. Zestawienie to dwóch skrajnych stronnictw w dziennikarstwie naszem, było rzeczywiście nieco ubliżającem dla Czasu, i możnaby na przyszłość nie robić mu więcej tej krzywdy. W ogólności dzienniki polskie powinneby przyzwyczaić się, nie brać do wiadomości tego, co wobec każdorazowej konstelacji politycznej plecie Piekarski na mękach, pokutujący w szpaltach Organu demokratycznego.
Jak z jednej strony mało ważą na szali wypadków fantazje i brednie tego rodzaju, tak znowu trudno zaprzeczyć, że i najlogiczniejsze wywody, zmierzające dalej niż poszedł sejm, nie osłabiałyby bynajmniej stanowiska, jakie tenże zajął wobec centralistów. Wszystkie zaś głosy lękliwe, konserwatywne, mogą być przez przeciwników naszych tłumaczone tak, że w kraju jest stronnictwo, które nie chce domagać się zmiany konstytucji, i tylko radeby w adresie wypowiedzieć kilka ogólnikowych, nic nieznaczących frazesów o potrzebie samorządu. Dlatego też mało zależy na tem, czy Organ demokratyczny poczuje się w tej chwili do obowiązku solidarności lub nie, a ważnem byłoby, ażeby Czas nie pomnażał szeregu dzienników, piszących w interesie rajchsratu i ministerwa. Czas zarzucił Gazecie, że zachowanie się jej podczas ostatnich obrad było niejasne! Jest to fałsz. Jeszcze przed otwarciem sejmu Gazeta kreśliła swoje stanowisko w kilku artykułach, które były nawet podane w streszczeniu przez dzienniki wiedeńskie jako program „umiarkowanego“ stronnictwa polskiego. W artykułach tych wykazano obszernie, że Galicja potrzebuje przynajmniej takiego samorządu, jaki uzyskała Kroacja, i że o zmianę konstytucji w tym duchu powinniśmy się upominać u Rady państwa, t. j. nie pomijając form parlamentarnych, utworzonych przez konstytucję grudniową. Właśnie ta potrzeba zastosowania się do form parlamentarnych, konstytucyjnych, sprawiła, że sejm nie wyszczególnił swoich żądań w adresie, ale w rezolucji. Rezolucja ta nie zawiera wprawdzie nigdzie wyrazu „Kroacja“, bo stały temu na przeszkodzie skrupuły różnych członków komisji, ale punkt za punktem wyszczególnia te same żądania, które Gazeta postawiła wówczas, nim jeszcze Smolce „wyrwał się“ jego wniosek i nim Czas i hrabia Potocki zwrócili uwagę na to, że coś będzie trzeba powiedzieć w sejmie o stanowisku kraju. Gazeta może tedy śmiało twierdzić, że stała od początku na stanowisku, zajętem później przez większość sejmową, a Czas tego nie może powiedzieć o swojem stronnictwie. Niedawno jeszcze utyskiwał organ krakowski bardzo głośno na ustawy wyznianiowe, uchwalone przez Radę państwa, a w sejmie hr. Potocki chwalił szczodry wymiar wolności indywidualnej, zawarty w konstytucji grudniowej. Między konserwatywnym organem o konserwatywnym posłem, zaszła tedy sprzeczność zdań pod tym względem, i śmiało rzec można, że ten Czas, który wychodził przed zebraniem się sejmu i widział nie już kraj, ale społeczeństwo ludzkie, zagrożone uchwałami rajchsratu, a Czas, adoptujący dziś zdania hr. Potockiego, to dwa pisma odmiennej zupełnie barwy. Tamto patrzało więcej na Vaterland, a to wygląda tak Verfassungstreu, jak gdyby czerpało natchnienia swoje z ministerstwa. I taką to niekensenkwencję Czas, jak zwykle, chce zasłonić konceptem, niezmiernie już oklepanym — zarzuca złą wiarę drugim!
Ławy sejmowe zaczynają się przerzedzać, niektórzy pp. posłowie sprzykrzyli sobie już pracę około spraw publicznych i wyjechali ze Lwowa. W takich okolicznościach, trudno będzie o komplet do uchwalenia zmian w ordynacji wyborczej. Otóż jeszcze jedna z najżywotniejszych spraw krajowych, odłożona ad feliciora tempora!
Nie sztuka być wielkim człowiekiem, jeżeli kogo z adwokata zrobią ministrem i dadzą mu tytuł „Ekscelencja“ wraz z 8000 złr. pensji. Ale odznaczyć się duchem lekceważenia ustawr, położyć tym sposobem znakokomite zasługi około kultury niemieckiej, i wydelikaconym na francuzkich wzorach Polakom przedlitawskim dać próbkę starogermańskiego grubiaństwa w formie, którąby Heine nazwał był waldurwüchsig, a wszystko to na mizernej posadzie oficjała pocztowego; oto czyn, godny zaiste uwiecznienia w Hans Jörgl'u z Gumpoldskirchen, jeżeli już nie dwudziestu pięciu przynajmniej innych nagród, zarówno przemawiających do uczucia i do rozumu. Mąż, któremu oddaję hołd powyższemi słowami, przebywa w naszych inurach i zowie się Heydt, a nie jest bynajmniej kuzynem pruskiego ministra finansów i ma tylko poleconą sobie od p. ministra handlu przedlitawskiego ważną i trudną misję stęplowania listów, oddawanych na pocztę przez publiczność lwowską. Gdyby te zaciekłe Madiary ku wielkiemu zmartwieniu Nowej Pressy i dr. Malisza nie były rozdwoiły staroświeckiej i czcigodnej monarchii Austrjackiej na jakąś Cisi Translitawię, p. Heydt byłby już dziś może nadżupanem w jakim komitacie — węgierskim; a gdyby naród przedlitawsko-polski szedł zawsze za radą Czasu i nie stawiał tak uporczywie różnych żądań „niesłusznych“, możeby się było znalazło jakie starostwo powiatowe, albo jakie sekretarstwo przy namiestnictwie, na któremby tenże p. Heydt w szerszym zakresie działania mógł rozwinąć swój sposób interpretowania przepisów o używaniu języka krajowego w stosunkach ze stronami. Chociaż jednak złowrogie losy nie dopuściły tego, człowiek prawdziwie uzdolniony umiał nawet w ciasnym i ciemnym kącie c. k. urzędu pocztowego we Lwowie, który obok gasthausu jest jedyną widownią jego cywilizatorskiej działalności, okazać się godnym tego, iż go przysłano umyślnie z Wiednia dla pielęgnowania interesów oświaty niemieckiej w tej „austrjackiej Alzacji“. Oświatę tę objawia się n. p. tak: Ktoś wchodzi do urzędu pocztowego, i pyta p oficjała grzecznie, gdzie tu oddają się listy? P. oficjał odpowiada na to tylko wzrokiem, przypominającym sławny okólnik Hasnera w sprawie szkolnej. „Strona“ powtarza pytanie głośniej, myśląc, że p. oficjał nie dosłyszał. Sprechen Sie deutsch, oder gehen Sie hinaus! grzmi na to Jego Wielkość, pan oficjał, i „strona“ jak niepyszna wynosi się z biura, przypuszczając, że to zapewne tylko przez pomyłkę druku §. 19. staatsgrundgesetzu o prawach obywateli państwa mówi coś o równouprawnieniu języków itd. Pan oficjał musi to lepiej wiedzieć. Ponieważ jednak wydarza się bardzo często, że przychodzą na pocztę „strony“, biorące ów paragraf na serjo, pan oficjał przylepił na drzwiach kartkę z napisem: Hier wird deutsch gesprochen. Oto mąż, którego możemy polecić na ministra Nowej Pressie, ubolewając, że dzisiejszy gabinet przedlitawski za mało ma energii i stanowczości! I w istocie, gdyby n. p. pan Zyblikiewicz przemówił w rajchsracie po polsku, cały gabinet słuchałby go ciekawie, chociaż nie rozumiałby ani słowa, a żadnemu z pp. ministrów ani z członków większości niemieckiej nie przyszłoby na myśl powiedzieć naszym delegatom: Sprechen Sie deutsch, oder gehen Sie hinaus! I owszem powiedzieliby: Sprechen Sie, wie Sie wollen, aber bleiben Sie nur da! Ci nieenergiczni Niemcy kochają naszych delegatów aż do uduszenia, nie chcą ich puścić z rajchsratu, ale gdyby p. Heydt objął tekę po panu Giskrze, powyrzucałby wszystkich za drzwi — temsamem zaś wniosek Smolki stałby się raz na zawsze niemożliwym i ustałaby wszelka opozycja anticentralistyczna. Zwracamy uwagę N. Pressy na pana Heydta, który tu wegetuje jako oficjał z pensją 500 złr. rocznie; niechaj go zrobią ministrem, tylko niechaj go czemprędzej zabiorą ze Lwowa. Z ministrami w Austrji łatwiejsza sprawa niż z oficjałami; do kilkunastu miesięcy każdy, czy chce czy nie chce, musi sobie znaleźć jakąś chorobę, jak książę Auersperg, i wyjechać na odpoczynek do Gracu.
Już to prawdziwa jakaś klątwa cięży na tej mojej kronice. Ile razy siądę do pisania, zawsze polityka musi mi się wplątać do pióra, a tu nietylko przekraczam tym sposobem mój właściwy i mój poruczony zakres działania, ale narażam się nadto Czasowi, który onegdaj odmówił mi wręcz wszelkiej „polityki“. Obiecuję poprawę i przyrzekam, że — z Czasem przynajmniej nigdy „politykować“ nie będę. Przekonałem się zresztą, że to się na nic nie zdało. Pip swoje a czort swoje! Nawet św. Jan Chryzostom przy pomocy kilku innych świętych Pańskich nie byłby może w stanie wyegzorcyzmować z kolumn Czasu tego ducha przedlitawsko-konstytucyjnego, który się tam zagnieździł. A jednakże, o pobożny i bogobojny Benjaminku, który ad majorem Dei gloriam deponujesz w organie krakowskim swoje codzienne natchnienia, chciej rozważyć, ty i twoi kooperatorowie w winnicy pana Kirchmajera, że ten sam duch, który jedną ręką odpycha „niesłuszne“ żądania przedlitawskich Polaków, ten duch, który cię na nieszczęście opętał, — czyha na zbawienie twojej duszy, bo to on, a nie kto inny obala konkordat, zaprowadza śluby cywilne, usuwa szkoły z pod nadzoru kościoła, słowem, niszczy i druzgoce, jak sam wymownie, gruntownie i niezrozumiale wykazałeś ongi za lepszych czasów twoich — niszczy i druzgoce cały dzisiejszy chrześciański ustrój społeczeństwa ludzkiego! Wejdź tedy w siebie, uczyń skruchę, i wyrzeknij się wszelkich związków z nieczystemi potęgami piekieł, które dybią na twoje doczesne i wieczne zbawienie. Bądź znowu Benjaminkiem, a mniej gorszyć będziesz braci twoich, niż teraz, kiedy jesteś Neue freue Wiener Abendpost. Nie będziesz przynajmniej zarzucał sejmowi, że „zbyt gorliwie zajął się kwestją państwową,“ będziesz pisał traktaty o zupie rumfordzkiej, jak przystało katolickiemu dziennikarzowi, i umrzesz kiedyś, otoczony wonią świątobliwości, a nie siarki i smoły, którą teraz już czuć od ciebie. Austrja wydała już wiele dziwolągów, a nasza ojczyzna także, ale potrzeba było zespolenia jednej z drugą, by utworzyć to, co Niemcy lada dzień nazwą: die verfassungstreue polnisch-klerikale Parthei, i co teraz znajduje swój wyraz w Czasie. Pfuj, jak powiada ks. Greuter.
To „pfuj!“ greuterowskie powinnaby sobie przywłaszczyć część naszej demokracji narodowej, i przywitać niem posła Smolkę, gdy zagajać będzie najbliższe posiedzenie Towarzystwa narodowo-demokratycznego. Należy mu się takie wotum nieufności za to, że tak gorliwie przemawiał w sejmie za równouprawnieniem żydów. Na równie uroczyste „pfuj“ zasłużył hr. Gołuchowski, który najmocniej przyczynił się do przyjęcia ustawy, dozwalającej, aby żyd mógł być burmistrzem i aby żydzi mieli tyle głosów w Radzie gminnej ile im dadzą wyborcy. Żydzi lwowscy objawili przedwczoraj swoją wdzięczność wszystkim mowcom, którzy za nimi przemawiali w sejmie: Smolce, hr. Gołuchowskiemu, Wężykowi, Gniewoszowi. Przy sposobności święta odbyło się uroczyste nabożeństwo w reformowanej synagodze na Żółkiewskiem, podczas którego rabin, p. Lövenstein odmówił hebrajską modlitwę, zawierającą błogosławieństwo dla mężów zasłużonych w ogóle. Następnie podniósł w gorącej przemowie zasługi posłów, którzy bronili równouprawnienia, i wzniósł na ich cześć po polsku okrzyk: „Niech żyją!“ Zgromadzenie powtórzyło ten okrzyk z zapałem. Były to pierwsze polskie słowa, które w tej synagodze wyszły z ust żydowskich. Oby były zapowiedzią rychłego zlania się żydów z całością narodu!
Był to w ogóle tydzień, obfity w manifestacje, których większa część odbyła się na cześć hr. Gołuchowskiego. W niedzielę odbył się bankiet, z którego Gazeta Narodowa obszernie zdała sprawę; w piątek zaś Rada miejska uchwaliła wysłać deputację, którąby w jej imieniu wyraziła byłemu namiestnikowi wdzięczność i zaufanie współobywateli. Zapewne wskutek przejęcia się duchem czasu i pod wpływem uchwały sejmowej, nadającej zupełne równouprawnienie żydom, wybrano do tej deputacji samych prawie radnych wyznania mojżeszowego. W ogóle zmuszony jestem odwołać wszystko, cokolwiek kiedy powiedziałem o nietoleracji religijnej i o wstecznych wyobrażeniach niektórych mieszczan naszych, będących oraz członkami Towarzystwa narodowo-demokratycznego, bo donoszą mi ze wszystkich stron, że usposobienie ich w tej mierze zmieniło się z gruntu. I tak słychać, że pp. Sanciewicz i Dąbrowski postanowili nieodwołalnie forytować wybór p. Landesbergera na burmistrza miasta Lwowa, ażeby tym sposobem pozyskać na nowo dla kraju tego znakomitego męża i pozbawić Wiedeńczyków jedynego możliwego następcy Mühlfelda. Niemniej zapewniano mię, iż p. Armatys na pierwszą wiadomość o rezultacie głosowania nad ustawą gminną w sejmie, czuł się do tego stopnia rozczulonym, że zapomniawszy o wszelkich urazach, wyściskał pierwszego żyda, którego spotkał na ulicy. Nie mogę oczywiście ręczyć za autentyczność tych doniesień, ale mimo to pośpieszam podać je do wiadomości publicznej, bo każdy rad czemprędzej podzielić się z drugimi tem, co mu sprawia głęboką i prawdziwą radość. Mogę być czasem źle poinformowanym, ale złego zamiaru doprawdy niemam nigdy.
W ogólnym tym koncercie zadowolenia, radości, zaufania itd. stoi na boku jeden tylko i zupełnie izolowany Organ demokratyczny. Nie podobało mu się, że oddajemy się tak „na dyskrecję żydów, “ jak 2. marca r. z. oddaliśmy się na łaskę lub niełaskę p. Beusta. Nie podobała mu się interpelacja p. Hubickiego — bo pocóż zachęcać policję do większej gorliwości? Snąć w oczach Organu demokratycznego paupry, wybijający okna żydom, są męczennikami politycznymi. Nie podobały mu się także manifestacje na cześć hr. Gołuchowskiego, z którym, jak wyraźnie i sucho bardzo oświadczył, nie zgadza się w zdaniu. Musi to być bardzo bolesnem dla hr. Gołuchowskiego, bo jużci, jeżeli mieć przeciwników, to przynajmniej znakomitych. W rzędzie zaś licznych zasług hr. Gołuchowskiego ta nieprzyjaźń Organu demokratycznego zajmować może tylko poślednie miejsce.
Pojmuję atoli i umiem ocenić żale i gniew „opozycji,“ która znalazła przytem w większości kraju tak niebezpiecznego konkurenta. Kiedy burmistrz gdański rozgniewał się na polskiego króla, miał przynajmniej tę satysfakcję, że mu król polski wykropił porządnie skórę za to. Tu nawet tej małej pracy nikt sobie zadać nie chce. „Opozycja“ robi opozycję, a nikt tego nie bierze do wiadomości! „Opozycja“ powiada, że sejm jest zdemoralizowany, że składa się z tchórzów i t. p., a sejm obraduje dalej, jak gdyby się nic nie stało! „Opozycja“ wyprawia hece po ulicach, tłucze szyby, a tu nie zaprowadzają nawet stanu oblężenia i wysyłają policjantów z kopystkami dla zrobienia porządku! Nakoniec „opozycja“ oświadcza, że nie zgadza się z hr. Gołuchowskim, a tu nikt się nie gniewa, ba, nawet nikt się nie śmieje! W istocie, wściec się można wobec takiej apatji, takiej demoralizacji, takiego tchórzostwa etc. etc. w całym kraju.
Przysłowie o żabie, która nadstawiała nogę, gdy kuto konia, da się zresztą zastosować do Czasu tak dobrze jak i do „opozycji“. Obydwa te obozy, stojące na przeciwnych biegunach, przypisują sobie zasługę, jaką oddał krajowi sejm stanowczem i legalnem traktowaniem „sprawy państwowej“. Czas szczególnie, który podczas rozpraw adresowych, jak zawsze, szedł odrębną zupełnie drogą, teraz mówiąc o znaczeniu politycznem mów, mianych na uczcie d. 4. bm. a rozwijających dalej program sejmowy, chwali się, że to on dzwonił na to kazanie — chociaż każde jego wystąpienie stoi w dyametralnej sprzeczności z polityką, przez cały kraj obraną. Nie przeszkadza mu to twierdzić, że nie on, ale Gazeta ma zdanie post festum. Jest to wprawdzie kłamstwo, ale cel uświęca środki, osobliwie cel tak świątobliwy, jak służenie dwom panom. klerykalnej reakcji i centralistycznemu liberalizmowi.
∗ ∗
∗ |
Sprawa nasza poniosła znaczną stratę pod zaborem pruskim Umarł d. 1. b. m. w Lesznie dr. Jan Metzig, Niemiec, jeden z tych rzadkich ludzi, którzy sprawiedliwość umieją stawić wyżej nad interesa i przesądy osobiste. Był on do zgonu swojego najwierniejszym przyjacielem polskiej sprawy, i jak się wyraża Dziennik Poznański, „nic go w trwałem dla nas i niezmiennem nigdy współczuciu zachwiać nie zdołało, ani gniewy i niechęci własnego obozu, ani, wyznajmy i to, objawiająca się dlań niekiedy obojętność nasza.“ Bronił on wymownie sprawy naszej i znakomitem swojem piórem, i jako poseł w sejmie pruskim, gdzie postawił wniosek o utworzenie uniwersytetu polskiego w Poznaniu. Cześć i wdzięczność nasza po wieczne czasy łączyć się będzie z pamięcią tego zacnego męża.
Koszut, Mazzini i Garibaldi wstrzymali się w tym tygodniu od swojego złego nałogu pisania listów, niepokojących gabinety europejskie. Natomiast wstąpił w szranki publicystyczne p. W. Żaak i przysporzył literaturze ojczystej 67 wierszy narodowo-demokratycznego petitu, które po wieczne czasy dawać będą jawne świadectwo przeciwko wszystkim tym, coby śmieli utrzymywać, iż za naszych czasów klasy — jak powiada znany Organ, „bądź piórem, bądź młotem pracujące“, nie uprawiały innych kunsztów, prócz chlebodajnych. Ale zapomniałem,.... wszak „demoralizacja, obojętność, tchórzostwo“ i t. d. są u nas jeszcze tak wielkie, że za rogatkami Lwowa, a nawet wewnątrz tych rogatek, mógłby nie wiedzieć, co zacz jest p. W. Żaak, którego niniejszem mam zaszczyt reprezentować szanownej publiczności jako najświeższy nabytek naszego cechu literackiego. Pan „W. Żaak, jak to wypływa z podpisu, umieszczonego pod owemi 67 wierszami narodowo-demokratycznemi, jest „obywatelem i radnym miasta Lwowa“. Spodziewam się, że po tej przedwstępnej wzmiance, z większem uszanowaniem przeczyta każdy, co zawiera pierwsza próbka literacka narodowo demokratyczna i petitowa nowego a wielce, mi i uprzejmie miłego nowego kolegi? Czy napisał, jak panna Turteltaub, w powieści Tryplina, krótkim i długim wierszem „odę do czarnego stolika?“ Czy może balladę o „tajemniczej szafie?“ Czy sonet na „kantorek dziadunia?“ Nie — tak błahe i dziecinne fraszki niegodne są. poważnego pióra; obywatel i radny miasta Lwowa, jeżeli już co pisze, to pisze „sprostowaniebo za to niektórych z nas bito, i tęgo bito w szkołach, ażeby wiedzieli, że to co jest krzywe, powinno być „bądź piórem, bądź młotem“ sprostowane. Otóż prostuje p. W. Żaak wiadomość Gaz. Narod., jakoby tylko 4 radnych nie podpisało kurendy, zapowiadającej owację z pochodniami na cześć hr. Gołuchowskiego, a prostuje ją tak: „Kurendę podpisało 70 radnych, radnych zaś jest 100, a więc 30 nie podpisało.“ Rozumowanie to byłoby słuszne, i przynosiłoby zaszczyt arytmetycznym wiadomościom p. W. Żaaka, gdyby nie zachodziła ta małoznaeząca zresztą okoliczność, że z pierwotnej liczby 100 radnych, jaką zrazu cieszyło się nasze miasto, około 20 bądź umarło, bądź dla różnych innych przyczyn przestało ojcować stolicy królestw Galicji i Lodomerji. Nie za wszystkich powołano zastępców, a reszta radnych dlatego nie podpisała, że woźni nie zastali ich w domu. Między zaś niepodpisanymi, zaledwie kto więcej sprzeciwiał się wyprawieniu wspomnianego obchodu, oprócz wyszczególnionych przez nas 4 panów Radnych, stanowiących ściślejsze koło czytelników i zwolenników Organu demokratycznego. Oprócz tej małej pomyłki arytmetycznej i stukilkudziesięciu jeszcze, tak jawnych, że ich wyszczególniać nie potrzeba, owe 67 wierszy prac literackich pana W. Żaaka nie zawierają innych usterek przeciw prawdzie i zdrowemu rozsądkowi, i mogę je polecić jako obrok duchowny każdej istocie narodowo-demokratycznej lub kwalifikującej się na takową.
Jakoś teraz nastała jak widać pora dla polemiki dziennikarskiej, zapewne z powodu, że tej chwili mniej może jest potrzebną niż kiedykolwiek. Czas żali się na brak miejsca, ale zapowiada, że nie ustąpi z placu, czyli innemi słowy, że do upadłego bronić będzie swego twierdzenia, iż sejm tak co do formy, jak co do treści poszedł za daleko w swoich uchwałach. Oprócz p, komisarza rządowego nikt w sejmie nie okazał się tak umiarkowanym, jak Czas, — było stronnictwo, które chciało zmodyfikować adres, a głównie rezolucję, ale nikt w zasadzie nie sprzeciwiał się uchwaleniu rezolucyj. Mimo to Czas swój hyperkonserwatyzm nazywa „jedyną drogą, jaką wskazuje zdrowy rozsądek“. Bądźcobądz, stało się — Galicja oszalała z kretesem, nie chce iść drogą „zdrowego rozsądku“, i naprawdę niewiem, co ona pocznie z tak „rozsądnemi“ radami, jakie jej daje Czas, i jaką rolę odegraćby dziś mogło stronnictwo, kierując się takiemi radami. Nie byłoby ono — że użyję przestarzałego już bardzo porównania — żaglem ani sterem u łodzi życia publicznego, ale bezużytecznym balastem, który w stanowczej chwili wyrzucony być musi w wodę. To też nadaremnie usiłuje Czas walczyć przeciw prądowi, choćby nietylko spisywał codziennie całe kolumny fałszów, ale i ofiarował przysięgę dla ich stwierdzenia, choćby nareszcie dowiódł, że Gazeta nie broniła z góry programu, przez sejm przyjętego, — łódź nie da się zatrzymać, popłynie naprzód... tylko balast będzie wrzucony do wody. Od samego początku Czas zrzędził w zawody z dziennikami centralistycznemi, pragnął, ażeby nasz sejm okazał się tak powolnym, jak np. niższo-austrjacki — i cóż ztąd? Moglibyśmy mu zawsze powiedzieć: E pur si muove! Uchwalono rezolucje i adres, i co więcej, zjednoczono się w celu przeprowadzenia żądań kraju, — tylko Czas pozostał na stronie....
Z przedmieścia Żółkiewskiego mnożą, się ciągle skargi na przecięcie komunikacji z powodu kolei żelaznej, na zupełny brak jakiejkolwiek drogi w tej stronie, jakoteż oświetlenia. Niedawno jakaś staruszka zagrzęzła w błocie, i musiała długo wołać, nim jej dano pomoc ze sąsiednich domów. Napady rozbójnicze wydarzają się coraz częściej w tej stronie, słowem, położenie mieszkających na Żółkiewskiem obywateli lwowskich nie różni się niczem od położenia osadników na zalesiu Ameryki północnej. Zawdzięczają oni to przezorności i zapobiegliwości szanownej Rady miejskiej, która pozwoliła, by prostym nasypem i przekopem przecięto ludne ulice bez urządzeń wszelkich, zaprowadzonych wszędzie, gdzie kolej przechodzi przez miasto. Ba, gdyby mieszkańcy Żółkiewskiego byli radnymi, albo gdyby radni mieszkali na Żółkiewskiem! Łatwiej jest jednak krytykować, niż uradzić coś mądrego! powiadają panowie radni, radzą tedy jak się uda, pogardzając Zoilami. Jeden znany „literata i erudyk“, pisujący recenzje demokratyczne, stoi wiernie przy swoim sztandarze, i rozwija teraz nowy zapał w obronie starego systemu, panującego ciągle na scenie lwowskiej. Dyrekcja zmieniła nieco repertoarz, ale ani skład towarzystwa, ani kierownictwo sceny nie poprawiło się. bynajmniej w stosunku do wymagań, jakie publiczność zwykła stawiać przy wykonaniu znakomitych utworów. Uskarżano się, że Gazeta surową krytyką odstręcza publiczność i przyprowadza teatr do upadku. Gazeta milczała przez kilka miesięcy, ale publiczność jak nie bywała w teatrze tak nie bywa, a teatr upadł tak, że niedołęztwo w przedstawieniach staje się wprost skandalicznem. Onegdaj porwano się grać Jowialskiego, i upadek ten dał się czuć w całej swojej pełni tak, że inspirowany „literata i eru-dyk“ musiał się chwycić środka koniecznego, dla poratowania dyrekcji w opinii publicznej. Oto zawyrokował, że era Fredry skończyła się, — zapewne
Satyr i Fryne uliczna
a przynajmniej p. M. Dzikowski i autor Komedji w ustroniu. Oto co pisze znany nam „literata“:
„Wczorajsze przedstawienie komedji 4aktowej Aleksandra hr. Fredry pod tytułem: „pan Jowialski“ daje nam powód do obszerniejszego, jak zwykle, omówienia sprawy teatralnej. Przedewszystkiem wypada nam się zapytać dyrekcję, dlaczego i dla kogo przedstawia komedję, która nie powinna się już znajdować w repertoarzu? Komedjom hr. Fredry nie myślimy i nie możemy nawet czynić ujmy, jednak po raz pierwszy wprawdzie, ale z wszelką stanowczością twierdzimy, iż „pan Jowialski“ nie powinien już być na scenie odgrywanym. Zmieniły się stosunki bowiem, zmienił się smak publiczności i jej wymogi, nie masz już w Galicji szlachcica, o którym Janusz mógłby powiedzieć, „mam wieś i ekstrakt tabularny czysty, a Helena waha się pójść za mnie“, gdyż dziś wręcz przeciwnie możnaby powiedzieć — zresztą z całej komedji sens moralny dla teraźniejszych stosunków społecznych lub towarzyskich nie da się wyciągnąć. Być może, że dyrekcja uległa pewnemu parciu stronnictwa, które domaga się dawnych utworów klasycznych, starych dramatów lub komedyj, a to wszystko nie na korzyść, nie na podniesienie sceny, lecz spodziewamy się, że dyrekcja, która w istocie podniosła scenę narodową i zasłużyła się około niej właśnie przez przeciwny kierunek jej nadany, pozna po kilku przedstawieniach przed próżnemi ławkami „fałszywych proroków“ i powróci do „pierwotnego kierunku?
O wy, autorowie „dawnych utworów klasycznych, starych dramatów i komedyj“, Szekspiry, Kalderony, Moliery, Fredrowie, Szylery, ustąpcie miejsca „pierwotnemu kierunkowi“, kierunkowi trykotów, watowanych łydek i krótkich spódniczek! Stosunki zmieniły się,... kto ma „wieś i ekstrakt tabularny czysty“ za tego pójdzie każda „Helena“ — a więc precz ze świątyni sztuki stara tandeto dramatyczna, bo oto idzie mąż, który podniósł scenę narodową właśnie przez przeciwny kierunek, jej nadany, idzie opromieniony aureolą stusześćdziesięciu pochwalnych recenzyj, za gotowe kupionych pieniądze, idzie, a za nim Indiana i Charlemagne, Dafnis i Chloe, Autor w Kłopotach, Dwa Śluby, dwie Zosie, cały szereg wielkich tryumfów nowego, pierwotnego, przeciwnego — słowem, tromtadratycznego „kierunku“. Któżby dziś grał Marję Stuart, kiedy „stosunki zmieniły się“ — ot, Izabelę hiszpańską wypędzono z kraju, a nie ucięto jej głowy! Albo Kupiec Wenecki, czy ma dziś jaki sens moralny? Dziś panny nie kochają się w bohaterach, którzyby brak czystego ekstraktu tabularnego mogli przypłacić utratą najważniejszego może funta swojego ciała! Na strych z tą starzyzną!
Takiemi to radami sprytny „literata i erudyk“ karcąc niby, naprowadza dyrekcję na „dobrą“ drogę, ażeby pokryć braki sceniczne. Nie winno złe przedstawienie, — Fredro winien, bo napisał starą sztukę! Jeżeli dyrekcja zaufa radom swojego przybocznego recenzenta, stanie się on dla niej Wallenrodem — publiczność nie da się oszukać i pozna doskonale, kto winien złemu, Fredro czy p. Miłaszewski? Publiczność nawet poznała się już na tem, i dlatego też dobiegnie wkrótce ostatni termin, w którym dyrekcja będzie mogła pomyśleć o stanowczej zmianie na lepsze i o usunięciu braków tylekroć wytkniętych.
Nie wiem, czy p. minister spraw wewnętrznych zna historję Mikołaja Potockiego, Starosty Kaniowskiego, ale znać ją musi kolega jego, p. minister rolnictwa. Dzięki-to zapewne tej znajomości tradycyj familijnych, zajechała onegdaj przez wrota nasze cała fura z namiestnikami, i przywiozła nam ich aż ośmiu, ażebyśmy przestali żałować za hr. Gołuchowskim. P. minister rolnictwa musiał podczas jakiejś przerwy w ważnych zajęciach Rady ministrów opowiadać p. Giskrze facecję o podobnym nieco koncepcie swojego imiennika; pomysł ten, jako bardzo jowialny, podobał się JExc. i — traf, paf!... Gazeta Wiedeńska ogłosiła owe rozporządzenie, które, jak telegrafują z Wiednia, wywołało „niezmierne zdumienie“ między naszymi delegatami. Po przeczytaniu powyższej kombinacji mojej, zdumienie to ustąpi zapewne miejsca podziwowi dla wysokich i poufnych stosunków, które pozwalają mi wyjaśniać czytelnikom w sposób, zupełnie zadowalniający, najgłębsze tajniki polityki gabinetowej. Rzecz to zresztą bardzo jasna, że p. minister, dzieląc Galicję na ośm gubernij, nietylko nie chciał nam zrobić przykrości, ale owszem uczynił zadość bardzo ważnym potrzebom naszym. I tak, ja sam znam kilku praktykantów konceptowych, którzy mają pretensję zostać wkrótce namiestnikami: cóżby się z nimi stało, gdyby Galicja miała posiadać zawsze tylko jednego namiestnika! A potem — za namiestnikami pójdą zapewne także i sejmy „krajowe“ dla nowo utworzonych ośmiu krajów, za sejmami zaś pójdzie ośm Rad szkolnych: każdy naród galicyjski otrzyma tedy zupełną autonomię, i odrębność podwawelska nie będzie już narażoną na szwank przez nasyłanie cudzoziemców z Przemyśla albo z Kut na nauczycieli ludowych do Krakowa.
Niema bowiem jeszcze tygodnia, jak straszny jęk boleści wyrwał się z piersi Czasu z powodu takiego naruszenia autonomii podwawelskiej. Gazeta zadziwiła się, że Czas przeniesienie naczyciela z Kut do Krakowa, uważa za rzecz tak straszną, jak napad Tatarów: Czas uchwycił za to słowo, i przyznał się, że napad Tatarów niemógłby mu być boleśniejszym, bo centralizacja, czy z Wiednia, czy ze Lwowa wychodząca, jest mu równie niemiłą, a przybysz z Pragi nie więcej jest cudzoziemcem w Krakowie, jak przybysz z Kut!!! Gdyby choć z Kęt, t. j. z nowo utworzonej gubernii krakowskiej, ale to z Kut, z gubernii stanisławowskiej, z ujezda kossowskiego! Kto jest lepiej obznajomiony ze stosunkami etnograficznemi tej części świata, zwanej Galicją, ten musi wiedzieć, że Kuty zamieszkane są przez Polaków, t. j. przez szczep, zupełnie różny od narodu Podwawelskiego, składającego znaczną część ludności Krakowa. Narzucać Podwawelakom nauczyciela Polaka, jest więc to samo, co narzucać im Czecha albo Niemca; wynika to bardzo jasno z rozumowań Czasu. U nas we Lwowie, gdzie jest główna siedziba centralizacji galicyjskiej, pojęcia są zupełnie odmienne pod tym względem: mogliby nam przysłać nauczyciela z Chojnic, z Kiejdan, z Oszmiany, z Owrucka, z Czehrynia, z Bracławia, ze Wschowy, a uważalibyśmy go zawsze za swojego i przyjęli otwartemi ramionami. Pozbawieni jesteśmy zupełnie tego szczytnego uczucia, które każę Podwawelukowi przestrzegać swojej odrębności przed najazdem z Kut. Dopiero gdyby Czas przeniósł swoją siedzibę do Lwowa, wyrobiłby się może powoli jaki specjalny patrjotyzm nadpełtwiański, i Kęty stałyby się nam tak obcemi, jak Krakowianom Kuty.
Czas ma zresztą obok tych wzniosłych i szczytnych uczuć, które go natchnęły do walki przeciw centralizacji kutsko-lwowskiej, jeszcze jeden szlachetny przymiot serca, a tym jest litość. Lituje on się nademną, że co tydzień widzę się w konieczności poświęcenia mu kilku wierszy. Szkoda łez! Mogę zapewnić szanowny organ podwawelski, że nie zasłużyłem na nąjmiejsze współczucie z jego strony, nietylko bowiem żadnej z powyższego powodu nie czuję przykrości, ale nawet wyznam otwarcie, że z przyjemnością prowadziłbym codziennie polemikę przeciw kutożerczym zapędom podwawelskim, choćby w polemice zgodzono się na kije. Mniemam nawet, że trudno byłoby znaleźć Polaka, któregoby nie świerzbiała dłoń, gdy przeczyta w nrze. 240 Czasu z niedzieli d. 18. października r. 1868, że: „nasyłanie nam nauczycieli ludowych bez potrzeby, czy z Pragi, czy z Kut, znajdzie nas przeciwnikami“. Kij jest czasem także argumentem, i to najlogiczniejszym ze wszystkich, oczywiście kij moralny, bo na prosty kij, Czas odpowiada „policją albo domem warjatów“, i zaiste, trudno na to o lepszą odpowiedź. Ale kij moralny, nieulegający represji policyjnej, byłby może najlepszym sposobem na wyleczenie niektórych podwawelskich słabości i uprzedzeń. Mniemam, że w niniejszym wypadku dość jest przytoczyć powyższe słowa Czasu, by go „pobić“ na głowę. Opinia publiczna w całej Polsce ma na tyle zdrowego pojęcia rzeczy, by oceniła jak należy to porównanie Kut z Pragą.
Księgarnia Gubryno wieża i Szmida we Lwowie wydała niedawno swoim nakładem powieść Bolesławity pod tyt. Hybrydy przedrukowaną z Przeglądu Pol. Autor przedstawił w niej przeobrażające się dziś społeczeństwo polskie: „hybrydy“ jego schwycone są z życia, a rzecz opowiedziana z werwą, właściwą tak wysoce znamienitemu talentowi. Trochę tam pochlebiono za wiele reprezentantom przeszłości, ale tem lepiej, — niech teraźniejszość i przyszłość wpatrują się we wzory, ile możności najpiękniejsze. Teraźniejszość odmalowana bardzo czarno, bo to n. p. nie jest prawdziwe, by Polacy tak zaniedbali i zepsuli język ojczysty, że zjechawszy się z różnych stron Polski, nie rozumieją się wcale, mówiąc po polsku. Ze wszystkich narodów europejskich, jedni tylko Niemcy są w tem oryginalnem położeniu; u nas przeciwnie dziwićby się można, że mimo tylu przedziałów i tylu niesprzyjających okoliczności, mowa jako tako zachowuje swoją jednolitość i nie jest upstrzona lokalizmami.
Lwów wyludnił się z końcem posiedzeń sejmowych, i dotychczas miłe powietrze zatrzymuje wiele osób na wsi. Nadzwyczaj suche, gorące i długie lato zrodziło u niektórych, samorodnych podobno, meteorologów przypuszczenie, że ziemia weszła przypadkowo w ogon jakiegoś komety. Ziemia naturalnie zaprotestuje przeciw temu, bo nie jest „niczyim ogonem“, i owszem sama dźwiga na swych barkach Towarzystwo narodowo demokratyczne lwowskie, i zniosła już siedm — a raczej 6½ jego posiedzeń. Ostatnie pół jego posiedzenia odbyło się we wtorek, ale nie miałem przyjemności być tam obecnym, bo koszulka pancerna i life-preserver, które zamówiłem w celu bezpiecznego przechadzania się między demokratami narodowymi, nie nadeszły dotychczas z Londynu. Utensylia te są niezbędne, wiadomo bowiem, że raz przed samem posiedzeniem jeden z demokratów schwycił silną (moralnie) swoją dłonią pewnego dziennikarza za (moralny) jego kołnierz, i wyrzucił go (moralnie) z sali, poczem Organ demokratyczny najpiękniejszą swoją prozą opisał cały ten wypadek (moralny), opuszczając przypadkiem wzmiankę, że cała rzecz, t. j. wyrzucenie za drzwi, schwycenie za kołnierz i t. p. odbyło się nie fizycznie, ale moralnie. Gdy zachęcony tym homerycznym opisem demokrata mógłby zapragnąć stać się naprawdę godnym swojej sławy, więc od tego czasu dziennikarze unikają, salę obrad Towarzystwa, z wyjątkiem dziennikarzy demokratycznych, oswojonych z fizycznemi i moralnemi przypadkami tego rodzaju. Z tego powodu dopiero ze starej Pressy wiedeńskiej dowiedziałem się, że Towarzystwo uchwaliło rezolucję o kilku punktach, z pomiędzy których pierwszy domaga się odbudowania Polski, a następny samorządu dla Galicji i stosunku federalistycznego z resztą monarchii Austrjackiej. Zwrot sum neapolitańskich nie jest objęty tym programem, ani też zaprowadzenie recepisów pocztowych w języku polskim, ale ma być postawioną poprawka, dążąca do tego, by nakazy płatnicze wydawane były po polsku, Ponieważ punkt lszy, zadający odbudowania naszej ojczyzny, będzie musiał być uwzględniony najpierwej, więc ostatnie nie powinneby napotkać żadnej trudności, i dlatego w interesie Krakowa radbym, ażeby rezolucję stylizowano tak: 1. Odbudowanie Polski. 2. Utworzenie osobnej c. k. dyrekcji finansowej w Krakowie. 3. Ad libitum...
Ale niestety, stara Presse myli się — naoczni świadkowie zapewniają mię bowiem, że Towarzystwo narodowo-demokratyczne nie uchwaliło dotychczas jeszcze żadnej rezolucji. Był wprawdzie wniosek, i popierali go różni mówcy, a na ostatku p. Malisz. Ten popierał go tak dokładnie, tak gruntownie, i tak powoli, że tymczasem wszyscy członkowie wynieśli się z sali, został tylko prezes, p. Malisz i — publiczność, ciekawa, jak to się skończy. Skończyło się tak, że prezes odroczył posiedzenie, a pan Malisz poszedł wprawdzie do domu, ale obiecał, że na przyszłych trzech posiedzeniach dopowie, co ma jeszcze do powiedzenia. Tak tedy „stosunek Galicji do Austrji i do innych ziem polskich, z uwzględnieniem programu ks. Czartoryskiego“, postawiony w maju na porządku dziennym Towarzystwa, dotychczas jeszcze nie jest „rozpatrzonym“, i wolno przypuszczać, że przy telegrafach, kolejach żelaznych, iglicówkach i innych przyczynach szybkiego biegu wypadków, stosunek ten ukształtuje się, bodaj czy przy współudziale Towarzystwa, stojącego na straży godności i ducha narodowego. Byłaby to nie lada ironia losu, gdyby tymczasem odbudowano Polskę, a p. Groman ciągle jeszcze miał w swej tece niezreferowany referat o federalistycznym ustroju Austrji i o takim stosuku Galicji do monarchii austrjackiej, w jakim zostają Węgry, tj. w stosunku kwoty na sprawy wspólne i na dług państwa. A jednakowoż w referacie tym powiedziano, że stawia on program nie ostateczny, ale program na dziś i na jutro! Rzecz to nagląca, i potrzebaby ją przecież załatwić jeszcze w tem stuleciu....
Ważne sprawy polityczne utrzymywały przez cały ten tydzień w ruchu wszystkie pióra dziennikarskie, tak, że nawet wielkie przesilenie, które odbyło się w łonie Monitora narodowo demokratycznego, nie zwróciło uwagi na siebie. Natomiast rzeczywisty c. k. Monitor galicyjski, aż dwa razy zmuszony był zabierać głos i polemizować z „niektóremi“ dziennikami krajowemi w sprawie nowo-utworzonych ośmiu gubernij galicyjskolodo-meryjskich. Wygodny to bardzo ten zaimek czy liczbownik: „niektóre“ — daje on się snąć używać w liczbie pojedyńczej, bo jak wiadomo, polskich dzienników w Galicji oprócz Monitora, mamy trzy, a z tych jeden milczał, drugi zaś wyrażał zdanie, zupełnie zgodne z zapatrywaniem się półurzędowem. Tak to u nas bywa we wszystkich ważniejszych sprawach krajowych, i gazeta urzędowa nie mały zaiste wyrządza zaszczyt dziennikarstwu galicyjskiemu, jeżeli twierdzi, że „niektóre“ dzienniki krytykują nieprzychylnie to lub owe rozporządzenie urzędowe. Trudno przytem pojąć, poco pióra urzędowe zadają sobie tyle trudu w celu zbijania „mylnych“ twierdzeń „niektórych“ dzienników, skoro arsenał konstytucyjny nowej ery, zawiera przeciw podobnym obłędom argumenta, daleko więcej przekonujące i skuteczne. W państwie, gdzie sądownictwo jest tak niezawisłe i stoi pod kierownictwem tak liberalnego ministra dr. Herbst, rząd nie powinien być nigdy w kłopocie o to, by opinia publiczna nie była obałamuconą mylnemi twierdzeniami „niektórych“ dzienników. Od czegóż są przecież i c. k. prokuratorje państwa! Poco tu dysputować, poco pisać długie komentarze do rozporządzeń władzy wykonawczej, skoro wszystko można zbyć jednem magicznem słówkiem: Einkasteln! telegrafowanem z Wiednia do gmachu c. k. wyższego sądu krajowego we Lwowie? Jeden taki odstraszający przykład, a wszelka opozycja zamilknie od razu, i prawdziwa wolność zakwitnie bez przeszkody tak we Lwowie jak w Pradze, i wszędzie, gdzie błyszczy słońce „nowej ery“. Mam wszelką nadzieję, że ministerjum mieszczańsko-hrabiowskie posłucha tej mojej rady.
Radbym dla urozmaicenia przepleść niniejszą kronikę jakim miłym, bodajby sielankowym obrazem, ot tak np. czemś z naszego życia codziennego, autonomicznego i konstytucyjnego. Mam pod tym względem obrazek, godny pióra autora Obrony Sokołowa. Pewna Rada powiatowa, idąc za przykładem tylu innych Rad w kraju, postanowiła wyrazić hr. Gołuchowskiemu głęboki żal swego powiatu z powodu jego ustąpienia z posady namiestnika, i w tym celu wysłała prezesa i wiceprezesa swojego, by byli tłumaczami uczuć współobywateli dla byłego naczelnika rządu krajowego. Obydwaj dygnitarze spakowali swoje tłnmoki, pożegnali się z sąsiadami i t. d. i ruszyli w drogę. Zajechawszy do Stanisławowa, dowiedzieli się, że JExc. jest w Kołomyi, pojechali więc tam, ale po przybyciu dowiedzieli się, iż JExc. wyjechał już do Skały. Działo się to oczywiście przed dwoma tygodniami. W Kołomyi złożyli radę wojenną, i zgodzili się na taki plan kampanii, że pojadą do Lwowa i tam zasięgną języka i rady co do dalszego postępowania w celu wypełnienia misji, poruczonej im przez powiat. Kolej czerniowiecka w kilku godzinach zawiozła ich do stolicy, gdzie od tego czasu do dziś siedzą i radzą nad najstosowniejszym sposobem wywiązania się z włożonego na nich obowiązku.
Prezes jest za tem, by czekać, aż JExc. przyjedzie do Lwowa; wice-prezes mniema, że lepiej wystosować adres, i posłać pocztą do Skały. Ale tu nowa nasuwa się trudność: ani prezes, ani wiceprezes nie pamięta numeru odnośnej uchwały Rady powiatowej. Potrzebaby napisać do Wydziału, ale obydwaj dygnitarze zapomnieli wziąć z sobą sekretarza, i niema komu pisać. Więc prezes narzeka na wiceprezesa, że niema z niego żadnej pomocy, a wiceprezes swierza się poufale każdemu, co go rad słuchać, że prezes jest jak bez głowy, i że gdyby nie on, t. j. wiceprezes wszystkie sprawy powiatu szłyby Bóg wie po jakiemu. Wzywa się przeto wszystkich doktorów prawa i filozofii, jakoteż innych ludzi, biegłych w polityce, autonomii, kaligrafii i topografii ażeby radą swoją i pomocą raczyli wesprzeć szczere i serdeczne, ale nieco nieporadne usiłowania obydwóch dygnitarzy powiatowych, których każdy łatwo rozpozna między przechodzącymi się po wałach hetmańskich, po zamyślonej ich minie i palcu, opartym na czole, na znak głębokiego zastanawiania się nad tak trudną sprawą.
W mieście naszem nie zaszło nic nowego, tylko na odnowionym miejskim niegdyś arsenale, a dziś magazynie wojskowym przy ulicy Nowej, umieszczono jako godło nastania najnowszej ery konstytucyjnej w Galicji, sążnisty napis: Neue Gasse, a pod nim literami o tyle mniejszemi, o ile mniejsze są nasze prawa w porównaniu z Niemcami, przekład polski: „Nowa ulica“. Tym sposobem zwierzchność miejska i odnośna sekcją Rady gminnej składa dowód, iż wie doskonale, z której strony teraz wiatr wieje, i że mylnie posądzano ją o zacofane poglądy polityczne. Potrzeba przecież zrobić coś i dla dzisiejszego systemu, dla zatarcia złego wrażenia, jakie mogły zrobić u góry fakelcugi wykonane i zamierzano. W ogólności kultura germańska prosperuje teraz we wszystkich nowych ośmiu guberniach podkarpackich, a dawniejsze jej zabytki jaśnieją w świetniejszym blasku.
Do takich zabytków należy między innemi — młyn parowy w Tyczynie, niewiem już w której gubernii galicyjskiej położony. Cała administracja prowadzona tam jest po niemiecku, korespoodencja z władzami i prywatnemi stronami odbywa się w tym języku. Oglądałem niedawo zaświadczenie, wydane przez zarząd tego młyna jakiemuś blacharzowi z Rzeszowa. Oprócz niemieckiego tekstu, zwróciła moją uwagę stampilia tej treści: „Tyczyner Dampf- und Wassermühle des L. Gfen Wodzicki et C. i podpis: Ladislaus Gorayski. Na zapytanie, kto jest ten pan Ladislaus Gorayski, powiedziano mi, że to jest „zastępca państwa“ (t. j. zapewne obszaru dworskiego), i że jako taki otrzymuje od „stron“ tytuł: Reichsnerweser. Jednolitość przedlitawska. znajduje tedy w tym małym Reichu Tyczyńskim równie silną podporę, jak w lwowskim urzędzie budowniczym.
Pojawiło się wczoraj nowe czasopismo, p. t. Iris, poświęcone „ogrodnictwu, sadownictwu, pszczelnictwu, sztukom pięknym i t. d.“ Pielęgnowanie włoskiej kapusty i włoskiej muzyki, francuzkich renet i wodwilów, ule Dzierżona i teatr Skarbkowski, wszystko to wiąże się w tem piśmie w piękną, harmonijną całość. Obok głów kapuścianych, o których miałem już raz sposobność wspominać szanownym czytelnikom, wyrasta tam bujnie kwiat sztuki ojczystej — obok hyacyntów i tulipanów nikną chwasty na niwie dramatu, poezji muzyki, i malarstwa. Artykuł o teatrze podnosi usiłowania dyrekcji sceny polskiej, „która własną zasługą i ciężką pracą dobijać się musi tej palmy, sprawiającej ulgę wśród najprzykrzejszych dolegliwości.“ Niechaj dyrekcja pociesza się nadzieją, że owa „palma sprawiająca ulgę“, wyrośnie teraz nakoniec dla niej, skoro pielęgnowaniem jej zajmą się pierwsi ogrodnicy i sadownicy w kraju. Chodzi tu tylko o pielęgnowanie, — nawozu dyrekcja ma dosyć.
Mimo pognębiającej krytyki w Organie demokratycznym, dyrekcja zboczyła w ostatnich czasaeh kilka razy od „przeciwnego“ kierunku i przedstawiała kilka dramatów, a nawet Fredro znalazł się powtórnie na scenie lwowskiej. Syn Bohdana zniósł bardzo dobrze powtórne przedstawienie. Ze wszystkich sztuk hr. Starzeńskiego, ta najwięcej ma zalet poetycznych. Jako dramat, Syn Bohdana pozostawia wiele do życzenia, ale prześliczna dykcja i patrjotyczne założenie sprawiają, że publiczność z przyjemnością widzieć będzie ten utwór, częściej nawet powtarzany. Nie brak tam wielkich efektów scenicznych, chociaż te są więcej lirycznej natury i mimowoli nasuwa się myśl, że dodawszy do tego np. muzykę Moniuszki, mielibyśmy jednę z najpiękniejszych oper narodowych.
Jesteśmy, jako Galicjanie, narodem tak mocno zaufanym, że nawet pora kwaśno-ogórkowa zaczęła się u nas tego roku dopiero w październiku, i teraz, to jest w listopadzie, doszła do swojego punktu kulminacyjnego. Jakaś ogólna stagnacja zapanowała na wszystkich punktach, nic się nie robi, nic się nie dzieje — nawet nikt się nie kłóci. Już nawet i mężowie podwawelscy stali się nieczułymi na wyrządzone im krzywdy: Oto zabrano im p. Possingera, a nie upominają się wcale o niego i nie zazdroszczą Lwowianom tego nabytku. Straszna to apatja i kiedy już pod Wawelem żaden głos nie daje się słyszeć w obronie praw starożytnego grodu królewskiego, to my przynajmniej powinniśmy dać w tej mierze dowód bezinteresowności i zawołać do braci Krakowian: „Zbudźcie się i opamiętajcie! Zabrano wam c. k. komisję namiestniczą, c. k. dyrekcję skarbową, a teraz pozbawiono was nawet c. k. hofrata, któregoście tak kochali i szanowali. Mieliście kiedyś Weiglów, Mieroszewskich, Zieleniewskich — gdzież są dzisiaj ci mężowie? czemu nie upominają się o zwrot e. k. hofrata, zabranego z pośród waszego kochającego grona i przeniesionego między Polaków, ateistów i demokratów Lwowskich?....“ Może ta gorąca odezwa poruszy uśpionych, może się ockną i wypowiedzą nam wojnę, a może nawet zwyciężą.... Ha, smutna to ewentualność, ale wolimy już zostać bez p. hofrata, niż krzywdzić bez miary i końca naszych braci Krakowian. My nie jesteśmy bez serca, póki Kraków gniewał się i zżymał, sprzeciwialiśmy się jemu, ale teraz ta cicha i niema boleść rozbraja nas zupełnie i budzi w nas szlachetniejsze uczucia. Gdybyśmy mogli, odesłalibyśmy Krakowianom to, cośmy im wzięli w ostatnich czasach, franco, i za recepisem pocztowym. O, gdybyśmy mogli!....
Wracając do wzmianki o apatji i o spóźnionej porze kwaśnoogórkowej, wypada wspomnieć o nieudałej próbie wznowienia polemiki dziennikarskiej 185 o federalizm, autonomię i t. p. Tak się to jakoś nie klei, że Czas widział się wczoraj spowodowanym, faute de combattants, stoczyć walkę sam z sobą, w tym przedmiocie. Powiedział sobie najprzód, że jest dziennikiem federalistycznym, że od dwudziestu lat stoi wiernie i wytrwale przy tym sztandarze, a następnie za pomocą bardzo logicznego i trafnego wywodu przekonał sam siebie, iż federacja na dziś jest niemożliwą w Austrji. Zwyciężka ta polemika odbywała się z zachowaniem wszelkich możliwych względów na przyzwoitość i godność własną: Czas, rachujący się ze stosunkami rzeczywistemi, nie powiedział najmniejszej niegrzeczności Czasowi, marzącemu o federacji, pobił go wprawdzie z kretesem, ale bez przymć wek osobistych, bez „kijów“, słowem bez wszelkich nieumiarkowanych wycieczek, ze swojej strony, Czas federalista, nie wspomniał nawet Czasowi utylitaryście o sprawie kupna dóbr krajowych, o ministrze rodaku, o rozporządzeniu ministerjalnem z d. 16. z. m. — tak, że ostatecznie zwycięzca i zwyciężony wyszli z honorem z tej sprawy. Cała nasza publicystyka powinnaby brać ztąd przykład, że można prowadzić dyskusję, nie wywlekając na jaw brudów domowych.
Przegląd spraw dziennikarskich wypada mi zakończyć wzmianką o radości, jakiej doznaje obecnie Słowo, nietylko z powodu, że die polnische Regierung hat aufgehort, ale z innej, ważniejszej nierównie przyczyny. Dzięki objęciu stolicy biskupiej w Chełmie przez ks. Kuziemskiego, pierepiska między konsystorzami w Chełmie, Przemyślu i Lwowie, odbywa się bez opłaty pocztowej, co w oczach Słowa, jest pierwszym krokiem do zlania się Rusi unickiej w jedno ciało. Nie przeszkadza to zresztą bynajmniej wykazywać w fejletonie Słowa niezmiernej wyższości prawosławia nad katolicyzmem, tak jak ks. Kuziemskiemu jego małoruski akcent nie utrudnia wcale dobrych stosunków z Wielkorusami. W ogóle, kto się chce nauczyć strzydz i golić za jednym zamachem, powinien pilnie przypatrywać się tutejszym i chełmskim moskalofilom. Umieją oni przy największej lojalności przedlitawskiej być przyjaciółmi federalistów czeskich, deklamować o idei wielkoruskiej i o całości monarchi i astrjackiej, jak gdyby to jedno z drugiego wypływało, szczepić prawosławie i udawać gorliwych unitów, jak gdyby to była rzecz najnaturalniejsza i najłatwiejsza pod słońcem, cieszyć się łaskawą względnością cara dla ks. biskupa chełmskiego i blagoskłonnem przyjęciem, jakiego doznali kryłoszanie przemyślscy i lwowscy ze strony p. Possingera. Blagoskłonność ta według Słowa, objawi się wkrótce zupełną pabiedą narodu russkiego nad kierunkiem, inaugurowanym przez hr. Gołnchowskiego. Pan hofrat przy pomocy ministerstwa skasuje najprzód Radę szkolną, zasystuje ustawę o języku wywykładowym i t. d. wszystko to oczywiście według fantazji Słowa, mocno rozgorączkowanej z powodu ustąpienia hr. Gołuchowskiego.
W łonie rady miejskiej odniosła we czwartek polityka utylitarna wielkie zwycięztwo nad polityką zasad, a to w kwestji — wywożenia śmiecia. Przed trzema laty, p. Jan Szuman bronił zwycięzko zasady utrzymania licytacji, teraz zaś drugi p. Szuman spowodował odstąpienie od tej zasady. Obszerne sprawozdanie z czynności Rady miejskiej, umieszczone w Gazecie, wyjaśni czytelnikom przebieg i szczegóły tej sprawy, ale nie wyjaśni bynajmniej powodów, dla których odstąpiono od licytacji, i postanowiono zrobić układ z p. Borkowskim, nie przypuszczając nikogo więcej do konkurencji. Była mowa o korzyściach, jakie ztąd wypłyną, dla miasta, ale korzyści te przedstawiano w mglistych nieco zarysach, zamiast w kształcie namacalnych cyfer. Gdyby to ojcowie miasta sprawy własnej swojej kieszeni traktowali w sposób tak pobieżny, nie mielibyśmy nic przeciw temu, ale miasto ma prawo wymagać, by się rachowano nieco ściślej w sprawach, gdzie chodzi o pieniądze gminy. Nigdzie w świecie kwestje pieniężne nie bywają załatwiane w sposób tak lekkomyślny, jak u nas. Wiecznie słyszymy skargi, że miasto niema funduszów potrzebnych na utrzymanie porządku, na upiększenia i t. p., a gdy dochody i wydatki mają być wzięte pod kontrolę, odbywa się to jakoś tak, że kilkanaście, albo kilkadziesiąt tysięcy złr. różnicy nie wchodzi bynajmniej w rachubę.
Niektórzy przypisują to wysokiemu estetycznemu zmysłowi pp. radnych. Kwestje pieniężne już same przez się nie mają nic ponętnego dla ludzi, zajmujących się wznioślejszemi i piękniejszemi rzeczami, cóż dopiero, jeżeli kwestje te są w związku z wywożeniem śmiecia i innych nieczystości! W mieście, gdzie sztuki piękne kwitną tak, jak u nas, gdzie np. teatr stoi tak wysoko, gdzie malarstwo doznaje tak troskliwej opieki, trudno wymagać od Radnych, ażeby poświęcali swój czas rozbiorowi tak smrodliwego przedmiotu, jak wywóz śmiecia. Delikatne nerwy członka albo dyrektora Towarzystwa sztuk pięknych nie znoszą tego bynajmniej, i byłoby barbarzyństwem wymagać n. p. od p. Wajdy, albo.od p. Szumana, ażeby wyrywał się ze słodkiego objęcia Muz dla dokładnego obliczenia ilości stóp kubicznych śmiecia i odpadów kanałowych, które mają być wywiezione, i guldenów, które za to mają być wypłacone — zwłaszcza, że guldeny nie na to są w kasie miejskiej, ażeby tam pleśniały, ale na to, by ludzie z nich żyli. Jeden więc tedy tylko zostaje sposób pogodzenia interesów miasta z interesami pp. radnych: oto potrzeba je rozłączyć, potrzeba dać miastu radnych z mniej estetycznem wykształceniem i mniej słabemi nerwami, a dzisiejszym członkom reprezentacji gminnej zostawić czas wolny do zajmowania się więcej idealnemi przedmiotami, których nie potrzeba obliczać na stopy kubiczne i na guldeny, pochodzące z majątku gminy miejskiej.
Okropny cios grozi starym kawalerom! Nie pomogą już peruki, czernidła na włosy i wąsy, bielidła, róże i sznurówki — skoro Rada państwa uchwali, że każdy mężczyzna, mający lat 32, należy eo ipso do „obrony krajowej“, niepodobna będzie ukryć wieku, surdut cywilny przy pierwszej lepszej mobilizacji zdradzi podtatusiałego jegomości, co do tychcza: udawał młodzika. Na stare panny nie wynaleziono jeszcze żadnego podobnego sposobu, ale że w Przedlitawii wszystko jest możliwe, więc może wkrótce doczekamy się ustawy, równie niewygodnej dla dojrzalszych piękności, jak nią jest ustawa wojskowa dla zbyt dojrzałych kawalerów. Doczekaliśmy się już różnych rzeczy prawie zawsze nieprzyjemnych, — kto wie, co nam przyniesie dzień jutrzejszy?
Ale dam pokój temu przedmiotowi — bo obawiam się, czy niema w słowach moich jakiego śladu chęci wzbudzenia — u starych panien — nieufności, nienawiści, pogardy, lub innych uczuć, przewidzianych w §. 65. lit. a. k. k. Miałem niedawno drażliwą nieco rozmowę w przedmiocie tego na wskróś uczuciowego paragrafu z osobami — niestety! zbyt kompetentnemi do rozstrzygania o jego doniosłości, a wrażenie, jakie mi zostało z owej rozmowy, czyni mię lękliwym i ostrożnym. Przekonałem się, że ze wszystkich narzędzi, służących do plemienia zbrodni, najniebezpieczniejszem jest — pióro. Mógłbym mieć sztylet, rewolwer, sinek potasu albo witrych w moim pokoju, a nie zarobiłbym na tyle lat więzienia, na ile można zasłużyć przy pomocy pióra i ćwiartki papieru. Strzelić do człowieka i ranić go, to rok do 5 lat więzienia, strzelić i chybić, to nic, albo parę tygodni aresztu — ale napisać w pośpiechu wyraz „nadużycie“ albo „bezprawie” zamiast „rzecz, mniej zgodna ze słusznością i niekoniecznie licująca z ustawami zasadniczemi“, to znaczy wypisać sobie rok do 5 lat, a przy szczególnych okolicznościach nawet do dziesięciu lat ciężkiego więzienia. Każdy przyzna, że w takich okolicznościach warto zastanawiać się nad wyrazami, bo niemożna wiedzieć, kiedy nastąpi najbliższa zmiana gabinetu i wraz z nią najbliższa amnestja prasowa.
Ci którzy u nas w Galicji widzą wszystko w najczarniejszych zawsze kolorach, źle wróżą o przyszłości naszego dziennikarstwa z powodu zmienionych chwilowo stosunków. Mylne to bardzo mniemanie. Kto pracował dłuższy czas przy jakimkolwiek dzienniku politycznym, pod panowaniem różnych systemów rządowych, ten mógł się przekonać, że nierównie łatwiej jest redagować pismo w czasach ucisku, niż podczas zupełnej swobody w życiu politycznem. Między piszącymi a czytającymi istnieje u nas jakiś związek tajemniczy, który sprawia, iż rozumieją się, nic na pozór nie mówiąc, gdy ucisk nie dozwala pisać i mówić. Lada aluzja, lada piękny frazes znajduje wówczas rozgłos powszechny. Wszystko kończy się na ogólnikach. Nic zaś łatwiejszego, jak pisać ogólniki, dlatego też im mniejsza jest wolność druku, tem łatwiejsze zadanie dziennikarza. Ale gdzie panuje większa swoboda, gdzie jest jakie takie życie polityczne, tam nasuwają się co chwila sprawy, wymagające dokładnej znajomości przedmiotu i stosunków. Tam już ogólnikami, pięknemi i patrjotycznemi frazesami, wezwaniami i przekleństwami nie można nikomu zaimponować; nie dość być poetą, wprawnym pisarzem romansów, powierzchownym spostrzegaczem, — potrzeba już być dziennikarzem z powołania.
Zresztą zmiana ta nie odejmuje nam od razu wszystkiego, cośmy mieli. Ustawy zastają te same; niechęć osobista lub serwilizm mogą nam wprawdzie stawiać przeszkody, ale nie mogą naruszyć ustaw, ani ograniczyć wolności zdań, której w potrzebie potrafimy bronić. Trudno przypuszczać, by niezawisłe sądownictwo kierowało się podług każdorazowego wiatru, wiejącego w ministerstwie.
Tak mało ten dzień przyniósł nam nowego we Lwowie — oprócz fałszywych rubli, dość dziwnych w kraju, gdzie tak łatwo o prawdziwe — że pozwolę sobie umieścić w dzisiejszej kronice kilka wiadomości z innych większych miast polskich, a to tembardziej, że jest w nich sens moralny, który i do nas da się zastosować.
W resursie obywatelskiej w Warszawie odbył się koncert. Kurjer Warszawski pozwolił sobie umieścić nieprzychylną krytykę gry czy śpiewu jednej z artystek, biorących udział w tej muzykalnej produkcji. Cenzura moskiewska, która z zasady nie pozwala nic ganić, jakoś tym razem nie dopatrzyła i przepuściła artykuł. Natomiast Wydział resursy ujrzał się spowodowanym wystosować ostre pisemne napomnienie do redakcji Kurjera, zakazując jej umieszczać na przyszłość recenzji o koncertach, dawanych w resursie.
Nie wiem, czy to idąc za. przykładem resursy warszawskiej, czy w poczuciu własnej potęgi i władzy, dość, że Wydział resursy w pewnem mieście polskiem ujął także cenzurę nad prasą perjodyczną w swoje prześwietne dłonie, pozywając przed szranki trybunału resursowego dziennikarza, który pozwolił sobie pisać rzeczy, niemiłe innym członkom resursy. W tym wypadku krok Wydziału o tyle ma więcej doniosłości, że nie chodzi bynajmniej o rzeczy, które się działy w łonie resursy, ale o artykuły, pisane w przedmiotach, niemających związku ani z tą resursą, ani też z czyjąkolwiek godnością lub czynnością jako członka resursy. Nie chcę powiedzieć, w którem to polskiem mieście wydarzył się ten pocieszny wypadek, ale zaręczam słowem honoru, że ani w Pacanowie, ani w Pińczowie. Przyjdzie czas, w którym po zasiągnięciu bliższych i dokładniejszych informacyj będę mógł wyjawić czytelnikom wszystkie szczegóły owego ciekawego procesu prasowego, i mam nadzieję, że wówczas cała czytająca Polska pomoże mi śmiać się z tej awantury, tak jak wszyscy śmieją się z resursy warszawskiej, gromiącej Kurjera.
Resursy są miejscami zabawy i wytchnienia. Członkowie ich wstępując, obowiązują się zachować przepisy statutów i wybierają wydział, niejako rodzaj zwierzchności nad sobą, ale dla prowadzenia rachunków, dla dozoru nad służbą, dla utrzymania porządku w lokalach i t. d. Tymczasem zdarzają się Wydziały, które mniemają, że piastują jakiś rodzaj zwierzchniczej władzy, wydają formalne ostrzeżenia i rozporządzenia, obalają rezultat jednego balotu i rozpisują drugi i t. p. Jest to jedna z najhumorystyczniejszych stron naszego życia towarzyskiego. Szkoda, że jesteśmy narodem, pozbawionym prawdziwego humoru, że nas takie rzeczy gniewają, zamiast nas bawić. Gdzieindziej oprawianoby w złote ramki tak nieoceniony materjał do karykatur i tysiącznych dowcipnych spostrzeżeń, jakim jest grono, zawiadujące w najwyższej instancji dwoma bilarami i dwudziestoma taliami kart, z odpowiednim zapasem sztonów, flszów i kredy — a przejęty tem przekonaniem, że piastuje wysoką godność obywatelską i ma tyle podwładnych, ilu jest członków w resursie. Cham, Gayarni, Bertall zapłaciliby na wagę złota wizerunek każdego takiego dygnitarza, — my zaś gniewamy się tylko, i to po cichu.
Najprzyjemniej podobno przepędzają teraz czas Poznańczycy. Oddając się chętniej niż my różnym naukom, ścisłym i nie ścisłym, obliczyli zawczasu, iż przyszłoroczny karnawał będzie bardzo krótki, i że nie będzie można wyhulać się tak, jak muszą wyhulać się polskie nogi, nim sobie przypomną, że właściwem przeznaczeniem ich jest dźwigać głowę, jako couronnement de l'édifice, zaczynającego się od pięty. Obliczywszy to wszystko z niemiecką prawie dokładnością, Poznańczycy dali już teraz anticipando pierwszy bal a conto przyszłorocznego karnawału, i bawili się doskonale, jak twierdzi Dziennik Poznański. A co, czy nie mówiłem, że z tych zamiejscowych wiadomości da się dla nas wyciągnąć doskonały sens moralny? Za przykładem poważnych Poznańczyków młodzież nasza płci obojej powie sobie zapewne, że czasem dobrze jest, wziąć antycypację. Życie człowieka jest tak krótkie, a karnawał jeszcze krótszy, i kto wie, jaki on będzie!...
Otóż macie! Złapią mię na tym epikurejskim wykrzykniku, powiedzą, że szerzę niemoralność, bezmyślność i t. d., że coś podobnego można napisać chyba tylko w Galicji, gdzie wszystko idzie po galicyjsku, a nie po polsku, i tak dalej, na znaną nutę. Spieszę tedy naprawić to, com zrobił, a raczej tylko uzupełnić. Chciałem właściwie powiedzieć, że młodzież nasza obojej płci zechce antycypować zalety i cnoty późniejszego wieku, że będzie patrzeć na życie z poważniejszej strony, czyli innemi słowy że panicze chodzić będą na kolegia, uczyć się i czytać, panny zapiszą się na kurs nauk wyższych, który ma być otwarty z dniem jutrzejszym, dzięki staraniom Towarzystwa pedagogicznego. Otobyśmy dopiero zawstydzili Poznańczyków, gdybyśmy im mogli powiedzieć, że oni tańczą a my się uczymy! Nie przeszkadzałoby to nam zresztą i tańczyć: suum cuique, głowa swoją drogą, a nogi swoją. Tylko że u nas jakoś zawsze wykształcenie paniczów i panien zaczyna się od dołu. Pewien zgryźliwy moralista twierdził raz nawet, że w naukach u nas dochodzą pierwej do szóstej figury kadryla, niż do szóstego przykazania. Nie wiem, jak się tam w ogólności ma rzecz co do przykazań, ale co do innych arcyważnych przedmiotów mogę potwierdzić, że bywają najczęściej zaniedbywane na korzyść kadryla i polki.
Pedagogowie łamią też sobie głowy nad tem, jakby to można przynajmniej samą młodzież zachęcić do nauki, skoro rodzice po największej części mało oto dbają. Śmiem przedłożyć im jeden projekt: oto, czy nie możnaby otworzyć kursu wykładów naukowych — z akompaniamentem muzyki. Społeczeństwo nasze jest strasznie muzykalne, — dowodzi tego teatr, który zapełnia się najlepiej wtenczas, gdy afisz zapowiada coś „śpiewanego“. (I to jak „śpiewanego“ — niech im Bóg przebaczy!) Możeby więc spróbowano uprosić p. Wojnowskiego, czy nie podjąłby się śpiewać fizykę i naturalną historję na jaką nutę z Orfeusza w piekle albo z Pięknej Galutei? Panna Kwiecińska także nie odmówiłaby może swego współudziału, i podjęłaby się wykładów historji polskiej na temat z Paziów królowej Marysieńki, a do matematyki, jako do najmniej powabnego przedmiotu, uprosilibyśmy aż pannę R. Popielównę, i podłożylibyśmy tekst pod melodję z Junaków. Wierszowaniem zająłby się z grzeczności i patrjotyzmu który z poetów i tłumaczów teatralnych, a nauki wzrosłyby u nas w krótkim czasie do kolosalnych rozmiarów.
Najprędzej może wprowadzi mój projekt w życie p. Emanuel Sygiericz, poeta i geolog. Zajmuje on się na przemian stychotworenjem dla wieczorków w Domu narodnom i geologią. Mówią, że stychi (wiersze) jego podobne są do fosyliów, a jego wykłady geologiczne maja stać na równi z temi stychami. Ponieważ zaś mimo tak nieprzychylnego zdania krytyki, p. Emanuel Sygiericz musi mieć przecież talent do czegoś, więc możeby próbował śpiewać? Jeżeli mu się to nie powiedzie, niechaj doświadcza sit swoich w malarstwie, w snycerstwie, w sztuce powożenia końmi, w naprawianiu parasolów, lub w innym jakim kunszcie wyzwolonym — ale ze stychotworenjem i z nauczaniem geologii powinien wziąć rozbrat. Niewdzięczna to niwa, kiedy mimo wszelkich zapewnień Lwowianie nie chcą mu wierzyć, że kamienice ich stoją na pokładach z samych korali.
Rezultat konkursu dramatycznego, rozpisanego w przeszłym roku tu we Lwowie, jest dosyć smutny. Z nadesłanych 26 sztuk ani jedna nie miała takiej wartości, by bezwzględnie zasługiwała na wyznaczoną, skromną nagrodę. Komitet zmuszony był przeto przyznać nagrodę tej sztuce, która w porównaniu z innemi wydała się najmniej złą. Wśród boleśnego wrażenia, jakie musi robić taka licytacja in minus, pociesza nas to, że oczywiście najbardziej utalentowani pisarze nie wzięli udziału w konkursie. Nie każdy chce tak na zawołanie, w pewnym oznaczonym terminie, produkować swój utwór przed komitetem; nie każdy znów potrzebuje materjalnej pomocy, jaką mu może dać nagroda. Jednakowoż mniemamy, że utworzenie stałego, corocznego konkursu byłoby wielką zachętą dla młodych talentów.
Sejm zrobił wiele dobrego uchwałą swoją, przyznającą urzędnikom Wydziału krajowego pewną roczną kwotę na pomieszkanie. Nietylko bowiem doznali ulgi ci urzędnicy, ale za tak chwalebnym przykładem poszło najprzód miasto Lwów, a następnie kasa oszczędności, tak, że teraz oprócz wydziałowych urzędników, także urzędnicy magistratu i kasy oszczędności pobierają pożądany dla nich zasiłek. Zapewne i inne zakłady, banki itp. uczynią to samo dla swoich urzędników. Najpóźniej mogą się spodziewać tego dobrodziejstwa urzędnicy rządowi. Wyżsi i lepiej płatni albo dostają pomieszkanie in natura, albo pauszale: o polepszeniu bytu niższych urzędników, tak licho płaconych, niema jeszcze i mowy.
Rozpoczęliśmy ten tydzień procesem prasowym, z którego Gazeta zdała już sprawę. Co do mnie, pozwolę sobie z rozpraw sądowych w tym przedmiocie wydobyć jedną tylko maleńką uwagę. Oto jak mi się zdaje, p. burmistrz śniatyński powinien czuć się nader szczęśliwym, że jest tylko burmistrzem, a nie ministrem, albo i monarchą — bo gdyby tak było, dzienniki pisałyby o nim daleko przykrzejsze rzeczy, aniżeli to, że jest jednym z „koryfeuszów“ swojego miasta i że utrzymuje bardzo zwinnego faktora, żyda. Mniemam, że w takim razie p. burmistrz zrujnowałby się na procesa o obrazę honoru. Ale żart na stronę, — korespondenci Gazety powinniby być oględniejszymi w stylizowaniu swoich listów, i nie powinneby używać takich greckich, sankryckich, chaldejskich i t. p. wyrazów, któremi łatwo niejeden obrazić się może. Opowiadają, że jakiemuś Niemcowi powiedział ktoś spotykając go na ulicy: Servus! Niezrozumiawszy tego wyrazu, Niemiec udał się do jednego ze swoich znajomych o wytłumaczenie, a ten wyjaśnił mu, że servus jest to jedna z największych obelg łacińskich, na jaką się kiedy zdobyli Rzymianie. Zaperzony Niemiec biegnie do owego jegomości, który go tak zelżył, otwiera drzwi i wsunąwszy głowy do pokoju, woła z całej siły: Servus. Servus, und noch amal Servus, und wanns Ihnen nicht recht is, so klagens mich bei der Polizei! poczem drapnął, zastrzaskując drzwi za sobą. Tak też i naszemu korespondentowi śniatyńskiemu może się wydarzyć, że go piastun tej albo owej godności autonomicznej nazwie raz, drugi i trzeci „koryfeuszem“ — A na co mn tego?
Oprócz pana burmistrza śniatyńskiego i lorda Stanleya, który miał w Lynn anti-francuzką mowę wyborczą, niepokoiła jeszcze i w tym tygodniu dziennikarstwo nasze kwestja kontraktu gminy lwowskiej o wywóz śmiecia. Rada miejska wzięła ją przecież pod ściślejszy rozbiór i wyznaczyła osobną komisję, która zapewne rozważy dokładnie finansowe korzyści i niekorzyści nowego układu i poda do wiadomości publicznej nieco pewniejsza data, niż n. p. osobistą znajomość z przedsiębiorcą. Jest tedy nadzieja, że pozbędziemy się naszego śmiecia jak najtańszym kosztem, jeżeli go się pozbędziemy w ogóle przed końcem świata, który podobno niezadługo nastąpi, bo zaczynają się dziać cuda i znaki na niebie i na ziemi. I tak: cenzura teatralna pozwoliła grać Starych kawalerów p. Sardon, Organ demokratyczny pisuje swoje artykuły prawie po polsku, a nakoniec, żaden jeszcze z kilkunastu kronikarzy lwowskich nie napisał rozprawy o konieczności zmiatana w zimie w stolicy galicyjskiej śniegu z chodników, choć od tygodnia w skutek ślizgawicy było tyle wypadków, że chirurgowie i cyrulicy naliczyli w tym przeciągu czasu 37 stłuczeń, zwichnięć i złamania kości. Poszkodowani mogą żądać wynagrodzenia od gminy, i tym sposobem zmuszą ją prędzej do zrobienia porządku, niż takzwany głos opinii publicznej, którego donośność jest w rzeczach miejskich bardzo problematyczną, bo opinia publiczna nie jest „obywatelką“ lwowską i nie powinna się mięszać do spraw mieszczańskich. Skoro gmina obejmie sama policję lokalną, włóczęga ta będzie niewątpliwie ujętą i „ciupasem“ odstawioną do miejsca swojej przynależności, albowiem kandydat na przyszłego dyrektora policji miejskiej oświadczył mi temi dniami stanowczo, że za jego rządów opinia publiczna, ani żadne inne podobne niewiasty nie będą cierpiane we Lwowie.
Cicho i bez zwrócenia niczyjej uwagi spełnił się jeszcze jeden wypadek w tym tygodniu, który zapewne wywoła wielki żal w Towarzystwie narodowo-demokratycznem. Austrja jako taka przestała całkiem oficjalnie istnieć, i żyjemy odtąd, stowarzyszamy się, redagujemy i wywozimy śmiecie już nie w Austrji, ale w monarchii Austrjacko-węgierskiej. Szkoda, jakkolwiek powetowana, jest niemniej przeto nieodżałowaną. Nie może już być mowy o „federalistycznym ustroju Austrji“ — ostatni artykuł Organu demokratycznego niepotrzebnie zaniepokoił giełdy — minister finansów niepotrzebnie z tego, powodu przebył noc bezsenną — nie będzie już federacji, bo niema już co federować. Po 64 latach przykładnego i burzami skołatanego żywota, owa odwieczna, czcigodna i t. d. położyła się do snu wiecznego, sit ille deficit levis! Gdyby jeszcze była przeżyła ten tydzień, możeby ją był wyleczył środek, zalecany przez naszych demokratów narodowych — ale nie chciała czekać, wołała umrzeć.
W ogóle zdarza się teraz bardzo wiele sposobności do pisania nekrologów. Umarł Rotszyld, Rossini, Orgelbrand, a u nas dogorywa — najpiękniejszy kwiat „tromtadratycznego“ kierunku w literaturze perjodycznej. Koryfeusze jego (co jednak bynajmniej nie jest aluzją do p. burmistrza śniatyńskiego) gdzieś poznikali — karnawał będzie smutny, bo nie będzie bali, jenerał Wink może się przejeżdżać bezkarnie z Madrytu do Paryża i napowrót a ludność będzie sobie piła i nadal nieokrzesaną kartoflankę. Byłyby to straszne klęski, o których nawet myśleć nie mogę bez bólu serca, ale mam nadzieję, że nie poniosę tak ciężkiej straty. Jeszcze są we Lwowie literaty, które potrafią, uchwycić za pióro, upadające z rąk mężów, co tak długo „stali na straży godności i ducha narodowego“, że aż im się sprzykrzyło. Oto jest najprzód recenzent, prawdziwa gwiazda na widnokręgu tromtadratycznym, perła logicznego myślenia i trafnego sądu. Posłuchajmy go, jak wielbi panią Bakałowiczowę, która, jego zdaniem, nawet przy nalewaniu herbaty „umie pogodzić wymagania światowe z uczuciem serca i godnością kobiety“. A co, czynie jest to reminiscencja z dawnych, dobrych czasów? Zawsze atoli ten zwolennik Uczuciowego nalewania herbaty, nie stanie mi za literatę, co to zabijał po jedenastu dzików od razu. Niewiem, gdzie mi się podział, — wynalazł pod koniec swojej działalności publicystycznej światło Drummonda po raz drugi, i znikł bez śladu. Gdyby był pisał dalej, byłby jeszcze może wynalazł proch i galwanizm.
Trzydzieści ośm lat! Cztery razy w tym przeciągu czasu naród zrywał się i krwią broczył, a jednak rocznica ta zawsze zostaje mu pamiętną, zawsze budzi wielkie wzniosłe wspomnienia, odradza nadzieję, wiarę W przyszłość. Obchodzimy ją uroczyście w kółku domowem, obchodzi ją na obczyźnie kilka już pokoleń tułaczów; niema zakątka ziemi na obydwu półkulach świata, w którymby nie biło bodaj jedno serce, przejęte do głębi czcią dla świętych pamiątek narodu, które przywodzi na myśl dzień dzisiejszy.
Ale kronika nie jest odą, a gmach pokarmelicki nie jest Parnasem, podczas gdy sąsiedztwo lokalu redakcyjnego z tem poważnem zabudowaniem jest bardzo bliskie. Załóżmy tedy podwójne wędzidło naszemu Pegazowi, i niechaj czytelnik w piersi swej dośpiewa, co tu dla różnych względów musi być zamilczane. Przedewszystkiem albowiem każdy przedlitawski kronikarz wiedzieć i wierzyć powinien, jeżeli nie chce zbyt prędko być.... zbawionym:
1) Że c. k. kodeks karny zawiera §. 66 i §. 300, z których pierwszy mówi o różnych zaburzeniach spokojności publicznej i o wzajemności w tej mierze między ościennemi państwami, a drugi o pochwalaniu takich zakazanych czynności.
2) Że w państwach konstytucyjnych sędziowie są niezawiśli, że nie mogą być złożeni z urzędu, pensjonowani, lub przenoszeni z miejsca na miejsce, chyba wrazie reorganizacji sądów.
3) Że w takich państwach reorganizacja sądów odbywa się przynajmniej raz co roku.
I tak dalej in dulce infinitum.
Jest coś rzewnego w medytacjach, które dadzą się robić na temat tego katechizmu kronikarskiego. Kolega Chochlik z pewnością podziela to moje zdanie, i zapewne w obszernej elegji wyleje kiedyś przed publicznością odnośne uczucia swoje, bo właśnie tutejszy c. k. sąd powiatowy z uprzedzającą prawie grzecznością odstąpił mu na ośm dni osobny, zaciszny kącik w swojem zabudowaniu, ażeby mógł rozmyślać bez przeszkody nad zbytnią drażliwością nerwów ludzkich, nieznoszących najmniejszego żartu. Już od roku wszystkie trzy instancje sądowe ważyły i przeważały niezliczone zbrodnie, i przekroczenia, jakich dopuścił się Chochlik, i ostatecznie zdecydowano, że ośmiodniowa pokuta zmyje wszelkie jego grzechy i przywróci mu stan łaski poświęcającej.
Przy zbliżającym się nowym Roku, zaczynają wyrastać jak grzyby po deszczu pogłoski o różnych nowych pismach literackich i politycznych. Mniej daleko słychać o nowych czytelnikach i o nowych talentach pisarskich. Towarzystwo naukowo-literackie, które miało „wytwarzać“ nowych czytelników, jakoś nie mogło „wytworzyć“ samo siebie.
Ruszyła się znowu trochę nasza literatura dramatyczna, i na scenie lwowskiej przedstawiono kilka nowości, między innemi Wojnę z kuzynkiem, komedję p. A. Urbańskiego. Publiczność przyjęła ją bardzo dobrze; wołano autora. Treść sztuki jest mniej więcej taka: Przybywa na wieś kuzynek ze Lwowa, który prezentuje się publiczności jako skończony dudek, sam zaś dopiero z końcem drugiego aktu przychodzi do poznania tego opłakanego faktu. Trzy wiejskie damy knują spisek, dosyć niepotrzebny, bo mający na celu wystrychnąć kuzynka na to, czem już jest a priori. Spisek udaje się, kuzynek zakochał się we wszystkich trzech pięknościach wiejskich i w dodatku jeszcze i w pokojówce. Rodzą się ztąd różne kolizje, ale ponieważ przyjętą jest w literaturze dramatycznej zasada, że „z sercem bezkarnie igrać nie wolno“, więc nemezis, w kształcie strzały Kupidyna, dosięga serduszek dwóch konspiratorek, a trzecią ocala autor od tej klęski jedynie przez wzgląd na to, iż ona jest mężatką, a polski komediopisarz nie może być tak niemoralnym, jak Francuz. Jedna z zakochanych wyjawia kuzynkowi cały spisek, w skutek czego następuje trzeci akt i sroga zemsta, wywarta na kobiecej swawoli przez bohatera sztuki, któremu w tym celu autor ze względu na jego słabe intelektualne zdolności pożycza własnego swego sprytu. Mężatka omal nie rozwodzi się z mężem; wdówka Julia ze złamanem sercem, chroni się za kulisy, i tylko czuła Paulina wraz z kuzynkiem utrzymuje się na placu przy spadnięciu zasłony. Ach, zapomniałem jeszcze powiedzieć, że w pierwszym czy w drugim akcie pokojówka, Regina, daje policzek służącemu kuzynka, co sprawia efekt wielce łoskotliwy. Na końcu zaś i ta para wojująca zawiera traktat pokoju w formie małżeństwa.
Niemniej dramatycznym jest drugi wypadek, który odbył się wprawdzie nie na deskach teatralnych, ale zawsze dział się w ich pobliżu, lub przynajmniej wziął tam swój początek. Miejscem działania było miasto, położone po którejś stronie Litawy, ale niewiadomo po której: jedni twierdzą, że po tej, a drudze, że po tamtej. Główną rolę odgrywał szef zakładu artystycznego, poświęconego kultowi Talii, Melpomeny i innych jeszcze muz, mniej przyzwoitych, ale zato dobrze watowanych. Dla większej dokładności dodam jeszcze, że kult ten w zakładzie, o którym mowa, odbywa się w języku, nader cywilizowanym i cywilizatorskim, co powiększa nieniezmiernie barbarzyński efekt całego zdarzenia. Owoż tedy arcykapłan sztuki, a obecnie mój bohater, nie miał i nie ma wprawdzie wielkiego powodzenia w swoim zawodzie artystycznym i cywilizatorskim, ale natomiast ma długi, których nie powstydziłby się żaden przedlitawski minister finansów. Wierzyciele bywają natrętni w mieście, gdzie się toczył ten dramat, i jeden z nich tak natarczywie upominał się o zapłacenie zapadłego już od dawna wekslu pr. 300 złr. w. a., że arcykapłan widział się spowodowanym przy pomocy arcykapłanki, a pięknej połowicy swojej, obić przebrzydłego Szajloka, wytargać go za pejsy, i następnie dopomódz mu w sposób wielce niełagodny do opuszczenia pokoju, w którym odgrywała się ta improwizowana scena.
Szajlok, pałający chęcią zemsty i odebrania swoich 300 złr., rozważył wszystkie szansze, jakie mu nastręczała w tej mierze niezrównana procedura sądowa, i po krótkim namyśle postanowił zaufać raczej własnemu sprytowi, niż pomocy ślepej Temidy. Zjawia się wtedy znowu u swego dłużnika, jak gdyby się nic nie stało, i ofiaruje mu się z pośrednictwem w zaciągnięciu pożyczki 10.000 złr. na dalsze prowadzenie przedsiębiorstwa artystycznego pod warunkiem, że.odbierze z tej kwoty swoich 300 złr. Interes poszedł bardzo gładko; Szajlok sprowadził drugiego finansistę, który już przystąpił do odliczania pieniędzy, ale tymczasem pierwszy wierzyciel upominał się tak natarczywie o zapłatę swego wekslu, że arcykapłan sztuki, mając już prawie w ręku nową pożyczkę wydobył z jakiejś szuflady 300 złr. i zapłacił. W tem nagle drugi finansista oświadcza, że niema przy sobie całej kwoty, jaką obiecał pożyczyć, i prosi arcykapłana, by wziąwszy weksel z sobą, poszedł z nim do domu. Poszli tedy i zaszli do jakiejś kamienicy, zamieszkanej wyłącznie przez całą ćmę Szajloków. Co się tam stało, wolę zamilczeć przez wzgląd na szacunek, należny muzom i ich przybocznej służbie, — powiem tylko, że arcykapłan wrócił do domu bez 10.000 złr. i dotychczas nie może się obejść bez zimnych okładów. Szajlok nie wziął mu ani funta jego artystycznego ciała, jak kupiec Wenecki, ale natomiast wziął 300 złr. i oddał z procentem to, co otrzymał był od arcykapłana i od jego małżonki. Proces był krótki i egzekucja doraźna.
Wśród tylu niemiłych i smutnych wypadków, jakiemi obdarza nas czas dzisiejszy, jedną przynajmniej dobrą nowiną mogę się dziś podzielić z łaskawymi moimi czytelnikami: Towarzystwo narodowo demokratyczne lwowskie jeszcze nie zginęło! Było ono tylko w letargu, z powodu iż „procesem przerwano najważniejszą jego pracę“. Ponieważ atoli korespondent wiedeńskiej Presse naplótł coś o rozwiązaniu się Towarzystwa z powodu wystąpienia dwóch najważniejszych jego podpór, o zamiarze dr. Smolki złożenia prezydentury na najbliższem posiedzeniu i t. d., więc > Organ demokratyczny pospieszył z kategorycznem zaprzeczeniem, z którego dowiadujemy się, że ani doktor Smolka nie zamierza zrzec się godności prezesa, ani też żadna z podpór Towarzystwa nie usunęła się, i że w tym jeszcze tygodniu będziemy świadkami nowego demokratycznego posiedzenia, przyczem już zgóry zebranie się potrzebnego kompletu członków można uważać za rzecz niewątpliwą. Pewność, z jaką Organ demokratyczny wyraża się co do tego ostatniego punktu, pozwala nam wnosić, że posiedzenie odbędzie się tego dnia, w którym panna Fischer wyjedzie ze Lwowa, albo w którym przynajmniej nie będzie występowała na scenie niemieckiej. Inaczej nie mogłoby być mowy o komplecie członków. Odbudowanie ojczyzny jest wprawdzie rzeczą nie małej wagi, ale pracować nad niem można przez cały rok, podczas gdy boska Fiszerka raz tylko na parę tygodni odwidza nasze miasto! Tak rozumują nasi młodzi demokraci i niedemokraci, i na parę przedstawień naprzód zakupują wszystkie bilety, ażeby nie stracić ani jednego podwinięcia się w górę szat znakomitej artystki, ani jednej sposobności zbadania wdzięków nowożytnej sztuki, objawiającej się tem powabniej, im bardziej natura obdarzyła artystkę temi skarbami, których nadmiar wymaga czasem interwencji Bantinga.
Kraków przepada za panią Modrzejewską, i szczęśliwszy od Lwowa, może śmiało i bez zarumienienia się wylać swoje uczucia wierszem i prozą w pismach publicznych. U nas także przeważa w tej chwili entuzjazm artystyczny nad wszystkiemi innemi uczuciami, ożywiającemi ogół, ale objawia on się nieśmiało: chyłkiem spieszy każdy do teatru, w sekrecie kupuje bilet, rozgłasza, że jest zaproszony na jakąś zabawę prywatną, ażeby znajomi nie spostrzegli wieczór jego nieobecności i nie domyślili się, że poszedł na Lischen und Fritzchen albo na Gerolstein. Dopiero w teatrze, gdzie spodziewa się zastać publiczność zupełnie obcą — ku wielkiemu swojemu zdziwieniu napotyka same znajome twarze. Najwięksi patrjoci, a przynajmniej najkrzykliwsi, najpierwsi koryfeusze idei „wzajemności słowiańskiej“, najpoważniejsi ojcowie miasta, panie, nie wiele nawet rozumiejące po niemiecku, wszystko to zapełnia krzesła, loże na dole i na pierwszem piętrze. Ba, nawet w jednym kąciku widać tam dwóch panów, którzy ile możności starają, się zasłonić przed wzrokiem sąsiadów — pilnie trzymając lornetki przy oczach. Daremne usiłowania! Ogolone twarze i „obojczyki“ uchodzą uwadze powszechnej, ale tonzura zdradza świeckiej ciekawości ciekawość duchowną.....
Musi być coś nie całkiem dobrego w tej niewstrzemięźliwości od teatru niemieckiego, kiedy większa część amatorów kryje się ze swojem amatorstwem. Każdy czuje mimowoli, że popełnia prawie zbrodnię — nie dlatego, że folguje ciekawości, dosyć dziecinnej, jeżeli zważymy błahy i niesmaczny jej przedmiot, ale dlatego, że udział brany przez publiczność polską w teatrze niemieckim, uprawnia istnienie tego ostatniego, i to istnienie, połączone z materjalną i moralną naszą szkodą. Niemamy nic przeciw egzystencji teatru niemieckiego we Lwowie, ale niechaj nie będzie uprzywilejowanym, niechaj nie żyje z grosza, przeznaczonego dla ubogich, niechaj nie tamuje rozwoju sceny narodowej. Pożera on nie tylko dochody fundacji dobroczynnej, ale od każdego przedstawienia, od każdego prawie koncertu, dawanego w celach dobroczynnych, z niemiłosierną ścisłością pobiera dla siebie wysoki podatek. My zaś, zamiast wszelkiemi siłami starać się o usunięcie tak niesłychanego nadużycia, wspieramy jeszcze scenę niemiecką! W Krakowie próbował niedawno p. Blum dawać przedstawienia niemieckie, ale przez dwa pierwsze wieczory sala była tak pustą, że odstąpił od swego zamiaru. We Lwowie zaś panuje jakaś niewykorzeniona wiara, że „rząd nigdy nie pozwoli na upadek sceny niemieckiej“ — i z tego stanowiska wychodząc, publiczność polska płaci dobrowolny podatek p. Königowi, jak gdyby ją jakieś nieubłagane fatum zmuszało do tego. Z tego też stanowiska zdają się wychodzić i ci, którym poruczoną jest sprawa uwolnienia fundacji Skarbkowskiej od włożonego na nią ciężaru. Od roku słyszymy ciągle, że sprawa ta „już jest w drodze do Wiednia“ — ale słyszymy to tylko prywatnie, bo nikt nie uważa za stosowne, podać do publicznej wiadomości właściwy stan tej rzeczy. Naszem zdaniem, całe nieszczęście pod tym względem leży w tej okoliczności, że prowadzenie sprawy albo powierzono jurystom, albo przynajmniej kierowano się ich radami. Nie pierwszy to raz podobno przyjdzie nam przekonać się, że gdzie chodzi o odzyskanie jakiego prawa, o usunięcie długoletniego nadużycia, o zdobycie czegokolwiek wobec władzy, tam jurysterja na nic się nie przydała. Panowie juryści nie chcą nigdy wznieść się na stanowisko bezwzględnej słuszności, nie mają odwagi tylko formułki i definicje, których uczyli się dla zdania egzaminu. To też uwikłano w te formułki i w te definicje sprawę Skarbkowską tak doskonale, że tylko energiczne wystąpienie sejmu i Rady miejskiej, poparte głosem opinii całego kraju, może ją doprowadzić do szczęśliwego rozwiązania.
Do tych lwowskich wiadomości, dodam jeszcze jedną wiadomość z Krakowa. Zrobiłem powyżej porównanie, które wypadło na korzyść starej polskiej stolicy, a na niekorzyść naszą. Mniemam tedy, że dałem już dostateczne dowody bezstronności, a jeżeli byłem stronniczym, to raczej na rzecz Krakowa. Nie pięknie to chwalić się, ale czytając fejleton Benjaminka reakcyjnego pod tytułem: Sylva rerum, dalipan trudno mi było wstrzymać się od wykrzyku: „Panie dziękuję ci, że nie jestem, jak ów.... Faryzeusz“. Kadbym, ażeby już nadszedł czas wielkanocnej spowiedzi; może ks. Semeneńko, albo inny jaki kapłan nawróci tego zatwardziałego grzesznika. Teraz zmyśla on bez opamiętania, każde jego słowo jest otwartym buntem przeciw ósmemu przykazaniu; dziesięć adresów do Ojca świętego, dwie ody na panią Modrzejewską, miliony świętopietrza nie wystarczyłyby na wyjednanie mu odpustu. Nie wiem, jaka to fatalna okoliczność popchnęła tak bogobojną duszę na pochyłość grzechu, Może rozpacz z powodu, iż pani Modrzejewska za kilka miesięcy przenosi się do Warszawy. Dość, że między innemi rzeczami, którychby nie powinien wygłaszać język sprawiedliwego, powiada on n. p.: „Kraków ze wszystkich miast polskich był zawsze najmniej wyłącznym, żaden prowincjonałizm tutaj się nie gnieździł“. Byłoby to prawdą, gdyby w istocie oprócz Krakowa, Chrzanowa i Krzeszowic nie było innych miast polskich, jak to sobie wyobrażają niektórzy Podwawelczycy. Ponieważ atoli jeografia wymienia daleko większą liczbę miast polskich, więc twierdzenie Benjaminka jest fałszywem świadectwem, danem przeciw bliźniemu, jest ciężkim i śmiertelnym grzechem, za który korespondent rzymski będzie musiał wyrobić mu osobne rozgrzeszenie. Miejmy nadzieję, że kurja okaże się w tej mierze tak skłonną do układów, jak z p. Wałujewem, i że jedna piękna dusza ocaloną będzie od potępienia wiecznego — co daj Boże, Amen.
Ciekawem jest rozumowanie Benjaminka w sprawie nadania obywatelstwa honorowego p. Possingerowi. Powiada on, że „uznaniem tem nie przesądziła Rada miejska (krakowska) przyszłego kierunku, a nawet spełnianego dziś (przez p. Possingera) zadania, ale chciała dać dowód, że, jak Kraków nigdy nie schlebiał władzy, tak umie znów ocenić dobrą wolę w prawym urzędniku“.
My także umiemy ocenić dobrą wolę i zacność osobistego charakteru pana radcy dworu, pełniącego dziś w zastępstwie funkcje namiestnika. Ale nie idzie za tem, byśmy uważali obecną chwilę za stosowną do dania mu takiego wotum ufności, jakie mu dał Kraków, bo jest on dla nas mimo osobistej prawości reprezentantem represyjnego systemu, którego po uchwałach sejmowych z września r. b. chwyciło się wobec nas ministerstwo, i który miał się nawet objawić rozwiązaniem sejmu, gdyby akt tego rodzaju nie napotkał był stanowczego oporu ze strony monarchy. Należało nadać p. Possingerowi obywatelstwo honorowe wówczas, gdy nie stał na czele namiestnictwa, ale jako starosta krakowski popierał krakowskie interesu; dziś wotum ufności, dane mu przez Radę miejską, jest nietylko „ocenieniem dobrej woli“, ale wyraźnem, serwilistycznem „schlebianiem władzy“, a co gorsza, jest otwartem wyparciem się solidarności z polityką sejmu i całego kraju, a więc aktem, którego powstydziłaby się najnędzniejsza mieścina ruska. Z prawdziwem zadowoleniem możemy skonstatować, że odkąd Lwów ma reprezentację, wyszłą z wyborów, nie zrobiono w jego imieniu ani jednego tak fałszywego kroku w sprawach polityki krajowej. W niejednej kwestji postępowanie tutejszej Rady miejskiej zasługuje na ostrą krytykę, ale takiego lekceważenia opinii swoich wyborców, takiego braku taktu, takiego wyłamania się z niezbędnej karności w obozie narodowym, do jakiego p. Mieroszewski nakłonił Radę krakowską, nie dopuszczonoby się u nas nigdy.
A ponieważ w skutek nadzwyczajnego zbiegu okoliczności wypadła nam dziś, choćby dla odpowiedzenia Benjaminkowi, pochwalić naszą Radę miejską, więc skorzystajmy ze sposobności i zapiszmy tu obok powyższych negatywnych jej zalet, jeszcze jeden czyn dodatni, który jej przynosi chlubę. Na czwartkowem posiedzeniu, za usilnem staraniem pp. Komory i notarjusza, dr. Jasińskiego, uchwalono dać zapomogi nauczycielom miejskich szkół ludowych. Nieznaczne obciążenie dudżetu, które ztąd wyniknie, nie może i nie powinno iść w rachubę wobec względu na interes wychowania naszych dzieci. Czy moglibyśmy mieć dobrych nauczycieli, gdybyśmy im dali umierać z głodu?
Jedno z pism wiedeńskich usiłuje przypominać ciągle rządowi i publiczności, że w sprawach teatralnych obowiązuje do dziś dnia reakcyjna ustawa, wydana za czasów Bacha. Na każdej tedy kartce tego pisma można widzieć u dołu wielkiemi literami wydrukowany stereotypowy frazes: Das alte Bachische Theatergesetz ist noch immer in Wirksamkeit. Redakcja ma widać to przekonanie, że potrzeba się ludziom naprzykrzyć, jeżeli się chce, by podjęli jaką zaniedbaną sprawę.
Idąc za tym przykładem, wprowadzamy od dnia dzisiejszego do kroniki lwowskiej następujące memento, którem póty naprzykrzać się będziemy naszym czytelnikom, księciu kuratorowi fundacji Skarbkowskiej, Wysokiemu Wydziałowi krajowemu i dalekiej delegacji naszej, póki nie będzie usunięte to do nieba o pomstę wołające nadużycie, które my tu jeszcze w dodatku do ustawy bachowskiej znosić musimy:
Dobroczynna fundacja Skarbkowska opłaca ciągle groszem wdów i sierot istnienie teatru niemieckiego we Lwowie!!!
Jeszcze ciągle każdy koncert, każde widowisko, dane na cel dobroczynny, opłaca 10prc. od dochodu brutto panu dyrektorowi teatru niemieckiego.
Jeszcze ciągle niewolno jest we Lwowie dawać rocznie więcej, jak 110 przedstawień w języku polskim.
Jeszcze ciągle coś, o czem nikt nie wie, jak ono wygląda, jest „w drodze do Wiednia“, aby tam przedstawić usilne żądanie miasta Lwowa i całego kraju, tyczące się usunięcia tej niesłuszności.
Jeszcze ciągle scena polska we Lwowie jest tylko tolerowaną, na podstawie jakiegoś paragrafu, który powiada, że wolno jest w teatrze Skarbkowskim dawać 110 przedstawień we „francuzkim, włoskim, lub innym jakim języku“.
Jeszcze ciągle znakomici prawnicy, a między innymi tacy, których zadaniem publicznem jest wywalczyć dla kraju i narodu należne mu polityczne prawa, ruszają ramionami, gdy jest mowa o tym potwornym, niesłychanym poza granicami Moskwy stosunku, i powiadają, że to nie może być inaczej.
Powtarzając ciągle, aż do znudzenia, że to wszystko trwa jeszcze Ciągle, znudzimy może nakoniec — nie dotychczasowych opiekunów tej sprawy, bo ci są w tej mierze takj ogniotrwałymi jak kassy Wertheimowskie, ale którego może z energiczniejszych i ezynniejszych posłów, n. p. posła Kamióskiego, co to ani jadł, ani spał, póki nie wydeptał w Peszcie i Wiedniu pożyczki dla miasta Stanisławowa. Gdy będzie mowa o wielkich politycznych interesach monarchii, okażemy się bardzo lojalnymi, ale dodamy zawsze: „Dobroczynna fundacja Skarbkowska“ i t. d. Gdy nam przyjdzie wyjaśniać krajowi, że delegacja nasza w Wiedniu w niektórych trudniejszych kwestjach nie może głową przebić muru, uczynimy to według najlepszego naszego rozumienia tej sprawy, ale dodamy zawsze, że sprawa fundacji Skarbkowskiej o tyle jest łatwiejszą do przeprowadzenia od sprawy rezolucyj, o ile rozumowanie p. Malisza łatwiejszem jest do zbicia od rozumowania posła Ziemiałkowskiego.
Musiała już ta sprawa teatru niemieckiego dokuczyć dobrze nam wszystkim, kiedy nawet demokraci nasi — no, nie zrobili rewolucji, ale przekazali ją osobnej komisji. Demokraci nasi należą do tych ludzi, którzy gdy im się za kołnierz leje, nie rozpinają parasola, ale dążą do jakiegoś o milę oddalonego punktu, by tam szukać schronienia. Widać, że tym razem nalało im się już w uszy, nietylko za kołnierz. Przyczyniły się do tego nieco „znane intrygi“ Gazety Narodowej, która, jak mi opowiadał jeden demokrata, kazała swemu kronikarzowi napisać w fejletonie, jakoby brak kompletu na zgromadzeniach demokratycznych pochodził ztąd, iż demokraci chodzą do teatru niemieckiego. Ponieważ demokracja nasza jest nietylko demokratyczną, ale oraz i narodową, więc oburzyła się srodze na taką insynuację, i zgromadziła się we wtorek wieczór, podczas gdy w teatrze niewiadomo, — czy szalone wichry, czy ludzkie lub inne jakie głosy wyły Die Jüdin Halevyego — zgromadziła się w komplecie, wymaganym przez statut, a wynoszącym x/3, przyczem nieznana cyfra x oznacza liczbę członków, stale zamieszkałych we Lwowie. Nie powiem, jak dalece ta cyfra x, podzielona przez 3, wydała mi się małą we wtorek — nie chciałbym bowiem „moralnego“ mego kołnierza narażać na żadne niebezpieczeństwo. Zresztą być może, że krótki wzrok nie pozwolił mi doliczyć się wielkiej liczby głów w sali ratuszowej. Dość, że demokraci zgromadzili się i wybrali dwie komisje, jednę teatralną, na wniosek pana Widmana, a drugą wojskową, na wniosek p. Gromana.
Obydwie te sprawy, do których wybrano komisje, a raczej sposób, w jaki zostały wniesione i traktowane, jest jawnym dowodem, iż na najlepszej zasadniczej szkapie można do pewnego czasu hasać nader pompatycznie po prostym gościńcu, wytkniętym przez teorję, ale że ze względu na to, iż gościniec ten jest tak źle brukowanym jak rynek w Kulikowie, ba nawet jak niektóre główne ulice we Lwowie, niepodobna jest nie zjechać czasem na jakąś ścieżkę mniej grzązką, na jaki manowiec utylitarny. Może za to jutro będę ukamienowany przez demokratów, jak patron dnia, św. Szczepan, pierwszy męczennik, ale dziś jeszcze pozwolę sobie powiedzieć, że Towarzystwo demokratyczne wstąpiło we wtorek na drogę tak nieutajonego utylitaryzmu, że pominąwszy niektóre bardzo kardynalne, ale nie należące tu różnice, „w zasadzie“ i „w praktyce“ nie widać było najmniejszej różnicy między p. Gromanem a — hr. Gołuchowskim! I tak: W zasadzie, mówił p. Groman, powinien nam być przywrócony nasz dawny byt polityczny: dalej, ponieważ to od razu stać się nie może, więc powinniśmy otrzymać takie stanowisko, jak Węgrzy; a jeszcze dalej, ponieważ tego jeszcze nie mamy, więc niech przynajmniej Rada państwa uchwali, że sejm krajowy ma wydać ustawę o obronie krajowej. Nawiasem mówiąc, żądał p. Groman między innemi, by sejm miał wyłączne prawo zezwolenia na użycie obrony krajowej po za granicami kraju, t. j. gdyby n. p. była wojna z Moskwą, i gdyby Moskale uciekli do Warszawy, to potrzebaby dopiero zwoływać sejm i pytać się ks; Pawlikowa, czy niema co przeciw temu, by nasza obrona krajowa poszła za kordon wytrzepać trochę jego rodymcow.
W rozumowaniu p. Gromana jest tedy widoczne schodzenie ze stanowiska jednej zasady na drugą zasadę, aż się nakoniec wszystko opiera o Radę państwa. Niemniej utylitarnem było Rozumowanie co do systemu wojskowego. „W zasadzie, rzeki mówca, nie powinno być armii stojącej, tylko milicja narodowa, co nawet jest daleko lepszem od armii stojącej, bo n. p. Amerykanie nie mieli armii stojącej, a jednak unioniści pobili separatystów“. Pomińmy tę okoliczność, że przykład Zjednoczonych Stanów nie wyda się przekonującym żadnemu wojskowemu, bo tam milicja biła się z milicją, podczas gdy w Europie państwo bez armii stałej, otoczone dokoła militarnemi mocarstwami, byłoby całkiem bezbronnem — i idźmy dalej. P. Groman, i p. Widman, i p. Romanowicz narzekali, że wszystkie trzy zasady demokratyczne cierpią w skutek tego, iż delegacja nasza wotowała za stojącą armią w liczbie 800.000 ludzi, bo to i dla wolności niebezpieczną jest rzeczą, jeśli istnieje tak wielka siła zbrojna, włożona do ślepego posłuszeństwa, i równość cierpi z powodu, że wojskowi są zawsze jakimś stanem uprzywilejowanym, i braterstwo ginie do szczętu, gdy człowiek jeden przeciw drugiemu się zbroi, — ale cóż robić? Wszyscy ci mówcy zgodzili się na to iż „sytuacja polityczna“ jest tego rodzaju, że nasz własny interes wymaga, by Austrja miała silną armię. Nie będzie to polskie wojsko, ale zawsze wojsko.
Ee! co za utylitarność! Jak to, więc zasada, skoro jest niewygodną, chowa się tak bez ceromonii, do kieszeni, i ustępuje miejsca względom na „sytuację polityczną?“ Wszakże ot, nie pamiętam już, jak to pisywali panowie demokraci do niedawna, ale pisywali bardzo pięknie, mniej więcej to, że kto „odstępuje od zasady, ten przestaje być Polakiem, a staje się czemś okropnie ohydnem, staje się płatnem, półurzędowym, większościowym, galicyjskim Galileuszem, mamelukiem i Bóg wie czem jeszcze!“ — A teraz? O tempora, o mores! To chyba Ziemiatkowski nie popełnił tak wielkiej zbrodni, gdy powiedział, że Polacy w Galicji dla spraw wielkiej wagi, obchodzących ogół monarchii, gotowi są chwilowo usunąć na drugi plan interes własnego kraju? To chyba to wszystko, co przez dwa lata huczało w szpaltach opozycyjnych, było hukiem, i niczem więcej?
Co za abdykacja, co za sponiewieranie godności narodowej i demokratycznej! Ale znalazło się dwóch mężów w liczbie x/3 członków, stanowiących owego pomyślnego wieczora komplet narodowo-demokratyczny w sali ratuszowej, dwóch mężów, którzy stanęli na straży godności i ducha narodowego. Najprzód dr. Malisz, który oświadczył, że wnosi, by odroczono rozprawy nad ustawą wojskową, ponieważ mamy taką „szanowną“ delegację, co uchwaliła (!) dla nas ustawy, mocą których za każde niemiłe słowo można być wziętym pod śledztwo. P. Malisz jeszcze ciągle cierpi coś do delegacji, ale tym razem niechęć jego przybrała szersze rozmiary, — Ugodziła w samą przyczynę złego. Delegacje, rzekł, wybrała większość sejmowa, większość sejmową wybrał kraj, więc nie warto trudzić się dyskusją wobec takiego kraju! Mówca skorzystał jeszcze z tej sposobności, by się oświadczyć za skasowaniem dualizmu, ale do tego przedmiotu nie wybrano niestety osobnej komisji. Oświadczył się także przeciw przyjmowaniu cudzoziemców do armii, bo ci robią karjerę, nie umiejąc „komendy“, wskutek czego armia bywa często bitą. Dla wojskowych mianowicie nie bez interesu będzie dowiedzieć się, że czasem można przegrać bitwę z powodu, iż porucznik nie umiejąc komendy, zamiast Halb-rechts! zawoła Rechts-um! Zresztą p. Malisz cofnął na końcu wszystkie swoje wnioski i poprawki.
Oprócz p. Malisza, także i p. Iskrzycki dał małą nauczkę rządzącym dziś politykom. Nie obwijając rzeczy w bawełnę, wypowiedział op to, co N. Pressa powtarza codziennie, t. j. że ludy nie chcą wojny, że zbrojenia się są niepotrzebne, i że Towarzystwo narodowo-demokratyczne powinno powziąć uchwałę w tym duchu. Oświadczenia te byłyby bez wątpienia wpłynęły bardzo dobroczynnie na uspokojenie giełd europejskich, i możeby już dziś akcje kolei Karola Ludwika stały znów na 217 złr., gdyby nie p. Groman, który zbił p. Iskrzyckiego z kretesem, w skutek czego wybrano nakoniec ową specjalną komisję. I tak tedy ustawa wojskowa, przeszedłszy przez tyle instancyj, doczeka się nakoniec bodaj warunkowego zatwierdzenia ze strony 3 członków narodowo-demokratycznych!
Koniec końców, rzeczy stoją źle, bardzo źle: wszystkie zasady wywróciły takiego koziołka, jak kursa papierów, i baisse demokratyczna idzie w parze ze spadkiem na giełdzie. Chyba że Organ demokratyczny opamięta się i pójdzie w kontrminę....
Rzecz to nie nowa, ale zawsze przykra, że i przy tej sposobności, tj. przy sposobności spadku papierów, nie zaś wywrotu zasad demokratycznych, znowu niemało pieniędzy krajowych ugrzęźnie w kieszeniach obcych spekulantów. Znaczna część nieuleczonych naszych graczów doznała strat dotkliwych z powodu uporczywego kupowania papierów w chwili, tak krytycznej jak dzisiejsza.
Klęska ta nie jest jednak może tak trudną do powetowania, jak to się wydaje. Jeżeli kiedy, to teraz mamy szansę, że kapitały w ogromnej ilości napłyną do kraju. Rzecz brzmi bajecznie, a niemniej przeto jest prawdziwą. Przechowała się w Zjednoczonych Stanach gałąź rodziny Zborowskich, która przed trzystu laty wyszła z kraju. Potomek tej rodziny, p. Zborowski, arjanin na wzór swoich przodków, zapragnął widzieć kolebkę swego rodu i od jakiegoś czasu bawi w Galicji. Byt w Krakowie, gdzie umyślnie dla niego przedstawiono w teatrze dramat Szujskiego pod tyt. Zborowscy, a obecnie jest we Lwowie. P. Zborowski nie mówi oczywiście ani słowa po polsku, ale natomiast włada doskonale innym językiem, zrozumiałym we wszystkich zakątkach świata, językiem, którego organem jest — kieszeń. Należy on do najbogatszych ludzi w Ameryce, to znaczy, że majątek jego wynosi więcej niż wartość wszystkich ruchomych i nieruchomych majątków w Galicji. Gdyby się wnim po tylu wiekach odezwała krew polska, gdyby zechciał osiąść u nas lub w Poznańskiem, łatwo sobie wyobrazić, jakie korzyści by. to przyniosło dla naszego gospodarstwa narodowego.
Kiedy panowie koledzy, zajmujący pierwsze piątro Gazety, uważają za stosowne zdać ogólną sprawę z wypadków ubiegłego właśnie roku,, to możeby i mnie tu na dole wypadało uczynić to samo. Możeby należało spróbować, czy nie da się wyciągnąć jaki sens moralny z tego wszystkiego, co przez cały rok dostarczało przedmiotu do tej kroniki?
Niestety, usiłowanie to byłoby daremnem. Gdziekolwiek rzucimy okiem, czy na czynności naszych władz i ciał municypalnych, czy na mniej urzędową działalność naszych stowarzyszeń, czy na rezultat odczytów publicznych, czy na objawy literackie i artystyczne, znajdziemy tylko wielki chaos faktów i wyobrażeń, który nie da się tak łatwo doprowadzić do ładu i streścić w kilku słowach.
Któż zdoła np. zebrać w krótkości i wypowiedzieć w pięciu minutach to wszystko, eo przez 365 dni zdziałało Towarzystwo narodowo-demokratyczne? Gdzie jest śmiałek, któryby się podjął powiedzieć choć cokolwiek o rezultatch, osiągniętych w tym samym czasie przez Towarzystwo naukowo-literackie? Któż ośmieli się mówić o przedmiocie tak niezgłębionym, jakim jest wpływ różnych stowarzyszeń i wykładów na oświatę Żegoty Korabia? Kto wskaże znakomity sens, moralny lub niemoralny, tkwiący w najnowszych produktach naszej Muzy lokalnej?
Zrzekam się tedy wszelkiej pretensji do pisania historji r. 1868, w nadziei, że r. 1869 nastręczy mi tyle nowego i zajmującego, iż czytelnicy zapomną wkrótce o jego poprzedniku. Witam go z przyjemnością i z sercem tem lżejszem, gdy uwolniony jestem od obowiązku formułowania powinszowali ogólnych i specjalnych dla szanownej publiczności obydwu tych kwitnących królestw wraz z niemniej kwitnącem w. księztwem Krakowskiem. Uczyniła to już za mnie Iris, która, jak wiadomo, jest po prostu tylko filią Kroniki Lwowskiej, i uczyniła to w następujących między innemi wyrazach, które ciekawy czytelnik znajdzie w części literacko-artystycznej, obejmującej artykuły: Teatr polski we Lwowie. Muzyka. Replika krytykom złej woli. Chemia gotowalni damskiej. Kolenda na rok 1869. Spis członków Tow. ogrodniczo sadowniczego. „Niechaj czas, wszystkie gojący rany — powiada Żegota Korab — zagoi ukryte i jawne boleści“.
Na jawne boleści, jak n. p. wypadanie zębów i włosów, na migrenę, piegi i wyrzuty skórne, Żagota Korab oprócz tych serdecznych życzeń, podaje niektóre wypróbowane środki domowe. Na boleści ukryte niema leków w jego aptece, ale redakcja Iridy nie odmówi zapewne zgłaszającym się udzielenia adresu jakiego doświadczonego lekarza.
Żałuję mocno, że brak miejsca zmusza mię dziś odłożyć na później gruntowniejszy rozbiór najnowszych dzieł Żegoty Korabia. Chwiałbym przy Nowym Roku zrobić coś pożyteczniejszego, coś, co nieudało się jeszcze żadnemu dziennikarzowi, co nawet rodzonym ojcom i matkom nie zawsze się udaje. Jednem słowem, chciałbym skojarzyć małżeństwo.
Czy nie zna kto pani Zefiryny? Pani Zefiryny, poste restante w Brzeżanach, wdowy, 20 lat i 25.000 złr. posagu mającej, która pod dniem 5. grudnia rz w n. 281 Gazety Narodowej doniosła w inseratach, że powtórny związek małżeński nie byłby, jej bynajmniej wstrętnym? Oto zgłasza się o jej rękę pewien obywatel, który jak powiada, „mając mająteczek, pół wsi w obwodzie tarnowskim i gotówką kapitalik 5000 złr. w. a., a potrzebując przytem przyjaciela i dozgonnej towarzyszki, mógłby się ożenić“. Wszystkoby tedy poszło jak z płatka, gdyby nie c. k. urząd pocztowy, który na podstawie jakiegoś tam rozporządzenia nie chce przyjąć listu rekomendowanego pod powyższym adresem (Zefiryna — poste restante w Brzeżanach). Pół wsi w Tarnowskiem i 5000 złr. gotówką, pałają gorącą chęcią połączenia się z 25 tysiącami pani Zefiryny; człowiek, który mógłby się ożenić, potrzebuje przyjaciela i dozgonnej towarzyski — a nieubłagane rozporządzenie stoi im na przeszkodzie! O przyjaciela nie będzie trudno, ale jak tu teraz odszukać przyszłą dozgonną towarzyszkę? Na miłość Boga, czy nie zna kto pani Zefiryny? niechaj o tem doniesie jak najprędzej do kroniki Gazety Narodowej, a z wdzięczności pan młody nie omieszka zapewne zaprosić go na wesele. Tylko prędko, jak najprędzej: zapusty są tak krótkie tego roku, a 25.000 guldenów leży bez procentu i mnóstwo kandydatów na „przyjaciół“ czeka, ażeby „człowiek, który mógłby się ożenić,“ przyszedł już raz do „dozgonnej towarzyszki!“
Czułbym się bardzo szczęśliwym, gdyby niniejsza odezwa moja odniosła pożądany skutek. Człowiek nabroi niemało złego przez cały rok, jak o tem szeroko pisze Żegota Korab, niechże przynajmniej raz w dzień Nowego Roku przysłuży się ludzkości. Skojarzenie małżeństwa, to rzecz niełatwa w dzisiejszych czasach i zasługa przytem niemała.
Wkroczyłbym w dziedzinę plotkarzy, pisujących korespondencje do dzienników niemieckich, gdybym chciał mówić o projektach matrymonialnych, grożących naszej scenie znacznym bardzo uszczerbkiem. W Niemczech weszło w zwyczaj, że najdrobniejsze szczegóły z prywatnego życia osób, publicznie znanych, nie mogą ujść ciekawości nowiniarskiej. Nie naśladujmy tego złego przykładu, i zajmujmy się czem innem.
Najprzód, ad vocem Niemców, przypomnijmy raz jeszcze, że sprawa teatru niemieckiego nie postąpiła ani o krok dalej. Referat Wydziału krajowego ugrzązł w c. k. namiestnictwie, i dla tego to powtarzają ciągle, że sprawa ta jest „w drodze do Wiednia“. Rezolucje sejmowe, o których cały kraj pamiętał tak pilnie, potrzebowały trzech miesięcy, by doszły ze Lwowa do Wiednia. O referat w sprawie fundacji Skarbkowskiej nikt się nie upomina; więc powlecze się to jeszcze Bóg wie jak długo, a w końcu staniemy tam, gdzieśmy stali przed kilką latanii. Tymczasem i szanowna Rada administracyjna fundacji Skarbkowskiej nie zaniedbuje niczego, by ułatwić i uprzyjemnić teatrowi niemieckiemu jego istnienie we Lwowie. Rzecz trudna do uwierzenia, że dotychczas p. Konig nie złożył kaucji, jak tego wymaga kontrakt, ale natomiast jak najregularniej pobiera subwencję. Nas duszą i cisną ze wszystkich stron, my nie umiemy nikogo pocisnąć.....
Powinnibyśmy się uczyć od pp, ministrów przedlitawskich, jak to można z zachowaniem wszelkich form prawnych i przy ściśle jurydycznym sposobie rozumowania, tłumaczyć na swoją korzyść wszystkie ustawy i paragrafy. Oto n. p. pan Hasner, który wygotował projekt do ustawy, obejmujący niby „zasadzy główne“ dla szkół ludowych. Ma go uchwalić Rada państwa, resztę zaś rzeczy, które należą do tych „norm zasadniczych“, zostawił p. minister dla siebie. Dopiero to, coby zostało jeszcze do uchwalenia po uchwałach Rady państwa i po rozporządzeniach pana ministra, należałoby do sejmu i do krajowej Rady szkolnej. Ale p. minister postarał się o to, ażeby się nic nie zostało — nic, chyba prawo postanowienia, po której stronie pieca mają być ustawione ławki szkolne, i prawo dawania wskazówek co do rodzaju piór, jakich dzieci mają używać do pisania. Świetne widoki dla autonomi krajowej!
Niemniej zręcznie postępuje sobie kolega p. Hasnera, p. Herbst, jeżeli mamy wierzyć wiedeńskiemu korespondentowi Dziennika Poznańskiego, którego doniesieniom, powtórzonym przez dzienniki krajowe, dotychczas z kompetentnej strony nie zaprzeczono. Donosił on o jakiejś instrukcji, wydanej do prokuratorów, by zwracali pilną uwagę na dzienniki i na stowarzyszenia, mianowicie na te, które wywierają wpływ na klasy niższe. Jednocześnie wyraził p. minister życzenie, by wyroki sądowe, dotykające winowajców, jakich odkryją w tym kierunku prokuratorowie, byli prawdziwie dotkliwemi, i ażeby tak wielkich zbrodniarzy, jak dziennikarze i członkowie stowarzyszeń, istniejących dla ludu, nie zbywano lada bagatelką. Gdy nie zaprzeczono istnieniu takiego okólnika, więc urosło ztąd mniemanie, że wydany niedawno zakaz odbywania odczytów popularnych po przedmieściach, urządzonych przez tutejsze Townrzystwo przyjaciół oświaty ludu, jest jednym ze skutków tego rozporządzenia p. Herbsta, najliberalniejszego ministra sprawiedliwości, jakiego kiedy miała Austrja. Niewątpliwie nastąpi teraz zaprzeczenie, ale odczyty będą mimo to zakazane, i w tem właśnie leży cała zręczność p. ministra.
Co się tyczy jego liberalizmu, rzecz przedstawia się różnie według tego, kto i z jakiego stanowiska na nią się zapatruje. Więzienie u Brygidek jest przepełnione, z więzień sądów obwodowych nie mogą skazanych odsyłać do Lwowa, bo tu niema miejsca dla nieb. Zdawałoby się tedy, że wymiar sprawiedliwości jest bardzo srogi. Tymczasem twierdzą, że złoczyńcy nietylko nie mają sądom za złe, iż ich skazują na więzienie, ale owszem gniewają się, jeżeli kara jest zbyt krótką, bo lepiej im w więzieniu, niż na wolności. Dowodzi to zarówno liberalizmu jak i dobroczynności ustaw, podług szablony wiedeńskiej wydawanych dla wszystkich krajów, bez względu na różnice miejscowe. Tak jak p. Hasner wie lepiej od nas, jak uczyć nasze dzieci, tak i p. Herbst twierdzi, że nie potrafilibyśmy utworzyć własnego, tak doskonałego sądownictwa, jak wiedeńskie. Gdyby sejm lwowski uchwalił kodeks karny i postępowanie w sprawach karnych, zbrodniarze baliby się więzienia i nie prosiliby się, ażeby ich dłużej w niem trzymano, a to byłoby niezgodne z prawdziwym — liberalizmem.
Inne wyobrażenie o liberalizmie p. Herbsta mają Czesi. Tam dziennikarzom, skazanym na długie lata za przewinienia prasowe, i innym więźniom politycznym, odjęto pozwolenie, by mieli wikt własny, i kazano im jeść strawę kazienną, przeznaczoną dla prostych zbrodniarzy. Za czasów reakcyjnego niby ministerstwa, które systowało ustawę lutową, nie było prawie więźniów politycznych, a tym którzy byli, dozwalano mieć wikt własny. Dopiero p. Herbst zniósł liberalne postanowienia, i zaledwie teraz przy sposobności świąt, pozwolono znowu więźniom politycznym czeskim wiktować się, jak się któremu podoba. Widzimy ztąd, że w departamencie sprawiedliwości, liberalizm „nowej ery“ wyszedł na dobre tylko złodziejom galicyjskim.
Nie bardzo to miłe są te wszystkie rzeczy, które opowiadam czytelnikom zamiast kolendy noworocznej. Ale potrzeba się z niemi oswoić; kto wie, czy nie przyjdą jeszcze gorsze w tym roku. Najbieglejsi politycy nie mogą przewidzieć, co się stanie w tym roku; mówią tylko, jak zawsze przed wiosną, że będzie wojna. Mój Boże, gdyby choć do tego czasu komisja wojskowa Towarzystwa narodowo demokratycznego skończyła swoje prace!
Podczas gdy pan H., „aczkolwiek z przykrością“ i wbrew trzem kardynalnym zasadom demokratycznym, oświadcza się ze względu na ogólną sytuację polityczną za podniesieniem armii austryjackiej do liczby 800.000, cesarz Napoleon przychyla się raczej do zdania p Iskrzyckiego i wróży pokój. Prawda, że znowu z drugiej strony król Wiktor Emanuel stuka pałaszem i przybiera postawę wojowniczą — szanse są tedy zupełnie równe i koniec końców, po Nowym roku wiemy tyle, cośmy wiedzieli w r. 1868. Będziemy mieli albo konferencję, albo wojnę, albo jednę i drugą — to pewna, że coś stać się musi koniecznie. Proszę pamiętać, że przepowiadam to dziś, dnia 3. stycznia, bo jestem przekonany, że ziszczenie tej kombinacji ustali moją reputację jako proroka politycznego, i że będę wkrótce wezwany do redagowania przepowiedni politycznych dla kalendarza stuletniego.
Przepowiednie takie redagują się bardzo łatwo: przy każdej kwadrze pisze się: stronami wojna; w zimie, im bliżej wiosny, tem okropniejsza zapowiada się konflagracja europejska, a na kwiecień, za przykładem mów Napoleona III., obiecuje się, że przy stałym wietrze północno-zachodnim pokój nie będzie zakłócony.
Fatalny ten kwiecień! Na samą primam Aprilis obiecuje nam pan Herbst zaprowadzić sądy przysięgłych dla spraw prasowych. Termin jakoś nieobiecujący i trochę za daleki; kto wie, czy 1. kwietnia pan minister nie będzie już sam redaktorem jakiego dziennika opozycyjnego? Wartoby może tymczasem wydać ustawę, któraby zapewniała zamkniętym dziennikarzom eine gesunde, kräftige Hausmannskóst, zamiast sałamachy aresztanckiej. Następca p. Herbsta mógłby łatwo być jeszcze liberalniejszym od niego samego....
Same dziś miłe obietnice nasuwają mi się pod pióro. Od 1. czerwca ma być zniesioną dyrekcja skarbowa we Lwowie, a Galicja, podzielona już na ośm okręgów policyjnych, podzieloną będzie jeszcze na ośm okręgów podatkujących, każdy z osobnym dyrektorem na czele. Niebawem usłyszymy może i o ośmiu sądach okręgowych, i tak podział kraju na departamenta będzie zaprowadzony de facto. Da könnte einen der Teuxd holen, jak powiada p. prezes sądu w Cieszynie — gdyby nie ta nadzieja, że do Czerwca mamy jeszcze 5 miesięcy, t. j. tyle czasu, ile potrzeba do przegrania 5 walnych bitew, do stracenia 5 prowincyj, i do pięciokrotnej zmiany systemu w „pozostałych królestwach i krajach41. Na każdy sposób mamy pięć szans przeciw jednej, że projekta pp. Brestla, Hasnera i Herbsta nie wejdą w życie.
U nas w ogóle można zawsze z daleka większą pewnością zakładać się, że coś zapowiedzianego i przewidywanego nie ziści się, jak przeciwnie. Jedna tylko rzecz jest niezawodną, t. j. podwyższenie podatków przy zebraniu się Rady państwa w Wiedniu, i brak kompletu przy zebraniu się Rady miejskiej we Lwowie.
Zresztą, nasza Rada miejska już dogorywa. Powołano wszystkich zastępców, jakich miano w zapasie; zasiadali w Radzie już i tacy, którzy przy wyborach mieli zaledwie po kilka głosów, ale ostatecznie nominalna już nawet liczba radnych zredukowaną jest podobno do 98, i mają nareszcie rozpisać nowe wybory, oczywiście na podstawie prowizorycznego statutu, bo ośm lat obradowania i sejmowania nie wystarczyło nam na uchwalenie statutu dla stolicy kraju. No, mamy zato ustawę w celu ochrony ptaków śpiewających, jako to: szczygłów, czyżyków, jeżów i t. p.
Wiadomo już, jak szeroko rozpostarł się utylitaryzm w łonie naszej „opozycji“, skoro postanowiła uwzględniać „sytuację polityczną“, i nie stawiać temu biednemu br. Kuhnowi żadnych przeszkód w reorganizacji armii. Tymczasem powstała kwestja, co robić z „zasadami“ tak srodze naruszonemu Nowe jeszcze, a przynajmniej nie bardzo zużyte, szkoda je wyrzucać między niepotrzebne graty. Osobliwie „federalizm“, jakkolwiek spłoszony na widok represji, która nastąpiła po zapadnięciu uchwał sejmowych, i w skutek Spiesznego odwrotu po jakimś pochodzie z latarniami mocno wykopcony, mógłby jeszcze czas niejaki służyć w szeregu. Odświeżono go tedy, wyczesano, i wyjeżdża znowu na targ jako szkapa najutylitarniejsza w świecie. Konowałowie demokratyczni zapewniają, że nosi doskonale, i że można na nim najprędzej dojechać do celu. Gotowy temat do bardzo dowcipnego rysunku, który mógłby znaleźć miejsce w Tygodniku Lwowskim, gdyby Tygodnik Lwowski, naliczywszy 45 tygodni w roku zbawienia 1868, nie skończył był tak prędko swego plutarchowskiego żywota. Ciekawa rzecz, gdzie się teraz będą drukować biografie dorastających już wielkich mężów naszych?
Dość, że federalizm prowadzi najprostszą drogą do celów utylitarnych. Potrzeba tylko małej bagatelki: niech ministerjum wyda rozporządzenie, że ugoda z Węgrami ma być zmienioną: zamiast stosunku równorzędnośći, Węgrzy mają poddać się centralnemu rządowi, bez którego federacja jest niemożliwą. Węgrzy oczywiście, gdy im w dodatku nakiwa nasze Towarzystwo na rodowo-demokratyczne, posłuchają natychmiast.
Następnie, potrzeba wydać drugie rozporządzenie, mocą którego Niemcy, mieszkający w Czechach i Morawie, mają być uważani nadal comme nuls et non avenus, i zakazuje im się do sejmu pragskiego wybierać posłów niesłowiańskiego pochodzenia. Nakoniec, należy powołać wydział demokratyczny ze Lwowa do Wiednia, ażeby tam ułożył projekt nowej, federalis tycznej konstytucji. Rzecz pójdzie jak z płatka, dwie ćwiartki papieru, podpis cesarski — i basta. Ale ten plan, tak jasny, tak prosto prowadzący do celu, nie może trafić do przekonania ani naszej większości sejmowej, ani delegacji. Ta ostatnia mniema, że ugoda z Węgrami nie da się tak łatwo rozbić, że Niemcy w Czechach i Morawie, w liczbie 3½ miliona, niedadzą się skasować i unicestwić bez wielkich ceremonij, i że cała ta operacja będzie nader niebezpieczną. Woli więc delegacja nasza próbować, czy dualizm nie dałby się jakoś przyrządzić tak, aby nam z nim było wygodnie. Twierdzą nasi delegaci, że gdzie nie można przekroczyć, tam potrzeba przeleźć. To nazywa Organ demokratyczny utylitasyzmem „mniemanym“.
Zima wysypuje na nas wszystkie zaległości śniegowe, które nam się należą, a nowa instytucja, przeznaczona do wywożenia tego niemiłego artykułu z miasta, odbywa wachparady przed komisją Rady miejskiej, i stoi w pogotowiu, ni mniej ni więcej jak armia niejednego państwa, dzielna w koszarach i na placu mustry, a nigdy niewidziana na polu bitwy. Natomiast cały legion kronikarzy, pozbawionych materjału, chwyta — nie za miotły, ale pióro, żeby znowu raz zająć się tak pożądanym i od dawna niewidzianym przedmiotem, jakiem jest błoto. Stosując się do wymagań chwili, skonstatujmy i my, że władza, czuwająca nad czystością ulic, i w tym roku kieruje się raczej wytrawnym konserwatyzmem aniżeli gorączkowym pospiechem i przedwczesnem zastosowaniem postępowych teoryj. Z chodników zmiatają wprawdzie śnieg, ale tylko w niektórych ulicach i jedynie o tyle, ile potrzeba, by obryzgać przechodniów wtenczas, gdy ulice najbardziej są ożywione. Co do ulic samych, status quo utrzymywany jest z największą troskliwością i z tą starą patrjarchalną wiarą w dobroć Niebios, które nie omieszkają z początkiem wiosny spuścić deszcz i spłukać, co się zbierze przez zimę. System ten oprócz swojej praktyczności, ma być przytem według zdania niektórych pp. radnych nadzwyczaj tanim, miasto opłacić ma bowiem tylko 33 fur po 2 złr. 50. cent, dziennie, a fury te mogłyby w istocie wywieźć bardzo wiele stóp kubicznych śniegu, gdyby oprócz wachparady i stania w pogotowiu, obowiązane były już teraz do rozpoczęcia swoich czynności.
Wszystko jest tedy w jak największym porządku, i niema obawy, ażeby prawa natury i zwyczaje praojców doznały tej zimy jakiegokolwiek pogwałcenia ze strony zwierzchności naszej gminy. Zgłaszające się fury właścicieli prywatnych odsyłane bywają co rana z podwórza ratuszowego przez urząd budowniczy z tem wyjaśnieniem, iż są zupełnie niepotrzebne. Brzmi to tak imponująco, jak gdyby n. p. p. Brestel nie chciał przyjąć pożyczki, którąby Botszyld chciał ofiarować skarbowi austrjackiemn. Ale porównanie to chroma, bo pan Brestel nie znajdzie się wprawdopodobnie nigdy w tej miłej konieczności.
W gmachu teatralnym przywrócony już jest podobno porządek, t. j. pani Casanuova wyjechała ze swojem drapieżnem towarzystwem dramatycznem. Mówią, że wyjazd ten nastąpił prędzej niż się spodziewano, ale bynajmniej nie wskutek zażaleń publiczności, uczęszczającej do teatru — lecz wskutek przedstawień kilku niemieckich towarzystw przeciw dręczeniu zwierząt, które usilnie się tego domagały ze względu na udręczenia, jakim ulegały biedne zwierzęta w tak bliskiem sąsiedztwie opery niemieckiej. Osobliwie zaś cierpiał lew, który jak wiadomo nie może znieść piania kogutów. Łatwo pojąć, że popisy niektórych śpiewaków i śpiewaczek doprowadziły go były prawie do konsumcji.
Towarzystwo narodowo demokratyczne poniosło znaczną stratę, pan Henryk Schmitt złożył bowiem godność wiceprezesa i wystąpił podobno całkiem z Towarzystwa. Mimo wszelkiego uwielbienia dla zasad, których krzewieniem ma się kiedyś zająć to Towarzystwo (dotychczas bowiem nie zajmuje się ono właściwie niczem), nie możemy utaić, że krok ten ze strony p. Schmitta wydaje nam się bardzo łatwym do wytłumaczenia. Mąż poważny, którego praca na innem polu może być tak użyteczną, kompromituje stanowisko swoje udziałem w tak dziecinnej igraszce, jaką jest to Towarzystwo. Sam już fakt, że mimo wszelkich usiłowań nie udało się wywołać żywszego zajęcia się ogółu czynnościami Towarzystwa, świadczy najlepiej, że nazwa, „dziecinnej igraszki“, jaką mu dajemy, jest usprawiedliwiona. Udział ludzi wytrawnych i poważnych dodałby może znaczenia nawet takiej igraszce, ale po całorocznych doświadczeniach, wykazujących brak wszelkiej praktycznej myśli i żywotności, nie dziwimy się, że mąż, jak p. H. Szmitt, uznał za stosowne zostawić Towarzystwo jego losowi.
Całe życie i cały rozwój demokracji narodowej skoncentrowały się obecnie w Organie demokratycznym, który coraz śmielsze i pewniejsze kroki stawia po bruku lwowskim i po powiatach, odkąd dr. Smolka wystawił mu zaświadczenie moralności, rozesłane po całym kraju w osobnym drukowanym liście rekomendacyjnym, i w towarzystwie wielu egzemplarzy biografii szanownego prezesa Towarzystwa demokratycznego, napisanej przez p. Widmana. Zapominamy tak łatwo o zasługach naszych znakomitszych współobywateli, że powinniśmy im być wdzięczni, jeżeli nam sami pomagają oświecić się w tej mierze. Otóż po takich krokach przedwstępnych, i po zapewnieniu, że Dziennik Lwowski wyraża całkiem wiernie opinie dr. Smolki, organ ten rozwinąwszy sztandar, przy którym tak długo i tak wiernie stali pp. Groman i Jasiński, wstępnym bojem uderzył na Utylitaryzm, na ekonomiczną przewagę arystokracji, na polityczną przewagę szlaeheczczyzny it. p. Niektóre jego twierdzenia nacechowane są tak głębokim zmysłem dla wymagań niniejszego fejletonu, że nie mogę sobie odmówić przyjemności powtórzenia ich w nadziei zbudowania czytelników Gazety.
I tak: jeżeli Niemcy austrjaccy dozwolą, by Austrja upadła, to grozi im straszna klęska utonięcia w otchłani pangermanizmu, podczas gdy my zachowamy naszą odrębność. Łatwo sobie wyobrazić przestrach biednych Niemców, spowodowany tą groźbą. Zupełnie, jak gdyby kto pogroził nam Galicjanom, iż w razie odbudowania Polski, utoniemy w otchłani panpolinizmu!
Dalej, ponieważ pokazuje się, że Niemcy są nam niechętni, i nie chcą wypełnić skromnych naszych żądań, więc Organ demokratyczny radzi, byśmy się jeszcze pogniewali i z Węgrami, tj. byśmy wysunęli naprzód program federalistyczny, o którym już nawet i Czesi przestali wspominać z powodu, iż Węgrzy są mu przeciwni, bo pozbawiłby ich mozolnie zdobytego stanowiska państwowego, i poddałby ich jakiejś nowej władzy centralnej.
Ale te wszystkie polityczne arcana demokratyczne są dość już znane. Nowemi są poglądy Dziennika Lwowskiego na gospodarstwo narodowe. Według niego, szlachta nasza ma za wiele pieniędzy, co w narzeczu demokratycznem brzmi: w kierunku ekonomicznym szlacheczczyzna jak dawniej, tak i dziś jest u nas górą, na niekorzyść kraju i klas pracujących“. Bliżej wyjaśnia się rzecz tem, iż „od czasu zniesienia pańszczyzny, szlacheczczyzna nie mogąc eksploatować włościan, rzuciła się na pole spekulacji, a zagarnąwszy wszystkie prawie koleje i banki, korzysta z pracy inteligencji, która nie umiała lub nie mogła odpowiedniego wyrobić sobie stanowiska, by W połączeniu z kapitalistami stanąć na czele przedsiębiorstw“. No, proszę, ktoby to był myślał! Dotychczas nikt tak mocno nie narzekał, jak demokracja, że pod względem pieniężnym jesteśmy wszyscy, szlachta i nieszlachta, w ręku żydów, — a teraz wyjaśnia się rzecz w ten sposób, że właściwie kapitaliści (tj. żydzi) i inteligencja (tj. adwokaci, technicy, literaci i t. p.) wszyscy są w kieszeni szlachty! Na ten fatalny stan stosunków ekonomicznych podaje Dziennik Lwowski tę radę, iż kapitaliści i inteligencja powinni się stowarzyszyć, ażeby złamać ową mniemaną przewagę szlachty. Możeby praktyczniejssą była droga, praktykowana swojego czasu przez Hasło: oto, niech Dziennik Lwowski podoi trochę tych szlachciurów, co to mają tyle pieniędzy! Byłoby to tem pożądańszem, że, jak twierdzi Dziennik Lwowski, kto nie bierze udziału w ruchu ekonomicznym za pomocą pracy umysłowej lub fizycznej lub posiadanej przezsię ziemi, lub innego rodzaju kapitałów, ten jest pasożytem, żebrakiem lub złodziejem. Powinien tedy Dziennik Lwowski starać się jak najprędzej o wzięcie udziału w ruchu ekonomicznym, choćby za pomocą podojenia tej szlachty, która siedzi na skarbach, jak djabeł Biruta.
Dla nas, którzy pamiętamy ogłaszane przed rokiem w Dzienniku Lwowskim artykuły, zarzucające szlachcie nieporadność pod względem ekonomicznym i uderzające na nią z powodu, iż dozwala obcym kapitalistom budować u nas koleje, zakładać banki i t. p. — zwrot ten jest cokolwiek niespodzianym. Nie możemy się przytem jakoś dopatrzeć tej przewagi szlacheckiej w świecie finansowym, choćbyśmy ją może radzi widzieli, bo przynajmniej szlachecki kapitał jest niewątpliwie polskim kapitałem, i bodaj jedna jego cząstka obróconą będzie na pożytek sprawy polskiej. Innych kapitalistów Polaków, oprócz nielicznej zamożniejszej szlachty, prawie nie mamy. Żydzi tak mało jeszcze udziału biorą w życiu naszem narodowem, że ich „udział w ruchu ekonomicznym“ tylko pośrednio wychodzi na korzyść kraju. Z.czasem zmieni się to zapewne, jak się spodziewamy. Ale bądź co bądź, kapitaliści żydzi nie mają bez wątpienia powodu narzekać, by kapitały ich wykluczone były od ruchu ekonomicznego. Potrzeba się znajdować w stanie jakiejś halucynacji federalistyczno-demokratycznej, by się użalać na ekonomiczną przewagę szlachecczyzny!
Kronika karnawałowa stała się tego roku zbyteczną, wszyscy bowiem bez wyjątku bawią się tak zawzięcie, że nie potrzebują dowiadywać się o tem dopiero z Gazety. Możnaby mniemać, że koniec świata postanowiony jest nieodwołalnie na środę popielcową, i że każdy chciałby stawić się na sądzie ostatecznym z jak największą liczbą orderów kotylionowych, i — z jak najmniej obładowaną kieszenią. Snadniej bowiem wielbłąd przelezie przez dziurkę od igły, a nawet snadniej kronikarz Gaz. Nar. przyjęty będzie w tym roku do Towarzystwa narodowo demokratycznego, aniżeli bogacz posiędzie królestwo niebieskie. Ale jeżeli ubóstwo ewangieliczne otwiera bramy tego królestwa, to znajdziemy się tam w bardzo wielkiej liczbie, i nie będziemy mogli skarżyć się na brak znajomych. Jedna tylko szlachta wykluczoną będzie od uczestnictwa w szczęśliwości wiekuistej, bo jak trafnie zauważał Dziennik Lwowski, ma ona zbyt wiele pieniędzy. Na tej podstawie wolno przypuszczać, że raj urządzony będzie na zasadach demokratycznych i federalistycznych, podczas gdy czarni aniołowie w piekle po wieki wieków jęczeć będą pod ekonomiczną przewagą szlacheczczyzny. Tem gorzej dla nich, bo nie będą mieli nawet Organu demokratycznego, któryby ich bronił przeciw tej pieniężnej przewadze i przeciw kolejomanii szlacheckiej!
Muszę się wytłumaczyć, zkąd mi dziś przyszły te napół ponure myśli o żywocie pośmiertnym i o smutnej przyszłości P. T. pp. djabłów. Oto najprzód w fejletonie Czasu wyczytałem obronę OO. Zmartwychwstańców przeciw „Ostrzeżeniu“, umieszczonemu niedawno w Gazecie. Pisał ją ksiądz Fidelis, kapucyn, z wielkiem namaszczeniem, które mimowoli udziela się czytelnikowi, tak, że poczyna się mimowoli rozmyślać nad znikomością wszystkich rzeczy ludzkich, gdy się czyta tę obronę, a najbardziej nad znikomością użytych w niej argumentów. Ks. Fidelis dowodzi i potwierdza to wszystko, co zawarte było w Ostrzeżeniu, a mianowicie, że fundusze, zebrane na postawienie kościoła, obrócone były bez wiedzy dawców na cel zupełnie inny, że OO. Zmartwychwstańcy pełnią jakiś rodzaj kontroli nad duchowieństwem polskiem, znajdującem się na wychodźtwie i t. d. Obrona tego rodzaju wzmacnia tylko oskarżenie, a gołosłowne zaprzeczenia co do niektórych punktów nie osłabiają go bynajmniej.
Otóż i jeden powód do rozmyślań, bardzo poważnych i świątobliwych, nastrajających ducha tak, że nawet sam Benjaminek nie potrafiłby wznieść się wyżej nad poziom całej rumfordzkiej nędzy tego świata. Każdy spór między duchownymi ma, oprócz swojej nudnej strony, jeszcze i tę, że stawia żywo przed oczy różnicę międzo obłudą a prawdziwym duchem Bożym, między istotną skromnością a pychą, kryjącą się pod pozorami pokory.
O drugi temat, prowadzący do uwag nad pożytkiem ewangielicznego ubóstwa, postarała się szanowna Bada administracyjna, zawiadująca fundacją Skarbkowską. Gdyby fundacja wypełniła swoje zadanie, t. j. gdyby służyła ku wsparciu ubogich i sierot, jak tego chciał fundator, nie obracałaby swoich funduszów na utrzymanie teatru niemieckiego. W życiu doczesnem miałoby to pewne korzyści.
P. König dyrygowałby jakąś pierwszorzędną sceną w niebie, i obznajamiałby rzesze wybranych Pańskich z najnowszemi kompozycjami Offenbacha, a nasi ubodzy smażyliby się w smole. Ten to zapewne wzgląd nakłonił szanowną Radę administracyjną, że na prośbę p. Königa (który NB. dotychczas nie złożył kaucji) uchwaliła podwyższyć dawaną mu roczną subwencję z 6.000 na 10.000 złr. Fundacja dobroczynna nie wejdzie tedy nigdy w życie, ale natomiast byt teatru niemieckiego we Lwowie jest zabezpieczony.
Rzecz ta, sama w sobie trudna do uwierzenia nawet dla tych, którzy mieli zawsze jak najgorsze wyobrażenie o sposobie, jakim prowadzone bywają nasze sprawy publiczne, wyda się może jeszcze niepodobniejszą do prawdy, jeżeli dodamy, iż za podwyższeniem subwencji, oprócz ks. Kuratora, głosowali dr. de Warnia Gnoiński i dr. Smolka, a przeciw podwyższeniu pp. Pietruski i dr. Rajski.
Ubolewaliśmy już nieraz nad tem, że w sprawach, obchodzących ogół, w sprawach przeważnie politycznych, udział prawników sprowadza często jak najgorsze skutki, bo dla tych panów najczęściej sprawiedliwością jest to, co stoi w paragrafie. Nie mogą oni tak łatwo oswobodzić się od jarzma formułek i definicyj, które ciężą na ich umyśle. W sprawie fundacji Skarbkowskiej niedogodność ta dała nam się już nieraz czuć bardzo dotkliwie. Zamiast oprzeć się niesłusznym wymaganiom z należną energią, któraby była znalazła usilne poparcie w całym kraju, zarząd badał lękliwie wszystkie przepisy i paragrafy, i okazywał się często troskliwszym o utrzymanie sceny niemieckiej, niż władze rządowe. Obecnie, gdy p. Konig oświadczył, że w razie niepodwyższenia subwencji zmuszony będzie zrzec się przedsiębiorstwa, połowa członków Rady administracyjnej przelękła się tej ewentualności, że fundacja zmuszoną będzie na własną rękę utrzymywać dalej teatr niemiecki.
Trudno nam pojąć, zkąd ma wyjść ten przymus do utrzymywania sceny niemieckiej, i w jakiej formie on może się objawić. Kiedy przed kilkoma miesiącami dr. Smolka żądał od sejmu, ażeby chwycił się polityki absolutnego oporu przeciw obecnemu systemowi rządowemu, kiedy większości reprezentantów kraju zarzucał lękliwość i wołał, że dlatego nie chcemy chwycić się tak skrajnej opozycji, do jakiej nas popychał, bo nam „straszno“ — naówczas wiedzieliśmy dobrze, czegośmy się obawiali. Obawialiśmy się gwałtownej represji, takiej, po jakiej kraj dopiero co odetchnął; obawialiśmy się rozjątrzenia naszych ran społecznych, ponownego zapanowania systemu policyjnego w szkole, w administracji i w sądownictwie. Obawy nasze były usprawiedliwione świeżemi przykładami, mogliśmy cytować nazwiska i fakta na ich poparcie, mogliśmy powoływać się na rozstrój społeczny, który nie pozwalał krajowi staczać walki z ministrem poza granicami konstytucji grudniowej. Jeżeli nam było „straszno“, wiedzieliśmy przynajmniej dlaczego. Ale niech nam kto powie, zkąd się teraz drwi Smolce zrobiło tak „straszno“, że wotował za podwyższeniem subwencji dla p. Königa? Czy mąż, który wbrew p. Beustowi, Andrassemu, wbrew wszystkim faktom dokonanym, podjął się przemienić całą monarchię Austrjacko węgierską w nowe zupełnie ciało federalistyczne, który jednym zamachem pióra przyłączył Bukowinę do Galicji, Szlązk do Czech, Krainę do Dolnych Rakuz, mąż który się nie lękał ani wyborów bez pośrednich, ani stanu oblężenia ani nowego najazdu Sunnnerów, Hehnów, Wolfarthów — przeląkł się nagle tej strasznej chwili, w której dzienniki centralistyczne uderzyłyby na alarm z powodu, iż teatr niemiecki we Lwowie, dla braku przedsiębiorcy, zamknięto? Czemże jest to, coby była może zrobiła, a może i nie zrobiła prokuratorja finansowa w imieniu rządu w takim razie, wobec walki, jaką przyjęcie owego sejmowego wniosku dra. Smolki musiałoby było wywołać w całym kraju, w każdej, najmniejszej gminie? Czem jest drobniutka kwestja fundacji Skarbkowskiej, wobec kwestji federalistycznego lub dualistycznego ustroju monarchii? Wątpliwem jest bardzo, czy, w kwestji, tak podrzędnej, ministerstwo w obecnej chwili chciałoby drażnić opinię kraju, którego najważniejsze potrzeby i żądania nie są zaspokojone. Dlaczegóż drwi Smolce zrobiło się tak „straszno“! Nie dziwilibyśmy się, gdyby oprócz p. Gnoińskiego, kto inny z przeciwników politycznych dra Smolki głosował był za panem Königiem, bo rzeczywiście między tymi przeciwnikami jest wielu ludzi, do zbytku oględnych, — lecz sam przywódca skrajnej opozycji! Komuż teraz Organ demokratyczny zarzucać będzie „tchórzostwo“ etc. etc. — kiedy jego opiekunowi tak „straszno“!
Zresztą, przedstawiliśmy tu tylko najdalsze możliwe następstwa odmówienia większej subwencji p. Königowi. Ściśle biorąc, nawet gdyby fundacja Skarbkowską w istocie zmuszoną była, po ustąpieniu p. Koniga utrzymać scenę niemiecką własnym kosztem, nie straciłby na tem tyle, ile wynosi kwota, o którą podwyższono subwencję. O ile wiemy, niedobór miesięczny teatru niemieckiego nie wynosił nigdy więcej jak 500 do 600 złr. wówczas, gdy fundacja utrzymywała sama ten teatr. Mógłby wynosić jeszcze mniej, bo nikt nie może zmusić fundacji do trzymania aktorów, którzyby wymagali wielkiej zapłaty, a dla tej publiczności, która zachwyca się popisami, wykonanemi pod dyrekcją p. Königa, każdy teatr jest dobry. Podwyższenie subwencji dla p. Königa o 4000 złr. jest tedy niczem nieusprawiedliwionem, lekkomyślnem wyrzuceniem za okno grosza publicznego, grosza ubogich i sierót, jest policzkiem, danym opinii publicznej, i ciężka odpowiedzialność spada na tych panów, którzy się tego dopuścili. Mamy nadzieję, że na przyszłość Wydział krajowy i Rada miejska oględniej postępować będą w wyborze ludzi, którym powierzają tak ważne sprawy.
Nadaremnie powtarzają moraliści, filozofowie i kaznodzieje, że życie ma poważniejsze strony, niż kotylion i polka-tremblante, że ciężkie jego brzemię nietylko w glansowanych rękawiczkach dźwigać się powinno... Święte i piękne te prawdy jak groch o ścianę obijają się bezowocnie o uszy naszej Sodomy nadpełtwiańskiej, która skacze i hula bez myśli o jutrze, i więcej przyczynia się do tryumfów szalonego księcia-Karnawału, niż do rozwoju zasad demokratycznych i do wprowadzenia tychże w krew i życie. Gdyby przynajmniej rozpustny ten książę, na wzór innych, utworzył jaką spółkę kolejową i zdarł uczciwie swoich współzawodników, byłaby w tem bodaj ekonomiczna jaka przyczyna jego istnienia i jego przewagi, ale ze wszystkich naszych książąt, ten z pewnością jest najmniej użytecznym członkiem społeczeństwa — et c'est beaucoup dire! Jemu jednakowoż wszyscy służą — wielcy i mali, arystokraci i demokraci. Niemasz ratunku w tym szale powszechnym, dla starych tradycyj i dla nowych zasad — i jedna tylko, słaba zostaje nam pociecha.
Oto, gdy chodziło o ocalenie Sodomy, niepodobna było naliczyć w niej dziesięciu sprawiedliwych. U nas, we wtorek, naliczono ich przecież aż do czterdziestu pięciu w sali ratuszowej. Nawiasowo powiedziawszy, ścisłe to obliczenie pomogło mi ustalić raz na zawsze wartość owej słynnej formułki x/3, oznaczającej komplet narodowo-demokratyczny. Ale na dziś, kwestja to podrzędnej bardzo wagi. Głównie ważnem i pouczająeem jest wiedzieć, że wśród karnawału znalazło się 45 demokratów, którzy jednego wieczora ani tańczyli, ani wypoczywali po trudach poprzedzającej nocy, ale z należnem skupieniem ducha przyszli słuchać mów pp. Widmana i Malisza, i nowemi wyborami położyć fundament do przyszłorocznego rozrośnięcia się demokracji narodowej w silne gałęzie i konary.
Znakomita ta liczba obecnych na posiedzeniu członków silniej niż inny jaki argument wykazuje potrzebę istnienia Towarzystwa narodowodemokratycznego i poparcie, jakie ono znajduje u ogółu. W istocie bowiem, jeżeli od liczby 100.000 ludności lwowskiej, odtrącimy załogę, urzędników, żydów, a nakoniec zwolenników większości sejmowej i „szlacheczczyzny“, to owa falanga, złożona z 45 starszych i młodszych mężów, stanowi właściwie demos, lud lwowski, lud, na którem budować możemy nasze demokratyczne chałupki na lodzie, nawet w razie nieprzewidzianej odwilży i połączonego z nią energicznego rozwoju sił wywozowych, których pan Borkowski tak tanio dostarcza gminie.
O ile liczny zastęp zgromadzonych demokratów dawał nam świetne wyobrażenie o fizycznej potędze mas, na których opiera się federalistyczna przyszłość naszego kraju, o tyle umysłowa potęga i moralna wyższość idei narodowej, wzajemno-słowiańskiej, federalistycznej i demokratycznej objawiła się w przemówieniu p. „Widmana. Zapewne, że umysł poziomy, niezdolny wznieść się nad wyobrażenia powszednie, zarzuciłby może mowie tego męża pewien brak potoczystości, zwięzłości, jasności, logicznego związku myśli i prostej zrozumiałości, — ale czemże są wszystkie te drobne usterki wobec dobrych chęci, które widocznie ożywiały mówcę? Nie brak przytem było w mowie p. Widmana bystrych i świetnych poglądów, jak np. ten, że Towarzystwo narodowo-demokratyczne nie przeminie bez śladu, nawet gdyby opłakane okoliczności żywot jego ukróciły. „Naówczas bowiem, rzecze p. Widman, rozbiegniemy się po świecie, jako nasienie, które wyda plon bujny“. Któż w męzkich tych słowach nie pozna reprezentanta zasad, czującego własną płodność i płodność swojej idei?
W istocie, w dzisiejszych czasach, kiedy arystokracja zaledwie zdobyć się może na jakąś spółkę, forytującą nowy projekt kolei żelaznej, kiedy „szlachetczyzna“ tak jakoś w bawełniany sposób bierze się do rzeczy w Wiedniu, jak gdyby nigdy nie pijała węgrzyna, jedna tylko demokracja wydaje jeszcze owoce pożyteczne dla kraju, dla społeczeństwa, a nawet dla nauki. Wspominaliśmy swojego czasu o ważnem odkryciu, którem Organ demokratyczny wzbogacił wiadomości P. T. pp. jeografów co do właściwych siedzib Albinosów, czyli murzynów białych. Uczyniliśmy także wzmiankę o owej, pod ekonomicznym względem tak ważnej maślanej wieży w Rheims, jako też o różnych innych anatomicznych, ortograficznych i gramatycznych wynalazkach, któremi Organ demokracji narodowej słusznie chlubić się może tak wobec współczesnych, jak i wobec potomności. Do rzędu tedy wszystkich tych wielkich odkryć przybyło jeszcze jedno, największe ze wszystkich. Widownią jego nie są już odległe „okolice Paragwaj“, ale odleglejsze nierównie góry, doliny i równiny księżyca. Tam to, jak słychać, za pomocą mikroskopu, służącego zwykle do badania zasług różnych koryfeuszów demokracji narodowej w razie, jeżeli wypadnie pisać ich biografię, jakieś demokratyczne kolegium uczonych odkryło — nie już ślady, ale najpewniejsze oznaki istnienia stworzeń, nader podobnych do ludzi. Miasta, gościńce, twierdze, wszystko to widział Organ demokratyczny na księżycu tak dokładnie, jak na dłoni, wszystko nadzwyczaj symetryczne, kolosalne, jak najwyraźniej utworzone przez istoty, obdarzone rozumem. Zadziwiające odkrycie! I nic przytem zadziwiającego, że die Gelehrten des Kladderadatsch kiwają na to głowami i pytają, z jakiego też starego kalendarza wypisana ta piękna bajeczka? Jeden z tych uczonych zazdrośników przyniósł nam nawet bardzo obszerną rozprawę, w której zbija gruntownie możliwość tak znakomitych odkryć, w tym widocznie celu, ażeby pozbawić demokrację narodową jej zasłużonej sławy w świecie naukowym. Dla pożytku niedemokratów podamy krótki wyciąg z tych uwag etnograficznych w jednym z przyszłych fejletonów Gazety. Powiemy tymczasem tylko tyle, że zdaniem badaczów przyrody, brak atmosfery takiej, jaką ma ziemia, wyklucza na księżycu istnienie stworzeń, podobnych do ludzi, do demokratów i do wszelkich innych zwierząt ssących. Dotychczas, mimo najściślejszych badań, nie odkryto także na księżycu żadnych śladów wody, co jeszcze bardziej popiera powyższe przypuszczenie. Owe gościńce, obserwowane przez mikroskop demokratyczny, są po prostu rozpadlinami w powierzchni księżyca, liczącemi najmniej po kilka tysięcy stóp szerokości. Zachodzi więc obawa, że wielkie to odkrycie Dziennika Lwowskiego w rzeczywistości okaże się tak płonnem, jak pierwszy lepszy program federalistyczny. Szkoda, jaka ztąd wyniknie, w pierwszej linii dotknie demokrację narodową, bo w razie, gdyby ją niefortunne okoliczności zmusiły odegrać „nasienia1, księżyc, tak pięknie urządzony według badań Organu demokratycznego, byłby może najsposobniejszym gruntem pod bujny plon przyszłości. Ziemia, ze swoją ciężką atmosferą, 28 razy przynajmniej gęstszą niż atmosfera księżyca, wywiera wpływ paraliżujący na wszystkie działania demokratyczne. Przez cały rok swego istnienia, Towarzystwo narodowo-demokratyczne, jakkolwiek posiadające w swojem łonie mężów czynu, jak pp. Malisz, Iskrzycki, Widman — nie powzięło ani jednej uchwały, z wyjątkiem oświadczenia, iż „wykluczenie żydów od równych praw w gminie nie zgadza się z zasadami demokratycznemi“ — o czem zresztą my, niestowarzyszeni demokraci, ośmieliliśmy się byli wiedzieć od dawna. Sprawa programu ks Czartoryskiego, sprawa ustawy wojskowej, nawet sprawa teatru niemieckiego dotychczas nie zreferowane.
Co się tyczy tej ostatniej sprawy, Towarzystwo przez wzgląd na swego prezesa nie zechce zapewne szkodzić p. Königowi, ani też zatruwać mu swojemi narzekaniami spokojnego używania owych 10.000 guldenów, które mu Rada administracyjna przysporzyła. Wszak zasady demokratyczne nie wykluczają czwartego przykazania boskiego, które każę szanować rodziców i starszych, jako to: prezesów, książąt, kuratorów, dyrektorów i ich żony, jeżeli te nie są pozbawione głosu. Ze względu na te specjalne stosunki, zawiązuje się teraz drugie Towarzystwo, bez żadnej barwy politycznej, którego celem będzie wpływać na publiczność polską, by przez uczęszczanie do teatru niemieckiego nie usprawiedliwiała istnienia tej szkodliwej instytucji. Cel to nader chwalebny; miejmy nadzieję, że jak W Krakowie teatr niemiecki stał się niemożliwym, tak i u nas się stanie. Potrzeba tylko, ażeby przez kilka mięsięcy zapaleni zwolennicy złej muzyki dobrowolnie włożyli na siebie przymus wstrzymania się od opery, — na farsę, komedje i dramata niemieckie i tak nikt zwabić się nieda. Zobaczymy, czy nawet przy podwojonej subwencji utrzyma się teatr niemiecki, jeżeli go polska publiczność wspierać nie będzie.
Ile jest władz ustawodawczych w Austrji? Według ustaw zasadniczych jest ich dwie — ale według praktyki urzędowej w Galicji jest ich przynajmniej trzy. I tak n. p. Rada państwa uchwala ustawę prasową, korona ją sankcjonuje, a C. k. władze polityczne we Lwowie interpretują ją podług swojej woli. Jest w niej między innemi paragraf, który orzeka, że redaktorem odpowiedzialnym nie może być nikt, kto według przepisów ordynacji wyborczej dla gmin, z powodu popełnionej zbrodni lub przestępstwa utracił prawo wyboru w gminie. Obowiązek przeprowadzenia dowodu, czy ktoś posiada wymaganą w tym paragrafie kwalifikację na redaktora, lub nie, spada oczywiście na tego, w czyim interesie leży, aby ustawa była wykonaną, t. j. na władzę publiczną. Tymczasem podaje temi dniami niejaki p. Z. zawiadomienie do c. k. dyrekcji policji, iż obejmuje redakcję Mrówki, i otrzymuje odpowiedź, że poprzednio powinien się wykazać, jako nie popełnił nic, coby go wykluczało od prawa wyboru w gminie. Gdyby w prawodawstwie przyjęto tę interpretację, daną ustawie prasowej przez c. k. władze lwowskie, osiągniętoby rezultaty, o jakich nikomu się jeszcze nie śniło w żadnem cywilizowanem ani niecywilizowanem państwie. I tak np. możnaby schwytać pierwszego lepszego człowieka z ulicy, zaprowadzić go do Karmelitów i trzymać w więzieniu śledczem, pókiby się nie wykazał, że nigdy w swojem życiu nie popełnił nic karygodnego. Byłby to może bardzo doskonały sposób wymierzania sprawiedliwości, i żaden złoczyńca nie uszedłby zasłużonej kary, ale dla spokojnych i lojalnych poddanych Jego ces. i królewsko-apostolskiej Mości z czasem taka praktyka sądowa okazałaby się przecież może nieco za uciążliwą. Niemniej uciążliwym byłby dla redaktorów obowiązek wykazania „absolutnej niewinności“, jaki na nie wkłada c. k. dyrekcja policji we Lwowie. Ces. król, dyrekcja policji zażądała w przytoczonym powyżej wypadku certyfikatu od „przynależnej“ władzy gminnej. Cóż będzie w takim razie, jeżeli niefortunny redaktor nie należy przypadkiem do żadnej gminy? A bez żartu, dzięki jasności i zrozumiałej stylizacji rozmaitych obowiązujących jeszcze i po części już nieobowiązujących przepisów i rozporządzeń, są w szczęśliwej Przedlitawii ludzie tak upośledzeni, że nawet nie przysłużą im najpierwotniejsza ze wszystkich korzyści, jaką człowiek odnosi ztąd, iż żyje w społeczeństwie z innymi ludźmi, zamiast jak borsuk, lub odyniec, prowadzić żywot osamotniony w lesie lub na pustyni. Jednem słowem, są ludzie, którzy nie należą do żadnej gminy. Pamiętam, że kiedy w roku 1864 c. k. władzom bezpieczeństwa w moim własnym interesie i w mniemanym interesie dobra i bezpieczeństwa całej c. k. monarchii zależało na tem, ażeby znaleźć w królestwach Galicji i Lodomerji kącik, w którymbym zapomocą różnych szups i cwangspasów mógł być ulokowany wygodnie i spokojnie aż do nastania innych jakich czasów — naówczas cała c. k. dyrekcja policji we Lwowie i trzy mięszaue c. k. becyrksamty na prowincji, przewartowawszy wszystkie rozporządzenia, normalia, przepisy itp., nie były w stanie orzec, na którą z 6.000 gmin w kraju należy właściwie włożyć zaszczyt przymusowego przyjęcia mnie do swego łona. Na szczęście, nim trudność ta została rozwiązaną, zniesiono stan oblężenia i ciekawa kwestja mojej „przynależności“ przestała być tak piekącą. Ale cóżby się ze mną stało, gdyby mi kazano wykazać się świadectwem „przynależnej mojej gminy“, że nie utraciłem w niej prawa do wyboru!
Wdawszy się raz w temat liberalnego i mniej liberalnego tłumaczenia ustaw, muszę powiedzieć, że pod tym względem niema nic tak doskonałego, jak prowizorjum. P. radca dworu Mosch nie był z pewnością tak liberalnym, jak np. Garibaldi, a nawet w danych razach był bardzo nieliberalnym. A jednak, w chwili ustąpienia lir. Gołuchowskiego, gdy przez parę dni prowizorycznie zajmował krzesło prezydjalne w namiestnictwie, popełnił czyn nadzwyczaj liberalny, bo pozwolił na przedstawienie „Gwiazdę Sybiru“ w teatrze polskim. Nikt nie zechce posądzać pensjonowanego dziś p. radcę dworu o gonienie za popularnością, widocznie tedy był on w tym wypadku „prowizorycznie“ liberalnym. Obecnie zakazano znowu „Gwiazdę Sybiru“, bo liberalne prowizorjum już się skończyło.
W sferach urzędowych ma się nawet odbywać wielkie zawracanie oczu i załamywanie rąk z powodu, iż sztuka ta, chociażby tylko prowizorycznie, była dozwoloną. Zapewne, że jest to niemałe horrendum wobec potrójnego filtru, z którego składa się we Lwowie cenzura teatralna, i przez który nie mogą przecisnąć się najniewinniejsze nawet sztuki. Oprócz policji i namiestnictwa istnieje bowiem jeszcze osobny cenzor teatralny dla sztuk polskich. (Niemieckie obchodzą się prawie całkiem bez cenzury). Cenzorem tym jest p. Skrzyński, dyrektor kancelarji Wydziału krajowego. Jeżeli p. S. nie odrzuci zupełnie jakiej sztuki, to przynajmniej trzyma ją jak najdłużej w kwarantanie u siebie. Mówią, że niema czasu — iw istocie musi być bardzo zajętym, bo oprócz posady w Wydziale krajowym piastuje jeszcze godność sekretarza manipulacyjnego przy Radzie nadzorczej Towarzystwa kredytowego. Samo pisanie kwitów na pensje za tak różnorodne czynności musi zabierać wiele czasu.
Żyjemy w czasie, najobfitszym w plotki różnego rodzaju, bo czemżeby był karnawał, gdyby nie nastręczał sposobności do pomówienia o sąsiadach i sąsiadkach, o znajomych, przyjaciołach i przyjaciółkach? Ściśle biorąc, każda zabawa z tańcami i strojami o tyle jest zabawną, o ile się o niej mówi parę tygodni przedtem i potem. Dopiero te wszystkie uwagi, krytyki, przycinki, któremi współzawodniczące strony starają się osłodzić sobie zwycięztwo lub klęskę, dodają właściwego blasku i uroku balom i wieczorkom, piknikom i kółkom. Hotentoci i Kafrowie tańczą także, ale ploteczka, ta wyższa przyprawa towarzyskiego życia narodów cywilizowanych, jest im zupełnie nieznaną — równie jak róż i bielidło, puder i fałszywe loki, bez czego my Europejczycy obejść byśmy się nie mogli. Już tedy dla samego okazania naszej wyższości nad temi dzikiemi ludami, powinniśmy jak najskrzętniej zajmować się historyjkami, które nam karnawał z sobą przynosi, a obowiązkiem kronikarza, znającego swoje powołanie, jest, rejestrować starannie wszystkie opowiadania, krążące po bruku w czasie zapustnym.
Żałuję mocno, że ta uwaga, tak trafna i niezbita, teraz dopiero, z końcem karnawału, przyszła mi do głowy. Jestem dziś bowiem w zaległości z sześciotygodniowym prawie referatem zapustnym, i przy najszczerszych chęciach nie zdołałbym naprawić mojej opieszałości. Cóżby dziś zresztą za interes obudzało n. p. spostrzeżenie, że na tym a na tym balu, który odbył się przed 3ma albo 4ma tygodniami, wyglądała daleko piękniej pewna bardzo niemłoda i bardzo niepiękna dama, w bardzo kosztownej sukni z prawdziwemi koronkami, od kilku innych, młodszych, piękniejszych, ale skromnie ubranych? Potęga sztuki odniosła tu świeży tryumf nad naturą, i na tem koniec. Natura zresztą sama sobie winna, że nie bieli się, nie różuje, nie maluje brwi i nie przyprawia obcych włosów, a przedewszystkim, że nie wydaje dywidendy, za którąby można kupić jedwabie i koronki, a nawet korony — przynajmniej hrabskie.
Nie chcę ja utrzymywać, że za dobre pieniądze nie można mieć i świetniejszej korony, niż hrabska — przypuszczam bowiem, że niektóre królewskie nawet dyademy byłyby na sprzedaż, gdyby wielcy kapitaliści nie wahali się nabywać meble tak wątpliwej wartości. Wspomniałem o koronie hrabiowskiej, bo ta u nas najczęściej jest przedmiotem popytu i sprzedaży. Nie dość, że niejeden rad albo sam, jeżeli może, przyjść do dziewięciu pałeczek na tarczy herbowej, albo przynajmniej syna lub wnuka po kądzieli zrobić hrabią, jeszcze i sami hrabiowie, osobliwie w czasie karnawału, są bardzo poszukiwanym towarem. Im bardziej arystokracja odgranicza się od klas średnich, tembardziej te ostatnie przepadają za hrabiami. Nie byłoby balu, nie bawionoby się wcale, gdyby około godziny pół do jedynastej przynajmniej dwóch prawdziwych hrabiów nie pojawiło się na sali, nie okręciło się na swoich jaśnie wielmożnych obcasach w kółko, i ziewnąwszy dwa razy, nie poszło do domu. Ta hrabiomania u naszej inteligencji burżoazji utwierdza uprzywilejowane stany w poczucia swojej wyższości i lepszości. Naturalnie, drożą się ze swoją obecnością, urządzają osobne składkowe zabawy, wyłącznie dla siebie. Jeżeli przypadkiem jacy jaśniej wielmożni państwo zabłąkają się na zabawę mieszczańską, komitet urządzający musi dobrze uważać, ażeby pary arystokratyczne nie znalazły się w zbyt bliskiem sąsiedztwie z „kanalią.“ Mimo wszelkiej uwagi i ostrożności udaje się to nie zawsze. I tak niedawno, pewna hrabina znalazła się tuż obok żydówki, NB. obok żydówki bardzo starannie wychowanej, i między innemi, mówiącej lepiej po polsku od jaśnie wielmożnej pani. Zapewne jednak pani hrabina po raz pierwszy miała sposobność oglądać tak zblizka stworzenie niechrześciańskie, tańczące kadryla, dobyła tedy lornetki, i począła ją mierzyć od stóp do głowy. Żydówka w tej chwili przypomniała sobie znowu, że nie widziała hrabiny tak ciekawej, i ze swojej strony rozpoczęła tę samą operację za pomocą lornetki. Wzajemna ta inspekcja odbywała się w oddaleniu dwóch kroków, jaśnie pani sobie, a żydówka sobie. Zgroza kół arystokratycznych z tego powodu nie ustępowała w niczem oburzeniu królewicza pruskiego, gdy na balu we Florencji ujrzał księżniczkę Sabaudzką, walcującą z synem bankiera. Opisał to swego czasu bardzo dobrze Chochlik:
Gdzież jest, stary Carignano,
Tradycyjna duma twoja?
Z żydem tańczy Margherita,
Margherita di Savoia.
Gdy się już obydwie panie dobrze sobie przypatrzyły, udało się vortänzerowi przegrodzić je jakąś neutralną parą — i kadryl mógł rozpocząć się bez przeszkody.
Za przykładem Lwowa, szlachta na prowincji zaczęła się odgraniczać i odosabniać także w niektórych okolicach. W P. odbył się bal na cel dobroczynny, na który nie proszono nikogo z właścicieli tabularnych, prócz kilku dzierżawców. Dziwny to objaw w dzisiejszych czasach! Więcej niż kiedy potrzebujemy solidarności, łączności wszystkich stanów, a właśnie ten stan, który najlepiej powinien pojmować interes ogólny, który najwięcej cierpi z powodu rozstroju naszego społecznego, zaczyna się izolować w najlepsze. Czyż dlatego, że lwowskie Towarzystwo narodowodemokratyczne jest śmieszne, to już i niedemokraci mają się obśmieszać? Zasada równości, jedności, solidarności narodowej nie powinnaby na tem cierpieć, że jej Pan Bóg dał tak złych obrońców, którzy niewiedzieć po co się stworzyli.
Z Szwacarji dochodzi nas znowu głos komitetu wsparcia dla uczniów polskich, odzywający się do kraju o pomoc dla tej nieszczęśliwej młodzieży naszej, pracującej na wygnaniu. Z datków, nadesłanych z Galicji i W.ks. Poznańskiego, dawano w tym roku utrzymanie 10 uczniom. Niektórzy, skończywszy szkoły, otrzymali już posady, zabezpieczające im sposób do życia. Komitet wyraża ubolewanie swoje z powodu, że w kraju nie udało się umieścić żadnego z tych młodych ludzi. Kraj nasz nie posiada bynajmniej zbytku uzdolnionych techników, a rodacy, biegli w tym zawodzie, muszą szukać umieszczenia za granicą.
Szwajcarja ciągle jeszcze z wszelką gotowością przychodzi w pomoc naszej młodzieży. Uwolniono uczniów od opłat szkolnych, uwzględniając ich wyjątkowe położenie. Suma, wydana w tym roku przez komisję subsydjów, wyniosła zwyż 4.500 franków. Kraj powinienby się postarać, ażeby w przyszłym roku cyfra ta mogła być podwojoną. Nie może być nic zgubniejszego dla młodzieży, skazanej na wygnanie z kraju, jak próżniactwo, a niczem tak zbawiennie nie można jej przyjść w pomoc, jak ułatwiając jej naukę.
„Sich wichtig machen“ jest to wyborne wyrażenie, właściwe językowi niemieckiemu, a niełatwe do przetłumaczenia na polskie, choć rzecz sama wydarza się u nas przynajmniej tak często jak w Niemczech. Wszystkie Wydziały wszystkich naszych stowarzyszeń, i w ogóle wszyscy ludzie, którzy mają sobie poruczoną jakąkolwiek mniej lub więcej ważną czynność urzędową lub nieurzędową, sekretarze, gospodarze, woźni, vortänzery i ekspresy, dziady kościelne, poczmistrze, kelnery i wice-marszałkowie powiatowi — wszystko to w miarę swojego stanowiska i ponad tę miarę macht sich wichtig, tak dalece, że powinienby się przecież z czasem utworzyć trafny polski wyraz na scharakteryzowanie tego objawu. Zwykle, im wyżej w górę, tem bardziej zmniejsza się ta „wichtigmacheria“, — i tak np. z pewnością król polski, gdybyśmy go mieli, mniejby, na oko przynajmniej, przywiązywał wagi do wysokiej swojej godności, niż król kurkowy albo oficjał od c. k. dyrekcji pocztowej. Otóż ze względu na to stopniowe zmniejszanie się gęstości miny urzędowej ku górze, zastanowiła nas niezmiernie anegdota, którąśmy wyczytali w pośmiertnych papierach pewnego kancelisty, niedawno zmarłego na Theuerungesbeitrag. (Jest to choroba, na którą umiera się, jeżeli się jej nie dostaje.)
„Za czasów nie pamiętam już której zmiany systemu w rzeszy Eakuzkiej — tak opowiada owa nieszczęśliwa ofiara oszczędności budżetowych pan Brestla — nastał nowy hofrat, który. miał przeprowadzać tę zmianę we wszystkich biurach i dykasterjach. Musiało to być dość dawno, bo nie pamiętam już jego nazwiska — ale pamiętam jak dziś, że gdyśmy pojawili się w jego biórze i przemówił do nas: Meine Herrn itd. — to ciarki po nas przebiegały, bo p. hofrat nietylko miał władzę udzielania i wstrzymywania Theuerungsbeitrage, ale władza ta jego tryskała mu z oczu, z twarzy, ze złotego kołnierza i z białych sukiennych inekspresybiliów w sposób, dla nas biednych kancelistów do szczętu pognębiający. Dodajmy do tego, że p. hofrat, który zwykle mawiał po polsku, przy tej oficjalnej sposobności używał języka niemieckiego, i kiedy nam zapowiadał ścisłe przestrzeganie przepisów ze swojej strony, to z nieporównanie groźnym naciskiem wymawiał „ich werrrrrde“ — a każdy, pojmie, że staliśmy tak skruszeni i zastraszeni, jak gdybyśmy byli na sądzie ostatecznym i jak gdyby Chrystus Pan wymiar sprawiedliwości nad nami poruczył owemu c. k. radcy sądu krajowego w Cieszynie, który sądził p. Stalmacha.
„W tem, gdy p. hofrat rozpoczynając nowy frazes, raz jeszcze zagrzmiał do nas „ich werrrrrde“ zbliża się do niego nasz szef, także hofrat, i z łagodnym uśmiechem, klepiąc go po ramieniu, rzecze: „Ejt, co tam, panie hofracie! Ot — jak się tam ma pani hofratowa!“ Trudno sobie wyobrazić, jak nagle i zupełnie ta apelacja do p. hofratowej uwolniła nas od naszego urzędowego przestrachu. W jednej chwili wydało nam się, że złoty kołnierz p. hofrata jest po prostu kołnierzem od zwykłego ludzkiego tużurka, że białe inekspresybilia ze złotym galonem nie mają w sobie żadnej sztywności urzędowej i że grzmiące „ich werrrrrde“ brzmi tak łagodnie, jak n. p. „Nic, nic, moja lubko“.
Ciekawa ta anegdota poucza nas najprzód, że można być hofratem, a dąć się jak amsdiener od becyrku, a potem, że w razach takiego nadzwyczajnego rozsierdzenia się gromowładnej powagi urzędowej, najlepiej jest zapytać się: „Jak się ma pani hofratowa?“
Wielka to jednak szkoda, że Gazeta Lwowska sama jest płci żeńskiej, i że na jej ściśle urzędowe wyjaśnienia w sprawie podziału Galicji na część wschodnią i zachodnią co do nadzoru szkolnego, nie mogę dać takiej konfundującej odpowiedzi, jak ów hofrat drugiemu. Gazeta Lwowska dowodzi, że nie Galicję, ale inspektorów szkolnych podzielono na dwie połowy, t. j. na wschodnią i zachodnią, i że p. Statthaltereileiterowi przysłużą pełne prawo do tego. Cóż na to odpowiedzieć? Zapytałbym Gazetę Lwowską: „Ej, co tam! — Ot, jak się tam ma pan hofrat?“ — ale nie wiem, czy się staruszka tem skonfunduje. Gazeta Lwowska nie zwykła konfundować się niczem, sama bowiem, jako organ urzędowy, stoi u źródła wszelkiej możliwej konfuzji.
Co do twierdzenia, że nie Galicję podzielono, ale pp. inspektorów, przypomina mi się znane powszechnie tłumaczenie owego cygana przed sądem, co to nie ukradł konia, ale koń jego ukradł. Nie da się zaprzeczyć, że jest pewna analogia między temi dwoma tłumaczeniami — ale niech mię Bóg broni, bym miał porównywać urzędowe wyjaśnienie urzędowej czynności w dzienniku urzędowym — z cygaństwem.
Niekoniecznie à propos cygaństwa, ale z obowiązku kronikarskiego, muszę zanotować tutaj, że mieliśmy w tych czasach kwestję piwną i kwestję urzędowych sprostowań ze strony Izby handlowej — dwie bardzo ciekawe kwest, je, o którychby można pisać przynajmniej tak szeroko, jak zwykle pisują kronikarze o braku materjałów do kroniki. Zachodzi między niemi (t. j. między temi dwoma kwestjami, a nie między niemi a cygaństwem) ten związek, że w obydwóch odgrywa pewną rolę p. Doms, raz jako piwowar, a raz jako prezes Izby handlowej. Jako piwowar, p. Doms z kilkoma innymi piwowarami stanowił większość, która podniosła cenę piwa z 5 na 6 centów od szklanki, a jako prezes Izby handlowej, stanowił wraz z p. Dąbrowskim i Wallachem mniejszość w sprawie dania opinii o różnych projektach kolei żelaznych. Jakiemś dziwnem zrządzeniem losu stało się tak, że gdy Gazeta Narodowa umieściła uchwałę większości Izby, nadesłano do redakcji niewiedzieć zkąd urzędowe, ale przez nikogo niepodpisane sprostowanie, z którego wynikało, że większość Izby uchwaliła właściwie to, czego chciała mniejszość. Znowu tedy nie cygan ukradł konia, ale koń cygana. Gazeta nie chciała temu uwierzyć, co jej bardzo za złe wzięto w Organie demokratycznym, i na tem koniec — bo Gazeta oczywiście nie może niczego brać za złe Organowi demokratycznemu.
Inna jeszcze kwestja zakłóca w tej chwili jedność i zgodę między mieszkańcami królewskiego wolnego i stołecznego miasta Lwowa. Na Rurach jeden sąsiad drugiemu zastrzelił w nocy psa, który szczekał na złodzieja. Sąd ma dopiero rozstrzygnąć, ażali ćwiczenia myśliwskie tego rodzaju zgodne są lub nie z paragrafami rozmaitych c. k. praw i z przyjętemi w świecie wyobrażeniami o własności i o publicznem bezpieczeństwie. Proces, dla amatorów, może być bardzo zajmujący, tembardziej, że kwestja ta, jak wszystkie kwestje we Lwowie, przybrała charakter prawie polityczny. Dzienniki podzieliły się na dwa obozy konserwatywne stanęły po stronie poszkodowanego właściciela i jego psa, któremu oczywiście przysługiwało prawo szczekania, najprzód dla tego, że był psem, a powtóre, ponieważ widział złodzieja. Natomiast inne pisma, więcej czerwone, ujmują się za drugim sąsiadem, i dowodzą, że na to miał strzelbę W ręku, ażeby strzelał. Towarzystwo narodowo-demokratyczne ma być zwołane w celu powzięcia rezolucji w tej mierze, co nastąpi zapewne około roku 1892 albo 1893.
W sprawie teatru niemieckiego wiadomo tylko tyle, że dotychczas jeszcze Rada administracyjna nie oddała fundacji Drohowyzkiej na zupełną i dziedziczną własność p. Königowi, ani też pani Königowej. Gdyby to jednak nastąpiło, można się spodziewać, że znana wyrozumiałość i zimna krew najwyższego organu, powołanego do czuwania nad całością majątku krajowego, równie jak i całej szanownej publiczności lwowskiej, zniesie to z przykładną i lojalną cierpliwością. Znana wytrwałość polityczna naszych skrajnych pism publicznych, a mianowicie Organu demokratycznego, pominie tę sprawę roztropnem milczeniem, i nie będzie jątrzyć opinii w kwestji tak podrzędnej wagi. Co innego, gdyby chodziło o rzecz tak ważną, jak zastrzelenie psa na rurach, albo odkrycie nowej twierdzy na księżycu, zbudowanej podług systemu Vaubana! Dobrze redagowany dziennik wie, czem ma zapełniać swoje szpalty, a kto się opiera na ludzie, ten wie czego ludowi potrzeba.
Ludowi potrzeba przedewszystkiem — zasad. Zdrowych, demokratycznych zasad! Gdy się lud nauczy powtarzać: „Wolność, równość i braterstwo!“ i pić toasty na zdrowie szubienicy, to będzie szczęśliwym, choć nie będzie wiedział, że p. Statthaltereileiter niema prawa dzielić Galicji na dwa inspektoraty, i że wójt niema prawa załatwiania sporów małżeńskich za pomocą tylu a tylu plag, wymierzonych spierającym się stronom. Zasady to grunt! Wolność, równość i braterstwo! A pan Statthaltereileiter niech sobie robi, co mu się podoba, i fundacja Skarbkowska także!
Czy się jest mężem stanu, czy prostym kronikarzem, potrzeba koniecznie od czasu do czasu zastanowić się nad ogólną sytuacją wszystkich spraw swoich, ażeby dokładnie rozważyć zmianę, jakie w nich czas porobił. Sądzę, że nadeszła właśnie dla „Kroniki lwowskiej“ chwila do takich poważnych rozpamiętywań, i upraszam przeto łaskawego czytelnika o chwilkę cierpliwości, namaszczenia i wyższego umysłowego nastroju, ażeby mógł wraz ze mną poświęcić baczną uwagę ważnym kwestjom, w których rozpatrzyć się mamy.
Kilka miesięcy temu trwały w Galicji jeszcze takzwane „polskie rządy“. Dlaczego je tak nazywano, nie wiem, ale wiem, że nazwę tę dawali im kochani sąsiedzi nasi, Moskale, i że kochanych tych sąsiadów gniewało niezmiernie to wszystko, co się wtenczas u nas działo. Ściśle biorąc, cala „polskość“ owych rządów polegała na tem, że wyżsi i niżsi urzędnicy różnych c. k. administracyjnych i sądowych władz i urzędów przyznawali się nieraz jawnie, że są Polakami, i że czynili to bez najmniejszej obawy przed jakiemkolwiek prześladowaniem ze strony przełożonych. Niektórzy z nich pisywali nawet referaty po polsku, i gdyby „polskie rządy“ potrwńły były nieco dłużej, byłby się język polski powoli i nieznacznie stał językiem urzędowym de facto, nimbyśmy dla niego wywalczyli ten charakter de jure. Jednocześnie dała się czuć mieszkańcom niektórych okolic ta znaczna ulga, że z szkół i urzędów poznikały pewne figury, których jedyną czynnością było dawniej wzniecać i jątrzyć różne narodowościowe i wyznaniowe spory. W skutek tego wszystkiego zmniejszyła się nagle liczba wyznawców różnych nowowynalezionych narodowości tak dalece, że wschodnia część kraju zaczęła już była wyglądać, jak gdyby była tem, czem jest w istocie, t. j. ziemią polską. To też zrodziło prawdopodobnie nazwę „polskie rządy“.
Nie potrzebuje wspominać, że kronika niniejsza była wielką zwolenniczką tego stanu rzeczy, podczas gdy importowane von Draussen dwunożne... towary, jakoteż kochani sąsiedzi nasi Moskale stanowili opozycję, i to prawie opozycję z zasady. Była przytem jeszcze i druga opozycja, która była sobie podobno opozycją ot tak, z figlów, prawiła wiele i od rzeczy, usiłowała nadać sobie minę stronnictwa politycznego i robiła na każdym kroku najpocieszniejsze fiasko. Ponieważ w każdem wesołem towarzystwie potrzebny jest koniecznie jeden błazen, któryby bawił drugich kosztem swojej osoby, więc pojawienie się tej drugiej „opozycji“ było dla nas wielce pożądanem — dawaliśmy nieraz w fejletonach naszych gościnę jej komicznym popisom politycznym, literackim i artystycznym, i było nam przytem bardzo wesoło. Tem weselej, że poczciwe nasze błazenki brały swoją rolę na serjo, i że zdawało im się na prawdę, iż są ważnemi figurami, skoro tak często uwaga publiczna jest na nich zwróconą. Nadymało się to nieraz w majestacie swojej komiczności tak, że obydwa naftą i wódką płynące królestwa Galicji i Lodomerji pękały od śmiechu, a nawet poważny Kraków uśmiechał się nieraz i zasłaniał sobie oczy Czasem, by go kto nie złapał na tej pustocie.
Ale wszystko musi się skończyć, nawet śmiech tego rodzaju, bo niewyczerpane zasoby głupstwa ludzkiego mają to do siebie, że bawią czas jakiś, a potem nudzą. Otóż właśnie w chwili, gdyśmy się już zaczynali nudzić podrygami owej opozycji, nastąpiła na naszym widnokręgu politycznym wielka zmiana dekoracji. Die polnische Regierung hat aufgehört. Niektórzy ze wzmiankowanych powyżej urzędników znowu boją się przyznać, iż są Polakami, boją się referować po polsku; system policyjny, na chwilę wyrugowany ze szkół i urzędów, włazi napowrót przez okna i kominy — co chwila daje nam się czuć bardziej to, że pozory naszej autonomii są tylko pozorami. Kochani..... sąsiedzi zacierają ręce i czekają, rychło-li będą powołani do czynniejszego udziału w uszczęśliwianiu naszego kraju.
Jestto stan rzeczy, który każdemu uczciwemu człowiekowi musi wydać się smutnym. Zdrowy rozsądek powiada, że nawet owe, jakkolwiek nominalne tylko, „polskie rządy“ były lepszemi od dzisiejszych, i że powinniśmy wszyscy wziąć się za ręce, by sprowadzić zmianę. Wszyscy, to znaczy, nawet ci, co dotychczas tylko błaznowali. Mamy przykład na trefnisiu króla Leara i na Niku w „Marji Stuart“ Słowackiego, że w poważnych chwilach, błazeństwo nie wyklucza możności objawienia szlachetnych uczuć; przywiązania do Sprawy, wiernego pełnienia świętych obowiązków. Nawet uczony pudel, który na oko nie umie nic, jak tylko stać na dwóch łapach i skakać przez laskę, w danym razie gotów jest dać się roszarpać za swego pana. Ale snąć inną jest natura u trefnisiów w tragedjach i uczonych pudlów, a inną u rzeczywistych błaznów i dwunożnych, nieuczonych pudlów galicyjskich. Skoro tylko zabrzmiało hasło: die polnische Regierung hat aufgehört! wraz z panami von Draussen i z kochanymi sąsiadami...... odetchnęła i nasza opozycja, i powiedziała sobie: Nunc est saltandum, nunc pedo libero pulsanda tellus!
To uderzenie na ostatnią epokę rządów hr. Gołuchowskiego, o którem powyżej nadmieniłem, i które rozpoczęło się na dobre dopiero wtenczas, gdy hr. Gołuchowski ustąpił, mogłoby komu przypomnieć bajkę o lwie i o ośle, ale porównanie takie byłoby z gruntu nietrafnem. Najprzód hrabia Gołuchowski nie jest konającym lwem, a potem — natura nie wydaje tak wielkich osłów, jak te, których kopyta czynne są w tej sprawie.
Było wesele. Patrjarchalnym obyczajem wielkich polskich rodzin, dostojna gospodyni domu wyprawiała ucztę weselną dla swojej panny służącej, która wychodziła za mąż za urzędnika. Między zaproszonymi było wielu kolegów pana młodego, a między tymi wielu Niemców. Goście siedzieli, jak zwykle, przy długim stole, państwo młodzi na pierwszym miejscu, a pani domu wraz z familią siedziała opodal na kanapie, aby obecnością swoją uświetnić ucztę i pełnić miłe obowiązki gościnności. Wypito zdrowie państwa młodych. W tem wstaje Ż... K... aby wznieść zdrowie przezacnej gospodyni domu, i w kwiecistej przemowie podnieść (wielkie w istocie i wszelkiego uznania godne) zasługi rodziny, pod której dachem ucztowano. Przy tej sposobności Ż... K..., demokrata, uważał za stosowne wystąpić parę kroków naprzód, i zwracając się ku kanapie, ku pani domu i jej familii, a kielich wznosząc w górę, ugiąć swoje demokratyczne kolana przed splendorem pomienionej rodziny, przed kanapą i siedzącemi na niej dostojnemi damami. Niewiadomo mi, który artykuł statutów Towarzystwa narodowo-demokratycznego zaleca członkom oddanie czołobitności tego rodzaju, jeżeli mają zaszczyt znajdować się na weselu w domu książęcym, lecz mniemam, że Ż... K... ze względu na osobistą zacność czcigodnej matrony, siedzącej na kanapie, mógł uczynić to, co uczynił, nie jako demokrata, ale jako człowiek i Ż... K..„ przeświadczony o własnej swojej godności i wartości. Ale na tem nie koniec. Gdy Ż... K... ukląkł, Niemcy, znajdujący się między zaproszonymi, spojrzeli po sobie, i po krótkiej, niemej naradzie powiedzieli sobie, że to musi być jakiś obyczaj narodowy. A ponieważ w razach Wątpliwych lepiej jest być nadto, niż za mało grzecznym, więc poklękali także, co widząc inni goście i służba, i wnosząc z namaszczenia Ż... K... iż zanosi się na jakiś akt sakramentalny, rzucili się swoją drogą na kolana i zostali w tej pozycji, póki nie wysechł potok krasomówczej weny Ż... K..., — co trwało zapewne dość długo, jeżeli uwzględnimy, iż mistrzem i wzorem tego znakomitego demokraty co do wymowy jest pan Widman.
Za kilka albo kilkanaście lat, będziemy w Gartenlaube podziwiać rysunek i artykuł p. t. Ein sonderbarer Hochzeitsgebrauch bei den Polen — opisujący to zdarzenie, wobei der anch ais Pomolog und Kunstkenner rubmlichst bekannte Z... K... — einer der bedeutendsten polnischen Schriftsteller, in erschöpfender Weise die Bedeutung dieses aus den Zeiten der Leibeigenschaft und feudalen Adelswirihschaft herrührenden Aktes darlegte. Poczem jakiś przyszłościowy prawie guwernementalny wig dowiedzie jak na dłoni, że temu wszystkiemu nikt inny nie był winien, jak tylko hr. Gołuchowski i Gazeta Narodowa.
Łysy hrabia z trzema krótko ostrzyżonemi włoskami na czubku, liczący sześć stóp wysokości nad poziomem posadzki swojego gabinetu, a przynajmniej 24.000 stóp nad poziomem hr. Mensdorffa, hr. Rechberga i p. Schmerlinga, gdyby nawet tych trzech mężów stanu spiętrzono tak, jak ongi Tytanowie spiętrzyli Olimp, Ossę i Pelion — czyli, jednem słowem — Bismark, uprzykrzył się już tak czytelnikom Wstępnych artykułów, Przeglądu politycznego i Ostatnich wiadomości, że słusznem i godziwem jest, by raz dla odmiany także i szanowni czytelnicy niniejszej skromnej, brukowej Kroniki, przeczytali coś o bliższych szczegółach różnorodnych czynności tego nadsprewańskiego Pitta, Richelieugo czy Mazarina. Dla zaostrzenia ciekawości powszechnej muszę tu najprzód nadmienić, że szczęśliwym trafem znajduję się w posiadaniu nadzwyczaj uwagi godnych informacyj, dzięki którym mogę ku zbudowaniu i pożytkowi łaskawej czytającej publiczności, wyjawić plany i zamiary pomienionego Bismarka, tak tajemne i tak doskonale dotychczas ukryte, że on sam jeszcze się ich ani domyśla.
Owoż tedy hr. Bismark, który zajmuje się wszystkiem, t. j. sprawą belgijskich kolei żelaznych, sprawą ugody z Czechami i sprawą wyborów do sejmu węgierskiego, i któremu niektórzy przyznają talent i rozum samego p. Tadeusza Romanowicza, zwrócił uwagę swoją na opłakane położenie narodowości naszej w Galicji, i wiedziony szlachetnym popędem swojego junkierskiego serca, postanowił temu czemprędzej zaradzić. W skutek tego ułożył on traktat zaczepno-odporny, który ma stanąć między nim a nami, a którego główne punkta są następujące:
1) Ponieważ rozbiór Polski jest opłakanym faktem historycznym, więc dla ukojenia żalu Polaków galicyjskich po stracie ojczyzny, Austrja ma być przemienioną w raj federalistyczny, a to czy chce czy nie chce. Przy bramie tego raju będzie stać na straży dr. Henryk Jasiński jako archanioł i właściciel drukarni, z płomienistym mieczem w dłoni, zaś pan Karol Groman pełnić będzie obowiązki odpowiedzialnego cherubina z pensją 840 złr. rocznie, tudzież wolnem pomieszkaniem, praniem i opałem.
2) Gazeta Narodowa, jako jedyna przyczyna wszystkich nieszczęść kraju, począwszy od roku 1648, t. j. od wybuchu wojny kozackiej za Jana Kazimierza, aż do r. 1870, t. j. do zwinięcia banku włościańskiego dla braku czynnych i biernych uczestników — skazaną będzie na przedrukowanie całego rocznika Organu demokratycznego w swoich kolumnach, jako na najokropniejszy i najhaniebniejszy rodzaj śmierci.
3) Bukowina będzie przyłączoną do Galicji jako pars adnexa, w tym samym stosunku, w jakim stoi Kroacja do Węgier.
4) Miasto Kuty otrzyma osobną autonomię, z osobnym wchodem.
5) W zamian za te wszystkie nieocenione dobrodziejstwa, Polacy zobowiązują się do dwóch rzeczy:
a) Założyć we Lwowie komitet w celu zbierania składek na pomnik dla Szyllera;
b) Utrzymywać wszelkiemi siłami i bronić od upadku teatr niemiecki we Lwowie.
Ażeby ocenić należycie szlachetność i bezinteresowność p. Bismarka, dość jest rozważyć, że daje on nam prawie wszystko, a w zamian nie żąda prawie niczego. Niczego, bo to co zawierają ostatnie dwa punkta powyższego traktatu, już się stało.
Istnieje komitet w celu zbierania składek na pomnik dla Szyllera, na którego czele stoi Polak, dr. Smolka.
Rada administracyjna fundacji Skarbkowskiej, popierana w tej mierze przez Radę miejską, — jedna i druga złożona z Polaków, bądź doktorów prawa, bądź demokratów narodowych — nie szczędzi starań, trudów i zabiegów, by zabezpieczyć i nadal byt sceny niemieckiej we Lwowie.
Tak tedy warunki, stawiane przez p. Bismarka, są dopełnione; prosimy teraz o federację, o aneksję Bukowiny i autonomię dla Kut. O dobicie Gazety Narodowej nie prosimy, bo jednakowo przyjdzie jej wkrótce umrzeć ze śmiechu, z powodu uciesznych hołubców i prysiud polemicznych, wykonywanych na gruncie znanych 12. programów Dziennika Lwowskiego.
Pozostaje mi tylko wytłumaczyć, jakim sposobem tajemne życzenia p. Bismarka zostały spełnione, nim jeszcze takowe objawił, t. j. jakim sposobem mamy komitet do składek na pomnik dla Szyllera, choć nie składamy się jeszcze na pomnik dla Mickiewicza, ani dla Słowackiego, i jakim sposobem p. König znalazł taką protekcję i w łonie Rady gminnej królewskiego stołecznego miasta Lwowa?
Oto po prostu, hr. Auersperg (Anastasius Grün) prosił dr. Smolkę, by się zajął zbieraniem składek, o których mowa, we Lwowie. Dr. Smolka wspominał o tem panu W. Smochowskiemu, emerytowanemu dyrektorowi sceny polskiej, już po oświadczeniu, które tenże umieścił w tej sprawie w Gazecie Narodowej. P. Smochowski odmówił swego udziału. Udawano się także do hr. Leszka Borkowskiego, z wątpliwym, jak dotychczas, skutkiem. Wielbimy bowiem Szyllera jako wielkiego poetę, ale prosta przyzwoitość wskazuje, że powinniśmy zacząć od stawiania pomników naszym mistrzom słowa, a dopiero skończyć na obcych.
Co do wspierania muzy niemieckiej, rzecz nie da się opowiedzieć tak jasno i węzłowato. Nie śledząc już dalszych źródeł i pobudek, powiem tylko, że pewien mecenas tutejszy zawikłał się — z grzeczności — w zawikłane nieco stosunki finansowe p. Königa. Gdy już mecenas ten był zaangażowany i zaplątany w stosunki, stało się jego interesem, by pan König miał jak najwięcej tej podłej mamony, bez której można być tak wielkim geniuszem, ale nie można popłacić długów. Skoro zaś to było interesem jednego adwokata, by p. König więcej miał pieniędzy, znalazło się zaraz kilku innych adwokatów, którzy wraz z syndykiem fundacji z przyjaźni poparli kolegę. Utworzyła się tedy wielka liga adwokatów, niby liga królów i książąt greckich ku odbiciu Heleny, a na czele tejże, jako nowy Agamemnon stanął dr. Smolka, Dla czego? O tem sam dr. Smolka może nie wie, tak jak Agamemnon nie wiedział, po jakich stukatów narażał się na guzy dla małżeńskich zatargów swego brata z żoną. Dość, że dr. Smolka głosował za podwyższeniem subwencji dla p. Königa o 4.000 złr. Głosował także tak samo dr. de Warnia Gnoiński, bo tak głosował książę Pruss Jabłonowski, i tak zdaniem dr. de Warnia Gnoińskiego, byłby głosował każdy prawdziwy karmazyn. — Wszak tradycje arystokracji rodowej są tradycjami konserwatyzmu i lojalności, i człowiek coś winien swemu urodzeniu, herbowi, przydomkowi i innym zaszczytom! Dziwna rzecz, że p. Pietruski, choć już niewątpliwie karmazyn, nie głosował z księciem Pruss Jabłonowskim i z dr. de Warnia Gnoińskim, i dziwna także, że dr. Rajski, choć adwokat, nie głosował z dr. Smolką! Snąć obydwaj ci panowie, tj. pp. Pietruski i Rajski, pozbawieni są wszelkiego esprit de corps, i nie zważają przytem bynajmniej, jakie wrażenie opozycja ich może zrobić w Wiedniu. Ale dość na tem, że gdyby większość szanownej Rady administracyjnej składała się była z pp. Watzla, Blaima i Funkensteina, uchwała jej nie byłaby wypadła bardziej na korzyść pana Königa — bo urzędnicy w dzisiejszych czasach już nauczyli się oglądać na głos opinii publicznej, a dygnitarze elekcyjni nie poczuwają się do żadnej odpowiedzialności, póki pomieniony głos opinii nie przybierze — mówiąc po prostu, rozmiarów tęgiej „besztaniny“. Lżejsze uwagi, aluzje itp. obijają się bez skutku o pancerz dygnitarskiej powagi: potrzeba pocisków cięższego wagomiaru, i to broń Boże nie obwiniętych w bawełnę, by który z tych panów raczył wytłumaczyć się że swoich czynności przed swoimi mandantami.....
Nareszcie jednak i dr. de Warnia Gnoiński ujrzał się zniewolonym wyłuszczyć w Radzie miejskiej powody, dla których głosował za podwyższeniem subwencji p. Königowi, i poparli go pp. Starzewski i Komora, którzy to w imieniu syndykatu fundacji Skarkowskiej wypracowali wniosek podwyższenia subwencji, a którzy obydwaj uważają to za trzynasty artykuł wiary, że teatr niemiecki we Lwowie istnieć będzie i musi do skończenia świata, i jeszcze kilka lat potem. P. Żaak, znany czytelnikom Kroniki niniejszej z wiele obiecujących prób swojego literackiego talentu, o których miałem raz zaszczyt wspominać, uważał za stosowne poprzeć tych trzech panów, i Rada miejska omal nie dała wyłącznego wotum ufności dr. de Warnia Gnoińskiemu. Przeszkodził temu tylko dr. Hönigsmann. Szanowni ojcowie miasta, połykając skwapliwie argumenta pp. Gnoińskiego, Starzewskiego, Komory i Żaaka, ani na chwilę nie zastanowili się, że pp. Pietruski i Rajski są także prawnikami, jak tamci trzej pierwsi, że znają także i przywilej Skarbkowski, i wszystkie inne okoliczności, i że nakoniec nie są tak zapalonymi radykałami i rewolucjonistami, by głosowali za krokiem nie rozważnym i szkodliwym — a jednak obydwaj sprzeciwiali się podwyższeniu subwencji dla p. Königa!
W istocie, jedynym argumentem, przytoczonym przez stronników i protektorów p. Königa, było to, że w razie ponownego ulotnienia się dyrektora niemieckiego, fundacja musiałaby wziąć teatr niemiecki we własny zarząd, i traciłaby na tem ogromnie, bo „rząd, gdy prowadził administrację teatru, wydawał po 20 i po 40.000 złr. rocznie“. Nas nie dziwi to, że rząd wydawał po 40.000 złr., ale to, że nie wydawał po 200.000 i więcej, bo któżby mu był w tem przeszkodził? Rada administracyjna, gdyby nawet w istocie musiała utrzymywać teatr niemiecki, nie potrzebowałaby wydawać ani grosza, bo 6.000 złr. wystarczy na utrzymanie kilkunastu bänkelsängerów dla amatorów sztuk pięknych tego rodzaju, a bale maskowe, odstąpione dziś dyrektorowi niemieckiemu, i procenta od widowisk przynoszą rocznie daleko więcej niż 6000 złr. Zresztą, gdyby się okazała strata, nic trudnego wyrobić u rządu pozwolenie odstąpienia pewnej ilości przedstawień dyrektorowi polskiemu, który je przyjmie bez subwencji i z podziękowaniem. Wszak rząd w czasach przedkonstytucyjnych sam uwolnił teatr niemiecki od 40 przedstawień rocznie. Potrzeba tylko dobrej woli, potrzeba, ażeby Rada administracyjna czuła się organem krajowym, zostającym pod opieką sejmu i Wydziału krajowego, a nie dalszym ciągiem policji i namiestnictwa. Przykro nam, szczerze przykro i gorzko wypowiedzieć, że mężowie zaufania, wyszli z wolnych wyborów, w taki sposób reprezentują kraj w sprawowaniu jego interesów! Rada administracyjna w postępowaniu swojem lekceważy opinię publiczną więcej, niżby to uczyniła komisja, złożona z urzędników. Rada administracyjna proteguje teatr niemiecki na niekorzyść polskiego, na niekorzyść sprawy oświaty narodowej, na niekorzyść dobroczynnej fundacji. Jakim to się sposobem dzieje, i w jaki sposób winni będą odpowiadać za to, że pan König dotychczas nie złożył kaucji, że w razie, gdyby interesa fundacji lub osób prywatnych były zagrożone, nie będzie na czem poszukiwać szkody? Na subwencję całoroczną, jeszcze niewypłaconą p. Königowi, już jacyś wierzyciele położyli zakaz, kaucji niema, majątku p. König żadnego niema. Wszak dyrektor teatru ma powierzoną sobie własność fundacji, garderobę, instrumentu muzyczne i t. d. W razie, gdyby fundacja poniosła szkodę z tego powodu, członkowie Rady administracyjnej własnym swoim majątkiem powinni odpowiadać za wszystko — ale czemże odpowiedzą za szkodę moralną, jaką wyrządzają miastu, scenie narodowej, interesom naszej oświaty?
O Bismarku jeszcze nie słychać nic nowego. Nie odstąpił on od swego szlachetnego zamiaru odbudowania idei federalistyeznej, rozbitej w gruzy w skutek zapatrywania się Gazety Narodowej na stanowisko lir. Gołuchowskiego — nie, nie odstąpił, ale stawia, jak mówią, niektóre nowe warunki, nader uciążliwe. I tak, najprzód, ponieważ Moltke postarzał się, Palkenstein zaś już w odstawce, i Związek północno niemiecki znajduje się w tej chwili ogołoconym z geniuszów strategicznych, więc hr. Bismark żąda nie mniej i nie więcej, jak tylko ażebyśmy mu odstąpili autora artykułów o „obronie Galicji“ na szefa jeneralnego sztabu armii pruskiej! Każdy pojmie, że byłaby to z naszej strony zbyt wielka ofiara. Możemy się obejść bez dóbr koronnych, bez propinacji, i bez wynagrodzenia za nią, możemy w najdorszym razie ofiarować 5 złr. w. a. na składkę dla Schillervereinu — ale wymagać od nas, byśmy się pozbyli jednego męża, który wie, zkąd przyjdą Moskale i na którym punkcie należy im wygarbować skórę, to za wiele! Sam naczelny wódz armii wielkiego księstwa Gerolstein nie manewrował tak znakomicie i z taką łatwością, jak nasz jenerał Bum-Bum, narodowy i demokratyczny. Tamten mawiał zawsze tylko o trzech korpusach, które miały posuwać się w prawo i w lewo, spotkać nieprzyjaciela, pobić go, lub — według okoliczności, dać się pobić przez niego. Nasz zaś, rzuca po pięćdziesiąt korpusów naraz w Lubelskie, na Polesie, w Sandomierskie na Wołyń i na Podole, posuwa je naprzód, na prawo i na lewo bez względu na to, czy istnieją, jakie drogi, mosty i przewozy w tych rozmaitych kierunkach, stawia prócz tego jednę rezerwę po tej stronie Karpat, drugą, po tamtej, fortyflkuje Halicz i ztamtąd bez najmiejszęj przeszkody rusza wprost do Kijowa. Rzecz naturalna, że p. Bismark pogląda pożądliwem okiem na ten nieoceniony egzemplarz galicyjskiego Hannibala — ale nic z tego nie będzie! Natomiast moglibyśmy mu odstąpić niejeden inny skarb, któryby mu prawdziwą przyjemność sprawił. Jaki to np. nieoceniony Krautjunker byłby z pewnego Galicjanina, t. j. z tego, co to nie może odkryć różnicy między swoimi parobkami a urzędnikami Towarzystwa kredytowego! Hr. Bismark lubi niezmiernie milczący parlament. Moglibyśmy mu odstąpić nie powiem kogo, ale powiem, że na mocy uchwały większości koła delegacji polskiej w Wiedniu, delegaci nasi nietylko z wszelką solidarnością obowiązani są milczeć na posiedzeniach Rady państwa, ale nakazano im milczeć nawet o tem, co się mówi i robi w kole. Mianowicie zaś niewolno żadnemu członkowi koła korespondować do dzienników krajowych. Hr. Bismark przepada za ludźmi, którzy nie korespondują do dzienników i nie nadużywają umiejętności pisania, tak niebezpiecznej ze względu auf den beschränkten Unterthanenverstand. Widzimy tedy, że moglibyśmy się pogodzić z Bismarkiem i poczynić sobie wzajemne ustępstwa, dla stron korzystne.
Owa uchwała większości koła polskiego, zabraniająca delegatom pisywać korespondencje, jest jednym z najgenialniejszych pomysłów politycznych od czasu wynalezienia szupasów, cwangpasów i procesów prasowych i innych tym podobnych wydoskonaleń społeczeństwa ludzkiego. Delegat, który przy głosowaniu pozostaje w mniejszości, nietylko musi w Radzie państwa milczeniem swojem pochwalić to, co większość postanowiła, ale nawet wobec swoich wyborców musi jeszcze chcąc niechcąc przyjmować na siebie odpowiedzialność in solidum za wszystko, co ta większość robi — bo nie wolno mu ani przed zapadnięciem uchwały w kole, ani po uchwale wyjawić publicznie, że z takich a takich powodów był innego zdania, niż większość, i że dopiero po żywej dyskusji uległ uchwale większości. W istocie, patrjotyzm każdego delegata i jego poczucie obowiązku i potrzeby solidarności, wystawione są w skutek takiego teroryzmu na niemałą próbę!
Do niedawna Czas umieszczał korespondencje, pisane przez członków delegacji naszej w Wiedniu, a zawierajęc bardzo długie i bardzo szerokie, choć nie zawsze bardzo głębokie wywody, których celem było popierać i uzasadniać postępowanie większości koła polskiego. To nie raziło nikogo. Ale gdy w Gazecie Narodowej odezwał się z Wiednia jeden i drugi głos z przeciwnem zdaniem, powzięto ową uchwałę nakazującą milczenie — Uchwałę, która w opinji publicznej więcej zaszkodzić niż pomódz może postanowieniom i krokom większości. Opinia publiczna, o ile jej nie wyrażają Malisz i jemu podobni — a nie wyrażają jej z pewnością — nie jest pozbawioną zdrowego rozsądku i przypuszcza, że ktoś może mieć takie zdanie w polityce, a ktoś drugi inne, i że pomimo tej różnicy w zdaniach, pomimo nawet wynikających ztąd starć, nieraz gwałtownych, obydwaj mają jak najlepsze zamiary i obydwaj szczerze chcą służyć sprawie publicznej. Ale kto lęka się światła dziennego, kto unika jawnej dyskusji i zmusza oponentów do milczenia, ten samochcąc podaje się w podejrzenie, że dla jakichś nieczystych celów obrawszy inną drogę, chce zagłuszyć opozycję, nie mogąc jej pobić w dyskusji. Niejeden człowiek, zapoznany przez współczesnych i przez potomność, najniesłuszniej w świecie postradał dobrą sławę dlatego tylko, że czynności swoje osłaniał mgłą tajemniczości. W pewnych, wyjątkowych wypadkach, dyskrecja jest bezwątpienia potrzebną, ale wypadki takie w walce perlamentarnej, jawnej, wydarzają się bardzo rzadko. Zostawmy fabrykowanie tajemnic stanu gabinetom i Wydziałom narodowo-demokratycznym, resursowym i. t. p.!
Oto jest, jako przykład i wzór godny naśladowania, przyjaciel mój Żegota Korab. Ten — nie obawia się dyskusji ani jawności. Zdarzyło się niedawno temu, że podałem w „Kronice lwowskiej“ wiadomość o akcie, nader chlubnie świadczącym o niewygasłyoh dotąd, nawet pod demokratyczną siermięgą, uczuciach czci i uszanowania dla zasług, po długiej linii przodków odziedziczonych, o akcie, który demokracje narodową lwowską w osobie jednego z najświetniejszych jej reprezentantów przedstawia z nowej i nader pięknej strony, jakkolwiek przedstawia go tylko na kolanach przed kanapą, i z kieliszkiem wina w dłoni. Dla braku dokładnych informacyj, i dla zbytniego pospieszenia się z opowiadaniem tak ciekawego i budującego faktu, dopuściłem się kilku niedokładności. I tak pokazuje się n. p. teraz, że Ż. K., demokrata i literat, nie ukląkł wcale przed kanapą, a to z tej nader ważnej i na cały ten fakt niepospolite światło rzucającej przyczyny, iż księżna nie siedziała na kanapie, lecz na fotelu. Niemniej też wynika z późniejszych doniesień aż nadto ugruntowana wątpliwość co do naczynia z winem, które Ż. K. przy tej sposobności miał w dłoni: jedni twierdzą bowiem, że był to kieliszek, a drudzy, że lampka. Za te wszystkie i za niektóre inne niedokładności Żegota Korab pociąga mię teraz przed trybunał opinii publicznej, i strofuje mię w 2ns 55 f<t, jej tylko właściwą lekkością dowcipu i głębokością wywodów, która znakomitemu temu organowi pomologicznemu zyskała tak powszechne uznanie w kołach sadzących, pielęgnujących i sprzedających pietruszkę, tudzież selery i kalafiory. Najbardziej zaś pognębia mię insynuacja..... nie, inicjatywa..... a może zresztą i insynuacja (muszę się zapytać uczonych protektorów Irydy, czy w tym wypadku mówi się insynuacja czy inicjatywa?) jakobym ja, w cudzoziemskich praktykach wychowany, nie wiedział, iż od niepamiętnych czasów było obyczajem demokracji narodowej klękać na widok książęcej mitry. Iris krzywdzi mię niesłusznie, bo powyższy zwyczaj demokratyczny, jest mi doskonale znany. Znany mi jest nawet organ demokratyczny którego najczerwieńsza czerwoność blednie wobec karmazynowego blasku pewnego książęcego płaszcza, i jest poprostu pożyczaną od księcia czerwonością. Dawniej, organ ten klękał tylko przed księciem, ale odkąd książę założył swój własny organ, demokracja narodowa klęka nawet przed książęcymi pachołkami. Mimo wszelkich klęsk naszych, nie jesteśmy ani o włos mniej demokratycznymi, jak za czasów złotej, szlacheckiej wolności, i nie zapomnieliśmy tradycji, iż za „czapką“ idzie „papka“.....
Pewien mąż stanu, nietylko pozbawiony węchu politycznego, ale nawet w najdosłowniejszem znaczeniu tego wyrazu, pozbawiony nosa, spowodował niedawno uchwałę, która zmierza do tego, by dzienniki nie wścibiały swego nosa w niektóre sprawy parlamentarne. Uczynił on to z zawiści, jak ów lis, który chciał anglezować wszystkie lisy, bo sam był bez ogona. Nieszlachetna to pobudka, ale zawsze pobudka. Organ zaś demokratyczny bez żadnego a żadnego powodu chciałby zabronić innym dziennikom — podawania pogłosek, krążących po mieście. Jużci, jeżeli jednemu wolno zaalarmować Europę, Azję i Afrykę piorunującą wieścią, iż w Paryżu schwytano jenerała „Winka“, to drugiemu nie powinno być zabronionem donieść, iż, „jak powiadają“ autorem nieznanej jeszcze komedji jest p. X. — Napisanie komedji nie rzuca jeszcze tak wielkiej plamy na charakter uczciwego człowieka, by zbytek, ostrożności był w takich razach potrzebnym. Gdyby zresztą utalentowanego pisarza posądzono publicznie o napisanie jakiej znanej już i uznanej lichoty, byłoby to czynem bardzo nielojalnym — ale póki możliwem jest przypuszczenie, że w mowie będąca komedja jest arcydziełem, posądzenie takie nie krzywdzi nikogo.
Ale wszystko to są fraszki, któremi niepotrzebnie nużę cierpliwość szanownego czytelnika. Nawet stokroć ważniejsze rzeczy byłyby w tej chwili fraszkami, jest to bowiem chwila, stanowiąca epokę w historji miasta i kraju. Dziś, w niedzielę, o godzinie 3. po południu, lud lwowski zgromadza się w browarze p. Domsa na pierwsze od stworzenia świata, galicyjskie zgromadzenie ludowe. Będziemy radzić i uchwalimy, że podatki dotychczasowe, tak bezpośrednie, jako też pośrednie, są dla nas bardzo uciążliwe i nieznośne, i że wolelibyśmy, gdyby one na przyszłość były mniejsze. Niema między ludem lwowskim nikogo, ktoby się na to nie zgodził; ale czy taka sama zgoda okaże się co do formy, w której wyrażoną ma być ta wielka prawda, i co do sposobu, w jaki mają być urzeczywistnione odnośne nasze życzenia — to inne pytanie. Na każdy sposób dyskusja publiczna jest pożądaną, i zgromadzenie się w tym celu ożywi udział ogółu w sprawach, ogół ten obchodzących. Z obawy, aby kto zaczytawszy się, nie opuścił zgromadzenia ludowego — kończę czemprędzej dzisiejszą kronikę, i za przykładem organu demokratycznego wzywam cię najusilniej, o ludzie lwowski! porzuć na chwilę kawiarnie i piwiarnie miejskie, i idź się zgromadzić w browarze p. Domsa!
Niedelikatnie, ale bardzo trafnie powiedział temi dniami Girardin: Lamartine a cessé de se survivre. Jako wielki amator zwięzłych a dosadnych sposobów mówienia, ubolewam mocno, że nasz czasownik „przeżyć się“ niema „tła ciągłotliwego,“[42] bo w skutek tego braku skrzydlate słowo Girardina nie da się przetłumaczyć na język polski. Snąć według pojęć polskich, można przeżyć się tylko przez chwilę, a potem — nie może już być mowa o życiu.
Owóż tedy, jakkolwiek Lwów jest polskiem miastem, i jakkolwiek, nie wyjmując nawet p. prezydenta ludu, wszyscy mówimy językiem, mocno do polskiego zbliżonym, na bruku naszym pojęcie „przeżycia się“ nie jest ograniczone powyżej nadmienionym brakiem gramatycznym. Dowodem tego jest nasza Rada miejska, która przeżyła się już od sześciu czy siedmiu lat — i nie umiera. Ta ciągłotliwość żywota, prowadzonego po śmierci przez Prześwietny nasz senat miejski, jest fenomenem, który powinien zwrócić uwagę naturalistów. Nigdy, nawet u starego, zatwardziałego skąpca, instykt zachowawczy, konwulsyjne chwytanie się ostatniej nadziei życia, bojaźń przed pogrzebem, nie objawiały się tak silnie, jak w łonie tego zgromadzenia. Widzimy, jak wniosek o rozpisanie nowych wyborów spychany bywa z jednego posiedzenia na drugie, od Bożego Narodzenia do Wielkiejnocy. W czwartek stał on na porządku dziennym jako piąty z kolei, przewlekano więc oczywiście cztery pierwsze sprawy jak najdłużej — ale mimo wszelkich usiłowań, zostało jeszcze pół godziny czasu. Wysunięto tedy jeszcze jakąś drobną, osobistą sprawę — podobno zapłacenie rachunku p. Rukerowi, a tymczasem kilku pp. radnych cichaczem wyniosło się z sali. Gdy prezes chciał dać pod rozprawy wniosek o rozpisanie wyborów, p. Żaak zawołał z tryumfem, że niema kompletu. Radny p. Darowski żądał, ażeby wniosek postawiono na czele porządku dziennego przyszłego posiedzenia, ale go nie dosłyszano, czy nie chciano dosłyszeć. Dzięki tym sztuczkom, sprawy miasta zawiadywane bywają ciągle przez koterję, liczącą około 30 osób, a w reprezentacji miejskiej zasiadają radni, którzy otrzymali tylko 6 głosów przy wyborach. Jak, za najgorszych czasów w dawnej Polsce, jeden poseł mógł zerwać sejm i narazić Rzeczpospolitą na największe klęski, tak u nas jeden radny wychodząc z sali, staje się przyczyną braku kompletu i najważniejsze sprawy muszą być odroczone.
Przyczynia się do tego niepojęta opieszałość większej części radnych wyznania mojżeszowego, którzy prawie nigdy nie przychodzą na posiedzenia. Panowie ci powinniby rozważyć, że tym sposobem nietylko praw, ale i obowiązków swoich nie przestrzegają. Większy udział żydów w czynnościach Rady miejskiej, byłby pożądanym, bo jakiekolwiek są stosunki oświaty u ogółu naszej ludności żydowskiej, to jest pewnem, że ludzie ograniczeni i niewykształceni nie cisną się u nich do sprawowania funkcyi publicznych, jak u nas, i że ci, którzy się podejmują takich funkcyj, odznaczają się zdolnościami i sumiennością. Niektórzy obawiają się, że żydzi, w większej liczbie przypuszczeni do Rady miejskiej, wprowadzą, tam przewagę żywiołu nienarodowego. Obawa to nieuzasadniona. Żydzi umieją tak dobrze dbać o interesa naszej narodowości, jak i my sami, a czasem lepiej, niż p. Gnoiński i p. Żaak, p. Starzewski i p. Komora Niedawno, gdyby nie p. Hönigsmann, Rada miejska dałaby była wotum nieufności p. Rajskiemu za to, że niechciał przyczynić 4.000 złr. rocznie p. Königowi, a raczej wierzycielom p. Königa. Żydowi tedy zawdzięczamy, iż miasto nasze nie okryło się wieczną hańbą wobec całej Polski.
Co do sprawy z p. Königiem, czy nie cieszy was to, kochani czytelnicy, że p. minister jest bardzo kontent z księcia kuratora fundacji Skarbkowskiej? Mnie to bardzo cieszy, że p. minister kontent, bo musi być także kontent z p. Smolki i p. Gnoińskiego, a więc aż trzech Polaków powinno być w łaskach u pana ministra, i to jeden z arystokracji, jeden — ze szlachty, a jeden z rodowej demokracji. Miejmy nadzieję, ze z czasem miłość ministerjalna obejmie wszystkie nasze stronnictwa i przytuli nas wszystkich do swego łona.
Pp. Pietruski i Rajski utrzymują, że 4.000 zł. w. a. rocznie za tę miłość, to trochę za drogo. Ja mam tych panów w podejrzeniu, że nie daliby ani centa za miłość pana ministra, bo myślą, że my nie mamy pieniędzy. Mylne to mniemanie należy do rzędu tych przesądów, z których powinnaby się już raz otrząść „utylitarystyczna“ większość kraju, odkąd mianowicie udało się niestrudzonym zabiegom Dziennika Lwowskiego odkryć owe niezmierne skarby, na których siedzi nasz Wydział krajowy. Młody ten organ ma teraz węch tak niepospolity, że i pod ziemią podobno nic się przed nim nie ukryje. Kto wie, czy nie mógłby być użytym z korzyścią przy poszukiwaniach za naftą — albo za truflami? Wszak znaliśmy demokratów, którzy byli urzędnikami Wydziału krajowego, a nie wiedzieli, że ten stary sknera o sześciu głowach ma milion rocznego dochodu, a drugi milion — także rocznie — w kapitałach stypendyjnych, szpitalnych i t. p.! Nie brak oczywiście na zazdrośnikach, którzyby radzi odmówić wszelkich podstaw tym odkryciom Dziennika, tak, jak już starali się zredukować do zera jego odkrycia, poczynione co do fortec i kolei żelaznych na księżycu, i inne nie mniej ważne wynalazki i zdobycze naukowe narodowo demokratyczne. Wszak w fejletonie samego Dziennika Lwowskiego poważył się ktoś niedawno wspominać z niedowierzaniem o Albinosach, czyli murzynach białych, zamieszkujących, jako żywo, wszystkie „okolice Paraguay“ i niektóre przyległe folwarki! Ale ja jestem przekonany, że Dziennik nie straci otuchy, i skoro tylko wyćwiczy się jeszcze trochę lepiej w arytmetyce, zsumuje dochody wszystkie Wydziału krajowego — a wtenczas pokaże się, że dochody te wynoszą więcej niż dwa miliony, zwłaszcza jeżeli Dziennik będzie się i nadal trzymał systemu dodawania kapitału do procentów. Niektórzy matematycy twierdzą, że system ten jest mylnym, ale to nieuki — bo, proszę państwa, jeżeli ja mam np. kamienicę, która warta 100.000 zł., a niesie 5000 zł., to przecież mam co roku i tych 5000, i kamienicą, a więc co roku 105.000 zł, w. a.! Rzecz to bardzo jasna. Nie pojmuję, dlaczego oprócz mnie i Dziennika Lwowskiego nikt tego zrozumieć nie może?
Gdyby Dziennik Lwowski pospieszył się był trochę ze swojem odkryciem, byłoby może już przeszło niedzielne zgromadzenie „ludu“ uchwaliło, to ma się stać z temi neapolitańskiemi sumami, aby się obróciły na pożytek ogółu. Śmiem przypuszczać, że lud poleciłby Wydziałowi wystawienie takiej „maślanej wieży“, o jakiej pisał raz Dziennik Lwowski za swoich dobrych czasów, t. j., kiedy posiadał jeszcze swego recenzenta (O) i kronikarza, obznajomionego z etnograflcznemi stosunkami Paraguay i z takiemi tajemnicami gramatyki polskiej, o jakich się ani Kopczyńskiemu, ani Małeckiemu, nie śniło. Mój Boże, co to były za dobre czasy!
Ale temat to dla mnie zbyt rozrzewniający, muszę go porzucić na teraz.
Do pocieszających objawów we Lwowie należy zwiększający się udział publiczności w losach sceny polskiej. Przynajmniej, nim zjedzie tu panna Baudius i nim guldeny nasze zaczną znowu płynąć dawnem swojem korytim ku vaterlandowi naddunajskiemu, teatr polski bywa zawsze dosyć pełny. Przyczynia się do tego wiele częste wprowadzenie nowych utworów na scenę, ale podobno najsilniejszą zachętą dla publiczności było i będzie zawsze, jeżeli teatr ma artystów, którzy cieszą się trwałemi jej względami. Krakowski teatr ma p. Modrzejewskę i Rapackiego. U nas głównie p. R. Popielówna ma wszystkie sympatje po swojej stronie. Nie układamy wprawdzie naszego uwielbienia w tak piękne rymy, jak Krakowianie, ale niemniej umiemy oceniać prawdziwy talent i przyznać zasługę, komu należy. A ponieważ niedawno ten brak poetyckiej weny wzięto nam w pismach krakowskich za brak wszelkiego zapału, wszelkiego zamiłowania do sztuk pięknych, stawiamy tu tezę, że p. Popielówna w swoim rodzaju jest tak dobrze ozdobą każdej sceny, jak p. Modrzejewska w swoim — i podejmujemy się bronić tej tezy przeciw wszystkim doktorom krakowskich fakultetów, którym rzucamy niniejszem kronikarską naszą rękawicę.
W piątek doczekała się nareszcie przedstawienia komedyjka Pseudonim, „niewiadomego“ autora. Przedstawienie to uspokoiło nas co do krzywdy, jaką zdaniem organu demokratycznego, wyrządziła Gazeta p. Starklowi — bo komedja nie jest tak złą, by posądzenie o jej autorstwo było obrazą honoru, plugawem oszczerstwem, lub inną jaką podobną okropnością z wokabularza demokratycznego. Nie możemy zresztą ocenić, jak dalece ubawiła się publiczność tym utworem; dla nas był on bardzo ciekawym, ponieważ jako kronikarz niedzielny Gazety mieliśmy zaszczyt figurować w nim po raz pierwszy na deskach teatralnych przed oczyma Szanownej publiczności, która raczyła uśmiać się serdecznie na sam widok tego, co sobie p. Doroszyński wyobraża jako naszą fizjonomię. Dla wiadomości pozamiejscowych czytelników opowiemy tutaj, że według p. Doroszyńskiego, kronikarz niedzielny ma długie, kudłate włosy, takąż brodę i wąsy, okulary, kapotę i szal, z którym nie wie gdzie się ma podzieć. Przytem dzierży w ręku laskę dość imponujących rozmiarów, jako człowiek, uczęszczający na posiedzenia narodowo demokratyczne, gdzie bywa także p. Malisz. Oprócz tego wszystkiego, budującemi były jeszcze moralne pioruny, które autor, p. Nie-Starkel, włożył w usta jakiemuś staremu majorowi, i za które kronikarz niedzielny przez usta p. Doroszyńskiego obiecał „wsadzić“ całe Towarzystwo do najbliższej swojej kroniki, co też niniejszem się uskutecznia, — z tym dodatkiem, iż bylibyśmy sami nierównie lepiej odegrali naszą rolę, niż to uczynił p. Doroszyński. Obiecujemy też że kiedyś przy sposobności wyręczymy p. Doroszyńskiego, a mianowicie, jeżeli dyrekcja zobowiąże się dać przedstawienie w celu zebrania funduszu dla naszej delegacji, ażeby miała o czem powrócić z Wiednia, — bo po przeczytaniu onegdajszego wstępnego artykułu Gazety przyszła nam nagle myśl, że pp. delegaci dlatego może nie opuszczają Rady państwa, iż nie mają czem zapłacić za bilety na kolei żelaznej. Na cel tak chwalebny, warto pokazywać się za pieniądze.
Z nad Strypy donoszą do kroniki niniejszej o nadzwyczajnym rozwoju życia politycznego w jednej z tamtejszych Rad powiatowych. Wiceprezes, trzech członków Wydziału i dwóch zastępców złożyło mandaty, ponieważ sprawy powiatu szły cokolwiek „na bakier“. Większość Rady była także tego samego zdania, ale nad Strypą, jak wszędzie, człowiek strzela, a kule nosi — p. marszałek. Nowe wybory poszły tedy podług myśli wyborców, co świadczyłoby bardzo warunkowo o dojrzałości politycznej tych ostatnich. Reprezentanci pocieszają się jednak tem, że wybrali wiceprezesem męża, który jako osoba duchowna i „na książkach“ uczona, potrafi zastąpić pana marszałka w mozolnej pracy redagowania adresów do kurji rzymskiej, co ma być od r. 1860 ulubionem zatrudnieniem prezesa autonomii nadstrypiańskiej. Żartownisie powiatowi twierdzą, że ks. kanonik będzie odbywał za pana marszałka mozolną pracę myślenia, a p. marszałek natomiast będzie śpiewał nieszpory i prawił kazania za ks. kanonika. Taka jest mniej więcej treść korespondencji, którą otrzymaliśmy. Podajemy ją tu dlatego, aby publiczność nie myślała, że Rady powiatowe nasze przestały zupełnie funkcjonować, bo nie słychać nic o nich. Otóż żyją — bo wybierają członków Wydziału!
Poczciwa staruszka zdecydowała się nakoniec umrzeć, i jest już bez przytomności. Pytano się jej, czy nie zostawi jakiego legatu, ale nie umiała odpowiedzieć ani tak, ani nie. O bliższych jednak krewnych swoich pamiętała lepiej, i zapłaciła między innemi co do krajcara rachunek panu Rukerowi za mikstury i pigułki, dostarczane jej podczas ośmioletniej choroby. Umiera, trwając wiernie przy świętej, katolickiej wierze, nie cierpiąc żydów i arytmetyki, czego dowodem jest nieporządek w jej budżecie i niezmienione numerowanie domów w rodzinnem jej mieście. Żywot jej był bogobojny i cnotliwy, pełen czci dla starych tradycyj i dla obyczaju przodków. Nienawidziła inteligencji, albowiem wszelki rozum ludzki jest bezbożnością, i z dawien dawna tak bywało, że pocięgiel, hybel i łokieć szły przed piórem, przed cyrklem i innemi instrumentami szatańskiej przewrotności. Zostawia w spadku po sobie:
1) Stołecznemu miastu królestw Galicji i Lodomerji, majątki ziemskie wartości 600.000 złr., a niosące rocznie 3000 złr., czyli ½ od sta dochodu;
palisady, postawione w ogrodzie Pojezuickim, dzięki staraniom pana Wojtawickiego;
bardzo korzystny kontrakt z p. Borkowskim, mocą którego miasto płaci kilkadziesiąt złr. dziennie za utrzymanie tej wzorowej czystości, jaką swoi i obcy mogą podziwiać codziennie na ulicach Lwowa;
i jeszcze korzystniejszy kontrakt z Towarzystwem gazowem, w skutek którego każdy, od wschodu do zachodu słońca, jeżeli dzień nie jest zbyt pochmurny, może się przekonać o istnieniu latarni gazowych we Lwowie, a w nocy może zrobić to samo spostrzeżenie pod warunkiem, ażeby się zaopatrzył w stoczek albo latarkę kieszonkową.
3) Sejmowi królestw Galicji i Lodomerji, statut miejski, dotychczas nieuchwalony.
3) Entuzjazmowi patrjotycznemu, małą kolekcję pochodni smolnych i latarniczek chińskich, które mogą być użyte przy owacjach dla lir. Gołuchowskiego, albo dla dr. Smolki, według panującego wiatru i innych okoliczności.
4) Radzie szkolnej krajowej, przepyszny i doskonale wyrośnięty egzemplarz pedagoga, wraz z cylindrem i innemi przynależytościami, a
5) Kronikarzowi Gazety Narodowej, mowy różnych pp. radnych, miewane podczas rozpraw nad kwestją zniesienia kary cielesnej w zakładach miejskich, nad kwestją równouprawnienia żydów i t. d.
W inwentarzu tym pominięte są inne, drobniejsze-legata, jako to, chorągiewki drewniane z napisem: Kinder-Rasen, i inne dowody macierzyńskiej czułości Prześwietnej Rady ku swoim dzieciom. Staruszka sama mawiała tylko po polsku, chociaż nie zawsze gramatycznie, ale pragnęła, by potomstwo jej nabywało wprawy w używaniu obcych języków, jak matka, troskliwa o wychowanie swych piskląt.
Nie jest ona zresztą jedynym wzorem takiej troskliwości w naszym kraju. P. Statthaltereileiter, który od czasu ostatniego swego awansu przemawia z wyłącznem zamiłowaniem po niemiecku, zabezpieczając tym sposobem jedność i niepodległość monarchii przeciw wszystkim zewnętrznym i wewnętrznym nieprzyjaciołom, pielęgnuje mimo to z uznania godną starannością niektóre narzecza słowiańskie, które bez wysokiej jego opieki po tej stronie kordonu nie mogłyby doczekać się rozwoju. Świadczy o tem bardzo wymownie fakt następujący;
W Stryju złożył mandat ks. Podlasiecki, członek Rady powiatowej z grupy mniejszych posiadłości. Namiestnictwo rozpisało tedy nowy wybór, do którego zawezwani zostali także właściciele cząstkowi, nieopłacający tak wysokiego podatku, by mogli należeć do grupy właścicieli większych. Wszystkie wezwania wystosowane były po rusku, czy po russku, chociaż większa część wyborców mówi w domu i koresponduje z władzami po polsku, a nawet Wydział powiatowy, którego urzędowym językiem jest polski, otrzymał tylko jeden egzemplarz, russki, tego rozporządzenia namiestniczego. Kto wie, czy pan Штатъгальтерейлейтеръ, gdy przyjdzie do otwarcia sejmu z końcem maja, nie wystąpi nagle z pierwszym swoim speech em jako reprezentant rządu w języku ks. Pawlikowa albo w piękniejszym jeszcze dyalekcie p. Ławrowskiego? Wówczas zamiast: Meine Herrrrn, ick errrsuche Sie diesen Rrrregierrrrungsrorrrrlagen die gebührrrrende Aufmerrrrksamkeit zu gewädlihrrrren, zdumieni ojcowie narodu galicyjskiego usłyszą coś takiego, jak np. Gaspada, nie szumit’! — Era tryumfu demokracji narodowej nad szlacheckiemi rządami hr. Głołuchowskiego rozwija się coraz świetniej, jak widzimy.
Czy życie w resursie, w kasynie, w klubie, i jak się tam jeszcze nazywają owe różne zamknięte kółka towarzyskie, jest życiem publicznem czy prywatnem? Na to pytanie możnaby z równą może słusznością odpowiedzieć tak, i nie. Jużci nie można twierdzić, by człowiek, który przychodzi o pewnej porze do pewnego lokalu, by tam zjeść kolację, przeczytać dzienniki, pogawędzić ze znajomymi i zagrać w karty albo w bilar — pełniąc wszystkie te czynności, odbywał jakąkolwiek funkcję publiczną. A ponieważ w resursach nie robi się nic innego, więc życie w nich jest życiem prywatnem, i tem samem usuwa się z pod kontroli tej opinii publicznej, która się wyraża za pośrednictwem prasy.
Ale z drugiej strony, kółko zamknięte, utworzone w celu ułatwienia pożycia towarzyskiego ludziom, którzy powinni schodzić się i widywać w chwilach wolnych od zatrudnień, ma także i wyższe cele, zbyt widoczne, by wyliczanie ich było tu potrzebnem. Przypuszczamy, że wzląd na te wyższe cele stał się powodem, iż dzienniki traktują czasem wewnętrzne sprawy stowarzyszeń tego rodzaju jak gdyby sprawy publiczne.
Nieoswojenie się z wolnością prasy jest u nas tak wielkie, że radzi jesteśmy, iż nie od nas wychodzi pierwszy przykład publicznego poruszania kwestyj tego rodzaju. Radzi jesteśmy, że ci właśnie panowie, których znana drażliwość oburzyłaby się była na nas bez wątpienia, sami dali ten przykład, i postawili na porządku dziennym niektóre drobne wewnętrzne sprawy kasyna mieszczańskiego we Lwowie.
Odkąd w mieszczaństwie lwowskiem obudził się duch polski, znajdowali się zawsze jacyś agitatorowie, którzy usiłowali wyzyskać dla własnych swoich celów i widoków to rozbudzone zajmowanie się mieszczan sprawą publiczną. Korzystali z miłości własnej i ambicji pojedynczych indywiduów, budzili i żywili w całej klasie obywateli miejskiej ową staromieszczańską wadę umysłową, której nazwy tu przytaczać nie chcemy, bo postanowiliśmy na dzisiaj nie dotykać całej tej sprawy bez glasowanych rękawiczek, a nazwanie rzeczy po właściwem imieniu wziętoby może za takie uchybienie, jak n. p. pojawienie się na balu w codziennym tużurku. Dosyć, że jest, wada, której schlebiali i którą, pielęgnowali ci agitatorowie. Wada ta polega na tem, że przejęty nią obywatel miejski dzieli ludność, zamieszkującą miasto, na dwie klasy, t. j. na mieszczan i na nie-mieszczan. Mieszczanami są tylko ci, którzy posiadają kamienicę, warstat, handel, szynk, traktjernię, kawiarnię, i t. p. Nie-mieszczanami są adwokaci, notarjusze, urzędnicy, profesorowie, artyści, literaci i dziennikarze. Subtelne to rozróżnienie nie rozciąga się atoli na tych literatów i dziennikarzy, którzy trudnią się powyżej wzmiankowaną agitacją. Ci są prawie mieszczanami, kołtunami ad honores — ach, przepraszam, otóż wymknęło mi się to fatalne słowo; zgubiłem moje glasowane rękawiczki! Powinienbym cofnąć to wyrażenie, ale stało się — nie lubię cofać prawdy, choćby w dalszem jej zastowaniu i przeprowadzeniu wypadło narazić się jednemu lub drugiemu koledze literatowi i dziennikarzowi. Zresztą, czy to moja wina, że p. R. albo p. S. są rzeczywiście — kołtunami ad honores? Wszak sami tak pragną tego zaszczytu!
Kasyno mieszczańskie, założone przez „mieszczan“ i „niemieszczan“, jest ogniskiem, przy którem rozdwajane w ten sposób dwie klasy ludności mogą stykać się i łączyć z sobą, przy którem powinno się i można zapomnieć, że ten członek Towarzystwa w chwilach, niepoświęconych rozrywce, zawiaduje swoją pracownią obuwia, ten znowu swoim warstatem, wyrabiającym pozwy, repliki itp., a tamten, nie mając pracowni ani warstatu, pisuje artykuły lub uczy dzieci. W istocie, w kasynie mieszczańskiem zacierają się te wszystkie różnice. Przydałoby się może tylko jeszcze nadanie jakiegoś kierunku, cokolwiek wyższego nad cele jedzenia, picia i grania w karty lub w bilar, ażeby kasyno to stało się jedną z najzbawienniejszych instytucyj w naszem mieście.
Z biegiem czasu, przystąpiło do kasyna nierównie więcej „niemieszczan“ niż „mieszczan“. Niektórzy kołtunowie ad honores, spostrzegłszy to, zaczęli wmawiać w mieszczan, że kasyno przestaje już być mieszczańskiem, że „inteligencja“ ruguje ich zewsząd i t. d. Tym literackim, honorowym kołtunom wydaje się, że we Lwowie niepowinne istnieć żadne Towarzystwa, tylko takie, w którychby oni rej wodzili swoim rozumem, swoją wyższością umysłową i moralną. W kasynie wśród 6 — 700 członków, należących do najwykształceńszej klasy społeczeństwa, mało mieli pola do wywierania takiej przewagi, pragnęli tedy przynajmniej, ażeby z ich ramienia wyszła władza, zawiadująca gospodarstwem, władza nad bilarami, kartami, gazem, służbą itp. Podczas gdy podjęcie się takich funkcyj jest w gruncie tylko ciężarem, który biorą na siebie niektórzy członkowie z nieocenionej w oczach naszych grzeczności, tym panom wydało się, iż godność wydziałowego jest jednym z pierwszych zaszczytów obywatelskich, jakich zapragnąć może zwykły śmiertelnik.
Agitowali tedy, zwołali nawet przedwyborcze zgromadzenie w prywatnym domu, ułożyli listę kandydatów „mieszczańskich“ i wydrukowali kartki. To wywołało mimowolną kontr-agitację. Ni ztąd, ni zowąd, pojawiły się na ogólnem zgromadzeniu także i inne kartki drukowane, z listą innych kandydatów, „mieszczan“ i „niemieszczan“. Liczba oddających te kartki była dwa razy większą, niż strony przeciwnej, a gdyby się byli zebrali wszyscy członkowie, stosunek byłby jeszcze korzystniejszy dla kontr-agitacji, bo jak 6:1. Ale ponieważ kontr-agitacja ta nie była wynikiem konspiracji, dążącej do jakichś celów wytkniętych; ponieważ spostrzeżono, że agitatorowie byliby bardzo urażeni, gdyby niektórzy z ich kandydatów pozostali w mniejszości; ponieważ to mogło dać powód do rozdwojenia, którego każdy uniknąć pragnął: więc na owych drugich kartkach podopisywano nazwiska z listy, ułożonej przez agitatorów na przedwyborczem ich zgromadzeniu, i wybory wypadły ku powszechnemu zadowoleniu.
Taki jest prawdziwy przebieg rzeczy. Tymczasem Dziennik Lwowski, któremu przed innemi należy się wzmiankowany powyżej tytuł ad honores, ogłasza światu, że inteligencja chciała wyrugować „mieszczan“ z Wydziału, że agitację tę zrobili „młodzi doktorowie praw, którzy nie mając praktyki, zalegają kasyno“ itd. itd.
Nie urazi to nikogo, że Dziennik Lwowski znowu raz w swoim tak młodym wieku rozminął się z prawdą — wydarzy mu się to jeszcze nieraz, i może być zawsze pewnym pobłażania publiczności. Wszak publiczność składa się głównie z rodziców, którzy wiedzą, że dzieci mają czasem brzydkie nałogi, niepodobne do wyleczenia. A jednak, kochamy dzieci. Musimy kochać każdego, tak jak on jest, a nie tak, jak być powinien, bo trudno przerobić to, co jest dziełem natury. Natura dała Dziennikowi Lwowskiemu brzydką wadę rozmijania się z prawdą, c'est plus fort que lui, — kochajmy go wraz z jego wadami!
Co się tyczy młodych doktorów praw, niechaj p. Romanowicz, jako odpowiedzialny redaktor, i p. dr. H. Jasiński, jako właściciel drukarni Dziennika Lwowskiego rozważą, że nie każdy młody prawnik, który nie redaguje tego szacownego organu, musi być pozbawionym praktyki. Praktyka jurydyczna nie polega wyłącznie na pisaniu artykułów, żądających, by zniesiono jus primae... albo wykazujących, iż zniesienie więzienia za długi zawisłem jest od reformy procedury karnej. Jeżeli więc młodzi doktorowie praw, których można widzieć wieczorem szukających rozrywki W kasynie, nie robią etnograficznych poszukiwań w okolicy Paragwaj, nie budują kolei żelaznych na księżycu, i nie obliczają paralaksy słońca za pomocą Planimetrji Mocnika, przeznaczonej dla 3ciej klasy szkół gimnazjalnych; to jeszcze zawsze od 9 — 12 rano a od 3ciej do 6tej popołudniu pracują w swoich biurach daleko pożyteczniej, niż gdyby się oddawali wszystkim tym, bez wątpienia, nader uczonym i ciekawym manipulacjom.
Zawiązało się tu Towarzystwo w celu wspierania sceny narodowej, którego zadaniem jest wspierać wszelkiemi siłami rozwój sceny polskiej we Lwowie. Założenie szkoły dramatycznej, rozpisywanie konkursów na dzieła dramatyczne, zachęcanie i wspieranie młodych talentów artystycznych, oto są środki, które mogą prowadzić do tego celu. Żałować wypada, że statuta Towarzystwa nie wkładają na członków obowiązku uczęszczania na inne widowiska, jak tylko na polskie. Obawiano się, że zastrzeżenie tego rodzaju zbyt mało zwolenników zjedna Towarzystwu między publicznością. Dla pozyskania większej liczby członków, poświęcono tedy cel, do którego najbardziej właśnie dążyć należało, i źle uczyniono. Co Towarzystwu po członkach, którzy nie wstydzą się, że z ich bywania w teatrze niemieckim pisma wiedeńskie wysnuwają ciągle dowód, iż Lwów ma więcej niemieckiej niż polskiej publiczności?
Sprawa fundacji Skarbkowskiej „jest w Wiedniu“. Ile to spraw naszych jest w Wiedniu! Nie wiemy, w jakim humorze jest dziś p. Giskra, czy mu przypadkiem nagniotki nie dokuczają, albo czy niema migreny — nie wiemy tedy, jakie szanse mają dziś te nasze sprawy. Jedno tylko jest pewnem, oto, że pobyt sprawy fundacji Skarbkowskiej w Wiedniu jest dla Rady administracyjnej doskonałym, bardzo pożądanym pretekstem, by tymczasem zostawić wszystko in statu quo. Czy Rada administracyjna obawia się może także jakich „bezpośrednich wyborów“, że tak mocno unika wszelkich energiczniejszych kroków? Ryzyko nie byłoby przecież tak wielkie, gdyby zamknięto kosztowny teatr niemiecki. W najgorszym razie, musianoby go otworzyć napowrót, i nic więcej. Dlaczegóż nie próbować środka, który może pomódz fundacji, a zaszkodzić jej nie może?
∗ ∗
∗ |
Wśród wesołego oczekiwania zbliżających się świąt Wielkanocnych, znalazła się we Lwowie przecież garstka ludzi, którzy myśleli nie tylko o sobie. Garstka ta postanowiła przyrządzić święcone dla wychodźców polskich, zamieszkałych w St. Gallen w Szwajcarji. Rzeźnicy tutejsi, zawezwani do wzięcia udziału, uczynili to jak najchętniej, jak najserdeczniej, i z podziękowaniem za to, iż dano im sposobność sprawienia tułaczom tej przyjemności,. jaką dla nich będzie dowód bratniej pamięci ze strony ziomków. Wysłano tedy kilka cetnarów święconego do St. Gallen. Gdyby myśl podobną poruszono wcześniej i publicznie, możnaby było obdzielić wszystkie małe gminy nasze emigracyjne. Dziwi nas, że tego nie uczyniono.
Wkótce przybędzie do Krakowa, a dnia 10. kwietnia i do Lwowa gość znakomity i ukochany, dr. Karol Libelt, w towarzystwie dr. Małeckiego, na zaproszenie Towarzystwa naukowo-literackiego. Obaj będą mieli publiczne odczyty. We Lwowie i wzdłuż kolei krakowsko lwowskiej przygotowują znakomitemu patrjocie, żołnierzowi, uczonemu i mężowi stanu godne jego niepospolitych zasług przyjęcie.
Święto uroczyste wśród Wielkiego Tygodnia, poświęconego gorzkim żalom i ponurym rozpamiętywaniom, jest bezsprzecznie anomalią obrzędową. Prawowierny katolik z jednej strony ma się smucić, rozpamiętywając mękę swego Zbawiciela i złość rodzaju ludzkiego, który nawet Syna Bożego ukrzyżował, a z drugiej strony wypada mu weselić się, bo kościół obchodzi Zwiastowanie zesłania łaski odradzającej i zbawiającej na ten padół płaczu.
Jest to jednakowoż dualizm uczucia, do którego my Polacy jesteśmy bardzo przyzwyczajeni. Nie dlatego, że żyje nas 5 milionów w państwie dualistycznie urządzonem, i że między tą a tamtą stroną Litawy zachodzi mniej więcej ta sama różnica, co między Wielkim Piątkiem i Wielkanocą. Ale dla nas w ogóle niema wesela, do którego nie mięszałby się ciężki smutek i niema chwili tak czarnej, którejby bodaj słabym blaskiem nie rozweselała — nadzieja.
Gdybym chciał przytaczać wszystkie przykłady podobnego rozdwojenia naszych wrażeń, musiałbym zacząć od wielkich i ważnych wydarzeń dziejowych, o których lepiej Gazecie pomówić na innem miejscu — bo kronikarz jej ma niestety tę złą sławę, iż niezdolnym jest z należytą powagą i z odpowiedniem namaszczeniem mówić o rzeczach poważnych. Pocóż mi silić się na podniosłe słowa, skoro wszystko, cobym powiedział, w oczach uprzedzonej przeciw mnie publiczności będzie tylko żartem?
Doświadczyłem tego nieraz. Mówiłem o wielkich ludziach i o wielkich rzeczach — prawda, że tylko o galicyjskich — z największem uszanowaniem, podnosiłem te ich zalety, które z mojego stanowiska kronikarskiego wydały mi się najgodniejszemi uwagi, — a rezultat był ten, że nie dawno wyliczono w pismach publicznych cały szereg znakomitości i świętości krajowych z tym dodatkiem, iż je z nieważyłem, zelżyłem, zmięszałem z błotem....
Widocznie dobre moje chęci są i będą zawsze zapoznanemi. Nie będę tedy mówił o istniejących już wielkościach, o rzeczach, dla których każdy dobry Galicjanin ma tradycyjne i wrodzone uwielbienie, których wiek domaga się czci i szacunku. Zaniecham nawet polemiki z osobami, których organem jest dziennik, przejęty czcią dla wyjątkowej zacności niektórych rodzin.
Ale są rzeczy nowe, nieznane jeszcze, dopiero wchodzące w życie, o których wolno może pomówić kronikarzowi bez obrażenia drażliwości publicznej.
Oto mamy n. p. sądy przysięgłych.
Czytaliśmy w różnych, zakazanych dawniej książkach, że niema niczego, coby tak zabezpieczało wolność obywatelską, coby tak zapobiegało sanowali rządzących, jak niezawisłe sądownictwo. Czytaliśmy także, że najniezawiślejszemi sądami, są sądy przysięgłych. Witajmy tedy zaprowadzenie tych sądów, przynajmniej w sprawach prasowych, jako rękojmię swobód obywatelskich; cieszmy się, że nie będą nas już sądzić zawiśli sędziowie według brzmienia elastycznych paragrafów, ale niezawiśli obywatele według swego sumienia i rozumienia. O, cieszmy się!...
Ale jak mimo uroczyście dziś obchodzonego Zwiastowania Najświętszej Panny, nie możemy zapomnieć, iż znajdujemy się w samym środku Wielkiego Tygodnia, tak i do radości naszej z powodu tak wielkiego postępu w liberalizmie przedlitawskim, mięsza się mimoli jakieś przykre uczucie.
Będą nas sądzić niezawiśli obywatele według swego sumienia i najlepszego rozumienia.
Niestety! któż zdoła oprzeć sie myśli, że tych niezawisłych obywateli mamy bardzo, bardzo mało! Niezawisłość od łaski lub niełaski p. ministra, sprawiedliwości nie jest jeszcze zupełną, niezawisłością.
Sumienie bez żadnej wątpliwości jest najlepszym w świecie kodeksem, ale w kodeksie tym brakuje niejednemu z nas bardzo wiele kartek, a na marginesach są zawsze jakieś dopiski, i przypiski takie, że trudno o dwa egzemplarze, zupełnie z sobą zgodne.
Najfatalniej zaś ma się rzecz z owem „najlepszem rozumieniem“. Osobliwie już w sprawach prasowych, nawet najzupełniejsza niezawisłość i najskrupulatniejsze sumienie nie wiele pomogą bez jasnego rozumienia rzeczy. A jest to przedmiot, o który u nas bardzo trudno^ Niejednego z nas bito, i tęgo bito w szkołach — koledzy jego poświadczają tę okoliczność — ale cóż? Oto wyszedł „na ludzi“, ma kamienicę, ma i znaczenie między obywatelami, nie kradnie, nie rozbija, — słowem, człek niezawisły i zacny; tylko że z bicia w szkole nie zostało mu się nic, oprócz wspomnienia, jak to bolało. W procesach prasowych nieraz potrzeba orzec, jak ma być rozumianym ten lub ów wyraz, bo od tego tłumaczenia zawisła karygodność inkryminowanego pisma. Któż zaręczy, że obywatel bity, i tęgo bity w szkołach, spotkał się kiedy w życiu z wyrazem, o który chodzi? Jednemu n. p. wyraz „koryfeusz“ wyda się czemś pochwalnem, a drugi uważa go za krwawą obrazę. I nie potrzeba jeździć do Śniatyna, by się spotkać z taką interpretacją. Mieliśmy na bruku lwowskim bardzo przekonujące dowody, że bicie w szkołach nie jest dobrym sposobem zaszczepiania wiedzy.
Zeszłego roku w lecie wydał ktoś pisemko ulotne przeciw zgromadzeniom ludowym, i zwracając się do miłości własnej obywateli niezawisłych, osiadłych, i zacnych, wymienił kilku z nich, przedstawiając, że na zgromadzeniu ludowem każdy z Krakowskiego będzie miał tyle głosu co oni. Tymczasem, szanowni ci obywatele, którzy niezadługo będą może według „najlepszego swego rozumienia“ sądzić sprawy prasowe, nie najlepiej zrozumieli to wyjaśnienie. Ponieważ wyraz obelżywy wydrukowany był w tym samym wierszu, co ich nazwiska, wzięli to za obelgę, do nich zastosowaną. Z tego wynika, że możemy mieć taki skład sądów przysięgłych, wobec którego pp. pisarze będą musieli ostrożniej obchodzić się z piórkiem, niż wobec cenzury.
Przynajmniej ci niezawiśli, osiadli i zacni obywatele, o których powyżej wspomniałem, nie robią rzemiosła ze swojego daru rozumienia trudnych rzeczy. Ale mamy w tej naszej pięknej i tylu geniuszami obdarzonej ziemi uczonych i literatów, których „najlepszemu rozumieniu“ nie podobnaby powierzyć ani cudzych prac literackich, ani nawet ich własnych, — sami nie rozumieją tego co piszą. Niejeden wykłada n. p. o kosmografii, rysuje na tablicy zawiłe figury geometryczne, a byłby w kłopocie, gdyby mu przyszło orzec, czy nie jest przypadkiem czemś bardzo podobnem do konstytucjonalizmu austrjackiego, do autonomii krajowej, i do zdolności pedagodicznych samegoż szanownego prelegenta.
Tyle co do „najlepszego rozumienia“ kwestyj gramatycznych, matematycznych, i t. p. Ale na tem nie koniec. Są jeszcze kwestje historyczne, socjalne, jeograficzne i t. p., które więcej daleko nastręczają trudności. W socjalnych mianowicie, zamęt pojęć jest u nas niesłychany. Wyobrażenia o prawdziwej równości, o prawach człowieka, mamy po części te same, które mieliśmy w wieku 18tym — i to, jeżeli mówię: mamy, nie myślę bynajmniej o potomkach uprzywilejowanej niegdyś klasy, ale o nas samych, mieszczanach i demokratach.
Ojcowie naszego miasta uchwalili już przed dwoma tygodniami gotowość swoją do ustąpienia miejsca innym. Jednakowoż akt ten, zapowiadający nam przykre (osobliwie dla kronikarzy) rozstanie się z dzisiejszą Radą miejską, nie był ostatnim jej aktem. Korzysta ona z tych kilku chwil żywota, które jej zostają, ażeby dowieść, iż nie wydała jeszcze ostatniego tchnienia. Jest coś niezwykle gorączkowego w tych czynnościach, coś nakształt szamotania się chorego w malignie, który przypomina sobie, że będąc zdrowym, tych a tych powinności swoich nie wypełnił, i który trapi się mimowoli temi myślami. Czy słyszano kiedy, ażeby senat lwowski zajmował się takiemi rzeczami, jak kanały, rowy przy gościńcach, sprawy policji sanitarnej i t. d.? Czy słyszano kiedy, ażeby poważni ojcowie, najłykowatsi przeciwnicy wszystkich pism humorystycznych, śmieli się z magistratu, że nie wie nic o kanałach, o rowach, o czarnej ospie, o niedbałych lekarzach? Oto właśnie w czwartek zarzucono przewodniczącego interpelacjami w tych kwestjach, zażądano, by referenci byli obecnymi na posiedzeniach Rady i t. d. — słowem, nasz parlament municypalny w ostatnich tygodniach swego istnienia krząta się i rusza tak, jak gdyby chciał dowieść, że jest godnym, by mu nanowo poruczono rządy w mieście.
Malarzowi, panu Sidorowiczowi, odmówiono środków dalszego kształcenia się za granicą. Zapewniają, że niektórzy radni wychodzili przy tej sposobności z zasady, iż potrzebne i pożyteczne powinno iść przed miłem i pięknem. Argumentowali więc tak: U nas najniezbędniejsze kunszta stoją jeszcze na bardzo nizkim stopniu, musimy pierwej wykształcić majstrów, nim się weźmiemy do kształcenia mistrzów. U nas nikt nie umie ani postawić porządnej kamienicy, ani ukroić dobrego surduta, ani napisać dobrego artykułu demokratycznego, ani uszyć znośnego buta, powinnibyśmy tedy dawać stypendja najprzód naszym budowniczym krawcom, demokratom, szewcom i t. d., ażeby jechali kształcić się za granicę. — Nie bardzo to dla królewskiego stołecznego miasta zaszczytne, ale pod pewnym względem logiczne rozumowanie. P. Sidorowicz zaś musi się pocieszać tem, że już teraz umie lepiej malować, niż nasi radzić.
C. k. sądy jakoś nie miały jeszcze czasu przestudiować nowej ustawy o sądach przysięgłych, która powiada wyraźnie, że wszystkie sprawy prasowe, nierozstrzygnięte jeszcze w pierwszej instancji, podpadają pod nowe sądy. Krakowski sąd krajowy naznaczył termin zwykłej ostatecznej rozprawy w procesie prasowym na dzień 22. kwietnia, t. j. na 13 dni przed wejściem sądów przysięgłych w życie. W interesie dziennikarstwa i wszystkich ludzi, którzy mają sposobność narażać się na procesa prasowe, musimy wyrazić życzenie, ażeby obrońca obżałowanego redaktora krakowskiego zaprotestował przeciw pociąganiu swego klienta przed inny sąd, jak tylko, przed sąd przysięgłych. „We Lwowie naznaczono także termin rozprawy w procesie przeciw jednemu z korespondentów Gazety na kwiecień, ale uchwała sądowa w tej mierze zapadła jeszcze przed ogłoszeniem ustawy o sądach przysięgłych, i niewątpliwie rozprawa będzie odroczoną w skutek przedstawień obrońcy. I sąd karny wiedeński odroczył wszystkie już dawne termina aż do zaprowadzenia sądów przysięgłych.
Większą jeszcze plagą dla dzienników, niż procesa prasowe, jest opłata stemplowa. Uciążliwa sama przez się, staje się ona nieznośną w skutek samowolnego wykonywania, a raczej niewykonywania przepisów przez urzędy finansowe. Niektóre np. pisma, a mianowicie fachowe, wolne są od stępia, tymczasem temi dniami pan komisarz T. zmusił pewną księgarnię tutejszą do opłacenia stępia od czasopisma księgarskiego, wychodzącego w Lipsku. W skutek reklamacji poszkodowanego, pan komisarz po całogodzinnem wertowaniu różnych przepisów i wykazów, przekonał się o swojej pomyłce, i — odesłał „stronę“ na drogę prawa. To znaczy, że księgarz ma podać prośbę do krajowej dyrekcji skarbowej, i wykazać alegatami, iż go skrzywdzono na 6 ct.; następnie dyrekcja stemplowa poszle zapytanie do urzędu stemplowego, który po upływie bardzo długiego czasu odpowie, że wydarzyło się to przez pomyłkę. Dopiero wtedy zaczną chodzić nakazy i przekazy od jednego departamentu do drugiego, i kiedyś spadkobiercy poszkodowanej „strony“ dostaną zawiadomienie, iż w tej a w tej kasie odebrać sobie mogą wartość 6 centów tą monetą, jaka naówczas będzie w obiegu. Jak widać, mamy jeszcze zawsze urzędników, którzy wolą zastosować przepisy na niekorzyść stron, aniżeli przeczytać je dokładnie.
„Wczoraj przypadła rocznica śmierci Juljusza Słowackiego. W teatrze polskim, na uczczenie pamięci wielkiego poety narodowego, odegrano W piątek po raz drugi Niepoprawnych. Publiczność zgromadziła się licznie, biust Słowackiego i uwerturę p. Hösslego na temata narodowe przyjęto oklaskami, odezwało się nawet kilka oklasków, kiedy major moskiewski mówił: Wot polskie grafy! — ale w ogólności przyjęcie sztuki nie miało cech uznania i zapału. Przed sześcią laty, gdyby wolno było przedstawić Niepoprawnych, sala skarbkowska nie byłaby z pewnością wytrzymała natłoku widzów i burzy okrzyków i oklasków, któraby się była podniosła. Artyści, grający majora i pseudo-baszkira, byliby w oczach publiczności opromienieni jakąś aureolą świętości, młodzież nie byłaby marzyła o niczem, jak tylko o obydwóch córkach podolskiego grafa. Dzisiaj — uwaga powszechna zatrzymuje się głównie przy rażących niemożliwościach, przy nieprawdach, przy zaśmiałych aż do trywialności zwrotach dykcji, — czas gorączkowej wybujałości ducha przeminął, a z nim razem niestety czas gorącego patrjotyeznego uczucia w ogóle. Jak zwykle, z jednej ostateczności wpadliśmy w drugą. Zdaje się, jak gdybyśmy już nie mieli młodzieży — sami senzaci, sceptycy, zanadto poważni, ażeby mogli bez złośliwego uśmiechu słuchać nie zawsze harmonijnych jęków rozpaczy, wyrywających się z serca wieszczowi na wygnaniu, nieznającemu prawie ziemi ojczystej i ludzi, którzy w niej żyją — ale mimo tej doktorskiej powagi i sztywności, gotowi zawsze biegnąć na farsy niemieckie, gdzie nonsens, trywialność i brak harmonii wynika z szału rozpusty, nie z szału rozpaczy. W istocie, za wiele dziś mamy refleksji, doktorskiej powagi, i za mało polskiego serca — lepsze były niedawne szalone czasy. Wówczas, przynajmniej najgłośniejsze wyznanie patrjotycznych zasad nie było, jak dziś, wyłącznym przywilejem kilku głupców; kogo nużyły czcze deklamacje, mógł pójść próbować, czy nie zabiją go Moskale. Dziś, albo potrzeba krakać z demokratycznemi wronami, które wzięły patrjotyzm w arendę główną, i nie pozwalają go szynkować nikomu, albo utonąć w tłumie, który apatję i egoizm chowa pod doktorską togę umiarkowania i rozwagi, organiczne lenistwo pod pozory pracy organicznej....
Po tej ekspektoracji, niełatwą na oko będzie rzeczą, polecić czytelnikom najnowszą książkę Forstera, p. t.: „Powrót do porządku“. Forster jest wielkim nieprzyjacielem każdej rewolucji, każdego gwałtownego przewrotu, ale zapowiada zaraz na wstępie, że do rzędu działań rewolucyjnych nie zalicza walki o niepodległość narodową. Można tedy być najgorętszym patrjotą, a pisać się na wszystkie te święte prawdy, które Forster bardzo wymownie wypowiada w swojej książce. Jestto historja wypadków i stosunków francuzkich, które nastąpiły po rewolucji lutowej w roku 1848 aż do ogłoszenia Napoleona III. cesarzem. Dzieło to, wydane poprzednio w języku francuzkim i niemieckim, znalazło uznanie u Guizota i — u starego Metternicha, ale to nie zmniejsza jego wartości historycznej i filozoficznej. Natomiast, co do wartości literackiej, wolelibyśmy może język cokolwiek mniej przypominający obce zwroty mowy. „Powrót do porządku“ stanowi 20ty tom „Biblioteki nauk moralnych i politycznych,“ którą Forster wydaje w Berlinie.
Wracając raz jeszcze do Niepoprawnych, musimy zapisać, że chaos rymów, sprzeczność charakterów z prawdą i z prawidłami psychologii, i tym podobne rzeczy, nie dozwalały nawet rozstrzygnąć, czemu w przedstawieniu winien artysta, a czemu autor. W niektórych utworach Słowackiego można przeskoczyć albo przekręcić parę wierszy, a sens będzie jednakowo nieodgadnieny, sposób wyrażania się jednakowo dziwaczny i nieprawdziwy. Wydarzyło się to podobno parę razy, i zapewne wielbiciele niezrozumiałości byli przy takich ustępach jeszcze więcej zbudowanymi, niż przy innych, całkiem dokładnie wygłoszonych. Powszedniemu zmysłowi estetycznemu zrobiono tę koncesję, że Idalia, zamiast „w pysk“, duchowi Fantazego „dała w twarz, i poszła“.
W r. 1862 gorszył się śp. Dzierzkowski, a za nim gorszyła się Kuźnia, że bardzo dystyngowani niektórzy panicze lwowscy nie wiedzieli, co zacz był ów Lelewel, za którego odprawiano egzekwie. Jeden z tych wybrańców fortuny utrzymywał nawet, że to nie był Le Level, ale Du Level, który miał sławny handel win gdzieś przy ulicy św. Honorjusza w Paryżu. Dziś po siedmiu latach, wydarza się to samo z Libeltem, którego przybycia oczekujemy. Onegdaj sprzeczało się trzech bardzo porządnie ubranych jegomościów na ulicy, czy to przyjedzie Viebich, czy Liebich, czy fabrykuje likiery, czy pisze książki. Przepraszając zatem światłych czytelników, podajemy tu małą notatkę z prośbą, by ją raczyli rozpowszechnić między tymi i tym podobnymi panami.
Libelt jest jednym z pierwszych pisarzy i uczonych polskich, jest weteranem z r. 1831 i dotychczas jako poseł z w. księztwa Poznańskiego jest obrońcą interesów narodu naszego w sejmie pruskim. Urodził się w r. 1807 w Poznaniu. Najznakomitsze dzieła jego są: Filozofia i krytyka, w 5. tomach, wyszła od r. 1845 do 1850. Estetyka, czyli umnictwo piękne, 1854, 2 tomy. Humor i prawda, tom 1. System umnictwa czyli filozofii umysłowej, 1857, tom 1. Pism pomniejszych, naukowych i politycznych, 6 tomów. Wykład matematyki dla szkół gimnazjalnych. W ostatnich czasach wydeł broszurę o zaćmieniu słońca w r. 1868, i drugą pod tytułem: „Koalicja kapitału i pracy“.
Tych kilka wierszy każdy może się nauczyć na pamięć, choćby u Janowskiego podczas fryzowania włosów, przyczem niechaj każdy z P. T. fryzujących się paniczów przyjmie to zapewnienie, że Libelt daleko dłużej będzie znanym w świecie, niż panna Gallmeyer, a nawet, niż Chińczyk Arr Hee, który pokazuje łamane sztuki w teatrze niemieckim.
Przyjęcie, które gotuje się tu dla znakomitego naszego ziomka, będzie odpowiednie wielkim jego zasługom. Wszystkie klasy społeczeńswa wezmą w niem udział. W kasynie mieszańskiem odbyć się ma temi dniami ogólne zgromadzenie, w celu nadania Libeltowi tytułu honorowego członka. Niestety, szwagier jego, dr. Matecki, zapadł na zdrowiu, i nie może z nim przybyć do Lwowa. Zamiast niego będzie miał odczyt (czwarty) Libelt.
Znajdzie się zapewne jakiś uczony, historyczny wywód, co do początków dziwnego zwyczaju zwodzenia się w dzień 1. kwietnia. U nas na wsi utrzymuje się mniemanie, że za czasów króla Lecha czy Popiela, kiedy naród bardzo narzekał na uciążliwe podatki, minister finansów obiecał zniżyć je z 1ym kwietnia. Następnie, 31. marca wieczór, król kazał otworzyć wszystkie swoje piwnice i powytaczać beczki z miodem. Naród aż do białego dnia używał z rozkoszą słodkiego napoju, a potem spał cały dzień niemniej słodko, tak, że pierwszy kwietnia przeminął i nikomu nie przyszło na myśl upomnieć się o dotrzymanie obietnicy. I odtąd weszło w zwyczaj „durzyć się“ zawsze 1. kwietnia.
Ponieważ atoli naród polski wszystkie złe i dobre zwyczaje i nawyczki swoje posuwa chętnie aż do najskrajniejszej ostateczności, więc rozlubowawszy się raz w rozkosznem odurzeniu, nie poprzestał na jednym dniu w roku, ale z czasem począł „durzyć się“ bez przerwy, choć mu już nie dawano miodu.
Jestto naród złożony z samych optymistów, a jeżeli są w łonie jego i pesymiści, to ci tylko udają niedowiarków, w istocie zaś durzą się tak dobrze, jak inni. Od Nowego roku do Sylwestra, dajemy się oszukiwać 365 razy w zwykłe lata, a o jeden raz więcej, kiedy luty ma dni dwadzieścia i dziewięć. Godziłoby się tedy może zaprowadzić zwyczaj nie-uwodzenia się, raz przynajmniej na rok, np. właśnie 1. kwietnia. Zróbmy początek, podajmy narodowi dzisiaj kilka doniesień całkiem autentycznych, i opartych na niesangwinicznem zapatrywania się na świat i na ludzi.
Nowin takich posiadamy zawsze z pół kopy w naszej tece kranikarskiej, i miło nam skorzystać z tej sposobności podania ich do wiadomości publicznej.
Najprzód, piszą nam z Krakowa, że usiłowania w celu utworzenia „narodowego stronnictwa polskiego“, któremi zajmuje się redakcja Kraju, biorą obrót bardzo pomyślny. Udało się bowiem odkryć na Kazimierzu indywiduum, które obiecało nawet przystać na zawsze do Polaków, byle mu dano jaką małą koncesyjkę, albo akcję gründerską. Indywiduum to żeni się wkrótce i wraz ze swojem potomstwem stanowić będzie całą narodowo-stronniczą, polską rodzinę. Słychać także, że w lasach Niepołomickich widziano temi dniami jakiegoś Polaka. Kraj wysłał kilkunastu korespondentów swoich do Niepołomic w celu zrobienia obławy na ten rzadki egzemplarz. Oprócz tych dwóch żywych Polaków, redakcja Kraju posiada jeszcze kilku wypychanych, i temsamem „narodowe stronnictwo polskie“ można uważać jako sformowane. Co też to będzie za zdziwienie między morzem Czarnem a Bałtyckiem, między Karpatami a Dźwiną, gdy usłyszą o istnieniu tylu naraz Polaków!
Według telegramu z Paryża, któryśmy otrzymali wczoraj wieczór, cesarz Napoleon ma być mocno poruszonym rezultatem wyborów do Wydziału kasyna mieszczańskiego we Lwowie. W samą niedzielę wielkanocną odbyła się w Tuilerjach Rada ministrów, na której zastanawiano się obszernie nad tą ważną kwestją. Mazurki i baby cesarzowej Eugenii pozostały tego dnia nietknięte, bo cesarz zajęty był czytaniem nadesłanego mu ze Lwowa memorjału o uciemiężeniu mieszczan przez inteligencję, i o niesłychanych agitacjach, których widownią było kasyno mieszczańskie. W tutejszych kołach opozycyjnych słychać, że dla załatwienia tej sprawy zwołaną będzie konferencja europejska. Rzecz cała ułoży się tedy w drodze pokojowej, ale nie bez wielkiego rozlewu atramentu. Pewien mąż stanu, znany z pięknej mowy francuzkiej, którą miał przeszłego roku w Rapperswyl, powołany już został w tym celu do Paryża.
Z nowin brukowych najważniejszą jest ta, że arystokracja nasza zaczyna powoli wciągać do towarzystwa swego ludzi nauki, artystów, literatów i t. d. Jest to postęp nielada. Niedawno, w pewnym jaśnie oświeconym domu, odbył się wieczorek, na który pozwolono przyjść dwom „i t. d.“ (t. j. nie ludziom nauki, nie literatom i nie artystom). Rozmowa toczyła się około różnych przedmiotów, między innemi zaś wspomniał ktoś o najnowszej kompozycji pewnego wielkiego maestro miejscowego, który zrobił muzykę do znanej pieśni Chochlika, naśladowanej z „Dwóch rycerzy“ Heinego. Książę wyraził życzenie, by mógł słyszeć ten utwór, poczem jeden „i t. d.“ przystojny demokrata, odśpiewał z werwą i uczuciem ów poemat, opiewający jego i kolegów jego żale, bole i nadzieje. Gdy doszedł do zwrotki:
— Rzecze, wzrok zaćmiwszy chmurą,
„Nam, narodu luminarzom,
wyraz jego głosu był rozdzierającym serce, i obydwaj „i t. d.“ spojrzeli z boleścią na swoje nogi. Książę, rozrzewniony do łez, wyjął z kieszeni piątkę i ofiarował ją śpiewającemu „i t. d“, ale ten oczywiście nie przyjął daru, tłumacząc księciu, że poeta tylko moralne buty miał tu na myśli. Ta bezinteresowność sprawiła w sferach arystokratycznych niemałe wrażenie!
W świecie giełdowym i konsorcyjnym wywołałoby to może nielada senzację, gdybym doniósł, że dziś w Wiedniu akcje kredytowe poszły na 350 — ale ze względu na datę nikt temu uwierzyć nie zechce. Ograniczę się tedy na krótkiej wzmiance, że konsorcjum księcia Ponińskiego, zważywszy, jak wiele krajowi zależy na szybkim wybudowaniu kolei przemysko-husiatyńskiej, i jak nieobywatelskiem jest ciągłe wysuwanie niemożliwych projektów, przewlekających tylko całą sprawę, postanowiło odstąpić od konkurencji. zwłaszcza, że ks. Ponióski i spółka przekonali się, iż naprawdę lepiej prowadzić kolej przez Kałusz, Stanisławów, Tyśmienicę i Tłumacz, niż nizinami Dniestru, gdzie niema żadnej kopalni, żadnej fabryki, żadnego handlowego miasta. No — ale to już prawdziwe Prima Aprilis, temu już nikt nie uwierzy, nawet ten, coby uwierzył w istnienie Polaków około Niepołomic i w europejską doniosłość sprawy kasynowej. Odwołuję sam to doniesienie.
Przed wybuchem krwawego dramatu w r. 1863 toczyła się we wszystkich ziemiach polskich podziemna walka między tymi, co jak królowie z Bożej łaski, na mocy zasług swoich przodków czuli się powołanymi do przodowania narodowi, a gorącymi motorami ruchu, poprzedzającego powstanie. Niepowodzenia, jakich naród doznał podczas szesnatomiesięcznego rozpaczliwego boju z wrogiem, w jednej tylko części spadają na nieprzychylne nam okoliczności, na brak sił, wynikający z rozprzężenia naszych stosunków społecznych i t. d. Drugą połowę winy, jak w r. 1863 dźwigają ci niepowołani i nieproszeni opiekunowie, którzy zrazu nieprzychylni ruchowi, paraliżowali i krzyżowali przygotowujące go czynności organizacyjne, a następnie, widząc iż powstrzymać się nie da, ujęli kierunek jego przeważnie w swoje ręce, gdy już pierwotni przewodnicy poginęli byli na placu boju i na rusztowaniu — i prowadzili go tak, że wszelkie wysilenia, wszelkie ofiary przez naród ponoszone, musiały spełznąć na niczem. Któż z nas nie pamięta tych zawziętych sporów o najwyższą władzę, tych intryg w celu uzyskania tajemnej dyktatury, prowadzonych w bezpiecznem zaciszu prowincji, oddalonej od widowni krwawych wypadków, podczas gdy o dwanaście mil, za kordonem, grzmiały wystrzały, brzęczały kosy i lała się najszlachetniejsza krew polska? Kto nie pamięta tych oddziałów, wiecznie rozlokowanych po dworach, wiecznie organizowanych, wiecznie oczekiwanych z niecierpliwością tam, gdzie pojawienie się ich było potrzebne — a kończących po ośmiu i dziesięciu miesiącach wojenny swój zawód w kozach powiatowych i sądowych? Kto nie pamięta, pod czyjemi auspicjami rozpoczął się i prowadził ten kunktatorski sposób wojowania?
Można mieć najrozmaitsze zdanie o powstaniu w r. 1863, można je uważać za przedwczesne lub niezbędne, za zgubne lub pożyteczne — na to jedno każdy musi się zgodzić, że kierownicy „z Bożej łaski“, którzy po wybuchu powstania wdarli się do władzy, oprócz wygórowanej ambicji, nie pogardzającej żadnym środkiem, nie mieli innych zdolności, i nie objawili niczem innem miłości dla kraju, jak tylko tem dobijaniem się władzy. Mówią o ofiarach — bo czasem, przez nieostrożność, wpadali w łapkę policji i sądów — ale czemże jest kilkomiesięczna ofiara z wolności osobistej i wygodny potem, przez czas jakiś pobyt za granicą, wobec ofiar wszystkiej krwi i całego mienia, do jakich przyzwyczajoną jest, jakich, wymaga sprawa polska? Nie, panowie ci nie ponieśli żadnej ofiary, i nie doznali innej goryczy, oprócz zawodu, który spotkał ich samolubną ambicję.
Dziś ruch narodowy przybrał już odmienny zupełnie kierunek, w innych odbywa się warunkach. Niepotrzeba już działań tajemnych, niepotrzeba dyktatorów — ale potrzeba zdolnych, wylanych dla sprawy publicznej obywateli, którzyby obdarzeni zaufaniem ogółu, przodowali mu jawnie w powolnej, mozolnej powszedniej pracy. Otóż i przodownictwo tego rodzaju stało się przedmiotem takiej samej ambicji, jak niegdyś dygnitarstwa narodowe w r. 1863. Ten sam egoizm, ten sam brak zdolności, połączony z niepohamowaną żądzą kierowania i rozkazywania, dobija się dziś wpływowego stanowiska w narodzie, dobija się takiej absolutnej władzy w jego łonie, jaką rabini mają między żydami. Oto są owe ukryte plany i zamiary,[43] które osłaniają się pozorami gorącego patrjotyzmu na zewnątrz, liberalizmu wielkiego na wewnątrz, wielkiej miłości narodu, dążącej do „wytworzenia narodowego polskiego stronnictwa“ — owe ukryte zamiary, o których wzmianka, uczyniona w Gazecie, tak zaniepokoła pana Symfroniusza Mykitę, lwowskiego fejletonistę Kraju, że wietrzy w niej maleńką, koleżeńską denuncjację. Niech się pan Symfroniusz Mykita nie lęka! Żadna policja i żaden sąd karny we wszystkich trzech dzielnicach Polski nie weźmie za złe takich ukrytych zamiarów. Ilekroć jaki ambitny panek wznawia w łonie polskiego narodu tradycje anarchiczne, usiłując niby skupiać cały naród naokoło swego znaku herbowego, aby Radziwiłł nie był gorszy od Potockiego, albo aby Radziwiłł i Potocki razem nie byli gorsi od jakiego chudego pachołka, co to nie wyrósł ani z soli, ani z roli — radość wielka panuje we wszystkich ministerstwach i dyrekcjach policji. Cóż to może obchodzić c. k. sądy, że ten albo ów chce „wytworzyć stronnictwo narodowe polskie1 w tym celu, by to stronnictwo głosowało potem za nim w sejmie, by go wybrało prezesem koła polskiego w Wiedniu, by go zrobiło widomą głową galicyjskiego odłamu tego narodowego polskiego stronnictwa? C. k. prokuratorje śmieją się poza plikami swoich aktów, bo wiadomo im, że niema łatwiejszej sposobności prowadzenia Polaków zanoś, jak wtenczas, gdy głowa ich dźwiga mitrę albo hrabską koronę. Reprezentanci, którzy nie mają za sobą nic, prócz osobistych swoich zasług, muszą oglądać się na opinię współobywateli, bo utraciwszy raz ich zaufanie, tracą wszystko. Reprezentanci z Bożej i pradziadów łaski nie mają tego zwyczaju, gdy już raz są u steru. Czynią oni dosyć dla motłochu, jeżeli raczą mu przewodniczyć — głos jego jest im potrzebny, nim się dostaną do steru; ale raz będąc u steru, pocóżby mieli zważać na jego zdanie? Z takimi, łatwiej paktować gabinetom — potrzeba tylko uczynić zadość ich własnym interesom, a nie interesom ogółu. Pan Symfroniusz Mykita może być tedy całkiem spokojnym — woźni sądowi nie wywloką go z łóżka w skutek denuncjacji Gazety Narodowej, za to, że fory tuje panów przeciw nie panom. W takie rodzinne nasze zatargi władze nie lubią się mięszać — bo uspokoiłbym je tem od razu.
Kto jest p. Symfroniusz Mykita? zapyta może niejeden z czytelników, zdziwiony powyższern wstępnym artykułem moim kronikarskim. Symfroniusz Mykita jest to pseudonim owego anonima, co to napisał Pseudonima, i pogniewał się potem z dyrekcją teatru polskiego we Lwowie za to, że przedstawiła jego utwór. Pogniewał się z nią tak mocno, iż on, qui quondam qracili modulatus arena.... carmina pochwalne nucił na cześć tejże dyrekcji w różnych dziennikach literackich i politycznych, teraz krzyżową sztuką rąbie dyrektora, reżyszera, artystów, i w zapale swoim zarzuca Gazecie, iż dopiero niedawno po raz pierwszy i szczególny wydała sąd niekorzystny o scenie tutejszej. Zresztą niewiadomo mi nic o p. Symfroniuszu Mykicie; nie potrafiłbym nawet powiedzieć, czy jest czerwonym mężem stanu, czy konserwatywnym demagogiem, czy magistrem farmacji, mniej biegłym w matematyce, czy astronomem, niedość wprawnym w kręceniu pigułek. Jako pseudonim, i jako anonim, jako pedagog, i jako demagog, jako literat, i jako kołtun ad honores, znakomite to indywiduum jest jedną z licznych naszych zagadek współczesnych.
Libelt przybywa do Lwowa dziś wieczór. Wczoraj przyjmowano go w Krakowie. Podniesiono słusznie, że oprócz uczonego, pisarza i weterana armii polskiej, witamy w nim prezesa polskiego koła poselskiego w sejmie berl., i zgotowane dla niego serdeczne przyjęcie oprócz uznania własnych jego wysokich zasług, jest wyrazem łączności naszej narodowej z Wielkopolską. Tembardziej wszystkie klasy ludności pospieszą powitać znakomitego ziomka.
Tydzień ubiegły poświęcony był głównie przyjęciu Libelta; nawet ogólne zajęcie, jakie budzi przebieg politycznych naszych spraw w Wiedniu, ustąpiło przez ten czas na drugi plan wobec szczerej serdeczności, z jaką witano znakomitego gościa z Wielkopolskiej ziemi. Wszystkie stany i klasy, wszystkie korporacje i stowarzyszenia współ u biegały się przy tej sposobności. Nie było tej ekskluzywności, która tak niemile uderzała niedawno w przyjęciu Kraszewskiego; nikt nie wykluczał drugiego od udziału w przyjęciu, a jeżeli zważymy, że oprócz swoich zasług literackich, Libelt jest jeszcze mężem politycznym i mężem czynnego udziału w sprawach narodowych, to pojmiemy, iż tym razem przyjęcie musiało przybrać niemal charakter demonstracji ludowej.
Wśród wzniosłych i rozrzewniających wrażeń, jakich doznaliśmy, nie obeszło się i bez materjału do spostrzeżeń weselszej natury, ale tym razem, ze względu na uroczystość chwili, wstrzymamy się od wyzyskiwania tej tak ponętnej strony. Nie mamy tu oczywiście na myśli żadnego z tych mówców, którzy mówili, ani z tych, którzy z rozrzewnienia lub innej jakiej przyczyny, zapomnieli języka w gębie wtenczas, kiedy był najpotrzebniejszy. Broń Boże! Wiemy to dobrze, że najtrudniej o gładkie słowa wtenczas, kiedy serce jest pełne. Prawda, że Libelt w ciągu długiej swojej politycznej karjery nie słyszał może nigdy tyle naraz poronionych płodów kunsztu krasomówczego, co u nas wciągu dni czterech, ale też nie miał może sposobności — oprócz w r. 1848 — wiedzieć w mieście polskiem tyle gorących i swobodnych objawów patrjotycznógo ducha.
Są jednak podrzędne szczegóły przy każdej takiej uroczystości, na które należałoby na przyszłość zwracać więcej uwagi. I tak na przykład komitet, urządzający obiad, powinien sobie zawsze przybierać do pomocy jakiego gastronoma, albowiem nietylko duchem, słowem Bożem i zimną polędwicą żyje człowiek, ale także ugotowanemi na mięko kartoflami, dobrze utuczonemi indykami i t. p. — Oprócz tego ludzie od czasu nieboszczyka Diogenesa nawykli do różnych jeszcze innych rzeczy, a mianowicie do używania serwet i do odmieniania nożów i widelców przy każdej potrawie. Nauka, literatura, sztuki piękne nawet mogą kwitnąć i bez tych zbytków — ale trochę komfortu nie zawadzi im nigdy.
Odwidziny Libelta w naszem mieście połączone były z zapowiedzią niemniej miłych odwidzin znaczniejszej liczby Wielkopolan. Ma to nastąpić w sierpniu. Ponieważ 10. sierpnia przypada 3001etnia rocznica unii lubelskiej, i ponieważ my tę pamiątkę wieczystego połączenia i zbratania Polski, Litwy i Rusi obchodzić będziemy uroczyście na tej naszej ruskiej, a przecież polskiej ziemi, więc zrobiono uwagę, że przyjazd Wielkopolan podwójnie nam wówczas będzie miłym i pożądanym. Lublin, właściwe miejsce obchodu, pod rządami generał-majora Bućkowskiego zaledwie będzie śmiał przypomnieć sobie o tem, co przed 300 laty w jego murach się działo: Litwa cała, przygnieciona morderczą dłonią Moskwy, po cichu tylko będzie mogła westchnąć do Boga, by wróciły dla niej złote, Zygmuntowskie czasy — na Rusi za kordonem nie wolno nawet wymawiać wyrazu: Polska; najodpowiedniejszem tedy miejscem obchodu będzie tym razem Lwów, lub inne jakie miasto wschodniej Galicji, jeżeliby przypadkiem w sierpniu odbywały się posiedzenia sejmowe i obchód publiczny był W sprzeczności z ustawami. Przybycie rodaków od Gniezna, Kruszwicy i od morza Bałtyckiego, od Tatrów i Wisły, doda świetności obchodowi. Tylko Litwy nie będzie — ale duch Mickiewicza i Kościuszki unosić się będzie nad nami, więc i trzeciej siostry nie braknie przy uroczystem wznowieniu starego, bratniego sojuszu. Mamy nadzieję,, że inne pisma polskie powtórzą myśl, w powyższych słowach wyrażoną, i że znajdzie ona odgłos wszędzie, gdziekolwiek swobodniej dolecieć może polskie słowo.
Pisma polskie! Powtarzają one niejedno za nami, — wczoraj nawet jakiś z-Krajny artysta-dziennikarz podjął się ilustrować jeden z artykułów Ga, zety. Artysta ten, którego mamy przyjemność znać osobiście, miał za młodu to nieszczęście, że nauczyciel jego, trzymający się jakiejś nowej metody uczenia, uczył go pisać w przód nim czytać. Później, młodzieniec porzucił szkoły, a przy umiejętności władania piórem obok nieznajomości zasad sylabizowania został humorystą i postrachem wszystkich tych ludzi, którzy boją się, by ich „nie drukowano“. Niedawno, w kawiarni, czy w restauracji, piórowładny młodzieniec słyszał, jak ktoś czytał głośno w Gazecie Narodowej, że zarzuty Kraju przeciw delegacji polskiej z powodu odrzucenia odrębnego stanowiska dla Galicji są niesłuszne, albowiem Ziemiałkowski przyznał w swojem oświadczeniu, że koło polskie nigdy nad przyjęciem lub odrzuceniem takiego stanowiska nie obradowało, bo nikt nic podobnego nie proponował. Proponowano tylko to, cośmy już mieli, i chciano, ażeby natomiast delegacja zawotowała bardziej jeszcze centralistyczną ustawę dla reszty krajów przedlitawskich. Młodzieniec, który ze względu na swoją „magnam, artis syllabizandi ignorantiam“ nigdy oświadczenia Ziemiałkowskiego w Debacie nie czytał, i tylko znowu gdzieś w kawiarni część jej słyszał, a mianowicie kawałek ze środka i ustęp końcowy: „Racz panie redaktorze przyjąć i t. d.“ zestawił obydwa zasłyszane fragmenta i odkrył, że nie zawierają one obydwa tej samej myśli. Tym sposobem Kraj wzbogacony został wczoraj artykulikiem, inaugurującym erę „tromtadratyzmu konserwatywnego“. Dotychczas, mieliśmy tylko tromtadratyzm czerwony, federalistyczny — obecnie mamy już konserwatywny, grudniowo-konstytucyjny, legalno-nożny. Chochlikowi przybędzie materjał nieoceniony, prawdziwa kopalnia humoru, któraby była została nieznaną, gdyby kto z litości chrześciańskiej przeczytał był piórowładnemu artyście-dziennikarzowi z oświadczenia Ziemiałkowskiego te słowa:
„to jednak przyznają mi wszyscy członkowie ówczesnego komitetu, że przyznanie Galicji stanowiska podobnego temu, jakie zajmuje Kroacja, w ówczesnym podkomitecie ani było proponowane, a tem mniej uchwalone, w skutek czego klub nasz nie był nawet w położeniu obradowania i powzięcia uchwały w tym przedmiocie.“
Ale dobra gwiazda Chochlika nie pozwoliła, by zarodek nowej ery tromtadratyzmu stłumiony był zaraz w swoim początku. Piórowładny młodzieniec wysłał do Kraju swoje dowcipne zestawienie. Kraj zrobił z tego artykuł polemiczny, i wielka radość panuje w narodowo-stronniczem dziennikarstwie z powodu, iż udało mu się złapać Gazetę na takiej sprzeczności. Chochlikowi nie braknie więc treści do przyszłorocznego kalendarza.
Na prima Aprilis, opieszały ten Chochliczysko napisał i wyrysował wiele bardzo budujących i zabawnych rzeczy — ale dotychczas ich jeszcze nie wydrukował. Tłoczą się dopiero powoli w drukarni Pillera, i wyjdą na świat z końcem tego miesiąca. Między innemi jest tam rysunek, który przedstawia prezesa koła poselskiego na szybkochodzie, i którego satyryczna strona polega na kontraście między szybkochodem a powolnem traktowaniem sprawy rezolucyjnej przez delegację. Może Ziemiałkowski odpowie Chochlikowi: „Księże prałacie, czemu tak nie robicie, jak nauczacie?“ Jeżeli u lekkiego Chochlika prima Aprilis przypada dopiero z końcem kwietnia, to czegóż może żądać od poważnych naszych delegatów?
Do kroniki pobytu Libelta w Galicji, należy zapisać ten fakt, że w przejeździe przez pewne miasto w zachodniąj Galicji miał on być przyjmowanym przez bardzo znaczną liczbę „lionoracjorów“ miejscowych. Panowie ci zgromadzili się na dworcu, ale gdy nadszedł pociąg, a z nim stanowcza chwila wystąpienia i przemówienia, wydarzyło im się to, co i u nas we Lwowie miało spotkać prezesa którejś korporacji, nie wiem już której. Oto — z rozrzewnienia, czy z innej przyczyny, wszyscy co do jednego oniemieli i osłupieli tak, że pociąg odszedł, nim się otworzyły śluzy ich wymowy. Ale potem, otworzyły się one już na dobre, i dotychczas jeszcze mówią wszyscy — o tem, że wtenczas nic nie mówili. Jestto powtórzenie historji o trąbce pocztarskiej Miinchhausena, która nie chciała grać na mrozie, aż potem w pokoju odtajały w niej wszystkie tony i poczęły napełniać sobą powietrze.
Nie wiem, co tam zamarzło w naszej delegacji, że także jakoś nie może się zebrać na to, by wyrecytować Niemcom stanowczo nerba neritatis. Zapewne dopiero w sejmie lwowskim, gdy ich będzie więcej razem, panowie posłowie pokażą ministrom po czemu łokieć. Bądźcobądź, we Lwowie nietylko, publiczność na serjo zajmująca się polityką, ale nawet i ta, która należy do referatu kronikarskiego, mocno jest niezadowoloną z obrotu rzeczy w „Wiedniu i nie tai się z gniewem na pp. delegatów. Onegdaj szedł ulicą jakiś jegomość, któremu natura wypłatała tego figla, że go zrobiła podobnym do pewnego posła galicyjskiego w Radzie państwa, znanego powszechnie ztąd, iż przemawia usilnie za nieopuszczeniem rajchsratu. Ledwie go spostrzeżono, zebrał się koło niego tłum ludzi różnego rodzaju, i poczęto go wypytywać natarczywie, ile zarobił na tych a na tych akcjach bankowych, czy uzyskał już koncesję na kolej żelazną z Ożydowa do granicy Królestwa, czy to prawda, że minister lir. Potocki został teraz mianowany szlachcicem przedlitawskim, z przydomkiem „von Stromau“, a p, Bocheński baronem „von Brodleibhausen“ i t. d.? Zanosiło się już nawet na bardzo hałaśliwą owację, ale delegat in effigie zdołał ujść przed głośną wdzięcznością współobywateli do jakiejś kamienicy poblizkiej.
Jedna jest tylko frakcja ludności lwowskiej, która nie życzy sobie wyjścia delegacji z Rady państwa. Są to nasi spekulanci giełdowi. Obawiają się oni wstrząśnienia w Przedlitawii, bo to sprowodziłoby spadek kursów, a wszyscy spekulują na hausse. Kilka dni temu, jakaś pani, której mąż stracił na papierach, narzekała niezmiernie na „tych Polaków“ i wyraziła życzenie, aby ich diabli wzięli, wraz z ich rezolucją. Spadły były bowiem papiery, i mówiono, że stało się to w skutek przesilenia ministerjalnego, wywołanego sprawą galicyjską. W ostatnich czasach, przypadek sprzyjał kulisie tutejszej, wielu osiągnęło znaczne zyski, ztąd wzmogła się namiętność do grania, która wywiera wpływ nadzwyczaj demoralizujący. Niejeden, który dawniej gotów był służyć do ostatniej kropli krwi sprawie publicznej, teraz nie chce ani słyszeć o zerwaniu z panującym systemem, bo system ten wydaje mu się sprzyjającym dla ciągłej haussy. Jest nieuniknionem, że ci, co zyskali na dyferencjach, w razie spadku, trwającego dni kilka, będą do szczętu zrujnowani, ale niema nadziei, by ruina jednych, odstręczała drugich. „Widzieliśmy już najsmutniejsze przykłady, a jednak liczba szulerów giełdowych rośnie z dniem każdym.
Oprócz niepoprawnych graczów na dyferencje, jest jeszcze jedna kategoria ludzi, którzy tracą pieniądze Bóg wie dla czego przy każdej większej fluktuacji kursów. Nie potwierdza się przysłowie, że z pieniądzmi przybywa i rozum. Ktoś posiada np. mały lub większy kapitalik, i chce go ulokować w papierach. Jeżeli ten ktoś jest prawdziwym galicyjskim geniuszem finansowym, to zpewnością kupi papier, idący właśnie w górę, i kupi go bardzo drogo. Później, ponieważ na giełdzie z kolei podnoszą się i spadają, finansista nasz z pewnością przestraszy się pierwszego większego spaiku i sprzeda swoje papiery ze stratą, by je kiedyś znowu odkupić przy podwyższonych cenach. Niktby nie uwierzył, jak wielu mamy fryców finansowych tego rodzaju, tracących od czasu do czasu ze strachu pewną część swego kapitału.
Ale strata na papierach, które się rzeczywiście posiada, nigdy nie może być tak wielką i tak dotkliwą, jak strata na dyferencjach, tj. na pozornem kupnie i sprzedaży, ho mamy graczów, którzy ryzykują cale swoje mienie, a nawet zadłużają się i fantują, w nadziei osiągnięcia bajecznych jakichś zysków. Ludzie tak biedni, że nie są w stanie sami rozpocząć najmniejszego interesu, tworzą spółki i ostatni grosz oddają w ofierze — pośrednikom handlu papierami. O pewnych porach dnia, urząd telegraficzny i kantory ajentów oblężone są formalnie przez takich spekulantów, którzy składają się po 5 i po 10 ct., by wysłać telegram do Wiednia, z poleceniem kupowania lub sprzedawania. Grać z korzyścią o sto mil od miejsca, gdzie jedna chwila decyduje o zysku lnb stracie, gdzie walczy z sobą mnóstwo potężnych i nieznanych wpływów, jest rzeczą prawie niemożliwą. Druty telegraficzne są ciągle tak zajęte, że depesze dochodzą zaledwie w 12 godzin po wysłaniu, i telegram zastaje nieraz odmienną całkiem sytuację od tej, wobec której był wysłany. Nieraz zdarza się, że pośrednik w Wiedniu już dawno sprzedał z korzyścią dla siebie papiery, nim gracz we Lwowie, przyciśnięty potrzebą, poleci mu sprzedaż po znacznie niższych kursach. Mimo tych niekorzyści, aż nadto widocznych, namiętność do gry giełdowej rozpowszechnia się coraz bardziej. Najmocniej szerzy się ona między proletarjatem żydowskim, ale i między zamożniejszymi i bogatymi żydami i chrześcianami ma mnóstwo zwolenników. Ludzie witają się pytaniem: A jak tam z anglosami? i żegnają się zapewnieniem, iż akcje franko austrjackie spadną, czyli, według wytwarzającego się żargonu „franko austrjan wezmą w skórę“. Czasem, rozmowa przybiera jeszcze bardziej lakoniczną i dla profanów zagadkową formę, np.:
— A co?
— Ośmdziesiąt trzy, sześćdziesiąt.
— Trzymasz?
— Trzymam.
I obydwaj znajomi rozchodzą się z wszelkiemi oznakami wewnętrznego zadowolenia. Każdy uśmiecha się w duchu sam do siebie, i dziwi się sobie, że taki sprytny. Sprytny, bo „trzyma“, tj. nie sprzedaje papieru, który za pomocą różnej reklamy doszedł już do podwójnej kwoty swojej wartości rzeczywistej. Nie potrzebuję dodawać, jak często spryt taki zawodzi swoich właścicieli, i jak często z tryumfującej, robi się rzadka nader mina.
A jednak, gdyby nie było podobnie „sprytnych“ ludzi między chudymi pachołkami, na kimżeby sprytniejsi od nich miljonerowie robili dalsze swoje miliony? Wszak Kotszyld, i Sina, i jak się tam jeszcze nazywają ci panowie, chcą żyć także!
W świecie finansowym, jak w politycznym, chudopałkowie nieraz nie wiedzą, komu służą, na czyj pożytek obraca się ich praca. Niejeden, po 5 centów od wiersza, pisze siarczyście demokratyczne artykuły, i dziwi się, że arystokracja tak dobrze płaci za jego spryt w obalaniu arystokratycznego porządku rzeczy.
Dałoby się wiele pisać na ten temat, ale uwaga powszechna zbyt mocno zwrócona jest w inną stronę, by ją można zaprzątnąć drobnemi sprawami dziennikarskiemi, z których wyradza się zawsze długa polemika. Postanowiłem zrobić raz próbę, czy prawdą jest, iż kronikarz lwowski Gazety winien wszystkim sporom dziennikarskim od morza do morza, w całej Polsce. Nie będę odpowiadał żadnemu z moich kolegów przez dwa tygodnie, choćby się mieli zrujnować na atrament i na stępie inseratowe w tym przeciągu czasu. Jedno tylko wyjaśnienie winien jestem, a to głównie publiczności krakowskiej. Wyraz: „tromtadratyzm“, tromtadrata“, nie jest bynajmniej „konceptem“ — uzyskał on owszem prawo obywatelstwa we Lwowie. Nazywają u nas „tromtadratą“ każdego, kto chodzi na szczudłach przybranej powagi tak niezgrabnie, że wszyscy z niego się śmieją. Pierwszym wynalazcą tromtadratyzmu, t. j. nie pojęcia, ale wyrazu, jest Chochlik. Tylko rozszerzenie tej nazwy, która w braku innej, jest bardzo trafną, należy do skromnych zasług kronikarza lwowskiego. Nie jest tedy powtarzaniem własnego lichego konceptu, jeżeli się nazywa tromtadratą dziennikarza opozycyjnego, który nie umie gramatyki, albo korespondenta Kraju, który broni stanowiska konstytucyjno-grudniowego z największem namaszczeniem, zdradzając się przytem, że nie zna nawet konstytucji przedlitawskiej i nie wie, że istnieje już ustawa osobna, normująca bezpośrednie wybory. (Ob. Kraj z 14. b. m.) Jeżeli przytem korespondent zdradza się, że właściwie dlatego tylko przemawia ze ustąpieniem delegacji, by na jej miejsce wysłano drugą, i by zamiast pana X., p. Y. stał u źródła koncesyj na banki i koleje żelazne — to tytuł tromtadraty należy mu się jak najsłuszniej, chyba że zamiast tromtadratyzmu, upatrzy kto w tem raczej jaki „katylinaryzm“.
Otóż i nowy „koncept“, za który mam prawo żądać rubla od administracji Kraju.
Ci ludzie z prowincji, gdy przyjadą do Lwowa stawiają czasem pytania tak naiwne, że człowiek nie wie, co im odpowiedzieć, I tak kilka dni temu, byłem parę razy w niemiłym ambarasie z tego powodu.
Oto, proszę sobie np. wyobrazić: Idę przez wały hetmańskie, poprzed c. k. sąd apelacyjny, i myślę z całej siły nad najświeższemi telegramami, które otrzymaliśmy z Bombayu. Należy bowiem wiedzieć, że cały dział doniesień w Gazecie z Indji, Kochinchiny, Bucharji i Afghanistanu należy do mnie, i że zostaję w bezpośredniej komunikacji z Szir-Alim i z siamskim kaclerzem państwa, który jest blizkim kuzynem pana Beusta i od którego możemy się wiele spodziewać dla sprawy polskiej. Jeden z naszych delegatów zaręczał mi to słowem honoru. Ale to niema nic do rzeczy. Idę tedy wałami i społtrzegam jakiegoś jegomości ze wsi, przypatrującego się bardzo uważnie i z oznakami wielkiego zdziwienia posągowi hetmana Jabłonowskiego. W tem jegomość ten przystępuje do mnie, i pyta się obcesowo:
— „Proszę pana, czy to ten sam Jabłonowski, co przemawiał w Wiedniu, aby dodatki od podatków z naszych kolei szły do kasy gminy wiedeńskiej?
W imieniu hetmana, zarumieniłem się po same uszy na to dziwne zapytanie, ale nie tracąc przytomności, odpowiedziałem bez zająknienia?
— Nie, nie panie, to z innych...“
Szlachcic poszedł sobie, a ja wróciłem do domu, gdzie napisałem jeszcze list do jeneralnego gubernatora Indyj Wschodnich, prosząc go usilnie, by dał wszelką pomoc Szir-Alemu przeciw Moskalom, i do kanclerza siamskiego, z zapytaniem, czy nie mógłby nam pożyczyć kilkanaście słoniów w celu przeniesienia wszystkich grzechów naszej delegacji z dworca kolei Karola Ludwika do sali sejmowej? Oczywiście, że przy tak ważnem dyplomatycznem zajęciu zapomniałem zupełnie o owem zajściu ze wspomnianym szlachcicem. Idąc na pocztę, poźno w nocy, przechodziłem znowu koło posągu hetmana. Jakież było moje zdumienie, gdy posąg najwyraźniej w świecie przemawia do mnie:
— A dziękuję Waszeci, żeś mię tam Waszeć nie dał pomięszać z tymi Niemcami....
Z początku, chciałem się przestraszyć, ale przypomniałem sobie, że c. k. dyrekcja policji jest tuż pod bokiem, i że choćby mi się stało co złego, to przecież za kilka albo za kilkanaście lat sprawca będzie może wytropiony. Stanąłem śmiało przed posągiem, i przyszła mi myśl, poradzić się starego hetmana w pewnej sprawie. Zapytałem tedy:
— Entre nous, panie hetmanie, czy nie możnaby jakim sposobem wpłynąć na pańskiego prawnuka, by nas uwolnił od teatru niemieckiego?
Ale kamienny wojewoda nie chciał mi powiedzieć, jakim sposobem, tylko parę razy podniósł i spuścił buławę; jak gdyby chciał nią gromić Turki i Tatary. Odszedłem zakłopotany, nie wiedząc, co ma znaczyć ta milcząca odpowiedź.....
Wczoraj znowu, pewna pani — także ze wsi — pisze do mnie z zapytaniem, czy to prawda, że delegaci nasi nie pilnowali w Wiedniu sprawy rezolucyjnej dlatego, bo minister obiecał im wyrobić u cesarza, że będą mogli rozwodzić się i żenić, ile razy im się podoba? Dama ta popierała przypuszczenie swoje faktami, których autentyczność zbyt mało jest stwierdzoną, bym się ośmielił powtarzać je „na tem miejscu“, jak pisze Czas. Może się bowiem pokazać, że fakta te nie są „w całym swym toku“ uzasadnione, jak pisze Czas, a raczej jego dukatowy korespondent.
Ale, ale, co też hrabia Adam Potocki mógł zrobić temu dukatowemu korespondentowi, że wspomina o jego nazwisku tuż obok zarzutów, o których twierdzi jedynie, iż nie są „w całym swym toku uzasadnione?“ Na serjo, czy szanowny korespondent myśli, że między największymi przeciwnikami politycznymi p. Adama Potockiego jest choćby jeden, któryby się nie wahał wymówić nazwisko to obok zarzutów tego rodzaju? Najdumniejszy, najprawdziwszy pan polski, od Bałtyku do Czarnego morza, który ma nieraz mylne bardzo zdania polityczne, ale któryby się wzdrygnął nawet przed pozorem niehonorowego sposobu postępowania — i kilkanaście tysięcy złr. zysku w zamian za odstąpienie od rezolucji — co za potworna asocjacja wyobrażeń! Oprócz dukatowego korespondenta, pewno nikomu przez myśl nie przeszła!
Szanowny korespondent należy zresztą do tych obrońców, od których każdy powinien się wypraszać jak od powietrza, głodu, ognia i t. d. Jeżeli hr. Adam Potocki wyszedł cało z jego obrony, to zawdzięczać to należy tylko niemożliwości przyczepiania jakichkolwiek podejrzeń do tak znanej osobistości. Ale nie każdemu dano być Potockim, i liczyć pół Polski do swoich znajomych. To też inni klienci dukatowego korespondenta padli bezwarunkowo ofiarą jego rzecznictwa. O tych, zarzuty nie są „w całym toku“ uzasadnione, o tamtych, jest niewątpliwem tylko to, że „wpływ ich w delegacji jest podrzędny“, i że „będą musieli ustąpić, gdy cała delegacja ustąpi“. Już to, jeżeli # jest adwokatem, będę się strzegł prosić go na obrońcę w najbliższym moim procesie przed sądem przysięgłych. Tymczasem, dziękuję Ci, Panie Boże, że nie jestem delegatem!
Jestto moje „polskie szczęście“. W ogóle, nie brak nam teraz w Galicji tego „polskiego“ szczęścia, choć nas nie jeden już z kretesem od narodowości polskiej odsądził. I tak: zadarliśmy z p. Giskrą, nawet poseł Hubicki chce już opuszczać Wiedeń, aż tu — traf, paf, zjawia się pan Józef Kuliński ze Lwowa, i godzi nas z Niemcami za pomocą Krakowiaków, napisanych przezeń po niemiecku i śpiewanych ustami autora na ziemi bukowińskiej. Z całej Przedlitawii, klimat Bukowiny wydał się panu Kulińskiemu najstosowniejszym do dzieła takiej ugody. Na tym klasycznym gruncie tedy, wydającym kukurydzę, Petrinów, ogromne kawony, Hormuzakich, przewyborną bryndzę i t. p. płody, p. Kuliński śpiewa:
A odpowiedź na to pytanie, dotykające tylu spraw ekonomicznych, teologicznych i etycznych, znajduje się w następnych zwrotkach:
Seines gleich zersteren,
Soll man jedem Menschen
Edler ein Fererenn (??!)
Alles ist gewonenn.
Alles ist gewonenn
Was das beste deichen
Dan kenten wir alle
Selichkeit Erreichen.
Dan kenten Wir Sagen
Das das ist das Wahre
Wo durch wir Begliken
Uns in alle Jarre.
Uns und unser Kinden
Das beste bereitten
Dan werden wir Haben
Nie chcąc ubliżać prawom własności autorskiej wstrzymujemy się od przedruku reszty tego, jak je p. Kuliński nazywa: „dzieła, Myśl do szczęścia wiodącego, nad którym pracuje w głęboko dramatycznych pięknej melodji, własnego utworu piosnkach“.
Czerniowiecki korespondent Gazety nie umiał się poznać ani na niemieckich, ani na polskich „prozowych odczytach honorowego koncertu“, danego w stolicy Bukowiny przez p. Kulińskiego. Autor napisał tedy
„Wniosek do Gaz. Lwowsko Narodowej z dnia 21. b. m. Nr. 93. przeciw wnioskowi Czerniowieckiemu z d. 21. kwietnia 1869“,
który to wniosek, na kilkakrotne naleganie autora, wprost do kronikarza Gaz. Narodowej zanoszony, umieszczam tu dosłownie: „List otwarty przeciw Czerniowiecko-Lwowskiemu korespondentowi Gaz. Narodowej z d. 21. kwietnia 1869, nr. 93.
Mocno żałuję, że p. korespondent nie zrozumiał treści, równie jak i znaczenia mojego dzieła. Inaczej nigdyby był tego nie zrobił, ażeby z podobnemi niedorzecznościami przeciw temuż występował. Lecz cóż robić, niewiadomość grzechu stanowić nie może. Dlatego, chociaż z boleścią serca powiedzieć muszę, temu się nie dziwię; równie jak i to, nazywa mnie rymarzem, którem nie jestem, a gdybym był, tobym miał sobie za zaszczyt, iż będąc fachowym człowiekiem tworzę dzieła dobro stanowić mogące. Jeszcze raz mówię, że mocno żałuję p. korespondenta, równie jak niewiadomość uwzględniam, któren, gdyby nie to, nigdyby tego nie zrobił ażeby dobro psuł lub też sam niebył rad szczęścia współziomków swoich, o które się staram.
Lwów dnia 27. kwietnia 1869.
Nie pozostaje mi nic, jak tylko wyrazić głębokie ubolewanie, że czerniowiecki korespondent Gazety nie poznał się na dziele p. Kulińskiego, który tak usilnie pracuje nad ugodą naszą z Niemcami i wszystkiemi narodami.
Na wystawę obrazów we Lwowie nadeszło jeszcze parę obrazów Stryjowskiego, Streita i innych. W ogólności nie da się jednak zaprzeczyć, że wystawa o wiele jest słabszą, niż roku zeszłego. Dziwi nas między innymi i gorszy nawet, jeden z artystów tutejszych, który wystawił portret historyczny, przechodzący pod względem błędów rysunkowych i bazgraniny pędzlowej wszystko, co nam się dotychczas widzieć zdarzyło. Potrzeba nie szanować ani publiczności, ani siebie, ażeby wystawić coś podobnego. A jednak — komitet był za słabym, by odmówić przyjęcia tego obrazu na wystawę!
Miło mi podać do wiadomości poważnych pism krakowskich, że olbrzymi proces Neczyporowicza, jakkolwiek ciekawy, nie absorbuje do tego stopnia uwagi we Lwowie, jak swojego czasu proces Korytowskiego w Krakowie. Myli się tedy mocno szanowny sprawozdawca sądowy Kraju, jeżeli twierdzi, że „obecnie we Lwowie o niczem więcej nie mówią, tylko o procesie Neczyperowicza“. Owszem, mówią jeszcze o wielu innych rzeczach, a między innemi o losie rezolucji sejmowej w Wiedniu, a nawet o procesie pp. delegatów z Gazetą. Nie wspominam ja zresztą o tem, ażeby zrobić reklamę Gazecie — i staję tylko w obronie Lwowa, bo zdaje mi się, że nic nie rzuca gorszego światła na jakiekolwiek społeczeństwo, jak fakt tego rodzaju, że w ważnej dla spraw publicznych chwili, wszyscy zajmują się — to jakimś procesem, to aktorką, to welocipedem albo balonem. Dziękujemy ci panie Boże, że nie jesteśmy jak owi celnicy; i że mimo pięknej pogody, szparagów, sałaty i innych nowalij, mimo procesu Neczyperowicza i podwyższenia cen piwa, znajdujemy jeszcze trochę czasu do pomyślenia o ważniejszych rzeczach!
Ze wszystkich większych miast polskich, nieznajdujących się pod zaborem moskiewskim, Lwów bez wątpienia najmocniej zajmuje się polityką. Torysy w Krakowie twierdzą wprawdzie, iż polityka nasza najgorzej wychodzi na tem, że wszyscy we Lwowie nią się zajmują. W istocie, nie da się zaprzeczyć, że potrzebnem było poniekąd ostrzeżenie Chochlika: „Panie majster, polityka, to nie smoła — ani klajster!“ ale i Chochlik miał słuszność, i p. majster także. Jeżeli się bowiem przypatrzymy ostatnim naszym działaniom politycznym, nieprowadzonym bynajmniej przez pp. majstrów różnych cechów lwowskich, to niepodobna nam zaprzeczyć, że jakikolwiek ład w naszych sprawach publicznych dałby się zaprowadzić jeszcze tylko za pomocą — pocięgla.
Pominąwszy niektóre teoretyczne różnice, pod względem zręczności, energii i szybkości działania, Towarzystwo narodowo-demokratyczne lwowskie stoi zupełnie na równi z szanowną delegacją polską w Wiedniu. Delegacja ma tylko tę jedną wymówkę, że czekała na uchwały Towarzystwa narodowo demokratycznego, i dla tego nie mogła przedsięwziąć nie stanowczego w sprawie rezolucji. A ponieważ demokraci teraz dopiero polecili swemu Wydziałowi, by się rozpatrzył i zaproponował, co krajowi nadal uczynić wypadnie, więc delegacja prawdopodobnie zechce tłumaczyć się tem, że inicjatywę w robieniu opozycji chciała zostawić tym, którzy mają przecież wyraźną „koncesję“ i przywilej w tym celu.
Niebezpieczna to zresztą rzecz, naruszać przywilej demokracji narodowej na „opozycję“. Oto Wydział krajowy ośmielił się wziąć inicjatywę nieco żwawszą w sprawie teatru polskiego, i zażądał od księcia kuratora bardzo kategorycznie rozpisania konkursu na rok przyszły. Demokracja narodowa, która ma jakąś słabość dla wszystkich książąt, oburzyła się mocno na tę niegrzeczność Wydziału, i wystrofoowała go porządnie za to w swoim urzędowym organie. Jak słychać, ks. marszałek, p. Kraiński, p. Pietruski i wszyscy inni członkowie Wydziału czują teraz, że trochę przeholowali w tej sprawie, że poszli za daleko i w duchu zbyt skrajnym. Wypadałoby im oczywiście, ażeby choć o włos byli mniej gorący ni niż snajskrajniejsza opozycja — a tu tymczasem pokazało się, że ich temperament przynajmniej o jakich 30° Reaum. stoi wyżej od temperamentu demokratycznego. Uważają oni otwarcie wolnej konkurencji za rzecz pożądaną, podczas gdy sam pan Tadeusz Romanowicz pisze się z całego serca na patrjarchalne rządy kuratorskie. Ale snąć korespondent lwowski Dzień. Pozn. miał słuszność, kiedy twierdził, że u nas nastąpił przewrót taki, jak gdyby np. ziemia wywróciła koziołka i kraje podbiegunowe stały się równikewemi, a równikowe na kształt Grenlandji. Oto nawet spokojny, czasem nadto spokojny Dziennik Literacki obruszył się i wystąpił w obronie czerwonego Wydziału krajowego przeciw reakcyjnemu Organowi demokratycznemu. Przytaczamy tu cały odnośny ustęp z Dziennika Literackiego, jako wyczerpujący i wyjaśniający rzecz całą, a oraz jako głos, najmniej podejrzany o jakiekolwiek uprzedzenie w tej mierze. Dziennik Literacki pisze:
„Dziennik Lwowski zamieścił w nr. 99. artykuł pod tyt.: „Wydział krajowy a fundacja hr. Skarbka“, w którym gromi Wydział krajowy za jego interwencję w sprawie dyrekcji teatru lwowskiego, i odmawiając najwyższej autonomicznej instytucji kraju wszelkiego prawa mieszania się w tę sprawę, staje w obronie kuratora. Nie do nas należy dochodzić, w jaki sposób zgadzać się może z opozycjną, demokratyczną tendencją stawanie w obronie absolutnych, osobistych uroszczeń jednostki przeciw instytucji autonomicznej — wyjmujemy tylko z Dz. Lw. jeden ustęp, nad którym trochę zastanowić się mamy prawo z czysto krytycznego i literackiego stanowiska.
„„Przypuśćmy — pisze Dz. Lw. — że istotnie scena nasza nie odpowiada wymogom, cóż więc w takim wypadku uczynić należy? Oto.... wezwać kuratorję do zbadania stanu rzeczy i przyczyn przez znawców... postarać się o złożenie komisji rzeczoznawców....““ Dz. Lw. każę tedy Wydziałowi składać podobną komisję. Jakkolwiek nie możemy pojąć, co za cel ma podobna komisja znawców wobec głosu opinii, która sprawę całą już dawna rozstrzygnęła — zgodzilibyśmy się jednak wreszcie i na to, ale kogoż proponuje Dz. Lw. do tej komisji?....
„„Mężowie — pisze Dz. Lw. — jak Małecki, Pol, Korzeniowski, Godebski, L. Borkowski, hr. Fredro i t. d. sumiennie i niezawodnie wydaliby orzeczenie, które za podstawę dalszych czynności służyćby mogło““...
„Czy wie Dz. Lw., czego potrzeba, aby figurować w podobnej komisji z istotnym pożytkiem? Oto trzeba koniecznie, aby ci znawcy, nietylko byli znawcami teatru i sztuki dramatycznej w ogóle, ale aby specjalnie byli znawcami teatru lwowskiego, tj. aby dzisiejsze kierownictwo znali doskonale.
„Do osądzenia jakiegoś dzieła, wystarcza samo ogólne znawstwo, bo książkę komisja przeczytać może łatwo, ale teatr lwowski nie jest książką, z którąby za lada godzin kilka można się obznajomić dokładnie. Aby ocenić jego stan, a mianowicie aby wydać sąd o kompetencji lub nieudolności dyrekcji, trzeba oprócz najznakomitszego nawet znawstwa mieć inne specjalne warunki, tj. trzeba było być przez sześć lat bardzo częstym, jeśli nie stałym gościem w teatrze, trzeba było ustawicznie śledzić jego kierunek estetyczny, kontrolować każdy krok dyrekcyi. Inaczej na nic się nie zdało najwyższe nawet znawstwo. Inaczej gdyby nawet wskrzesić z grobu Lessinga, Goethego — albo z naszych dramaturgów i kierowników scenicznych Bogusławskiego, Osińskiego, Kamińskiego, Meciszewskiego, gdyby zwołać wszystkie znakomitości żyjące — to komisja, z nich złożona, na nic się nie przyda.
„Czyż może tak się ma odbyć cała parada, że dyrekcja da reprezentację popisową, że jednem przedstawieniem składać będzie egzamen, a sędziowie zasiędą w loży księcia kuratora, i po zapadnięciu kurtyny orzekną, czy dyrekcja dobra czy nie?...
„Albo też może Dziennik Lwowski podziela nasze zdanie co do koniecznych warunków takiej komisji i tak rozumie swój wniosek: że p. Miłaszewski dostać ma teatr na dalszych lat sześć, a komisja znawców ma przez ten czas chodzić pilnie do teatru i po skończonych sześciu latach zawyrokować, czy dyrekcja dobrą jest czy nieudolną.... Byłoby to bardzo dowcipnie — a nawet p. Miłaszewski nicby niemiał przeciw temu...
„Ale żart na bok — przypatrzmy się bliżej proponowanej przez Dz. Lw. liście arystarchów. Złożona ona bardzo dowcipnie.
„Wincenty Pol. Nie zajmował się nigdy teatrem, z wyjątkiem krótkiego czasu, w którym przypadała reprezentacja jego Powodzi. Od lat kilku nie mieszka we Lwowie, od lat trzech miał niestety wzrok tak nadwątlony, że o teatrze myśleć nie mógł, od dwóch lat dotknęła go klęska zupełnego prawie ociemnienia.
„J. (I). Kraszewski. Nigdy nie mieszkał we Lwowie, w teatrze lwowskim był raz, jedyny raz tylko...
„Korzeniowski (Apollo Nałęcz) przybył przed rokiem dopiero z Syberji, gdzie przecież nie w głowie było mu robić studja nad teatrem lwowskim. Mieszkał we Lwowie kilka miesięcy, z powodu nadwątlonego zdrowia rzadko do teatru mógł uczęszczać. Obecnie mieszka w Krakowie.
„Leszek Borkowski. Znawca niezawodnie prawdziwy, niestety zna tylko teatr lwowski z lat 1846 — 1848, kiedy o nim pisywał; od tego czasu, a mianowicie w ostatnich latach nigdy do teatru nie uczęszczał, już z tej prostej przyczyny, że mieszka na wsi.
„Otóż mamy już większość proponowanej przez Dziennik Lwowski komisji. Jesteśmy prawie pewni, że każdy z czterech powyższych pisarzy z uśmiechem odrzuciłby wezwanie do udziału w tej komisji.
„Ale zanadto przywiązujemy wagi do całego tego projektu. Niema on żadnej doniosłości, tak jakby jej niemiało i jego wykonanie. Nie chcemy bawić się w podejrzywania, ale ten plan komisji, podsuwany przez samych tylko stronników kuratorji i dyrekcji, wygląda na wybieg, na środeczek do poplątania całej sprawy i do sprowadzenia jej z drogi, jedynie właściwej i słusznej. Pod taką drogą rozumiemy zaś rozpisanie konkursu i nadanie dyrekcyi temu, kto z ubiegających się najodpowiedniejszym się wyda“.
Oto, co pisze Dziennik Literacki w tej sprawie. Z pism zamiejscowych, żadne nie stanęło oczywiście w obronie kuratorji przeciw Wydziałowi krajowemu — jednemu tylko Dziennikowi Lwowskiemu zaszczyt ten się należy.
Przeżyliśmy tydzień, nietyle ciekawy z powodu rzeczy, które się W nim wydarzyły, ile zajmujący dla mnóstwa pogłosek, krążących po bruku lwowskim i rywalizujących z wiadomościami dziennikarskiemi, niemniej od tamtych „potrzebującemi potwierdzenia“. Zadałem sobie wiele pracy, ażeby spisać wszystkie te nowiny i na niedzielę służyć niemi P. T. pp. abonentom niemiejscowym. A ponieważ nieludzkością byłoby wymagać, by ta praca moja poszła marnie, i nie ujrzała światła dziennego, więc szanowni czytelnicy miejscowi raczą darować, że dla zaspokojenia czytelników na prowincji, powtórzę tu rzeczy, we Lwowie od kilku dni już znane.
Najprzód tedy, z nader wiarygodnego źródła opowiadano od Żółkiewskiej rogatki do Stryjskiej, a od Łyczakowskiej do Gródeckiej,. że hr. Gołuchowski przyjął na nowo posadę namiestnika. W skutek tego już nawet jeden wysoko położony, czy postawiony, Prechczek zamówił sobie, a raczej chciał sobie zamówić czamarkę, ale trafił przy tej sposobności na pracownie, należącą do pewnego członka Tow. naród. demokratycznego, a ten odwiódł go od zamiaru, tłumacząc mu, że lud nigdy nie pozwoli, byśmy się z pod demokratycznej władzy p. Possingera dostali napowrót pod szlacheckie rządy reprezentanta polityki „utylitarnej“. Później pokazało się zresztą, że pogłoska ta tyczyła się właściwie nie hr. Gołuchowskiego, ale hr. Golejewskiego.
Na drugi dzień — podobno we wtorek — gruchnęła znowu wiadomość, że między większością delegacji polskiej w Radzie państwa a ministerstwem przyszło do gwałtownego starcia. Rzecz miała się tak: P. Giskra, dla częściowego przynajmniej zaspokojenia potrzeb narodowości polskiej w Galicji, chciał koniecznie wydać rozporządzenie, ażeby pomalowano na biało czarną kawkę, znajdującą się na tarczy herbowej nad gmachem prezydjalnym c. k. namiestnictwa, pole zaś niebieskie ażeby zamieniono na amarantowe. W rozporządzeniu co do kawki miało stać wyraźnie: Man soll ihnen überhaupt alles mögliche weiss machen. Sprzeciwił się temu pewien delegat podkarpacki, twierdząc bardzo słusznie, że tak daleko idące koncesje autonomiczne mogłyby sprowadzić przedwczesne zawikłania w Europie i osłabiłyby niezmiernie mocarstwowe stanowisko monarchii Austrjackowęgierskiej, a Polacy na to nigdy zezwolić nie mogą, bo postanowili sobie podporządkować wszystkie swoje interesa interesom tego stanowiska rzeszy Rakuzkiej. P. Giskra tłumaczył mu, że kawka, choć pomalowana na biało, nigdy nie będzie orłem, a ów delegat wziął to za osobistą aluzję, ba ma mieć o sobie to niezłomne przekonanie, że jest orłem, chwilowo tylko przemienionym w innego ptaszka, daleko jeszcze mniej drapieżnego od kawki. Odparł tedy żwawo p. ministrowi, iż nawet dudek w danych okolicznościach może się stać niebezpiecznym orłem. Ztąd przyjść miało do scysji, aż w końcu dr. Giskra dał się przekonać. I tak tedy autonomiczny nasz gawron zostanie gawronem, jedność i potęga monarchii nie poniesie szwanku, a dziennikarze, choćby zżółkli i zzielenieli od złości, nie zmuszą posła Bocheńskiego, by był orłem, kiedy mu się nie chce!
Jednakowoż (jeżeli to wszystko NB. jest prawdą, o czem zresztą nawet ja sam wątpię) — to p. Giskra zasłużył sobie na kolosalne wotum nieufności z naszej strony. Jako minister konstytucyjny powinien on bowiem bodaj cokolwiek energiczniej bronić dążeń autonomicznych, określonych w rezolucji sejmowej, przeciw niepohamowanym uroszczeniom centralistycznym naszych pp. delegatów. P. Giskrę uważamy za człowieka, prawego w gruncie i sumiennego, i dlatego spodziewaliśmy się, że ujmie się za nami, skoro nas tak ze wszystkich stron krzywdzą. Jużci nie wymagamy od niego, ażeby się poświęcił dla naszej sprawy, n. p. ażeby się naraził na wytoczenie procesu ze strony hr. Golejewskiego, ale ponieważ słychać, że p. minister jest w przyjaźni z tym szanownym posłem kołomyjskim, to możeby mógł przedstawić mu w cztery oczy, że coś przecie dla Galicji koniecznie uczynić wypada! A jeżeli już nie hr. Golejewskiego, to przynajmniej którego z mniej nieugiętych delegatów, n. p. posła Rogawskiego, albo Hubickiego, albo Wężyka, mógłby p. Giskra pozyskać dla sprawy rezolucyjnej, a zrobilibyśmy go za to honorowym obywatelem czterdziestu kilku miast galicyjskich i dalibyśmy mu koncesję na budowę tramwaju we Lwowie. Wszak kolej czerniowiecka nie jest jedynym intratnem przedsiębiorstwem po tej stronie Karpat i Litawy!
Trzecia z kolei pogłoska, już nie polityczna, poruszyła do głębi cały tutejszy świat artystyczny. Dano znać, że jeden z dyrektorów Towarzystwa sztuk pięknych postanowił — no, ktoby był myślał? postanowił kupić jaki obraz, znajdujący się na wystawie. Rzecz była całkiem nowa i niesłychana, dotychczas bowiem nie wydarzyło się jeszcze nigdy, aby który z tych pp. dyrektorów kupił sobie lanschaft, robiony „z wolnej ręki“. Gubiono się tedy w przypuszczeniach i domysłach, malarze z biciem serca oczekiwali chwili, w której znakomity opiekun sztuki zapyta ich o cenę tego lub owego płótna, aż nakoniec nadszedł moment stanowczy. Dyrektor wziął z sobą pugilares i parasol, wyszedł z domu, podążył prosto na plac Marjacki, zatrzymał się chwilę przed wystawą — Jaskólskiego, wszedł do sklepu i nabył za 50 cnt.... fotografię panny Geistinger w kostiumie z la belle Héléne! Gdy wrócił do domu, cała rodzina cieszyła się niezmiernie z tego pięknego lanszaftu, co go kupił tato; oprawiono pannę Geistinger w złote ramki i zawieszono ją obok litografowanego wizerunku „Emperor'a“, słynnego bieguna angielskiego. Zważywszy, że w posiadaniu tegoż mecenasa sztuki znajduje się jeszcze także przeszłoroczna premia lwowskiego Towarzystwa sztuk pięknych, i że w tym roku może on wygrać jeden z obrazów, przeznaczonych do wylosowania, nie możemy utaić naszej radości, iż w ten sposób powstają przepyszne zbiory prywatne — tembardziej, że inni pp. dyrektorowie, nieposiadający jeszcze żadnego takiego zawiązku galerji obrazów, pójdą niewątpliwie za tak pięknym przykładem. Gdy atoli wiek obecny obok estetyki, poświęca się także pielęgnowaniu ekonomii politycznej, więc pozwalamy sobie zwrócić uwagę wyż wspomnionych pp. dyrektorów i wielbicieli umnictw nadobnych, że pod katedrą, od strony kamienicy Lewakowskiego, sprzedają się różne „nader wartościowe“ płody kunsztu wizerunkowego po cenach jak najumiarkowańszych, od 10 cnt. do 1 zł. wal. austr. wraz ze szkłem i ramkami.
No, w Krakowie, to co innego! Tam wielcy panowie zajmują się Towarzystwem sztuk pięknych; ci mogą kupować sobie obrazy po kikaset złr.! Ale postanowiliśmy sobie, że u nas sztuka musi być demokratyczną, i dyrekcja także,... oglądajmy się tedy, gdzie taniej!
Czwarta wiadomość: W łonie Organu demokratycznego zapanowało było straszne przesilenie gabinetowe. Nowy firmodawca, którego zgwałcono, aby wydrukował artykuł przeciw Wydziałowi krajowemu w sprawie rozpisania konkursu na dyrektora sceny polskiej, uparł się przy korekcie manuskryptu, pochodzącego z pióra jednego z mężów, dawniej od niego „na straży godności i ducha narodowego“ stojących, i chciał zamiast nusz, wydrukować w pewnem miejscu: nóż. Jednocześnie weterani, stojący na straży i t. d., uparli się, by w Organie umieszczono odpowiedź na artykuł Dziennika Literackiego, z którego zacytowałem ustęp w poprzedniej Kronice. I byłby się już może firmodawca podał do dymisji, bo ma to być młodzieniec okrutnie tęgi i wierny swoim zasadom i przekonaniom, ale niebo nie dozwoliło, by w tak ciężkiej dla kraju chwili najwięcej wpływowy Organ kołatany był wewnętrznemi niesnaskami. Natchnęło tedy obydwie strony duchem jedności i zgody: weterani, właściciele pierwotnego konsensu na demokrację narodową, przystali na antitromtadratyczną pisownię swego młodego firmodawcy, a ten ostatni wydał Organ i nazwisko swoje na pastwę odpowiedzi, danej Dziennikowi Literackiemu, chociaż grzeszyła nietylko przeciw wszelkim jego zasadom i przekonaniom, ale przeciw elementarnym pojęciom o „uczciwości i przyzwoitości“ w polemice dziennikarskiej. Dziennik Literacki napisał, że Pol, będąc na nieszczęście ciemnym, Kraszewski, A. Korzeniowski i Leszek Borkowski, nie bywając nigdy w teatrze lwowskim, nie mogą znać tego teatru, choć wszyscy są niewątpliwie znawcami sztuki. Inna rzecz jest bowiem być n. p. znakomitym publicystą, a inna, wiedzieć, ile „kiksów“ zrobił Organ demokratyczny od czasu swego założenia. Oto jest np. Klaczko, który nawet się nie domyśla, że Ojciec św. umarł jeszcze roku zeszłego po dłuższej chorobie, że jenerał Wink już dawno jest w Paryżu schwytany, i że strażnicy miejscy zanieśli raz do szpitalu we Lwowie jakąś służącę, mając ręce i nogi połamane, — a jednak mimo tej niewiadomości swojej Klaczko potrafiłby redagować lepiej od samego p. Romanowicza. Ale Organ demokratyczny w owej odpowiedzi swojej zarzucił między innemi Dziennikowi Literackiemu, że tenże odsądził Pola, Kraszewskiego i L. Borkowskiego od wszelkiego znawstwa w przedmiotach sztuki dramatycznej! Gdyby to nie stało w Organie demokratycznym, mógłby się prawie Dziennik Literacki rozgniewać!
Ale kiedy już mowa o Organie demokratycznym, zajmijmy się losem jednego z jego fejletonistów, którego zawistne losy uniosły pociągiem towarzyskim ze Lwowa do Tryestu, a ztamtąd przez morze do Wenecji i Bóg wie dokąd jeszcze. Opisuje on teraz swoje wrażenia i przygody w sposób, do głębi poruszający. Aż się serce raduje, kiedy genialny fejletonista, zachwycony pięknością okolic Wiednia, Semiringu i innych widoków w Styrji, w Karyntji i Istrji woła: „O wy, którzy nie kochacie ojczyzny! Jedźcie w obce kraje, zobaczycie, jak tu pięknie, a może ta cudowna natura uszlachetni wasze serca i napełni je miłością — dla rodzinnej ziemi!“
Tymczasem, nasi delegaci już od kilku lat admirują te wszystkie cuda przyrody, a jeszcze nie pokochali — nawet ojczystej rezolucji! Fejletonista jest oczywiście na złej drodze.
Dalej, gdy fejletonista przybył do Tryestu, wraz z innymi synami lądu galicyjskiego, i gdy ujrzeli morze, zrobiło im się jakoś tak straszno, że już chcieli wracać do domu — zupełnie jak naszym delegatom, gdy wyszli z Izby podczas obrad nad ustawą szkolną, i nazajutrz znowu wrócili. — Nareszcie. 150 „śmiałków“ odważyło się wstąpić na parowy statek, a między nimi i szanowny fejletonista. Ale tu dopiero zaczął on bać się na serjo: raz zdawało mu się, że się utopi, to znowu groził mu rekin, pluskający się w lazurowych falach Adrjatyku, to nakoniec groźny Scirocco (czemuż już nie Samum?) palił go piekącym swym oddechem. Jednem słowem, Cook na około świata nie nadzwonił się tyle zębami, co ten zacny Galicjanin na przewozie z Tryestu do Wenecji. Rzecz jasna: wygramy może jeszcze kiedy jedną potyczkę pod Oświęcimem, albo rozbijemy parę czworoboków naszymi ułanami, ale Nelsonów i Tegethoffów nigdy podobno nie wydamy, skoro nawet ci z pomiędzy nas boją się wody, którzy najlepiej pływają. Od czasu, jak pewien współpracownik Przeglądu Powszechnego, dostawszy się na morze, z Francji do Anglii płynął „we wschodnim kierunku na północ“, aż do niedogryzionego przez rekinów i niedopieczonego przez Scirocco fejletonisty demokratycznego, zdolności nasze żeglarskie nie zrobiły najmniejszego postępu. Dajmy chyba pokój marynarce i trzymajmy się stałego lądu!
Nad niezamkniętą jeszcze trumną nie godzi się rozwodzić oskarżeń i wzniecać sporów. Śmierć ma swój majestat, który się uszanować powinno. Ale nienależy starego przysłowia: De mortuis nil nisi bene, rozumieć w ten sposób, że o zmarłych koniecznie potrzeba mówić z pochwałami. Owszem, przysłowie to powiada, że można chwalić, można i milczeć.
Z dwóch tych dróg, Dziennik Lwowski wybrał pierwszą z powodu śmierci księdza metropolity halickiego, Spirydjona Litwinowicza, i skonstatowawszy, że zmarły był pierwszym dostojnikiem Rusi, odzywa się o nim w te słowa:
„Ruś przez śmierć ś. p. metropolity ponosi klęskę, bo nie tak łatwo znajdzie męża podobnych zdolności i takiego taktu, jakim się odznaczał zmarły; a jeżeli nie mógł wszystkich zadowolić, to przyczyną tego było, że różni różnie zapatrywali się na przebieg wypadków i na wynikającą ztąd politykę krajową. Nikt mu atoli nie odmówi uznania w tem, iż nigdy nie powodował się namiętnościami, lub podniecał niezgodę między dwoma bratniemi szczepami, zamieszkującemi kraj nasz“.
Zostawmy Bogu i potomności sąd o życiu i działaniu nieboszczyka, ale korzystając z tak dobrej sposobności, starajmy się z powyższych słów Organu demokratycznego wydobyć wnioski, któreby rzucały niejakie światło na nieznane nam jeszcze doktryny polityczne narodowej demokracji lwowskiej.
Widzimy najprzód, że według wyobrażeń demokracji „pierwszym dostojnikiem“ narodu, jest jego metropolita. Ztąd wynika, że naród polski w Galicji ma za widomą głowę konsystorz r. k. we Lwowie wraz z ks. arcybiskupem Wierzchlejskim, bo jużci dla Polaków galicyjskich obowiązywać muszą te same teorje, co dla Rusinów. Narodowa demokracja lwowska oświadcza się tedy, jak widać, za teokratyczną formą rządu.
Następnie widzimy, że „nie można wszystkich zadowolić, bo różni różnie zapatrują się na przebieg wypadków i wynikającą ztąd politykę krajową“. Polityka krajowa wynika tedy, według narodowej demokracji lwowskiej, z przebiegu wypadków, podczas gdy niektórzy narowi demokraci twierdzili przedtem mylnie, że polityka wynikać powinna z odwiecznych, niezmiennych zasad. Jestto zwrot ku utylitaryzmowi, którego serdecznie powinszować wypada większości naszej delegacji, albowiem, jeżeli wyrozumiałość nakazuje Organowi demokratycznemu przyznać, że niepodobna wszystkich zadowolnić, to może lud lwowski, zgromadzony dziś pod wezwaniem tego Organu, okaże się wyrozumiałym dla delegatów, którzy nie zadowolili nikogo, oprócz siebie i Czasu. Wszak jeżeli kraj cały sarka na „mameluków“, to przyczyną tego jest, że różni różnie zapatrują się na przebieg wypadków i wynikającą ztąd politykę krajową. Ten sądzi tak, a pan Groman inaczej, ale z własnych słów Organu demokratycznego wynika, że obydwaj zasługują, — „na cześć i uznanie“.
I nie brak im obydwom tego uznania! Jeżeli mamy wierzyć N. Fremdenblatowi, to nawet narodowi demokraci lwowscy mają, gwałtowny respekt dla hr. Golejewskiego. Organ ten pisze, że p. hrabia ma viel Courage, i że jadąc z Wiednia do Lwowa i dowiedziawszy się o zamierzonych (?!) t, u jakichś kocich muzykach itp., lir. Golejewski telegrafował do wszystkich dzienników lwowskich i do Wydziału demokratycznego, że o tej a o tej godzinie przybędzie na dworzec, zatrzyma się trochę w restauracji i potem powoli uda się do miasta. Ale ponieważ p. hrabia jest ein riesenstarker Mann und ausgezeichneter Duellant, więc żaden Dawid demokratyczny nie śmiał, według Fremdenblattu, targnąć się na tego delegacyjnego Goliata. Nie wątpimy bynajmniej o odwadze, o sile i o zdolnościach szermierskich p. hrabiego — każdy człowiek do czegoś musi mieć przecież zdolności, — ale trudno nam pojąć, do czegoby się mu były przydały te wszystkie przymioty, gdyby w istocie ludność tutejsza, zamiast przyzwoitego i pełnego godności zachowania się, chciała była objawić swoje niezadowolenie z polityki delegacyjnej w sposób nieco burzliwy? Fremdenblatt nie zastanowił się nad tem, i z radości, że ministerjum nie tylko pod moralnym, ale i pod fizycznym względem znalazło tak silną podporę w szanownym pośle kołomyjskim, rozgłosił wiadomość pozbawioną wszelkiej podstawy!
Oprócz takich pogłosek, dowiadujemy się teraz wiele bardzo ciekawych szczegółów o wewnętrznem życiu i działaniu naszej delegacji. Niektóre z nich kwalifikują się tak doskonale do fejletonu, że nie mogę sobie odmówić przyjemności podzielenia się niemi z szanowną publicznością.
Podczas gdy większość koła posiadała osobną swoją organizację i stanowiła klub „mameluków“, mniejszość konteutowała się tem, że od czasu do czasu członkowie jej w restauracji lub kawiarni rozmawiali sobie o polityce, krytykowali swoich ministerjalnych kolegów i ruszali ramionami wobec nieodpowiedniego prowadzenia spraw kraju. Mamelucy pałali ku nim niechęcią, większą może, niż Niemcy. Uważali ich za niebezpiecznych konspiratorów, tak dalece, że razu pewnego jeden z najgorliwszych „podporządkowujących “ delegatów, oburzony opozycyjnem występowaniem podporządkowanego kolegi, oświadczył sucho i kategorycznie, że kiedyś „będzie jeszcze wieszał“. Podporządkowani odpowiadali śmiechem na te srogie, półurzędowe miny mameluckie, i tak sobie przy czarnej kawie układali humoreski, komedje i trawestje, które niestety stracone są dla humorystyki polskiej, bo nikt ich nie spisywał. Z tradycji tylko wiadomo mi, że w „komedji delegacyjnej“ był cześnik Raptusiewicz z Krakowa, i Papkin, autor różnych dzieł strategicznych i t. d. Ten ostatni figurował oprócz tego w trawestowanej z Walenroda powieści o straszliwym sądzie femicznym, mameluckim. Padło było bowiem podejrzenie na jednego z mameluków, że — pisuje korespondencje do Gazety Narodowej i wystawia działanie delegacji w niekorzystnem świetle! Mameluk ten był członkiem komisji, która w Izbie utrzymywała porządek i solidarność między pp. delegatami. Podejrzenie było okropne, fatalne — winowajca zaklinał się, że nieprawda, — ale nie chciano mu wierzyć, i zwołano posiedzenie koła, — ażeby go zrzucić z godności członka komisji, co też się stało. Według zacytowanego powyżej poematu, oskarżenie w klubie mameluckim wnosił Papkin,
i rzeki z wielkim fukiem:
Ppp...panowie, człowiek, co się mma...mmamelukiem zowie,
Nni...nnnie jest mmmamelukiem!
Jak widzimy, opozycja nie. traciła przynajmniej dobrego humoru w delegacji. Inaczej dzieje się teraz w Krakowie. Tam obóz guwernementalny i opozycyjny, tj. Czas i Kraj, zacietrzewiły się obydwa tak, że o dobrym humorze niema mowy. Okazał się przy tem po obu stronach brak amunicji; każdy czeka, aż przeciwnik wystrzeli, podejmuje kulę, nabija i odsyła ją napowrót, świadcząc się całym światem, że przeciwnikowi brakło już konceptu. Zresztą, niepodobna zaprzeczyć, że najczęściej Kraj ma słuszność, oczywiście tylko względną, bo niejedno z jego twierdzeń obraca się przeciw niemu samemu.
Rejestr ważniejszych wypadków, które się wydarzyły we Lwowie od przeszłej niedzieli, rozpocząć należy instalacją nowego burmistrza. Niewyczerpane w swej łaskawości ministerstwo przedlitawskie nie postąpiło z nami, jak śp. Jowisz z żabami: nie zniecierpliwiło się narzekaniem naszem i nie przysłało nam bociana, któryby świat czyścił. Mieszkańcy Nowego Świata mogą tedy być pewni, że status quo będzie u nich utrzymany, równie jak w całem mieście, i że jako jedyna pociecha zostanie im Wolność wypisywania od czasu do czasu skarg i zażaleń swoich w Kronice Gazety. Jest to niewątpliwie wielka ulga, przynajmniej się człowiek wygada.
P. profesor dr. M. ulżył sobie także niedawno w Kraju i wygadał się z zażaleniami swojemi na Gazetę. Widocznie ściga nas jakieś fatum; jeden członek tutejszego fakultetu filozoficznego po drugim ściga nas swemi pociskami. Tantaena animis coelestibus irae? Panowie profesorowie zapalają się, jak prości śmiertelnicy, niepomni przykładu niemieckich swoich pierwowzorów. Wszak n. p. Schiller włożył w usta Karolowi Moorowi rzeczy, daleko dotkliwsze dla świata profesorskiego, niż zarzut „ucieczki z Rady szkolnej“. W jednej scenie, Karol mówi: Professoren, die fortwährend an einem Salmiakfläschen riechen, wenn sie uber Kraft vortragen; Kerls, die in Ohnmacht fallen, wenn sie einen B... gemacht haben itd.
A jednak żaden profesor niemiecki nie wpadł na myśl pociągania Schillera przed trybunał opinii publicznej za ten zamach na jego majestat doktorski. My nierównie grzeczniej i oględniej wyraziliśmy się o powodach odwrotu p. profesora z Rady szkolnej, a p. profesor wpadł na nas, jak gdybyśmy mówili byli o spirytusie salmiakowym i o mdłościach, albo o tem, co może sprowadzić mdłości! Byłoby to zresztą niegodną insynuacją z naszej strony, ho wiemy, że człowiek rozsądny i uczony nie naraża swego temperamentu i swojej konstytucji na próby, z którychby nie mógł wyjść zwycięzko.
Roztropność tego rodzaju godna jest wszelkiej pochwały, bo poco udawać zucha, jeżeli się nie posiada warunków, by nim być w istocie? Gdyby n. p. jaki profesor ze słabszym nieco temperamentem był członkiem Rady szkolnej i członkiem fakultetu filozoficznego na uniwersytecie, wydarzyłyby mu się często takie niemiłe konieczności psychologiczne, że w Radzie musiałby głosować z większością za wydawaniem świadectw dojrzałości po polsku, a w kolegium profesorskiem także z większością przeciw przyjmowaniu takich świadectw z powodu, że pp. profesorowie na fakultecie filozoficznym nie rozumieją po polsku, choć między ośmioma czterech jest Polaków. Nic rozsądniejszego w takim wypadku, jak porzucić albo jedno, albo drugie stanowisko. Trzeba tylko być wobec krytyki cierpliwszym i skromniejszym, bo największe nawet zasługi nie mogą nikogo ochronić od rozbioru jego czynności w pismach publicznych, i gdyby sam Słowacki, a nietylko jego komentator, głosował z pp. Kerglem i Zeisbergem przeciw świadectwom polskim, to autorstwo tylu dzieł nieśmiertelnych nie zasłoniłoby go od słusznej nagany.
Nigdy jeszcze nie kwitły tak jak teraz, spory publicznego rodzaju. Począwszy od Dziennika Lwowskiego, który gniewa się na jednego z łandwójtów tutejszych, że nie umie deszyfrować „skoropisu“ moskiewskiego, a skończywszy na Czasie i Dzienniku Poznańskim, tych wzorach sztywności publicystycznej, wszyscy kłócą się na prawo i na lewo. Prawdziwy chaos programów kłębi się, syczy i wije we wszystkich szpaltach wszystkich dzienników. Co do niektórych, można przynajmniej wiedzieć, czego chcą i do czego dążą. I tak, Czas chce, primo, by mu się Kraj nie mięszał do jego interesów, a secundo, by kraj nie mięszał się także do niczego, i poruczył zbawienie swoje panu ministrowi rolnictwa i jego wiernym mamelukom. Dziennik Lwowski chce także bardzo wyraźnie różnych rzeczy, między innemi proponuje już teraz podobno, ażebyśmy zarzucili nazwę Polaków jako partykularystyczną, i nazywali się po prostu Słowianami, i ażeby władze miejskie we Lwowie urzędowały po świętojursku. Mój Boże, ledwo się to samo nauczyło sylabizować po polsku, a już drugim każę się uczyć różnych innych alfabetów. Ale przynajmniej, program postawiony jest jasno: precz z „polakerją“, precz z tysiącletniemi zdobyczami dziejowego ducha narodu polskiego, wracamy do czasu wędrówki narodów i rozpoczynamy żywot na nowo, jako Słowianie, i nic więcej.
Mniej daleko jasnem i zrozumiałem wydaje mi się to, czego chce Kraj — mniemam nawet, że kiedyś badacze dziejów ojczystych nadaremnie łamać sobie będą głowy nad tem, by dojść, jakie też stronnictwo przedstawiał ten dziennik w roku zbawienia 1869. W teorji, sierdzi się jak federalista czeski; w praktyce, jest za ponownem wysłaniem delegacji do Rady państwa, ale dodaje zaraz, że gdyby delegacji nie wysłano, to on się i na to zgodzi. Zauważałem zresztą, że około nowin bierze zwykle górę w Kraju zasadniczość, a około pełni i ostatniej kwadry utylitaryzm. Dnia 10. b. m. mieliśmy nów, a od tego dnia aż do wczoraj, tj. do dnia 12. b. m. zasadniczość wezbrała w organie młodokrakowskim do tego stopnia, że „przyszłości naszej i zbawienia nie widzi w sztukach dyplomatycznych, które pozostawić winniśmy carom, królom i ministrom, ale w polityce zasadniczej, w obstawaniu przy czystej prawdzie, przy nagiej idei“.
W interesie przyszłości naszej i zbawienia wypadałoby pragnąć, ażeby jaki Jozue zasadniczy zatrzymał w tym miesiącu księżyc na nowiu, i nie dał mu ruszyć się z miejsca. Dowiedzielibyśmy się przynajmniej, jak się ma w praktyce rozumieć to „obstawanie przy czystej prawdzie, przy nagiej idei?“ Czysta prawda i naga idea wymaga właściwie, ażeby ksiądz prymas Ledóchowski zwołał sejm konwokacyjny do Warszawy, albowiem z śmiercią króla Jegomości Stanisława Augusta tron polski ;;de jure jest opróżniony i należałoby rozpisać elekcję. Ale księżyc kręci się w kółko, a ziemia także, i Kraków z nią razem; będzie tedy wkrótce pełnia i Kraj powie nam znowu, że „czystą prawdą i nagą ideą“ potrzeba wprawdzie straszyć centralistów, lecz każdy może „sobie mieć swoje własne zdanie dla siebie“. Nie jest to „sztuczka dyplomatyczna,“ broń Boże, — zresztą Kraj redagowany jest po polsku, p. Giskra go nie rozumie i nie dowie się, jacy to przebiegli politycy, ci Polacy!
Może być, że Pan Bóg stworzy nam jeszcze co z tego chaosu dziennikarskiego, my sami nie wiele podobnoś zrobimy, nawet w kwestjach podrzędniejszych. Oto n. p. Symfroniusz Mykita wyliczył aż sześciu kandydatów do dyrekcji teatru polskiego, już teraz przed rozpisaniem konkursu, i oświadczył się za wszystkimi razem i za każdym z osobna. W ogóle, Symfroniusz Mykita w jednej tylko kwestji ma stanowcze i niezmienne zdanie, mianowicie w tem, że kronikarz Gazety postąpił sobie niesumiennie z jego pseudonimem, i skompromitował go przed światem, przed Towarzystwem narodowo-demokratycznem, przed Radą szkolną i przed p. Possingerem. Hinc ille irae.
Zarzuca mi p. Symfroniusz Mykita, że zachorowawszy na „humorowe suchoty“, faute de mieux wojuję ciągle wyrazami „tromtadrata“ i „tromtadratyzm“. Zastanawiałem się gruntownie nad tym zarzutem i nabyłem przekonania, że w istocie zaniedbałem cokolwiek pana Symfroniusza, i dałem mu przez to powód do twierdzenia, iż mię nie stać na obronę przeciw częstym podjazdowym jego zaczepkom w fejletonie Kraju. P. Symfroniusz Mykita jest w błędzie. Nie piszę o nim, bo to najprzód czytelników Gazety wcale nie obchodzi, że p. Symfroniusz Mykita gniewa się na kronikarza lwowskiego, a potem boję się, by i mnie, jak jemu, „myśl nie zwietrzała“ (ob. Kraj z 9. bm.), gdy ją wyleję na papier przed czasem. Czekam bowiem na rozpisanie konkursu i na obsadzenie posady dyrektora sceny polskiej, i chowam moje myśli o p. Symfroniuszu Mykicie jako cenny materjał do komedyjki p. t. Autor Pseudonima, którą zamierzam naówczas przedstawić w teatrze tutejszym ku pożytkowi i zbudowaniu publiczności, zajmującej się kwestjami tego rodzaju. W sztuce tej przedsięwziąłem sobie skreślić kilkoma, nieco krzycząceini i w oczy bijącemi farbami, postać jednego z najznakomitszych ekwilibrystów i linoskoków literacko-pedagogiczno-politycznych naszego czasu. Zapraszam przeto na przedstawienie i polecam tę pierwszą, moją, próbę dramatyczną względom łaskawej publiczności.
Akcja polityczna wre i kipi u nas piękne — wszyscy krzątają się koło niej jak mogą i umieją, Towarzysze demokratyczni znoszą drwa, p. Widmann dolewa wody, p. Romanowicz dmucha na ogień z całej siły, a p. Groman podbiega ciągle do kotła z warzechą, zaczerpuje trochę szumowin i daje kosztować swoim abonentom, czy smaczne? Jeden tylko hr. Borkowski stoi na boku i powtarza swoje: Ego antem censeo, że wszystko jest do niczego, dualizm nic nie wart, z federacji nie nie będzie, autonomii nie dadzą, podatki wielkie, należytości spadkowe nieznośne — i, co najgorsza, nie dodaje p. hrabia nigdy, jak temu wszystkiemu zaradzić.
Jak już wszem wobec i każdemu z osobna wiadomo, mieliśmy w niedzielę drugie z kolei zgromadzenie ludowe, które rozpędził nie deszcz tym razem, ale p. Malisz. Szczęściem, że poddano ostateczny wniosek pod głosowanie, nim wymowa szanownego nestora demokratów narodowych oczyściła plac swoich popisów całkiem ze słuchaczy. Nie wiem zresztą, czego tak wszyscy przed nią uciekali: nikomu z pozostałych nic złego się nie stało, i nazajutrz znaleziono w krzakach tylko trzech ludzi, uśpionych snem nieco twardszym, reszta zbudziła się jeszcze przed głosowaniem, i „wzięła do wdzięcznej wiadomości“ historyczne podziękowanie, które p. Żaak w imieniu mieszczaństwa złożył ludowi, za to, że się zgromadził. Mówią, że „mieszczaństwo“ nasze jest dumne, że się nie zniża do pospólstwa, otóż p. Żaak dał jawny dowód, że tak nie jest, i przemówił do ludu, choć oprócz hrabiów, szlachty, adwokatów i czeladzi różnego gatunku, byli tam nawet wodonosze, literaci i Stróże. Es ist doch schön von so einem Herrn, selbst mit dem Teufel so menschlich zu reden! P. Żaak pojednał mię zupełnie z ideą wyłączności i odrębności mieszczańskiej. Dotychczas byłem za zniwelowaniem wszystkich klas i stanów, ale skoro między patrycjuszami naszymi są ludzie, którzy przynajmniej w niedzielę z wysokości swojej zstępują do ludu, to niech sobie przezemnie sami będą mieszczanami, ja się między nich pchać nie będę.
Zresztą nie mógłbym, gdybym chciał, bo gdy z powodu wielkiego skwaru próbowałem podczas zgromadzenia ludowego chronić się pod baldachin, spędziła mię policja demokratyczna temi słowy, że „tu si ni możno pchać bez poręcz przez kokardy, bo tu je plac dla panów folksrednerów!“ Uchyliłem pokornie czoło przed tem kategorycznem oświadczeniem, i przypatrywałem się odtąd z daleka sygnałom, dawanym przez p. Piątkowskiego gwardji demokratycznej, aby wiedziała, które ustępy z mów ma przyjmować oklaskami, i kiedy ma wołać: tak! a kiedy: nie!
Mowy były bardzo piękne, choć ogólnikowe i bez prawdziwego politycznego znaczenia. Wszyscy mówcy traktowali sprawy krajowe tak, jak, się je traktuje w pismach, przeznaczonyah dla nieoświeconego ludu, popularyzowali politykę, ubierając ją w niebezpieczną szatę porównań i przenośni. Przypuszczali zapewne, układając swoje mowy, że zbierze się auditorjum, nieczytające dzienników, niezajmujące się sprawami publicznemi. któremu potrzeba wszystko wyłuszczać ab ovo. Przypuszczenie to było mylne, i spowodowało przytem takie luki w rozumowaniu panów mówców, które każdemu musiały wpaść w oczy. Każdy z nich n. p. wykazał bardzo jasno to, co wszyscy widzą, t. j. że system centralistyczny sprzeciwia się naszym prawom i szkodzi naszym interesom — ale nikt nie postawił dowodu, iż w istocie, wstrzymując się od udziału w Radzie państwa, obalimy ten system. Gdyby mowy były obliczone nie na efekt, ale na przekonanie myślących słuchaczy, należałoby było wprawdzie dotknąć owego pierwszego punktu, choć obejmującego rzecz powszechnie znaną, ale główny nacisk potrzeba było kłaść na udowodnienie, iż wniosek, do uchwały zgromadzeniu przedłożony, prowadzi do pożądanego celu: do obalenia rządów centralistycznych, do polepszenia moralnej i materjalnej doli kraju. Nikt z mówców nie podjął się tego zadania, a jednak, kto wie, czy między zgromadzonymi nie było takich, którym zostały niejakie wątpliwości pod tym względem. Niejeden np. myśli, że jeżeli centraliści aż do r. 1861 obchodzili się bez naszej delegacji i bez Rady państwa w ogóle, jeżeli teraz obchodzą się bez Czechów: to może niewysłanie delegacji obali Radę państwa, ale systemu centralistycznego nie obali. Inni znowu mniemają, że w razie niewysłania delegacji do Rady państwa, gdy rząd rozpisze bezpośrednie wybory, to mu się uda za pomocą włościan i żydów stworzyć sztuczną reprezentację Galicji, i my wyjdziemy na tem jeszcze gorzej, niż na wysłaniu delegacji. Wątpliwości te potrzebaby było i możnaby było usunąć, ale prawda, że tu nie wystarczyłyby były piękne frazesy i drastyczne porównania. Szkoda, że panowie folksrednery nie zadali sobie tej pracy.
Najwięcej wrażenia sprawiła mowa p. Tadeusza Romanowicza, powiedziana gładko i z wyrazem prawdziwego przekonania i zapału.
Wszystko to działo się nota bene w niedzielę, kiedy jeszcze przyjęcie rezolucji przez rząd i Radę państwa, wydało nam się rzeczą nader ważną. Ale od tego czasu wiele się zmieniło. Zmieniło się najprzód kilka razy zdanie Kraju, co do wszystkich punktów polityki naszej — w numerze wczorajszym zaś ukształtowały się nakoniec i uporządkowały te rozmaite prądy Krajowe w ten sposób, iż wstępny artykuł każę nam zachować czucie ze Słowiańszczyzną, podczas gdy korospondencja z Pesztu ostrzega, że to powaśni nas raz na zawsze z Węgrami i zaprowadzi nas w ramiona Moskwy. Co do kwestji rezolucyjnej, przybrała ona wczoraj także, postać zupełnie nową, dzięki niezmordowanej troskliwości, jaką redakcja Dziennika Lwowskiego po ustąpieniu pana Romanowicza poświęca sprawom krajowym. Otóż tedy, pokazuje się, że całkiem niepotrzebnie łamiemy sobie głowy nad uzyskaniem jakichkolwiek koncesyj od rządu, kiedy ogólny prąd wypadków w Europie prze jednakowo ku republice. Pocóż my się mamy mozolić? Poczekajmy chwilkę, niech tylko „duch czasu urzeczywistni szczytne demokracji zasady: wolność, równość i braterstwo“, a pocóż nam wówczas rezolucji? Zresztą, dodaje Dz. Lw., gdyby nam nawet dano już raz tę jakąś rezolucje, to tem gorzej dla nas: spotęgowałaby ona tylko prowincjonalizm galicyjski“, — takie są ipsissima verba Dz. Lw. — „zwłaszcza, gdyby wykonanie i wprowadzenie autonomii tej przypadło stronnictwu konserwatywnemu“. Juści nie przypadłoby ono żadnemu innemu, bo innego niemamy w całym kraju. Któreż stronnictwo u nas nie jest konserwatywne? Czy może cech demokratyczny z pp. Żaakiem i Dąbrowskim, i innymi swoimi filarami? Skończyłoby się tedy, według rozumowań Dz. Lw., na każdy sposób na tem, że nadanie większej autonomii dla Galicji, byłoby dla sprawy polskiej szkodliwem. Nie potrzeba tedy zgromadzeń ludowych, ani zgromadzeń wyborców, ani wotów nieufności, nie potrzeba rezolucji, tylko wolności, równości i braterstwa.
Gotuje się wypadek niezmiernej doniosłości w świecie galicyjskim. W Krakowie, w tym Rzymie polskim, pojawić się ma — Djabeł! Co najciekawsza, to że Czas donosząc o tem, nie skrapia się święconą wodą, nie żegna się w przerażeniu, ale owszem rekomenduje syna piekieł jako bardzo przyzwoitego młodzieńca, który ukaże się wkrótce światu jako nowy dziennik humorystyczny, redagowany przez Koroniarza. Być może, że tę szczególną łaskę bogobojnego Czasu zaskarbił sobie Djabeł psotą, jaką wypłatał Krajowi jeszcze przed swojem narodzeniem. Oto podchwyciwszy dokładnie styl artykułów, w których Kraj oświadczał się raz za polityką utylitarną, to znowu za polityką zasad, Djabeł ułożył przepyszne potpourri dziennikarskie, w którym dowodzi przez a + b, że potrzeba trzymać się na przemian utyliratyzmu i zasadniczości. Jedyną tę w swoim rodzaju rozprawę teoretyczno polityczną podsunął Djabeł Krajowi tak zręcznie, że ten bez wahania wydrukował ją jako artykuł wstępny. Obecnie, przez fałszywy wstyd, redakcja nie chce się przyznać, że wypłatano jej takiego figla, i twierdzi, że sama napisała i umieściła tę satyrę na swoje poprzednie prace.
Na zakończenie, muszę opowiedzieć wypadek, który świadczy, jak mocno pobratymcy nasi, Słowianie rakuscy, wyprzedzili nas w poczuciu narodowej przynależności do Austrji. Jakiś uczony czeski pisze żywoty „wielkich mężów rakuzkich“ i udał się do poety K. U. z prośbę, by mu dostarczył wskazówek do biografii mężów tego rodzaju, pochodzących z Galicji. Jeremi nasz odpowiedział, że wskazówki jakie on dać może pod tym względem, nie mogą być miłe patrjotycznemu uczuciu rakuzkiemu, bo wie tylko o Bemie, który zawsze bardzo źle obchodził się z Rakuszanami, i o Teofilu Wiśniewskim, którego Rakuszanie powiesili. Przypuszczam, że odpowiedź ta musiała uczonemu Czechowi dać wiele do myślenia.
Wszelkie pospólstwo, niepłacące podatków, będzie mogło przypatrywać się dzisiaj w sali ratuszowej, jak n. p. wyborcy miasta Lwowa pociągać będą do odpowiedzialności posłów swoich za to, że tak niefortunnie chodzą około rzeczypospolitej. Są jednak tacy, którzy przepowiadają, że to wszystko skończy się, jak owa sławna kokoszą wojna za króla ś. p. Zygmunta Starego. Wszystko skrupi się na nieszczęsnej uchwale z d. 2. marca, a mianowicie federaliści obejdą się z nią tak, jak żydzi z Hamanem. Jeszcze roku zeszłego tłumaczył nam p. Smolka, że wszystkiemu złemu nie winna delegacja, ale winni ci, którzy ją wysłali. Zapewniają, że i teraz powtórzy się to samo, poczem wszyscy łącznemi siłami młócić będą, bezbronną uchwałę, i wśród powstającego ztąd łoskota zapomni każdy, po cc właściwie przyszedł. Szkoda, że hr. Leszek Borkowski nie jest wyborcą we Lwowie, usłyszelibyśmy z pewnością raz jeszcze, iż eventus stultorum magister. Łacińska ta filozofia znaczy w dosłownem polskiem tłumaczeniu, że nie od razu można poznać, czy Słowianin jest pismem moskiewskiem — i stosuje się wszędzie i do wszystkiego, a najprzód do sprawy wysłania delegacji. Kto nie wiedział, do czego to prowadzi, ten się dowiedział teraz, a kto nie wie, do czego zaprowadzi niewysłanie, niech się uda do duchów za pomocą Światła Zagrobowego, bo ja przyznam się, że jeszcze dziś także nie wiem — albo niech spróbuje raz na prawdę nie wysłać delegacji.
Wszak wiadomo już szanownym czytelnikom, co to jest Światło Zagrobowe? Jestto uzupełnienie cywilizacji galicyjskiej w kierunku spirytystycznym, przybliżenie strefy Nadpełtwiańskiej do Zachodu z jednej, a do świata duchów z drugiej strony. Nie będziemy już dłużej wschodnimi barbarzyńcami, wiedzącymi zaledwie, co się dzieje na drugiej ulicy; będziemy mieli co miesiąc najświeższe wiadomości z nieba, z piekła i czyśca, będziemy się znosić bezpośrednio z naszymi pradziadami i z naszemi prababkami, i będziemy mieli między innemi tę słodką pewność, że nasi wielcy mężowie, volksrednery, publicyści, literaci i krytycy nie umrą dla nas nigdy. Ja sam, gdy już będę na tamtym świecie, zamierzam ofiarować skromne moje usługi Światłu Zagrobowemu co niedzieli, i donosić mu będę regularnie, któremu księciu lub hrabiemu służyć będą nasi zmarli demokraci w świecie duchów. Tym sposobem, do najdalszych pokoleń dojdzie sława tych wielkich mężów, i w roku n. p. 1969 będzie można czytać w kronikach lwowskich: Dziś Rada gminna miasta Abdery w Elizjum, wybrała sławnego demokratę Sofroniusza scholarchą. — Scholarcha Sofroniusz był na recepcji u Jego Ekscelencji pana archonta w Abderze, i pocałował go w rękę. — Scholarcha Sofroniusz napisał bezimienny artykuł w dzienniku Elizjum, potępiający tych co całują w rękę archontów. — Scholarcha Sofroniusz otrzymał dziś ze łzami wdzięczności w oczach obietnicę od Jego Ekscelencji pana archonta, że jego dawne demokratyczne wybryki będą mu zapomniane. — Scholarcha Sofroniusz napisał w Elizjum znowu artykuł bezimienny, w którym piętnuje jako służalców i podłych renegatów tych wszystkich, którzy wypierają się zasad demokratycznych dla względów Jego Ekscelencji. I tak dalej, jak w r. 1869 — tylko rzecz będzie się działa za obłokami, na jakiej gwiaździe, której paralaksa może jeszcze nie będzie obliczoną.
Zdałoby się tymczasem, ażeby przystał do spirytystów znakomity estetyk, piszący sprawozdania z wystawy obrazów w Organie demokratycznym. Możeby mu Światło Zagrobowe pomogło skomunikować się z śp. Simlerem, by mu zmarły ten artysta wytłumaczył, co przedstawia obraz jego, znajdujący się na tegorocznej wystawie lwowskiej. Estetyk ten zna się doskonale na farbach, i rozróżnia nietylko zieloną od pomarańczowej, ale wie nawet, że między fioletem a tak do niego zbliżonym kolorem piasku zachodzi pewna różnica. Oprócz tego wie także, że kiedyś była jakaś Jadwiga, królowa polska, która wyszedłszy za mąż za Jagiełłę, złączyła Polskę z Litwą, w skutek czego wysypany będzie kopiec na szczycie Wysokiego zamku we Lwowie. Jak na recenzenta Organu demokratycznego, jest to prawie więcej, niż słusznie wymagać można, ale ten nadmiar erudycji przewrócił mu wszystko w głowie do góry nogami, i ztąd poszło, że zdaje mu się, jakoby Jadwiga na obrazie Simlera spełniła właśnie ten akt, na którego pamiątkę mamy teraz sypać kopiec. Jest to pomyłka, którą oprócz rozmowy z duchem śp. Simlera może szanowny, aczkolwiek niedouczony jeszcze estetyk sprostować wczytując się pilnie w „Wieczory pod Lipą“ — bo nie mogę mu polecić dzieła Szajnochy „Jadwiga i Jagiełło“ jako zbyt obszernego i gruntownego dla nieprzygotowanych dostatocznie młodych i starych estetyków. Przez troskliwość o postępy tego pilnego i niezmordowanego fejletonisty demokratycznego w nauce dziejów ojczystych, dodam tu jeszcze, że owego Gniewosza, o którym będzie mowa w książce przy sposobności zdarzenia, przedstawionego na obrazie Simlera, nie należy brać za c. k. radcę Gniewosza, posła Samborskiego i członka Rady szkolnej, albowiem to naraziłoby Organ demokratyczny na urzędowe zaprzeczenie w Gazecie Lwowskiej.
Dla zapobieżenia dalszym pomyłkom recenzenta demokratycznego niechaj służy jeszcze i to ostrzeżenie, że Łokietek Gersona nie jest przedstawiony w chwili, kiedy zwycięża pod Płowcami, i że otaczające go rude postacie są to nie krzyżacy, ale baby i dziady, jakoteż dziatwa ze wsi. Nie jest to również ten sam p. Łokietek, którego niedawno Rada szkolna mianowała suplentem gimnazjalnym w Bochni, ale z innych Łokietków, i można o nim zasięgnąć informacji w pomienionych „Wieczorach pod Łipą“, teraz niedawno wydanych z wieloma illustracjami przez księgarza W. Jaworskiego w Krakowie.
Chwalebne są zresztą usiłowania wyżwymienionego recenzenta, dążące do wprowadzenia lekkiego, gawędowego tonu w tak uczone artykuły, jak jego sprawozdania z wystawy. Trochę to jeszcze idzie jakoś niesporo, tak niby, jak gdyby n. p. staremu koniowi klrecianemu przyszła na zgrzybiałe lata chętka udawać młodego kota i łapać myszy w stajni, zamiast dumać filozoficznie nad żłobem i nad niedostatecznością porcji obroku, przeznaczonej dla takich koni, które już są do niczego. Lecz żelazna, wytrwała wola przezwycięża wszystkie trudności — nasz koń obszturkał sobie wprawdzie swoje stare kości, ponabijał sobie guzy na głowie, ale nareszcie udało mu się złapać myszkę, która zakłócała jego spokój i wyjadała mu najlepsze ziarna. Mówiąc bez przenośni, udało mu się dnia 19. czerwca r. 1869 około godziny 10. rano, uskutecznić srodze dowcipny epitet dla niżej podpisanego kronikarza, a nazajutrz wydrukowano dowcip ten w Dzienniku Lwowskim, i całe Towarzystwo demokratyczne zbiegło się do drukarni, by go połykać świeżo z pod prasy. Dowcip ten zamyka się w jednem słowie: katarynkarz, i oznacza nader trafnie tę okoliczność, że w kronice niniejszej, jak w Szejne-Katarynce, przesuwają się od czasu do czasu różne pocieszne figury ku pożytkowi i zbudowaniu licznie zgromadzonej publiczności.
Idea wzajemności słowiańskiej, mimo ponowionych teraz usiłowań Dziennika Lwowskiego nie chce się jakoś „ani rusz“ krzewić we Lwowie, równie jak na wsi nie przyjmuje się jego myśl, ażeby szlachta odstąpiła od wszystkich procesów z włościanami. Myśl to arcy-zbawienna, bo gdyby właściciele tabularni poszli za nią, za rok niemielibyśmy już kwestji socjalnej. Nos bons villageois zabraliby wszystkie grunta, lasy i łąki dworskie, „szlachecczyzna“ znikłaby ze szczętem i nie byłoby komu popierać lir. Gołuchowskiego. Szkoda, że jak projekt zniesienia propinacji zapomocą zaprowadzenia wina i słodzonych likierów, tak i ten w praktyce napotkać musi na mnogie przeszkody. Oo do wzajemności słowiańskiej, dożyliśmy takich niesłowiańskich czasów, że dwaj właściciele lokalów publicznych, jeden traktyjernik, a jeden cukiernik, u których p. P. i p. R. wraz z zastępem innych mniej znanych etnografów bywali codziennymi gośćmi, prosili tych panów, by przestali zaszczycać ich przedsiębiorstwa swojemi względami, a to z powodu, że głośno prowadzone moskiewskie rozmowy wypłaszały powoli publiczność z tych miejsc i czyniły prowadzenie interesu niepodobnem. Dziennik Lwowski, który żąda, by nawet łandwójci we Lwowie urzędowali po moskiewsku, powinienby pomyśleć o założeniu jakiego cafè restaurant, opartego na wzajemności słowiańskiej, gdzieby ta nieustająca lwowska komisja etnograficzna mogła znaleźć miły i spokojny przytułek.
Wszechwładztwo ludu jest nader pięknym, ale także nader krzykliwym darem Bożym. Ze wszystkich monarchów tym, u którego służba jest najuciążliwszą, bywa zwykle — lud. Królom potrzeba pochlebiać, by posiąść ich łaskę, i to pochlebiać z odkrytą głową, ale dzieje się to najprzód w komnacie, chroniąc łysinę od deszczu, skwaru i przeciągów, a potem, nie potrzeba natężać piersi, mówi się cicho i bez wielkiej ekspensy gwałtownych wzruszeń. Inaczej ma się rzecz z monarchą-ludem. Tu dworzanin, starający się o względy monarsze, wystawiony jest na nieprzyjazne wpływy żywiołów, i czy mu się leje za kołnierz, czy go słońce piecze w głowę, czy zimny prąd powietrza grozi mu fluksją, on nie zważając na to musi krzyczeć aż do zachrypnięcia, musi — nie szeptać, ale grzmieć, same miłe i przyjemne rzeczy. Jedno tylko zachodzi podobieństwo między dwoma temi służbami, t. j. że tu i tam łatwiej trafia do przekonania przyjemna, niż rozumna rada, i że zręczny doradca, umiejący mówić same tylko przyjemne rzeczy, może wodzić za nos tak dobrze pojedyńezego, jak i milionowego tyrana. Nic tedy dziwnego, że caeteris paribus, z powodu niedogodności powyższych więcej znajdują dworaków królowie niż ludy.
Czy zgadniesz Najjaśniejszy narodzie lwowski, do czego dążą te moje uwagi? Czy myślisz może, że chcę robić prozelitów dla absolutyzmu, dla polityki delegacyjnej i t. p.? Nie! Oto chcę tylko, ażebyś na zgromadzeniach, w których objawiasz najwyższą twoją wolę, zaprowadził zwyczaj przemawiania z kapeluszem na głowie. Dość już dla faworytów twoich, że narażają na szwank płuca i krtanie, ażeby ci jak najdogodniejszym głosem powtarzać różne rzeczy, które czasem wprawdzie nie wiele mają sensu, ale za to miłe są uszom twoim — pocóż jeszcze i czaszki ich wystawiać na złowrogi wpływ zmiennego klimatu nadpełtwiańskiej strefy? Pójdź za moją radą, a liczba twoich wiernych podwoi się i potroi. Kto wie, gdyby nie ten nieznośny obowiązek odkrywania głowy pod golem niebem, możebym i ja sam zdecydował się kiedy stanąć na podwórzu ratuszowem, i obiecać ci zniżenie podatków, zbawienie Austrji i zaprowadzenie galimatjaszu federacyjnego, i to wszystko zaraz, najdalej do jutra. Kto wie, czybym tego nie zrobił... to tak zabawnie, patrzeć na ludzi, którzy cieszą się i klaskają, a często sami niewiedzą dlaczego!
Obietnice w polityce, których spełnienie nie zawisło od obiecującego, mają coś wspólnego z przepowiedniami pogody w kalendarzu: niebezpiecznie spuszczać się na nie i zostawić parasol w domu. A jednak iluż mamy takich, którzy wierzą kalendarzom! Dlatego też spodziewam się, że i ja nie natrafiłbym na samych sceptyków, gdybym się obowiązał za pomocą jakiego heroicznego środka przerobić de fond en cornble całą rzeszę Rakuzką w jak nakrótszym czasie. Każdy prorok znajduje swoich wyznawców, a każde arcanum, swój odbyt, inaczej wynalazcy nie mogliby wydawać tyle pieniędzy na inseraty w dziennikach.
Ad vocem proroków i proroctw różnego rodzaju, muszę donieść na tem miejscu, że w kołach spirytystycznych panuje ogromna radość z powodu ziszczenia się przepowiedni, którą niedawno wypukał stolik któremuś z adeptów. Pytano ducha, poco poseł Ziemiałkowski przyjechał do Lwowa? Duch, widać jakiś domator i niegruby polityk, podniósł nogę i odstukał odpowiedź: „Bo zdjęto dach z kamienicy, w której mieszka, i leje mu się przez sufit na meble“. Na to troskliwy o poselskie meble spirytysta zapytał, czy przyjazd Ziemiałkowskiego pomoże co w tym wypadku; duch zaś odrzekł: „Nie; naleje mu się owszem uszami“. Spirytyści twierdzą teraz, że w niedzielę ziściła się ta przepowiednia najzupełniej, i wierzą w swoje stoliki tak mocno, jak p. Armatys w zbawienność wniosku Smolki. Opowiadają oni zresztą wiele rzeczy, którym ja wprawdzie nie mogę dać wiary, które jednak powtarzam tu z zastrzeżeniem, iż odpowiedzialność za nie spadnie na Światło Zagrobowe.
Oto np. miał niedawno temu przepaść komitetowi spirytystycznemu manuskrypt, wypisany nogą stolika, trzymanego przez dziecię trzyletnie. Manuskrypt ten traktowa! o przeszłotygodniowych przedstawieniach w teatrze polskim, a duch, autor jego, podpisał się pod spodem: „Piekarski na mękach, m. p.“ Tymczasem w niedzielę, spirytyści ku wielkiemu zdziwieniu swemu znaleźli tenże sam manuskrypt przedrukowany w Dzienniku Lwowskim p. t. Kronika teatralna. Jest to oczywiście niegodna insynuacja, dążąca do zdyskredytowania śp. Piekarskiego w opinii publicznej, bo on przecież i na mękach nie plótł tak okropnie. Jeżeli spirytyści pójdą dalej w tym kierunku, to gotowi jeszcze kiedy nawet autorstwo mów p. Widmana przypisać jakim utrapionym duchom, albo złożyć na śp Filipa z Konopi improwizacje, stanowiące literacką własność p. Malisza, albo też sprawozdanie demokratyczne z wystawy obrazów imputować nieboszczykowi Marcinowi, co to uczył Marcinka. Wszystko to byłoby w najwyższym stopniu potępienia godnem, i wzywam P. T. pp. spirytystów, by na przyszłość wstrzymywali się od podobnych żartów, albowiem ja nieomieszkam podać takowe natychmiast do wiadomości publicznej wraz z gruntowną refutacją. Jest to jednakowoż niewdzięczne rzemiosło, być duchem! Nie dają człowiekowi po śmierci spokoju, i każą mu włazić to w nogę od stołu, to w kapelusz lub ołówek, a czasem nawet w jaką szpetną spirytystkę. Ale ze wszystkich duchów, najgorzej naszemu duchowi narodowemu, przy którym stoi na straży Organ demokratyczny. Strzeżony on jest tak ściśle, i zamknięty tak szczelnie, że nie może pokazać się na świat, i musi przytem spełniać najróżrodniejsze i najsprzeczniejsze z sobą funkcje. Raz mu każą „głośno wyznawać Polskę“, raz znowu powiadają mu, że nie jest Polakiem, ale Słowianinem, „tak jak Bawarczyk nie jest Bawarczykiem, ale Germanem“. Biedny duch prosi się i drży ze strachu, by go kiedy jeszcze nie zgeneralizowano na powszechnego Indoeuropejczyka, i by go Leszek Borkowski nie zechciał uczyć sanskrytu; ale to wszystko nic nie pomaga wobec manii grasującej w okolicach Paragwaju Wid- i Gromanii. Miejmy nadzieję, że z postępem czasu i cywilizacji, otrzymamy jakie stowarzyszenie przeciw dręczeniu duchów.
Ale mniejsza o duchy. Oto mamy dzięki niedzielnemu zgromadzeniu wyborców całkiem nowy program, a zawdzięczamy p. Armatysowi jego jasne i wyraźne sformułowanie. Cała Polska ma być połączoną pod berłem króla Franciszka Józefa I., za którego p. Armatys gotów jest oddać krew i mienie. Nie wątpię, że p. regimentarz Starzeński oświadczy tę gotowość także ze swojej strony, a ponieważ jenerał Benedek żyje jeszcze, więc zrobimy tajny plan, poddamy go pod rozprawy Towarzystwa narodowodemokratycznego, sformujemy krakusów i... no, spodziewamy się, że tym razem nie damy się wybić. Jedno tylko chciałbym wiedzieć — po co nam W takim razie wniosku Smolki? Po co nam federować Vorarlberg z Tyrolem, Salzburg z górną Austrją, i poco wiązać Galicję z tą federacją? Wszak Polska, zjednoczona pod berłem króla z dynastji Habsburgów, obejmowałaby około i5.000 mil kwadratowych i 28 — 30 milionów ludności, i mogłaby nie dbać o to, czy inne kraje króla Jegomości rządzone są federalistycznie czy dualistycznie, czy jeszcze inaczej. Nawet możeby trudno było później odfederować Galicję od Wiednia, gdybyśmy raz w jej imieniu za formalnym kontraktem i prawnie intabulonowaną intercyzą zawarli śluby małżeńskie z Wiedniem. Albo kontrakta takie coś znaczą, albo nic — W pierwszym razie, nie moglibyśmy się odfederować bez złamania ugody, W drugim zaś, na co się przyda kontrakt? Ot, chyba siedźmy tak „na wiarę“ z Przedlitawią, bo w tym wypadku i kościelna i cywilna moralność niema nic przeciw temu, a jakoś łatwiej będzie o rozwód w danym razie.
Pan Armatys nie wytłumaczył nam zresztą, dlaczego sfederowani z Austrją pod berłem Frańciszka Józefa I. będziemy Polakami czystymi, a niesfederowani i trzymani przy Przedlitawii na podstawie faktu dokonanego, mamy być austrjacko-galicyjskimi tylko Polakami? Wszak kołnierz futrzany, nieprzyszyty do delii, może się prędzej przydać do innego kożucha, niż przyszyty, który dopiero pruć potrzeba! Jestto niemniej pewnikiem, powszechnie uznanym, że kołnierz przyszyty, lub nieprzyszyty, zawsze jest kołnierzem. Więc my sfederowani, czy nie sfederowani, zawsze jesteśmy Polakami. Quod erat demonstrandum.
Większe miasto niż Lwów miałoby na parę tygodni dość materjału do mówienia i spierania się z powodu tak niezwykłego wypadku, jak przeszłoniedzielne nasze zgromadzenie wyborców — czy niewyborców; nic tedy dziwnego, że my tu, iw ogóle nie liczni, i w dodatku, skoncentrowani na kilku głównych punktach zbiorowych, od ośmiu dni nie mówimy i nie słyszymy o niczem więcej, jak tylko o zapadłych uchwałach, o ich ważności i doniosłości, i o mniej lub więcej właściwym sposobie ich przeprowadzania. Co do tego ostatniego punktu, Dziennik Lwowski skonstatowawszy, iż „zwyciężył“, niszczy teraz własne dzieło, twierdząc, jakoby ci, co inaugurowali nową erę na podwórzu ratuszowem, nie zachowali się tak, jak przystało na koryfeuszów wielkiej, światozbawczej idei. Jeżeli mam wierzyć Dziennikowi, to panowie ci nie zasługiwali bynajmniej na tytuł: „Szanowny obywateli!“ od którego p. Piątkowski zaczął swoje do nich przemówienie, a natomiast wypadałoby może ponowić życzenie, ażeby bito, i tęgo bito w tutejszych szkołach miejskich, ale na miłość Boga, nie w ciemię!
Ale dlaczegóż mam wierzyć Dziennikowi? Jeżeli już przeszłego roku niepodobna było mimo najściślejszych badań dociec, kto redaguje ten szanowny organ, bo Smolka publicznie oświadczał, że nie on, a Kornel Ujejski niemniej stanowczo stawiał przeciwne twierdzenie: to po 365 dniach prawdomówność demokratyczno-narodowa nie mogła znowu wezbrać tak gwałtownie, aby dziś już każde niezaprzysiężone zeznanie z tej strony uchodzić mogło za świadectwo wiarygodne, a do przysięgi nie chcą przypuszczać teraz nikogo, komu wykażą sprzeczność w zeznaniach.
Może więc być bardzo łatwo, że tak owi paupry, którzy zapełnili byli część podwórza i trybuny od strony p. Gromana, jakoteż inni ich polityczni przyjaciele zachowali się wcale przyzwoicie, i że zgromadzenie było rzeczywiście zgromadzeniem, a nie zbiegowiskiem. Wartoby też przez porównanie sprawozdań federalistycznych z niefederalistycznemi dojść, której stronie bardzo zależało na tem, by podnieść, a której na tem, by osłabić wrażenie i polityczną doniosłość tego aktu naszej nadpełtwiańskiej doskonałości i pełnoletności. Co do rzeczywistego przebiegu rzeczy, podobno nikt w tym chaosie nie dojdzie końca.
Owym zresztą, młodszym i najmłodszym, a mianowicie nie wyzwolonym jeszcze przyjaciołom politycznym Organu demokratycznego zapewne niewiele zależy na tem, jak się Europa i potomność zapatrywać będzie na ich parlamentarną taktykę. Inaczej ma się rzecz z ludźmi starszymi, poważnymi i światłymi. O dr. Wolskim np. napisał Dzien. Lwowski, iż tenże powiedział: „Pan Dobrzański zadał mi kłam!“ na co miały się ozwać głosy: „On sam kłamie“. P. Wolski tego nie powiedział, i powiedzieć nie mógł, bo p. Dobrzański bynajmniej mu kłamu nie zadał, powiedział tylko, że chociaż między przytoczonemi przez p. Wolskiego szczegółami postępowania delegacji są niektóre niedokładne, to w ogóle ma pan Wolski słuszność, Dziennikowi wydawało się jednak, że nada całej dyskusji cechę demokratyczniejszą i bardziej federalistyczną, jeżeli włoży p. Wolskiemu w usta taki frazes, do któregoby dał się przyczepić zwrot parlamentarny, tego rodzaju, jak: „on sam kłamie“. P. Wolski nie chciał atoli, by aureolę demokracji narodowej wzbogacono na jego koszt tak świetnym promieniem, i udał się do Dziennika Lwowskiego z prośbą o sprostowanie owego ustępu, jakoteż wiadomości, jakoby jego wniosek był na zgromadzeniu przyjęty. Zamiast uczynienia zadość temu żądaniu, wysłała do niego redakcja swego członka, pana B. — by go prosił o cofnięcie sprostowania, „ponieważ to skompromitowałoby redakcję“. Pan Wolski nie cofnął — ale Dziennik Lwowski nie wydrukował jego sprostowania.
I wobec tego wszystkiego, p. N. M. narzeka jeszcze, że w Galicji popełnia się wiele plagiatów! Wszakże mamy w tem przykład namacalny, że Dz. Lw. nietylko nie przyswaja sobie cudzej własności literackiej, ale nawet autorstwo własnych swoich konceptów podsuwa drugim. Jeżeli to, nie jest uczciwością literacką, i więcej niż uczciwością, to chyba już wszystkie moje pojęcia o pięknem i dobrem są fałszywe, chyba p. Józef Kuliński nie jest największym poetą, a kronikarz teatralny Dziennika Lwowskiego największym krytykiem 19. stulecia!
Łaskawy czytelnik zdziwi się może, że wywlekam na jaw takie tajemnice zakulisowe? Mój Boże, co też teraz nie wychodzi na jaw! W pewnem mieście galicyjskiem, używającem całej pełni dzisiejszego autonomicznego życia, rozgłosił się niedawno jeszcze smaczniejszy skandalik. Oto pan burmistrz coś przeskrobał, nie wiem już co, i odbyło się posiedzenie Bady gminnej przy drzwiach zamkniętych (ale z pozostawieniem: lasek i t. p. w przedpokoju). Po dłuższej naradzie postanowiono przebaczyć naczelnikowi miasta jego winę, ale ponieważ taka już jest obrażona raz natura ludzka, choćby najpoczciwsza, że koniecznie musi mieć jakąś satysfakcję, więc Sławetna Rada, dla wyrządzenia sobie satysfakcji, uchwaliła podług wszelkich form regulaminem przepisanych rezolucję, jako pan burmistrz Jest.... osłem! Jednocześnie atoli postanowiono, że opłakany ten fakt ma być trzymany pod pieczęcią najściślejszej urzędowej tajemnicy jak sekret króla Midasza — albowiem wielce sromotną i blask autonomii gminnej szpecącą rzeczą byłoby, gdyby się w szerszych kołach dowiedziano, jakie jest zdanie Sławetnej Rady o Wielmożnym burmistrzu.
Tymczasem po kilku dniach dwaj radni, znajdując się w sklepiku korzennym, gdzie ku pociesze i zbudowaniu Dziennika Lwowskiego dla bardziej ukształconych sprzedawane bywają słodzone likwory, nie zachowywali się tak, jak tego wymagała ich godność radziecka i sam zresztą wzgląd na zaszczyt, pomyślność i sławę miasta. W skutek czego pan burmistrz nadszedłszy, począł strofować rozpustne rajce gwoli przyprowadzenia ich do opamiętania. Wszczęła się niestety alterkacja, wśród której jednemu z rajców wyrwało się, że pan burmistrz jest osłem, ponieważ Rada to jednomyślnie uchwaliła. Poczem na ratusz odprowadzony i za „wyjawienie tajemnicy urzędowej“ do protokołu wzięty, a następnie odpowiednią grzywną obłożony został. Działo się w królestwie Gfalicji i Lodomerii, roku Pańskiego 1869, w dzień świętych apostołów Piotra i Pawła, około pory powrotu bydła z paszy (albowiem zegar miejski dla braku odpowiedniego kunsztmistrza od roku nie był nakręcany).
Co się niniejszem podaje do wiadomości wielu, i bardzo wielu Rad gminnych — a nawet powiatowych, z uroczystem zaklęciem, by swoich tajemnic urzędowych jak najpilniej strzegły i członków od uczęszczania na takie przynajmniej miejsca publiczce odwodziły, gdzie się sprzedają słodzone likwory.
∗ ∗
∗ |
Z pewnego, sąsiedniego stolicy obwodu donoszą nam o wypadku, który jeżeli się nie wydarzył w istocie, to bardzo łatwo mógł się wydarzyć; Na zgromadzeniu wyborców z większych posiadłości poseł X. wziął delegata Y. w takie obroty, że ten ostatni w końcu prosił się:
— Daj mi spokój, bo mię już głowa boli!
— A, to ty taki poseł, że jak pomówisz dwie godziny o sprawach publicznych, to cię głowa boli! Mój kochany, skoro tak jest, to złóż lepiej mandat, boś się do niczego nie przydał.
— Łatwo tobie mówić, odparł delegat Y. — nie każdy może się równać z tobą, coś dwóch Niemców od katastru na śmierć zagadał!
— Mój Boże, zawołał poseł X. — jak to ludzie przesadzają! A wszakże wam wszystkim wiadomo, że tylko jeden z tych Niemców umarł?
— Ba, a z drugim co się stało?
— Ta nic, dostał tylko pomięszania zmysłów, i leczą go teraz u Pijarów....
Upraszamy szanownego posła, by nie ustawał w swojej gorliwości, i uwolnił nas czemprędzej w jeden lub drugi sposób od Niemców, tak katastralnych, jakoteż i nie-katastralnych.
∗ ∗
∗ |
Pewien literat tutejszy jeździł tam, w celu oglądania insygniów królewskich Kazimierza W., wystawionych na Wawelu. W rozmowie z jakimś. Krakowianinem przedstawiał mu, że wypadałoby nie spieszyć się tak bardzo z przeniesieniem zwłok Wielkiego króla, bo potrzeba, ażeby kraj cały mógł wziąć udział w tej uroczystości.
— Mój kochany, ofuknął się Podwawelczyk, nieprawdaż, że my się do waszej „unii lubelskiej“ nie mięszamy? Nie mieszajcież się wy do naszego Kazimierza Wielkiego!
To też straszą nas, że podczas gdy pan Armatys nie chce wolności „niemieckiej“ ale „polskiej“, wyborcy posła Zyblikiewicza myślą upominać się stanowczo, by im zamiast wolności „lwowskiej“ dano „krakowską“. Biedna wolność — tak się nią przecież jeszcze dotychczas nigdy nie porzucano!
Dzięki świętym i nieświętym patronom i opiekunom starego, sennego miasta Krakowa, mimo najazdu Lwowian i innych niespokojnych ludzi odbyło się tam przeniesienie zwłok Kazimierza Wielkiego całkiem podług woli przewielebnej kapituły prędko, cicho i bez „demonstracji“. Porządek panował wzorowy, uczucia sąsiedzkiego mocarstwa były szanowane, święta Anna w brylantach patrzy się kanclerzowi austrjacko-węgierskiej monarchii, a biskupstwo krakowskie księdzu administratorowi, jeżeli Jego Wieliczestwo uzna kiedy za stosowne polecić wznowienie tego biskupstwa. Tymczasem my, mieszkańcy wiedeńskiej gubernii wszechruskiego carstwa w wiernopoddańczej naszej nniżoności ośmielamy się mniemać, iż oficjalny udział przedlitawsko-guberskich władz cywilnych i wojskowych w tej uroczystości, gdyby go Jego Wieliczestwo car Aleksander Mikołajewicz raczył był najmiłościwie) rozkazać grafowi Prydrykowi Frydrykowiczowi Bejstowi, nie byłby bynajmniej wywołał miatieży w kraju przywiślańskim, ale tylko uświetniając (?) obchód, byłby był jawnym dowodem, iż rządy monarchiczne biorą zasadę monarchiczną na serjo. Dziwi nas tedy, dlaczego Jego Wieliczestwo zakazał grafowi Bejstowi wysłać jakiego wyższego dostojnika na ten obchód do Krakowa, dlaczego mu nie rozkazał, by załoga wystąpiła pod broń, i dlaczego jeszcze w ostatniej chwili zabronił udziału urzędnikom i dzwonienia w kościołach? Wszak może to i nie źle, jeżeli w dzisiejszych mazzinistowskich czasach ludzie powiedzą sobie, że bywali kiedyś monarchowie, o których godzi się i należy pamiętać jeszcze po pięciuset latach! Ale widocznem jest, że tak graf Bejst, jakoteż inni czynownicy guberscy w Wiedniu są. ukrytymi republikanami, i umyślnie przedstawili Jego Wieliezestwu jako też księciu Gorczakowi znaczenie tego obchodu w fałszywem świetle, by zasada monarchiczna, zasada nakazująca cześć dla pomazańców boskich, doznawała szwanku i została sponiewieraną po wysoczajszomu ukazu. W gruncie tedy, należałoby nietylko niedać grafowi Bejstowi świętej Anny w brylantach, ale pożałować go nawet na villegiaturę do Irkucka!
Z tej samej przyczyny król Wilhelm, który wziął przecież także swoją koronę vom Tische des Herren, nie powinienby przedstawić ks. Ledóchowskiego do kapelusza kardynalskiego Ojcu świętemu; biskup, który zakazuje modlić się za duszę króla, zmarłego w wierze katolickiej, nie powinien być nawet djakiem, nie dopiero kardynałem.
Jeżeli było rzeczywiście wysoczajszą wolą Jego Wieliczestwa, by pogrzebanie kości zmarłego przed 500 laty króla odbyło się jak najciszej, to należy wyznać, że obok władz przedlitawskich także i autonomiczno-podwawelskie przyczyniły się do stłumienia wszelkiej zbytniej wrzawy. Fejletonista krakowski Dziennika Poznańskiego tłumaczy ten fakt obowiązującą w Krakowie teorją „nieprzerwalności snu“, którą stawia jako pendent do trapiącej tekę Stańczyka w (Przeglądzie polskim) „nieprzerwalności powstania“, albo do węgierskiej „nieprzerwalności prawa“. Mimo istnienia fejletonistów tego rodzaju na bruku krakowskim, program pierwotny pogrzebu pozostał niezmieniony, zamknięto ludowi przed nosem bramę katedry na Wawelu i oprócz czarnych chorągwi na ulicach i jęku Zygmunta nikt niczego nie widział i nie słyszał. Bolało to i gniewało niektórych, mianowicie „Galicjan“, ale ci czując, że są zaledwie tolerowanymi po tamtej stronie Wisły, nie śmieli się odzywać ze swoim żalem. Było nawet jak twierdzą, kilku malkontentów między Krakowianami samymi, ale ci znowu pod wpływem odezwy p. burmistrza parafrazującej słynną dewizę: Ruhe ist die erste Bürgerpflicht umieli podporządkować swoje uczucia wymaganiom ułożonego przez powagi miejscowe programu.
Pod tym względem opowiadają powracający z Krakowa ściślejsi nasi współobywatele rzeczy prawdziwie rozrzewniające. Rano dnia 8. b. m. zgłosić się miał np. do p. burmistrza jakiś młodzieniec, i wyznał z płaczem, że pospiech, z jakim odbywa się uroczystość i niedostateczność oddanych królewskim popiołom honorów napawa go goryczą, prosi tedy, ażeby go przez czas obchodu zamknięto do kozy, bo nie chciałby być gorszącym przykładem jawnego niezadowolenia. P. burmistrz z prawdziwie monarszą powagą i powagą i łaskawością wysłuchał młodzieńca, a następnie rozkazał, by się stało zadość jego proźbie. Drugi znowu Podwawelczyk, dowiedziawszy się, że odebrano włościanom chorągiew narodową, z którą chcieli brać udział w obchodzie, padł nieomal ofiarą zgubnej teorji „nieprzerwalności powstania“ i biegał od jednego znajomego do drugiego z krzykiem: „Trzymajcie mnie, bo zrobię rewolucję!“ Naturalnie, że go trzymali, i że nie zrobił nikomu nic złego.
U nas we Lwowie, do najpiękniejszych stron uroczystości należał szczery i tłumny udział żydów. Z rozpoczęciem nabożeństwa u 00. Dominikanów, wszystkie sklepy i kramy, w najodleglejszych nawet ulicach, były zamknięte. W kościele dokoła katafalku widziano mnóstwo żydów Wszystko robiło się z prawdziwego uczucia, każdy brał inicjatywę, ale nikt nie upominał się oto, by ta okoliczność w formie poprawki na jakim ważnym akcie przekazaną, była najdalszej potomności, i tanim kosztem zrobiła imię jego nieśmiertelnem.
Z innych wypadków tego tygodnia zasługuje na wzmiankę zapowiedziana na niedzielę, a następnie na poniedziałek odłożona zabawa ogrodowa na Wysokim zamku, urządzona przez Towarzystwo przyjaciół sceny narodowej. Liczba obecnych była nie wielką, ale bawiono się bardzo dobrze, tj. tańczono zawzięcie do północy.
W dziennikarstwie mimo niesprzyjającej pory roku objawia się ruch zwiększony. W Czerniowcach zaczęło wychodzić Ogniwo, dwutygodniowe pismo beletrystyczne, pierwsze w języku polskim na Bukowinie. We Lwowie upadł natomiast Dzwonek porzucony przez dawnych swoich redaktorów i od jakiegoś czasu zaledwie wegetujący. Tutejsze Towarzystwo przyjaciół Oświaty Ludu powinnoby uważać za swoje zadanie, wydawnictwo jakiego pisemka, któreby mogło zastąpić Dzwonek.
Wyszedł także pierwszy zeszyt Światła Zagrodowego. Dowiadujemy się z niego, że duchem „przewodniczym“ zebraniom kółka spirytystów lwowskich jest Napoleon I. Nieborak nawojowawszy się za życia, teraz pisuje kazania, w których z niewielkiem powodzeniem usiłuje naśladować biblijną prozę Krasińskiego. Na temże samem zebraniu, Juliusz Słowacki wystąpił z rewokacją tego wszystkiego, co kiedy pisał za życia. Dla psychologów ciekawą jest wiadomość, że „duch dopiero co oderwany od ciała jest w nadzwyczajnym stanie odurzenia, który nie pozwala mu się opatrzyć, co się z nim dzieje“. Dla szanownej P.T. publiczności umierającej powinno to być wskazówką, by wybierając się na tamten świat, nie zapominała zaopatrzyć się w środki orzeźwiające i uśmierzające nerwy.
Okrzyczano w najnowszych czasach Lwów jako widownię demagogicznych agitacyj, jako siedlisko niespokojnego, burzliwego tłumu, który żadnej świętości i żadnej powagi uszanować nie umie, i bez najmniejszej wyrozumiałości zżyma się, demonstruje, i niemal dąży do rewolucji. Przyszło już nawet do tego, że jak słychać, każdego Lwowianina, przybywającego n. p. do spokojnego i grzecznego Krakowa, zamykać będą na kwarantanę do redakcji Przeglądu Polskiego, gdzie go autor „Teki Stańczyka“ poprzekłuwa swojemi szpilkami, poczem wykadzi go drugi współpracownik czystym bursztynem swego lojalnego usposobienia, a delegowany ad hoc rzymski referent Czasu pokropi go święconą wodą, i dopiero tak oczyszczonego i wywietrzonego puszczą drabanty p. prezydenta na ulice skromnego, wzorowo-milczącego starego grodu.
Cały ten hałas jest z gruntu niesłusznym i nieuzasadnionym. Ale chociaż jako ex officio meo rywal kronikarza Czasu, mógłbym idąc za jego przykładem zaprzeczyć sucho i stanowczo, że we Lwowie niema żadnego rozdrażnienia, „ponieważ ani nam, ani Gazecie Lwowskiej nic o tem nie wiadomo“, wolę jednakże trzymać się mniej urzędowego sposobu argumentowania, i zamiast gołosłownego zaprzeczenia, postawić dowody. Oto są:
1) „Wiadomo, że dla dogodzenia separastycznym zachciankom einiger versprengten Uiberreste oestlicher Nationalitäten[45] — obok c. k. przedlitawskiego teatru tolerowany tu czasem bywa także teatrzyk polski. Mówię: czasem, bo w miesiącu lipcu i sierpniu wolno temu teatrzykowi dawać przedstawienia tylko za specjalnem zezwoleniem dyrekcyi niemieckiej i za opłatą 26 złr. 50 et. od każdego wieczora na rzecz tejże niemieckiej dyrekcji.
Otóż, gdyby owe versprengte Uiberreste tak okrzyczane w Krakowie jako zgraja rewolucjonistów, miały w sobie nie już ducha rewolucyjnego, ale tylko prawdziwe i głębokie poczucie godności narodowej, lub w braku tegoż, przynajmniej zwykłe ludzkie poczucie sprawiedliwości i słuszności, nie znosiłby tak spokojnie podobnego stanu rzeczy. Nie wiem, a raczej powiedzieć nie mogę, coby zrobił, ale rzeczą jest niezawodną, iż te versprengte Uiberreste znajdując się tu we Lwowie do aboryginów germańskich w stosunku mniej więcej 95: 5 uprzątnęłyby się wkrótce i nader pięknie z przywilejami sceny niemieckiej i ze wszystkimi tymi, którzy tych przywilejów w jakikolwiek sposób bronią i istnienie ich przedłużają.
Prawda, że w takim wypadku, ja przynajmniej, nie chciałbym być ani kuratorem fundacji Skarbkówskiej, ani syndykiem tejże, ani nawet dependentem u p. syndyka, albowiem gdzie drwa rąbią, tamby i trzaski latać musiały.
Ale wypadek ten nie nastąpi, ponieważ niema u nas rozdrażnienia, ponieważ nam wszystko jedno, czy parę guldenów mniej, czy więcej zapłacimy za kulturę niemiecką, i ponieważ nakoniec, ta bestyjka Geistingerka przyjeżdża tu czasem i pozwala nam podziwiać swoje kształty na scenie niemieckiej. A jużci każdy przyzna, że ludność, która dla jednej pary cielistych trykotów znosi cierpliwie krzywdę, wyrządzoną godności narodowej i prostej słuszności — nie jest rewolucyjnie, ani nawet jako tako opozycyjnie usposobioną.
2) Wiadomo dalej, że niektórzy Polacy oprócz sztuki palenia papierosów i niemniej trudnego kunsztu palenia mówek popularnych, uczą się także innych, mniej potrzebnych rzeczy, n. p. matematyki, historji i t. d. W tym celu istnieje przy uniwersytecie lwowskim fakultet filozoficzny, kształcący profesorów gimnazjalnych. Ponieważ ci profesorowie w gimnazjach wykładać mają po polsku, i ponieważ oprócz tego jako Polacy w ogóle życzą sobie słuchać wykładów polskich, więc docent historji przy tym fakultecie, dr. Liske wniósł prośbę, by mu wolno było wykładać historję po polsku, zwłaszcza, że uczniom przynależności przedlitawskiej staje się już zadość z powodu, iż dr. Zeisberg wykłada historję po niemiecku.
Prośbę tę fakultet polecił do zreferowania dr. Zeisbergowi, i idąc za zdaniem referenta, wszystkiemi głosami przeciw trzem oświadczył się za jej odrzuceniem, „ponieważ — jak opiewał referat — pretensje Polaków są nieuzasadnione, ponieważ oni są tu drobną mniejszością (eine verschwindend kleine Minorität), ponieważ to ubliżałoby prawom innych szczepów i t. d.“
Otóż dr. Zeisberg może jest Katonem kultury niemieckiej, i może ma więcej cywilnej odwagi niż jej koniecznie mieć musi doktoryzowany syn Wielkiej Germanji, ale gdyby nawet tak było, doktor Zeisberg nie ośmieliłby się pisać podobnego referatu, gdyby we Lwowie istniało rzeczywiście jakie rozdrażnienie. Albowiem łatwoby się stać mogło, iżby owa verschwindend kleine Minorität znalazła sposoby, któreby nawet najtwardszej czaszce doktorskiej uprzystępniły tę prawdę, iż w mieście i kraju, gdzie wszystkie objawy życia publicznego i umysłowego, wszystko, co się prawdziwie rusza i prawdziwie żyje, jest polskie — Polacy nie mogą być „drobną mniejszością“.
Gdy jednak dr. Zeisberg nie uważał za potrzebne hamować swoją odwagę cywilną pod tym względem, więc przeczuwał, iż przyjraiemy jego referat tak spokojnie, jak przyjmujemy obowiązek opłacania się dyrekcji niemieckiej za przedstawienia polskie.
A zatem, we Lwowie niema rozdrażnienia, niema prądu opozycyjnego, niema potrzeby zamykać Lwowian na kwarantanę w Przeglądzie Polskim, niema potrzeby kropić ich święconą wodą.
Quod erat damonstrandum.
Ach, ale Przegląd i Czas odpowiedzą mi, że nasz prąd opozycyjny lwowski, jakkolwiek w kwestjach praktycznych, takich np. jak obydwie powyższe, nie umie znaleźć odpowiedniego wyrazu, za to w teorji wyprawia okrutne herezje! Mniejsza o to! Kto niemoże i nie umie złamać pręta, ten nie złamie całej ich wiązanki. Gdybym był tyranem, śmiałbym się z takiej opozycji i dmuchał bym jej w oczy dymem z mego sygareta. Potrzeba znowu tak nerwowych ludzi jak autor „Teki Stańczyka“, by się bali wybryków opozycji w „Tygrysowie“.
„Tygrysów“ u Stańczyka, to Lwów. Kraków ochrzcił on Gawronowem, Czas nazwał Wiecznością, Kraj Całością, Przegląd Polski Lustratorem Galicyjskim. I pod wygodną formą tych pseudonimów mówi on wiele trafnych a więcej jeszcze dowcipnych rzeczy Czasowi, Krajowi i sobie. Szkoda, że łut gruntowej rozwagi więcej wart niż cetnar dowcipu, inaczej „Teka Stańczyka“ byłaby skarbem nieocenionym. Tak zaś, pierwszy w niej list mianowicie, w zeszycie lipcowym, wart bardzo mało, wart nawet czegoś gorszego, niż „mało“.
Dowcipkując o Przeglądzie Polskim w Przeglądzie Polskim, Stańczyk zarzucił temu pismu, że ma chód nieregularny, jak młody królik. Tymczasem satyry takiej, jak listu p. Optymowicza, nie mógł pisać królik pisał ją zając. Zając, który się boi suchego liścia, przewracającego się pod jego skokami. Otóż do najniebezpieczniejszych natur w polityce, należy zajęcza. Niema głupstwa, niema podłości, niema zbrodni, którejby się człowiek niedopóścił ze strachu. A do jednej z tych trzech kategoryj zaliczyćby wypadało insynuację, jakoby żywszy cokolwiek ruch polityczny w Galicji, świadczący o budzącem się z uśpienia uczuciu narodowem, był dalszym ciągiem ruchu z r. 1863, objawem teorji „nieprzerwalności powstania“. Takie przemyślne kombinacje lepiej doprawdy zostawić policji, ona ma w tem więcej wprawy i fantazji. Jeżeli ludność polska w Galicji, korzystając po raz pierwszy po dwudziestu latach ze swobód konstytucyjnych, okazuje skłonność do demonstracyj patrjotycznych, które mniej są. dobre od rzeczywistej pracy na polu patrjotycznem, to jeszczeby to i młodego zająca przestraszać nie powinno, a tem mniej zmartwychwstającego Stańczyka. Między temi demonstracjami połowa jest zresztą aktów czystego pietyzmu, bo jużci, jeżeli np. na zaproszenie hr. Platera zjechano się w Itapperswyl, ta głównie dlatego, że niepodobna było przecież pozwolić, ażeby hr. Plater sam jeden z burmistrzem rapperswylskim inaugurował pomnik, o którym się tyle napisał. Taka już jest bieda z temi rzeczami, że choć ktoś o niestosownej porze i na niestosownem miejscu zrobi coś jeszcze mniej od miejsca i pory stosownego, potrzeba brać udział, ażeby nie powiedziano, że Polacy obojętnie pomijają uroczystości narodowe.
To samo da się powiedzieć o obchodzie Unii lubelskiej, której chciano dać zakrój, najmniej historji i obecnym stosunkom odpowiadający. Był między innemi n. p. projekt kolokwiów z Rusinami, w celu doprowadzenia do skutku jakiejś zgody. Innemi słowy, p. R..... jako reprezentant i pełnomocnik Polski miał zawierać traktat międzynarodowy, normujący nasze stosunki prawnopolityczne z ks. Pawlikowem i z p. Dziedzickim. Projekt był trochę zabawny, ale cóż robić, potrzebaby było pójść i posłuchać, gdyby to unicum dyplomatyczne przyszło było do skutku. Jeżeli mądrzy ludzie boją się każdego głośniejszego objawu, i zamiast brać sami inicjatywę, krzyczą na gwałt, że opozycja dąży do powstania, to znajdą się zawsze mniej mądrzy, którzy skwapliwie porwą się do przewodnictwa i poprowadzą rzeczy Bóg wie po jakiemu, i za którymi ogół nolens nolens pójść musi, bo każdy powiada sobie, że głupstwo staje się tem mniejszem, im więcej łudzi je popełnia.
Zresztą, póki autor „Teki Stańczyka“ z szelestu przewracających się suchych liści wróży dalszy ciąg 1863 r., jest on tylko śmiesznym, mimo przysługi, jaką tym sposobem wyrządza nieprzychylnym nam pismom centralistycznym. Ale odeprzeć należy głośno, i napiętnować właściwą nazwą oszczerstwa takie jak np. słowa p. Optymowicza: „Najwięcej wabimy naszych ludzi nadzieją, że się kasa narodowa znowu zapełnia“. Nie można zaprzeczyć, że są tacy ludzie, ale tacy ludzie nie robią powstania; oni przychodzą brać dyety z kasy narodowej, gdy już ci, co zrobili powstanie, polegną na polu bitwy albo zginą na rusztowaniu. Nie ci, co zrobili powstanie w r. 1863, umaczali palce w kasie narodowej, ale ci, co je zwichnęli, a byli to po wielkiej części ludzie bardzo konserwatywni i bardzo dobrze urodzeni.
Rzecz widoczna, że autorowi „Teki Stańczyka“ obłędy dwóch albo trzech zapalonych głów z pomiędzy wychodźtwa naszego pomięszały się z naszym spokojnym ruchem politycznym w kraju, i że w jakiejś chwili nerwowego rozdrażnienia cień okropny potrząsł jego „firanek karmazynem“... Ale nie czytajmy tych słów, zawierają one złe omen.
Jeżeli można dostrzedz coś niebezpiecznego, coś dla sprawy narododowej szkodliwego w dążeniach najskrajniejszego w Galicji stronnictwa, to jest to chyba jego kokietowanie z panslawizmem, które W jakiejkolwiek formie rozpoczęte, prowadziło dotychczas zawsze do odstępstwa sprawy narodowej, prowadziło tam, gdzie zaszedł p. Dziedzicki i p. Rapacki, i gdzie niebawem ku powszechnemu zdumieniu naszego naiwnego ogółu zajdzie wielu innych, na których nam więcej zależeć może, niż na pp. Dziedzickim i Rapackim. Mniemam, ze gdyby autor „Teki Stańczyka“ spożytkował swój dowcip, atrament i obszerne miejsce w Przeglądzie Polskim na walkę przeciw temu kierunkowi, położyłby tym sposobem większe zasługi, niż trwożliwem dzwonieniem na gwałt tam, gdzie się nie pali, i gaszeniem ognia tam, gdzieby się jeszcze w znacznej części nieznośnego chłodu pozbyć należało.
Na gruncie lwowskim cały obecny ruch polityczny wywołał dopiero jeden fakt donioślejszy, tj. pozbyliśmy się jednego posła, demokraty starego autoramentu, który nie pytał, czy na podwórzu ratuszowem byli wyborcy, czy nie wyborcy, ale abdykował z powodu, iż Najjaśniejszy lud, zgromadzony na przestrzeni 300 kwadratowych sążni, kazał mu zbawiać ojczyznę według metody dr. Smolki. Druga znowu frakcja Najjaśniejszego ludu, także nie mało potrzebująca miejsca na wygodne stanie i siedzenie, oświadczyła się pisemnie przeciw metodzie Smolki. Gotów się jeszcze ten ostatni obrazić, uważać to za pośrednie wotum nieufności i złożyć także mandat. Ciekawa rzecz, co się dalej stanie w takim razie? No — ja moje pierwsze, studja polityczne robiłem między wyborcami, którzy jednego pięknego poranku oświadczyli się prawie jednogłośnie za hr. Russockim i za — hr. Borkowskim; jestem tedy ostrzelany z katastrofami tego rodzaju, i na wypadek nowych wyborów nie zadziwię się ani trochę, gdy z urny wyborczej we Lwowie wyjdą nagle: Henryk Jasiński i p. Karol Groman. Et postea demitte seroum tuum, Domina in pace!'
„Gwałtu co się dzieje!“ możnaby zawołać, czytając wszystkie pisma polskie, wychodzące w Galicji i w Poznańskiem. Zawzięta walka wre na wszystkie strony, ale trudno powiedzieć, kto, z kim, i o co właściwie się bije? Jesteśmy jakby w obozie, w nocy zaalarmowanym przez nieprzyjaciela: każdy uważa za swój obowiązek strzelać jak najgęściej, nie pytając, czy potrzeba, czy przypadkiem nie trafi kogo ze swoich, i wytężając wszystkie siły, by jak najwięcej narobić huku i hałasu wśród ciemności. To pewna, że pierwszy taki nierozważny strzał padł z placówki w Przeglądzie Polskim, i że kula gwizdnęła nam wszystkim koło uszu, ale gdy wszyscy rotowym ogniem odpowiedzieli na zaczepkę, wystawia ztąd ni z owąd głowę — kto? Oto poseł Szujski, członek NB. mniejszości delegacyjnej, i pyta zagniewany, dlaczego strzelamy w tę stronę, gdzie jest „Teka Stańczyka,“ skoro on siedzi tuż obok tej „Teki“? Kraj przeprasza jak najgrzeczniej szanownego posła, wśród naturalnego bardzo zdziwienia ogółu, który ani na chwilę nie mógł przypuszczać, by nazwisko p. Szujskiego mogło być wplątane w tę sprawę, zwłaszcza w taki sposób. I kto wie czy nie lepiej byłby zrobił szanowny poseł, zamiast podnosić głowę i przyznawać się do sąsiedztwa z autorem listu p. Optymowicza, gdyby przycupnął był na czas jakiś i nie stawał w tym krzyżowym ogniu? Warto zginąć, albo oberwać guza, ale za dobrą, za lepszą przynajmniej sprawę, niż ostatatni list p. Optymowicza. Bardzo słusznem jest rozumowanie szanownego posła w jego piśmie, umieszczonem w Czasie, że nie ten tylko jest patrjotą, kto się najgłośniej chlubi zasadami demokratycznemi, że umiarkowane i konserwatywne zdania polityczne nie wykluczają gorącej miłości sprawy ojczystej i t. d. Ale „Tece Stańczyka“ robiono zarzuty nie dlatego, iż broniła umiarkowanych i konserwatywnych przekonań, iż potępiła wojowanie pustemi frazesami. Kto przeczyta uważnie list p. Optymowicza, znajdzie w nim przepyszny materjał do ogólników takich, jaki wydało temi dniami namiestnictwo czeskie. Wbrew wszelkiej prawdzie i w sposób, obrażający uczucie narodowe, przedstawiono tam wszystkich zwolenników żwawszego postępu sprawy narodowej w Galicji jako szajkę półgłówków, po części nawet w osobistym interesie popychającą obałamucony ogół do powstania. Jest to denuncjacja, i w dodatku fałszywa denuncjacja, której redakcja Przeglądu Polskiego nie powinna była umieszczać, i której teraz nie powinna przynajmniej bronić, chyba z ręką na sercu może wypowiedzieć, iż wierzy w to, co napisał p. Optymowicz. Ale że p. Szujski temu nie wierzy, to wynika z jego pisma w Czasie, gdzie mówi już tylko o „zboczeniach emigracji,“ o „ognisku republikańskiem jen. Bosaka“ itp., podczas gdy w liście p. Optymowicza była mowa o ruchu politycznym w Galicji. Jedno z drugiem niema nic wspólnego, bo każdemu, nawet największemu Pessymowiczowi wiadomo, iż „zboczenia emigracyjne“ nigdy tak mało nie wywierały wpływu na sprawy krajowe, jak teraz. Musi tedy przyznać peset Szujski, że list p. Optymowicza w „Tece Stańczyka“ jest obrzydliwym, fałszywym donosem, nie zaś częścią jakiego umiarkowanego i konserwatywnego programu — a tem samem wszystkie jego trafne wywody, skierowane przeciw sykofantyzmowi, gnieżdżącemu się w pewnej części prasy perjodycznej, przeciw krzykactwu i t. d. upadają jako niebędące na swojem miejscu w tym wypadku.
Wśród wielkiej wrzawy, wywołanej tą sprawą Przeglądu i „Teki Stańczyka“ Czas wymyka się po cichu, t. j. petitem w codziennej Kronice, z innej sprawy, w którą wplątała go zbytnia gorliwość konserwatywna i religijna. Wyprzedził on przyszły sobór ekumeniczny, uchwalając już teraz nieomylność nietyle Ojca św., ale nawet i hr. Ledochowskiego, i bronił zakazu modłów za duszę Kazimierza Wielkiego w dyecezji poznańskiej dlatego, że zakaz ten wydanym był przez biskupa. Gazeta nasza, nie przypisując sobie prawa stanowienia dogmatów kościelnych, i nie mogąc zatem przyznać nieomylności rozporządzeniom hr. Ledochowskiego, pozwoliła sobie wystąpić z przeciwnem zdaniem, i co gorsza, pozwoliła sobie nawet zganić zachowanie się Czasu w tej kwestji — jednem słowem, targnęła się na podwójny krakowski dogmat o nieomylności organu parafij podwawelskich i wynikającej ztąd nieomylności biskupów. Rzecz była ważna i zgorszenie w zakrystjach krakowskich niezmierne z tego powodu — potrzeba tedy było odpowiedzieć Gazecie, zbić jej fałsze, pisane (niech to będzie między nami) w kancelarji samego Antychrysta. Ale ponieważ odpowiedź ta nie była rzeczą tak łatwą i żadnemu z OO. redaktorów nie zebrało się jakoś na formalne kazanie, wyprawiono braciszka kronikarza, używanego zwykle tylko do zapowiadania świąt uroczystych, do dzwonienia na mszę i do innych drobniejszych posług klasztornych.
Braciszek tedy, udając że nie wie, o co chodzi, występuje i rzecze do Gazety: „A czemu ty nie pilnujesz „spraw krajowych?“ Czego piszesz tylko o Unii lubelskiej i przeżuwasz sprawę pogrzebu Kazimierza W.? Czego chcesz od Gazety Toruńskiej, ty, ty, ty... Izabello, którą zastępuje u władzy p. Groman-Serrano, przebrany za Don Kiszota?“ Rzecz naturalna, że wszyscy inni braciszkowie i nawet sami OO. redaktorowie śmiali się z tego konceptu braciszka-kronikarza, aż im się brzuchy trzęsły, i że rzecz cała, komentowana w refektarzu, pomogła im niepospolicie do strawienia objadu. W istocie, nic pocieszającego jak zarzut zajmowania się sprawami niekrajowemi, zrobiony Gazecie ze strony Czasu, któremu najwięksi jego przyjaciele zarzucają czasem zbytek energii i pilności co do spraw Japonii, Kochinchiny i Afganistanu. Nic znowu sprytniejszego, jak wywinięcie się konceptem, zamiast odpowiedzi na jasno i wyraźnie sformułowane zarzuty. Czas powiedział, że w kościołach tylko biskupi rządzić powinni; Gazeta dodała, że powinni rządzić dobrze i zgodnie z przepisami religii, i że ks. Ledochowski rządzi źle, i niezgodnie z temi przepisami, — a Czas odpowiada, że u Gazety sprawy krajowe są Nebensache!!! Dziwna rzecz, że tak pobożny dziennik tak odchodzi od rzeczy w swoich odpowiedziach, jak djabeł w Dziadach Mickiewicza, którego X. Piotr egzorcyzuje!
Ale, ażeby Czas nie mógł nam robić żadnego wyrzutu, zajmiemy się najważniejszą w tej chwili lwowską Nebensache. Oto onegdaj pozdejmowano z niektórych tutejszych c. k. urzędów tarcze z orłami dwugłowemi, ażeby na nich umieścić napisy polskie. Co za radykalizm! P. Optymowicz dostanie spazmów, gdy się dowie o tem. C. k. rząd postąpił sobie ogromnie rewolucyjnie w tej mierze: nie zastanowił się, że polskie napisy na urzędach mogą razić oczy snujących się po Lwowie przednich czat przyszłego ces. moskiewskiego konzulatu, i mogą sprowadzić dla monarchii niebezpieczne zawikłania zewnętrzne. Austrja przecież, według zdania przybocznego jej lekarza, p. Beusta, jest rekonwalescentem, który powinien wystrzegać się każdego, najmniejszego nawet wiatru, ażeby się nie przeziębił.
Wyrósł znowu nowy bank we Lwowie, pod nazwą, banku „krajowego“ — ale ponieważ już sama nazwa tego zakładu znamionuje dążności separatystyczne, nakształt rezolucyjnych, więc naczelnik federalistów, dr. Smolka, w spółce z bankierami wiedeńskiemi, postarał się o koncesję na „austrjacki bank centralny“ z siedzibą w Wiedniu. Nazwa ta z dniem tryumfu federalistów, przemienioną będzie zapewne na „austrjacki bank federacyjny“. Tymczasem zaś, wzywa się każdego dobrze myślącego federalistę, ażeby nie pożyczał pieniędzy nigdzie, jak tylko w „austrjackim banku centralnym“, bo tam tylko może mieć gwarancję, iż zysk z opłacanych przezeń procentów i t. d. nie pójdzie do kieszeni zwolenników rezolucji, szlachecczyzny, propinacji i tym podobnych utylitarystów galicyjskich, ale dostanie się — po większej części wprawdzie w obce, po mniejszej zaś, w federalistyczne ręce.
„Są chwile w życiu ludzkości i pojedynczych narodów“, w których słońce tak przypieka, i powietrze jest tak parne, iż poprostu wszelkie „czyny i dzieła“ są niemożliwe. Takich to chwil doświadczył i doświadcza jeszcze nasz komitet, zajmujący się obchodem Unii lubelskiej, który po długich a cichych cierpieniach porodził nakoniec — dwie odezwy.
Wielka to śmiałość z mojej strony mówić nasz komitet. Nie jest to nasz, ale ich komitet; nam się nie wolno mięszać do Unii lubelskiej, choć nie jesteśmy Krakowianami, ale Lwowianami. Mężowie, stojący na straży godności i ducha narodowego, tak obsadzili przystęp do świątyni braterstwa trzech narodów, że profanom ani podobna ani godzi się tam docisnąć. Nawet członków komitetu, dobranych z pomiędzy tych profanów, nie wzywano na posiedzenia, wszystko robiło się bowiem w imię wolności, równości i braterstwa, a coby to była za wolność, równość i braterstwo, gdyby każdego przypuszczano do działania? Sami tedy wybrani, jak z korca maku, „mężowie“ siedzieli w komitecie głównym, dzielili się na komitety specjalne, to znowu dzielili się na podkomitety, a podkomitety wysadzały ze swego łona komisje, to proste, to mieszane. Nakoniec udało się połączonym usiłowaniom wszystkich tych komitetów, podkomitetów i komisyj doprowadzić do skutku to, co według pisma św. i metamorfoz Owidjusza poprzedza stworzenie, tj. wielki i nierozwikłany chaos.
Gorąco było wielkie, bo jesteśmy wśród kanikuły; wycieczki na Pohulankę, do Żelaznej Wody, do Kisielki były pełne powabu, w teatrze niemieckim dawała przedstawienie Geistingerka, a po niej znowu Beduini, — czyż można się dziwić, że wybrani „mężowie“ nic nie robili przez trzy miesiące? Niektórzy z nich tak są zresztą obarczeni sprawami publicznemi, że byle codzień podpisali swoje nazwisko pod jednym tylko aktem każdego stowarzyszenia, którego są prezesami, musieliby się spocić i zmęczyć na nic. Łatwo to dziennikarzom krytykować, ale niechnoby który z nich spróbował zajmować się jednocześnie kompromisami politycznemi z panem Beustem, walką z utylitaryzmem, kładzeniem fundamentów pod przyszłą federację Austrji, Słowiańszczyzny i ludzkości, krzewieniem zasad demokratycznych, sprawami Towarzystwa konsumpcyjnego, prowadzeniem interesów prawnych, zakładaniem banków, projektami budowy kolei żelaznych, podwyżką i spadaniem kursu papierów, i wieloma jeszcze innemi rzeczami, a potem jeszcze sprawą obchodu Unii lubelskiej! Ale dziennikarze urządzają to sobie daleko wygodniej: podczas gdy mężowie, stojący na straży, rwą się, ażeby cały ciężar brać na swoje barki, oni stoją z boku i krytykują!
Jednakowoż, mimo całego ferworu, z jakim chciałbym brać w obronę komitet Unii przeciw czynionym mu zarzutom, nie mogę zaprzeczyć, że proklamacja, wzywająca do nadsyłania telegramów i do zamykania sklepów, ma swoje słabe strony. Niektórzy mówią, że to wygląda, jak gdyby kto wzywał przyjaciół: „Jutro moje imieniny, przyjdźcie mi powinszować, a przygotujcie się dobrze z oracją!“
Cały zresztą grad proklamacyj posypał się w tym tygodniu. Najprzód, spokojny Kraków zerwał się i powybijał okna we wszystkich klasztorach, z wyjątkiem redakcji Czasu, i oprócz zgorszenia wszelkiego innego rodzaju, dał powód do odezw ze strony prezydenta miasta i delegata namiestnictwa.
„Albowiem z obowiązku utrzymania porządku i poszanowania dla praw powołanym będąc do uchylenia zaburzeń i opłakanych skutków, ztąd wyniknąć mogących “ — pan delegat pod świeżem wrażeniem okólnika namiestniczego, skierowanego przeciw germanizmom, czuł się powołanym do nagromadzenia jak największej liczby konstrukcyj partycypialnych na jak najmniejszej przestrzeni papieru. Ale nic to nie szkodzi; pisma urzędowe nasze nie są jeszcze wprawdzie wzorami i dobrego i gładkiego polskiego stylu, jest jednakowoż nadzieja, że w krótkim przeciągu czasu władze w Galicji będą nierównie lepiej pisały po polsku, niż niejeden „literata“ tutejszy.
Z wczorajszego artykułu wstępnego Gazety dowiedzieli się czytelnicy o opozycji pp. profesorów uniwersytetu przeciw używaniu polskiego języka w korespondencji z namiestnictwem. Dyskusja nad tym przedmiotem między pp. profesorami miała być nader żywą. Dr. Kabat i dr. Zielonacki bronili języka polskiego, na co odezwał się p. Brunner, jeden z najzajadlejszych germanizatorów: Ich sehe schon, Sie wollen uns los werden! Powiedzenie to samo w sobie nie zawiera wprawdzie wiele soli atyckiej, ale świadczy zawsze, że p. dr. Brunner jest daleko domyślniejszym, niżby się kto spodziewał. Są ludzie, którzy dopiero po mimowolnem znalezieniu się za drzwiami pojmują, że obecność ich w pokoju nie była dla reszty towarzystwa pożądaną. Przypuszczano powszechnie, że dr. Branner należy do ich rzędu, ale jak widzimy, przypuszenie to było mylnem.
Przy sposobności zaprowadzenia języka polskiego w urzędach, wydarzają, się prawdziwie cudowne wypadki, niemniej zadziwiające od bystrości umysłu, objawionej przez dr. Brunnera. Na czele pewnego zakładu, podlegającego dyrekcji skarbowej we Lwowie, stoi n. p. pewien jegomość nierozumiejący ani słowa po polsku, bo najprzód dopiero od dwudziestukilku lat jest w Galicji, a potem, czuł jakiś wstręt nieprzyzwyciężony do naszej mowy, tak dalece, że gdy przypadkiem usłyszał w zakładzie podwładnych, mówiących po polsku, zwykł był wołać z groźną miną: Deutsch reden, wenn ich da bin! Otóż nagle, ten sam jegomość poczuł teraz w sobie takie zamiłowanie i taką zdolność do nauczenia się języka polskiego, że w żądanej przez dyrekcję skarbową deklaracji oświadczył, jako „nie jest wprawdzie języka tego dostatecznie świadomym, obiecuje atoli dołożyć wszelkich starań, by do trzech lat nauczyć się po polsku.“
Z wypadków miejscowych godnem uwagi jest to, że podczas gdy W Krakowie przeszłej soboty, turbowano OO. jezuitów (których nawiasem powiedziawszy, przecież trochę za wiele jest w Krakowie), u nas za to Strzelano i rąbano żydów. Akt ten, przyprowadzający zachwianą pod Wawelem równowagę równouprawnienia wyznań, zawdzięczamy c. k. wojskowości. Możeby Wysokie ustawodawcze i wykonawcze władze w Przedlitawii, korzystając zarówno z obydwu tych wypadków, postarały się z jednej strony o to, by zakonnice nie mogły się nawzajem zamykać i katować, a z drugiej, aby małe dzieci, tak chrześciańskie jak i żydowskie nie były na ulicach narażone na działanie najprzód pałaszów i tasaków, a potem karabinów odtylcowych, ale aby instrumenta tego rodzaju zachowano na Prusaków, Moskali, Francuzów, Włochów i innych dorosłych nieprzyjaciół, którym podoba się trapić c. k. monarchię swemi najazdami. W niedzielę i święta niepodobna prawie przejść przez miasto, nie narażając się na brutalstwo pianych i zuchwałych żołnierzy.
O terque, quaterque beati, wszyscy ci, którym przychylne losy pozwalają nie być teraz we Lwowie, ani w żadnem innem tak zapylonem i nie bezwonnem gnieździe! Jeszcze nikomu nigdy i nigdzie nie było tak gorąco, jak nam temi dniami, jeszcze nikt nie oddychał takiem szkaradnem powietrzem! Dalibóg nie wiem, jak my usypiemy ten kopiec na Wysokim Zamku, a jużci przez samą grzeczność dla dr. Smolki niepodobna się będzie wymówić. Ale odwdzięczę ja się za to szanownemu prezesowi demokracji narodowej! W największe, trzeszczące mrozy w styczniu udowodnię datami historycznemi, że przypada właśnie rocznica utopienia się Wandy w Wiśle, i zaproponuję ogólną, kąpiel narodową w stawie Pełczyńskich. Sam oczywiście jako autor pomysłu i prezes komitetu będę stał na brzegu, i będę pilnował porządku, podczas gdy panowie demokraci, odwzajemniając dzisiejszą moją grzeczność, będą nurzać się w zimnej wodzie na pamiątkę aktu, który dał najwyraźniejszy objaw rozbratowi między słowiańską a germańską rasą. Napocę się ja w sierpniu, niech oni z łaski swojej dzwonią zębami w styczniu!
Myli się bowiem Słowo, jeżeli przypuszcza w środowym swoim numerze, iż nie wszyscy Polacy będą sypali kopiec na pamiątkę Unii lubelskiej, i jeżeli przypuszczenie to swoje opiera na tem, że kronikar Gazety Narodowoj pokiepkuje sobie iz djestwij demokratycznawo komiteta. Komitet nie jest Unią, ani nawet kopcem. Unia jest wzniosłym, historycznym aktem, kopiec jest dla Wysokiego Zamku bardzo pięknym ornamentem, a komitet jest humorystyczną przyprawą do tych poczęści poważnych a po części przynajmniej ozdobnych rzeczy. Ale z tego, że opiekuńcze bogi Lwigrodu radziły się Comusa przy wyborze komitetu, nie wynika jeszcze, by cała ludność naszego miasta nie miała brać udziału w sypaniu kopca. Nie chodzi o to, kto i jak święci trzechsetletnią rocznicę Unii, ale o objaw pietyzmu dla wielkiego wspomnienia narodowego. Co do mnie, gotów byłbym nawet wysłuchać od początku do końca wszystkich naszych panów Volksrednerów, gdyby N. B. mogli popisywać się ze swoją wymową dnia 11. sierpnia — a już ta sama gotowość z mojej strony dowodzi więcej niż zwykłego zapału dla ostatecznych wyników działania komitetu — tego działania, z którem może iść w porównanie tylko pośpiech przy budowie kolei brodzkiej, albo energia rozwinięta przy wyczerpywaniu wody z kopalni wielickiej.
Panowie Moskale galicyjscy nie mogą sobie dać rady ze wspomnieniem Unii. Zdaje się im ciągle, że mają coś do gadania w tej sprawie, rozpisują się o niej we wszystkich językach i wyczerpują fundusz subwencyjny p. Pawliszczewa na druk, papier i honorarja autorskie. Gratkę tę przysporzyła im demokracja narodowa swoim pomysłem odnowienia Unii z Litwą i Rusią. Ażeby czytelnikom Gazety Narodowej dać wyobrażenie o tem, jak pomyślnym jest skutek tych obustronnych rokowań dyplomatycznych, przytoczę tu w oryginale początek najnowszej, nader uprzejmej noty organu p. Dziedzickiego do organu p. Gromana. Jest to czystobrukowa sprawa lwowska, pozbawiona wszelkiej dalszej doniosłości i tocząca się między Wołoską cerkwią a placem Katedralnym. Słowo pisze:
„W adnom iz paślednich numerów lwowskawo demokratycznawo organa było skazano, czto, jeśli Ruś nie chaczot’ prystupit’ k’ sajedinienju s Polszczoju, tagda Polszczą prisojedinitsa k’ Rusi, samoj bo Polszczę nielzia suszczestwowat!“
„Skazanie to stwierdiła uże nieumolimaja (nieubłagana) logika istoryczeskich sobytij.“ (faktów)
„I zachwaczenaja w swoje wremia błażennoj pamiati Polszczoju Ruś i Litowskaja ziemlia, i samaja korjennaja Polszczą, w bolszej czasti, prysojedinieny siawodnia maguszczestwiennomu russkomu wielikanu (olbrzymowi).“
„Fakt tot' przedstawlajetsa nam tak jestestwienno, jak jestestwiennym jest prawiło w mirje, po katoromu mieńszii tjeła prymikajutsa k' bolszym i sostawlajut w miestie adnu sistemu. Pakt prysojedinienia centra maleńkoj Polszczi k' wielikoj Rusi uże sostojałaia, stoit proczno i nie dastsa iskolebit nijakimi miełocznymi usiljami, nijakimi igrużkami prywierżeńcow bywszej respubliki, do katorych przyczyslajem wsie nyniesznii demonstrancii, dopuskajemy i jeszcze tolko w Awstrii.“
Kończy się zaś ta nota następującą konkluzją:
„Polszcza, za iskluczeniem Krakowa i propałoj Poznańskoj obłasti, fakty czeski sojediniena s Rusiju pod skipetrom russkawo Carja-Oswoboditela. (A więc już i Galicja. Pan Beust może sam jeszcze nie wie o tem!) Unja dwóch norodow sowiersziłas istorieju, chotia nie pamyśli Lublinskoj Unii. W naczałach swoich i rezultatach buduczi anachronizmem, akt tot był zamienień (został zastąpiony) drugim, po inicjatywie Rusi. Czast' korennoj Polszczi swjazańa po wieki so sud boju Rusi, sojedinienja nie naruszeno, obnowlenie jewo nie imijot zatjem nijakawo smysła.“
Tak pisze p. Dziedzicki do p. Gromana. Zadałem sobie pracę, przepisać ten ciekawy ustęp łacińskiemi głoskami, może tym sposobem łatwiej dojdzie do wiadomości Europy niedostrzożona dotychczas drobnostka, że królestwo Galicji i Lodomerji jest już faktyczeski przyłączone do „Rusi“ pod skipetrom Cara-Oswobodziciela. Spodziewam się, że dr. Giskra będzie niezmiernie ucieszony tą nowiną, bo nie będzie już miał kłopotu z rezolucją galicyjską.
Jest wiele jeszcze bardzo ciekawych, choć nie zawsze bardzo zrozumiałych rzeczy w Słowie. Między innemi, „stoi“ tam, że wieść o mianowaniu p. Ławrowskiego wicemarszałkiem sejmu, napełnia Ruś „obodreniem“. Onegdaj trzech nas, t. j. p. Ławrowski, p. Kowalski i ja zastanawialiśmy się faktyczeski, co to może znaczyć? Ja myślałem w duchu, że „obodrenie“ to jest po prostu obedrzenie, od słowa cz. „obedrzeć“ — ale nie śmiałem tego powiedzieć p. sowietnikowi, który, nawiasem mówiąc bierze teraz odemnie lekcje w siedemnastu różnych językach ruskich; pan Kowalski zaś przyjeżdża do Lwowa i przysłuchuje nam się pilnie, ażeby go na przyszłej sesji sejmowej autor „Studjów sejmowych“ nie złapał znowu na jakim defekcie lingwistycznym. Ale widzę, że niektórzy czytelnicy uśmiechają się z niedowierzaniem, a jednak dalipan, faktyczeski mówię czystą prawdę!
Rokowania Organu demokratycznego ze Słowem sprowadziły oprócz odkrycia, iż unia Polski z Rusią jest już ponowioną, jeszcze jeden świetny rezultat, o którym wiedzą już czytelnicy Gazety. Organ demokratyczny upomina się gorąco o prawa konsystorza przy obsadzaniu probostw unickich. Kraj i sejm walczył o zniesienie tema z gorliwością, którą mu. instynkt zachowawczy narodu dyktował. Konsystorz złożony z moskalofllów, samych tylko moskalofllów proponował na probostwa. Teraz Dziennik Lwowski chce, by wróciły te piękne czasy. Czyż miałoby się sprawdzić doniesienie Szczutka, że pan Groman ma zostać metropolitą? Czyż może tylko jaki „literata“, deponując myśl powyższą w szpaltach Organu demokratycznego, chciał poprzeć teorję materjalistyczną i dowieść namacalnie, iż myśl bywa czasem w istocie — ekskrementem... mózgu? Jeżeli tak jest w istocie, to demokracja nasza, tak przeciwna „rektyfikacji spirytusu“, gdy chodzi o przemienienie prostej śmierdziuchy na hardziej „ukształconą“ okowitę, powinnaby pomyśleć przynajmniej o rektyfikacji spirytusu mózgowego, by produkta jego uczynić cokolwiek bezwonniejszemi!
Ad vocem Dziennika Lwows. i Słowa, ośmielam się z głębokości mojego fejletonu zaiuterpelować wys. ministerjum sprawiedliwości i podwładne mu c. k. prokuratorje, by mi chciały wyjaśnić, dlaczego porównanie losu Polski z losem Barbary Ubryk, zrobione na papierze po polsku, jest konfiszirbar, a aneksja królestw Galicji i Lodomerji, faktyczeski dokonane także na papierze, ale po russku, nie jest konfiszirbar? Czy dla druków kirylickich i grażdańskich istnieje może rzeczywiście osobna, mniej drakońska ustawa prasowa? Jeżeli tak jest, to do przyszłej niedzieli szanowni czytelnicy tej kroniki raczą wyćwiczyć się w grażdance, albowiem chciałbym zaanektować tak sobie kilka c. k. krajów koronnych dla pana Bismarka, który mię już dawno o to prosi — po polsku jestem przekonany, że p. prokurator nie puściłby mi płazem tej bagatelki.
Zresztą niema nic nowego we Lwowie. Artyści niemieccy są głodni, bo nie dostają gaży od p. Königa, a to powtarza się od tak dawna, że przestało być nowiną. Przybyło jakieś towarzystwo z Preszburga, które przedstawia po niemiecku francuzką czarodziejską sztukę: Ośla skóra. Dotychczas produkcje tego rodzaju były specjalnością uniwersytetu lwowskiego, i mieliśmy ich tyle, że nie ciekawiśmy widzieć je w teatrze.
Uroczyście, choć nie okazale, przeszła rocznica Unii lubelskiej. Lwów, obrany na główne miejsce obchodu, mógł przy tej sposobności służyć za ciekawy przedmiot do studjów dla każdego, kto go jeszcze nie zna dokładnie. Różnorodne żywioły i czynniki, w skład ludności i życia publicznego u nas wchodzące, a używające wielkiej, choć nie wszystkie równie swobody działania, miały pole do wystąpienia i zmierzenia sił swoich.
Najprzód c. k. władze rządowe. Te oczywiście w konstutucyjnej Przedlitawii najwięcej posiadają swobody działania, i największy z niej zrobiły użytek. Zakazały wszystko, co tylko zakazać mogły, i odstraszyły Wielkopolan od przyjazdu do Lwowa groźną i zafrasowaną miną, którą przybrały. Pomógł im w tej mierze bardzo wiele p. Optymowicz. W ostatniej chwili przypomniano sobie zresztą, że jest jeszcze coś, co się da zakazać. Na szczycie Piaskowej Góry, na małym, niedostępnym kopcu, znajduje się oznaczony kamiennym słupem i kruszczową płytą takzwany „punkt stały“, służący do pomiarów trygonometrycznych. Otóż tego punktu nie pozwolono wciągnąć w obręb kopca pamiątkowego, bo to poplątałoby i pogmatwało wszystkie c. k. pojęcia jeograficzne, i tak już dosyć niejasne, skoro według nich Galicja należy do Przedlitawii, podczas gdy według Słowa tylko jeszcze Kraków podlega berłu dynastji habsburgskiej, a reszta przeszła już pod panowanie Holstein-Gottorpów. „Punkt stały“ pozostał tedy nietknięty, skoro zakazano go ruszać z miejsca, ale żytku na przyszłość będzie z niego jeszcze mniej, niż dotychczas, zważywszy że od zachodu kopiec Unii zasłoni go zupełnie i odejmie geometrom wszelką możność wizowania w tę stronę. Oprócz tych wszystkich trudności, miano sobie za obowiązek korzystać z cenzury teatralnej, ażeby przedstawieniu wieczornemu odjąć wszelką cechę, uroczystości odpowiednią. Zakazano przedstawić Złote Gody Krystyna Ostrowskiego, zapewne z obawy, ażeby znowu jaki „punkt stały“ nie został ruszony z miejsca przy tej sposobności. Jeżeli się nie mylimy, to nawet fac-similia obrazów z żywych osób musiały być przedkładane do aprobaty, ale na szczęście, artystyczna ich całość wyszła bez szwanku z czyśćca cenzuralnego. Jednem słowem, władze podległe c. k. ministerstwu spraw wewnętrznych, korzystały na wszelki możliwy sposób ze swoich swobód konstytucyjnych, nie przekraczając atoli nigdzie granic ustawami wskazanych i wstrzymując się z uznania godnem umiarkowaniem od wszelkich gwałtów i ekscesów publicznych.
Cesarsko-moskiewskie organa ze względu na istniejące fakticzoski okoliczności, nie postąpiły sobie tak, jak na reprezentantów tak wielkiego i potężnego mocarstwa przystało. Poprzylepiały ukradkiem jakiś protest przeciw Unii, zupełnie zbyteczny, bo nikt przecież z niemi Unii zawierać nie myślał. Drugim objawem tej cokolwiek niesilnej opozycji było, że dwa okna, nieoświetlone gdzieś w Rynku czy na Ruskiej ulicy, z obawy o całość szyb były wyjęte i schowane. Ale obawa była zbyteczną, nikt nie myślał obciążać budżetu Jawo Wieliczestwa kosztami za roboty szklarskie.
Teraz co się tyczy nas, możemy sobie oddać te sprawiedliwość, że mimo sekatur policyjnych, mimo sprzymierzonego z policją deszczu i nie ze wszystkiem zręcznego kierownictwa, wszystko poszło jak najlepiej. Na złość p. Optymowiczowi, nie zrobiliśmy rewolucji, na złość deszczowi, udział w sypaniu kopca był ogromny, na złość geometrom, pewien „punkt stały“ poruszył się znacznie. Dość było zobaczyć miasto iluminowane aż do najodleglejszych ulic, dość było być świadkiem zapału, jaki panował między publicznością w teatrze, ażeby się przekonać, że nic niepomoże przywalić kamieniem i okuć żelazem to, co się chce ruszać naprzód.
Charakterystycznym objawem ducha i usposobienia ogólnego był nadzwyczajny entuzjazm, z jakim przyjęto ruski śpiew panny Kwiecińskiej. Nader to rzadka rzecz w tutejszym teatrze, widzieć salę przepełnioną słuchaczami, porwanymi takiem uniesieniem. Dla tych, którzy nie mogli być na przedstawieniu, umieszczamy tu tekst tej tak dobrze przyjętej śpiewki:
Nad Podilem, Ukrainow,
Żurawli łetiły,
O Stefani i Ostafim
Dumku zapinyły.
Czorne more szumyt burjow,
Step mobylnyj płacze...
Hdeż korch i hetmany,
Hde dity Kozacze?
Ławra świata żalobyt sia,
Ciłu Sicz w żułobi,
Ani szumki, ani dumki,
Ruslut Maty w hrobi!
Pornyłuje Boh Spasytel,
Dast’ nam woskresenie!
Pryjmit ćwit, i mid zo stepu
I sercia darenie!
Jeszcze pohulajet czujkow
Kozak w syn ich wodach,
A w Kremłyni dzwin promowyt
O Kozaćkich szkodach.
Anhoł nasz oj maty, Polszczi
Kurhan otweraje,
Hulaj tohdy Lasze ridnyj,
Step nam szcze zahaje!
Iluminacja wypadła najlepiej w dzielnicach, zamieszkanych przez żydów. Nie było między nimi żadnej „Ekscelencji“, któraby zajmując za pół darmo kilkanaście pokoi frontowych, w gmachu zakładu, pod jej przewodnictwem zostającego, udawała, że ją Unia wcale nie obchodzi. Nikt nie wyjechał „do wód“ — a więc wszystkie okna bez wyjątku, w najbiedniejszych nawet pomieszkaniach, rzęsiście były oświetlone. W mieście, oprócz budynków urzędowych i kapitulnych, odbijał ponurą ciemnością ratusz, na którym tego dnia nie zatknięto nawet chorągwi. Uboga gmina. miasta Lwowa, która ma zaledwie milionowy budżet roczny, nie może mieć piędziesięciu złr. na tak nieprzewidziane wydatki, a magistrat nie może znowu opuścić żadnej sposobności przypomnienia mieszkańcom, że jego głównem zadaniem jest okazywać niezręczność i brak taktu — inaczej zapomnielibyśmy, że nie mamy jeszcze statutu, i że nasza zwierzchność gminna potrzebuje reformy in capite et membris.
Uczta, zaimprowizowana na wysokim Zamku, nie potrzebowała koniecznie być improwizowaną. Można było pomyśleć o niej wcześniej i pozapraszać osoby, którym w niej koniecznie udział brać należało.
Widzieliśmy marszałków powiatowych, obecnych przy sypaniu kopca i umyślnie w tym celu do Lwowa przybyłych: żadnego z nich nie proszono. Improwizacja posunęła się do tego stopnia, że nawet jednemu z członków komitetu zamknięto drzwi przed nosem, ponieważ nie był na zaimprowizowanej liście. W skutek tego, społeczeństwo tutejsze z małemi wyjątkami reprezentowane było tylko przez członków Towarzystwa demokratycznego — a mimo znanego mego uszanowania dla tego klubu, mieszczącego w sobie tyle niezrównanych znakomitości, zmuszony jestem wyznać, iż zasada wolności, równości i braterstwa byłaby nierównie lepiej uczczoną, gdyby do złożenia jej hołdu dopuszczono także mniej znakomite i mniej demokratyczne pospólstwo.
Zaręczam P. T. pp. demokratom, że z pomiędzy tutejszo-krajowych marszałków, posłów, profesorów, uczonych i literatów nikt nie ma zwyczaju chować przy obiedzie łyżki do kieszeni, albo kłaść nogi zabłocone na stół, albo używać serwet zamiast chustek do nosa, i że indywidua te mogłyby przynajmniej od wielkiego dzwonu być przypuszczonemi do najbardziej dystyngwowanego towarzystwa demokratycznego. Są to po większej części bardzo porządni i przyzwoici ludzie i całą ich winą jest, że nie posiadają urzędowego konsensu na wyznawanie zasad demokratycznych.
Nie obeszło się przy tylu różnych wypadkach bez humorystycznych epizodów. Pewien jegomość, nim się zdecydował iluminować swoje okna, wyszedł na ulicę, by się przekonać, jaka pod tym względem panuje opinia w sferach rządowych. Spostrzegłszy, że w oknach pana zastępcy namiestnika jest tak ciemno, jak we wszystkich naszych politycznych sprawach, szedł spokojnie na kawę do kawiarni teatralnej. Wtem, o nieba! w gmachu policyjnym świeciły się po cztere świece w każdym oknie drugiego piętra! Nasz jegomość, przekonany, że c. k. dyrekcya policji przystała do Polaków, kupuje czemprędzej funt świec u Winklera, i biegnie do domu, ażeby się nie dać wyprzedzić władzy bezpieczeństwa w objawach patriotyzmu. Tymczasem świeciło się tylko w prywatnem mieszkaniu, znajdującem się na drugiem piętrze gmachu policyjnego.
Pewien młody prawnik, zakupiwszy odpowiedni zapas świec i ziemniaków, wyszedł z domu, polecając służącemu, by o zmroku pozapalał światła. Służący wykonał zlecenie, ale po dziewiątej wieczór sprzykrzyło mu się siedzieć przy świecach, pogasił je tedy i poszedł na miasto przypatrzeć się iluminacji. Ktoś, zapewne klient drugiego prawnika, zwyciężony w procesie, spostrzegł nieoświetlone okna, a korzystając z nieobecności ochotniczej straży ogniowej w tem miejscu, dość odludnem, powybijał młodemu mecenasowi szyby. Koszta niefortunnej iluminacji wynosiły tedy dla tego ostatniego, oprócz 1 złr. 50 cnt. na światło, jeszcze 18x30=5 złr. 40 cnt. szklarzowi — sens zaś moralny tej anegdotki jest taki, że młodzi prawnicy powinni się żenić, ażeby było komu pilnować domu, gdy wychodzą na ulicę. W przekonaniu, że wszystkie panny i młode wdowy zgodzą się z tem mojem rozumowaniem, kończę to sprawozdanie z uroczystego obchodu Unii lubelskiej we Lwowie, i spodziewam się, że do przyszłej iluminacji zmniejszy się liczba bezżennych prawników i niezamężnych panien, a natomiast tablice statystyczne wykażą nadzwyczajny przybytek w rubryce, obejmującej młode pokolenie konstytucyjnych obywateli przedlitawskich.
Niechaj brzmią flety i cymbały; uwieńczmy różami nasze skronie; zarżnijmy najtłustsze barany i cielęta i bogom nieśmiertelnym w ofierze wylejmy wiadro najlepszej kminkówki z Łańcuta — albowiem spełnione jest wielkie dzieło, wielkie zwycięztwo jest naszem, najświetniejsza epopeja galicyjska doszła do wspaniałego końca. Na pięknych brzegach Kolchidy, między Wurstelpraterem a Hietzingem, Jazon nasz zdobył złote runo i zawiesił na bohaterskiej swej szyi! Zdobył je bez wielkiej mozoły, po obiedzie, przy czarnej kawie. Ani ogniste smoki, ani z kłów ich wyrastające hufce orężne nie broniły mu kosztownej zdobyczy, i oprócz owych głośnych jedenastu dzików w Starem Siole, nie potrzebował zabijać nikogo; oprócz złotej pszenicy i złotodajnego rzepaku, nie rzucał dalipan żadnego nasienia w czarną ojczystą rolę! A jednak zebrał plon bujny, o który daremnie kusili się waleczni i uczeni! Więc niechaj brzmią flety i cymbały, mameluckie zarówno jak demokratyczne, klerykalne i liberalne; niechaj płynie kminkówka i miętówka; i niechaj urodziwe dziewice wyścielają mu różami i bławatami drogę do rodzinnych owczarni i cukrowni! Evoë, Evoë!
Tuszę, że publiczność, skazana na strawę taką, jaką jej dają nieurzędowe dzienniki, wdzięczną mi będzie za przytoczenie ustępów „po ludzku napisanych“ z Gazety Lwowskiej, tembardziej, że jako próbki stylu urzędowego znane są u nas tylko:
„Relacja względem przez uderzenie piorunu wybuchnionego pożaru“ — i wyrok jako:
„Ces. król, sąd powiatowy na mocy przez Najj. Pana pożyczonego mu gwałtu urzędowego“ (Kraft der ihm vom S. Majestät varliehenen Amtsgewalt) „wyrokuje“ itd.
Otóż Gazeta Lwowska pisze hardziej „po ludzku“, i tylko szkoda, że myśli „lepiej“ od autorów tych dwóch arcydzieł stylistycznych, i że żałuje kropek, w skutek czego okresy jej bywają tak długie, jak enumeracja kwot pieniężnych, których c. k. minister finansów corocznie potrzebuje. Oto jest przykład:
„W wycieczkach przeciw c. k. namiestnictwu, przebierających od pewnego czasu znamię jakoby z góry obmyślonej systematyczności i bezwzględnej konsekwencji (Oho! przypisek federalistyczny), Gazeta Narodowa wytoczyła w numerach 210 i 211 z dnia 17. i 18. b. m. znowu dwie sprawy, mające — podobnie jak wyjaśniona już dostatecznie w Gazecie Lwowskiej sprawa zaprowadzenia języka urzędowego! — posłużyć — według Gazety Narodowej za świeży i niezbity dowód, jakoby teraźniejszy rząd krajowy na każdym kroku usiłował stawiać zapory uprawnionemu działaniu organów autonomicznych, garnąć pod swoją władzę samowolne zarządzanie sprawami, do zakresu działania tychże organów należącemi“.
Ktokolwiek zdyszany wyścigowym pędem i partycypialnemi koziołkami tego po ludzku napisanego artykułu, zatrzyma się przy kropce dla zachwycenia świeżego powietrza w swoje piersi, spodziewa się zapewne, że w dalszym ciągu komunikatu, „z kancelarji statthaltereileitera-rodaka płynącego“, zbite będzie z gruntu przypuszczenie Gazety Narodowej, jakoby p. statthaltereileiter wdzierał się w atrybucje organów autonomicznych. Gdzie tam! Wydawszy ten jęk boleści przeciw „wycieczkom“ prasy opozycyjnej, p. statthaltereileiter dowodzi, że Wydziałowi krajowemu zasię do fundacji stypendyjnych, i że Rada szkolna we wszystkich sprawach podlega ministerstwu. Co do fundacji Bogdanowieckiej, namiestnictwo przyjmuje wdanie się Wydziału jako officium boni viri, ale oświadcza, że nadal samo będzie się zajmować tą sprawą. Rzecz jasna: Wydział krajowy nie dał zaprzepaścić fundacji, a „teraźniejszy rząd krajowy“ zniósł to cierpliwie, i jeszcze musi znosić wyrzuty Gazety Narodowej. Co za niesłuszność!
W sprawie Rady szkolnej, dostaje się nauczka byłemu namiestnikowi, w odpowiedzi na wzmiankę Gazety, iż tenże lepiej od p. statthaltereileitera szanował atrybucje Rady szkolnej i zwracał ministerstwu rozkazy, atrybucjom tym uwłaczające. Jako próba c. k. urzędowej satyry i subwencjonowanego z finansów publicznych gorzkiego sarkazmu, niechaj i ten ustęp znajdzie tu miejsce:
„Pominąwszy tę okoliczność, że namiestnik, który jako pierwszy urzędnik administracyjny w kraju złożył przysięgę na wierność i posłuszeństwo Najj. Panu i Jego rządowi, wobec odpowiedzialności ministerstwa sam temuż ministerstwu odpowiedzialny, nie może żadną miarą w sposób, tak niezgodny z swojem urzędowem stanowiskiem, wyłamywać się z pod powagi przełożonej władzy — niepodobna przypuścić, ażeby w jakiemkolwiek państwie wobec wyższej władzy rządowej mógł istnieć organ administracyjny, któryby w sprawach, jego zakresu dotyczących, stanowczo i ostatecznie decydował“.
„Byłoby więc anomalią, nigdzie niepraktykowaną, gdyby Rada szkolna bez wszelkiego podporządkowania pod władzę centralną, sama w sprawach szkolnych ostatecznie rozstrzygała“.
No patrzcie, i temu to szefowi rządu krajowego, który takie liberalne żywi przekonania o autonomicznych urządzeniach w ogóle, i w tak świetny sposób interpretuje statut Rady szkolnej, Gazeta Narodowa w wycieczkach swoich „przybierających od pewnego czasu znamię, jakoby z góry obmyślanej systematyczności i bezwzględnej konsekwencji“ ośmieliła się robić „niesłuszne zarzuty“. I hrabia Gołuchowski, któremu p. statthaltereileiter daje taką lekcję wierności, posłuszeństwa i niewyłamywania się z pod powagi odpowiedzialnych ministrów“, miałby być pożądańszym od tego ostatniego szefem rządu? Lächerbar!
Drum lache Jeder. Jud’ wid Christ,
Zumal es gar possi....ngerlich ist!
Jak dalece zresztą Rada szkolna pod rządami hr. Gołuchowskiego przyzwyczaiła się do „samowolnego“ postępowania, tego dowodzi najlepiej skarga, zaniesiona na nią do ministerstwa przez Świetną Radę miasta Tarnowa. Tarnów trzyma się tej zasady, którą — hr. Thun podobno — wyrzucał liberałom niemieckim: Sie sind sehr liberał, meine Herren, aber wenn Ihnen etwas nicht recht ist, so ruf en Sie gleich nach der Polizei! Bardzo dotrze, cierpimy autonomię, znosimy spokojnie sejm, Rady powiatowe, Radę szkolną — ale niechże się nie mięszają do naszych iuteresów, albo jeżeli się mięszają, to na to tylko, ażeby co dać, nigdy wziąć; inaczej będziemy krzyczeli: Polizei! Polizei!
Niema wątpliwości, że naród, tak federalistycznie reprezentowany w sejmie, jak tarnowski, jest politycznie zupełnie dojrzałym. Rozum stanu rośnie tam dziko, sztuki i rękodzieła kwitną. Mówią nawet, że kowale z Pacanowa osiedli już od dawna w Tarnowie, bo capy są tam za bezcen i produkcja kóz i koźląt dochodzi w skutek tego do cyfer bajecznych. Że Świetna Rada miejska tamtejsza kutą jest na wszystkie nogi, to wynika nietylko ze skargi, zaniesionej do ministerstwa przeciw Radzie szkolnej, ale także z oporu, stawionego Wydziałowi powiatowemu przeciw żądanemu przezeń przedłożeniu budżetu miejskiego. Es ist in der That trostlos und höchst betrübend, die Wirksamkeit autonomer Behörden in der Weise besprechen zu müssen — ale cóż robić?
Inna znowu Rada miejska, ale nie w Galicji — za granicą, po tamtej stronie mogiły Krakusa — wsławiła się temi dniami tak jenialną spekulacją finansową, że dla przykładu i wiecznej pamięci warto ją zapisać bodaj w Kronice. Miasto posiadało 250 akcyj pewnego banku, które uchwalono sprzedać. Udała się tedy komisja do banku, gdzie według kursu ofiarowano po 110 złr. za sztukę. Zamiast sprzedać, czekano aż się zbierze Rada i zatwierdzi sprzedaż. Trwało to kilka dni i akcje spadły na 102 złr., nim uchwalono sprzedać je po 110 złr. Nowa zwłoka, nowe posiedzenie Rady i nowy spadek akcyj na 100 złr. Po raz więc trzeci zwołano senat miejski, i uchwalono — sprzedać akcje licitando, stanowiąc cenę wywołania 96 złr. Kupujący zmówili się, i zamiast po 110 złr., miasto sprzedało akcje po 96, podczas gdy kurs tego samego dnia był 99.50 i gdy bank sam byłby chętnie nabył swoje akcje za tę cenę. Es ist in der That trostlos und höehst betrübend i t. d, ale jak słychać, panowie radni przynajmniej swoje własne akcje sprzedają bardziej a tempo i nie tak tanio.
Zdawałoby się, że w dzisiejszych czasach powszechnej gadatliwości nie powinneby już istnieć tajemnice nakształt owych powieści o „żelaznej masce“ albo nieznajomym kacie Karola Stuarta. Ale Galicja, której Janem było wznowić niedawno wspomnienie czasów świętej inkwizycji, i zaalarmować całą Europę ministerjami bosych karmelitek krakowskich, Galicja, która posiada tyle nieznanych gdzieindziej kurjozów, może się poszczycić najświeższą ze wszystkich takich łamigłówek historycznych, o jakich powyżej nadmieniłem. Nie chodzi tu o mniszkę, ani o mnicha, ani o nic podobnego, niema przeto nadziei, ażeby Tagblatt wyzyskał ten przedmiot do artykułów z przerażającemu tytułami, i jedynym sposobem zwrócenia uwagi powszechnej na ten fakt ciekawy jest przeto odpowiedzieć go po prostu na tem miejscu.
Jest to legenda o zaczarowanem rozporządzeniu ministerjalnem.
Kilkanaście dni temu, przewodniczący w Kadzie szkolnej, radca namiestnictwa hr. M. Dzieduszycki wręczył radcy szkolnemu, hr. Badeniemu, pismo, które miało krążyć kurendą po wszystkich radcach.
Hr. Badeni spostrzegł, że pismo to zawiera reskrypt ministerjalny, który, nie powinien być tak bez wszelkiej ceremonii wziętym do wiadomości przez każdego z radców z osobna, ale powinien być odczytanym na plenarnem posiedzeniu Rady szkolnej. Zatrzymał tedy kurendę u siebie, i gdy się Rada zebrała, doniósł o jej istnieniu, i zabierał się przeczytać pismo aby się zastanowić nad niem — ale tu p. przewodniczący w imieniu rządu założył uroczyste veto, utrzymując, że Radzie szkolnej nie wolno wiedzieć, co do niej pisze p. minister, nie wolno się zastanawiać, choć wolno to każdemu radcy z osobna.
Hr. Badeni zaprotestował oczywiście ze swojej strony przeciw temu, nawet za rządów p. stattlialtereiletera nieco zadziwiającemu postępowaniu, i oddał kurendę przewodniczącemu. Ponieważ atoli rząd trwa przy swojem veto, a hr. Badeni słusznie obstaje przy swoim proteście, więc oprócz pana ministra, p. przewodniczącego i tego jednego członka Rady szkolnej, nikt nie wie, co zawiera w sobie ów sławny dokument — i prawdopodobnie, nikt się nie dowie. Z czasem dopiero, po wielu wiekach, domysły historyków i powieściopisarzy trapić będą świat mniemaną treścią „zaczarowanej kurendy“. Jedni będą przypuszczać, że zawierała ona nominację c. k. namiestniczego referenta spraw szkolnych na kawalera orderu Franciszka Józefa, drudzy, że to było polecenie, ażeby Rada wzięła natychmiast pod swój zarząd uniwersytet lwowski, i zaprowadziła w nim wykłady polskie — ale nikt nie odgadnie prawdy, osłoniętej mgłą największej tajemnicy.
Zachodzi teraz pytanie, ażali ten sam system postępowania z rozkazami i reskryptami rządu centralnego nie mógłby być zaprowadzonym także w c. k. dyrekcji finansowej, mianowicie, gdy przychodzi polecenie egzekwowania zaległości podatkowych, albo nakładania nowych cuszlagów? O ile mi są znane stosunki galicyjskie, mniemam, że zaprowadzenia takiej procedury w dyrekcji skarbowej przyjęte by było wcale sympatycznie i powiększyłoby znacznie liczbę wiernokonstytucyjnych obywateli w tym kraju. Prosimy tedy o jak największą liczbę tajemnic — w tym ostatnim kierunku.
Nie jest niestety tajemnicą jeszcze wiele innych rzeczy, o których wolelibyśmy, ażeby nigdy nie istniały. I tak, nie jest najprzód tajemnicą, że p. baron Komers jest prezydentem c. k. wyższego sądu krajowego we Lwowie. Nie jest tajemnicą, że p. prezydent nie umie nawet tyle po polsku, ile tego potrzeba tak wysokiemu dygnitarzowi, ażeby mógł myśleć w jakim języku. Ponieważ na takich wysokich stanowiskach mówi się z urzędu i konieczności więcej, niż się myśli, a pisze jeszcze więcej, niż się mówi, więc łatwo obliczyć, że znajomość języka polskiego, wystarczająca zaledwie do sformułowania prezydjalnych myśli, w mowach prezydjalnych zawodzi przy każdem niemal słowie, a w pismach to już z nią „ani rusz“. Nie jest dalej tajemnicą, że oprócz p. prezydenta jeszcze większa połowa pp. radców apelacyjnych cierpi na ten sam brak znajomości mowy polskiej, i że w skutek tego, rozporządzenie rządowe, zaprowadzające język polski w wewnętrznej manipulacji sądów, znane całemu światu, jedynie w Galicji wschodniej zostało tajemnicą. Z dzisiejszego artykułu wstępnego Gazety można się zresztą dowiedzieć o innych jeszcze, wcale nietajnych niedostatkach, należących do tej kategorji.
Zresztą w ogóle, pozbędziemy się w tych dniach wszystkiego, co leży ukryte w głębi serc naszych, i nie będzie już żadnych tajemnic w Galicji, dzięki agitacji wyborczej we Lwowie. Każdy wygada się z tem, czego nie myślą.
Gdyby nie fatalna trema oratorska, która mię napada na widok większego zgromadzenia, możebym i ja znalazł nakoniec długo pożądaną sposobność do wypowiedzenia różnych rzeczy, które mam na sercu.
Szczęśliwe to położenie byłych członków Towarzystwa narodowo-demokratycznego i Volksrednerów. Ci nie mogą się skarżyć na brak wprawy: najliczniejsze zgromadzenie nie imponuje im, nie sprawia tremy. Przyczynę tego fenomenu wyjaśnia poniekąd anegdota, która „stoi“ w Meidingerze, i jest przeto tak starą, że powtórzę ją tu śmiało, bo nie każdy ją pamięta.
Gdy kardynał Mazarin objeżdżając Francję wstąpił do kościoła w pewnem małem miasteczku, miał w jego obecności kazanie braciszek od OO. kapucynów. Kaznodzieja mówił z tak niezwykłą śmiałością i werwą, że kardynał widział się zniewolonym, spytać go, gdzie nabył takiej wprawy i pewności siebie. — Wasza Eminencjo, rzekł braciszek, uczyłem się mego kazania przed grządką prostej kapusty, w której środku znajdowała się jedna wielka, czerwona kapuściana głowa. — Mówią, że kardynał nie wziął tej aluzji do siebie, i spodziewam się, że szanowne nasze Towarzystwo narodowo demokratyczne pójdzie za tym jego chwalebnym przykładem.
Panowie demokraci i federaliści darują mi jednak, jeżeli — nie porównując bynajmniej zacnego ich grona do grządki z kapustą, ośmielę się twierdzić, że z pomiędzy ich szeregów sterczą rzeczywiście i przerastają innych, jak owa wielka czerwona kapuściana głowa, mężowie znamienitsi i najznamienitsi. Do rzędu tych piramidalnych objawów federalistycznej demokratyczności, niechaj mi wolno będzie zaliczyć owego posła i radnego gminy, który oświadcza w dziennikach krajowych, że skargę do ministerstwa na Radę szkolną podpisał jedynie z uczucia solidarności, jako radny miasta, i że przeto (słuchajcie! słuchajcie!) niesłusznie wyrzucała mu Gazeta Narodowa, jakoby uwłaczał autonomicznym dążeniom kraju. Zaiste, jest to „solidarność“ niesłychana w swoim rodzaju, wielka, czerwona, okrągła,... solidarność. Toć, moi panowie, że użyję zwrotu p. Romanowicza — toć delegaci nasi w Radzie państwa, jeżeli głosują czasem z ministerstwem, czynią to także zapewne nie wskutek zapoznania życzeń swoich wyborców, ale przez „solidarność“, jako członkowie Izby deputowanych rajchsratu. O święta, solidarna zgodo! O wielka, czerwona, okrągła, piramidalna kapusto!
Mimo rozwijającego się ruchu wyborczego, przedstawienia widowiska „Jenerał Bem w Siedmiogrodzie“ w tearze polskim znalazły wczoraj i onegdaj niezmiernie liczną publiczność. Wszystkie loże i miejsca numerowane wykupione były na parę dni naprzód. Z powodów, od kroniki, a nie od kronikarza zawisłych, nie możemy zdać jeszcze sprawy z tego widowiska, albowiem niepodobna nam je było zwiedzić.
Wyszła z druku komedja El...y (Stożka) p. t. Walka stronnictw. Mniej od Gałązki Hebiotropu posiadająca zalet poetycznych i artystycznych, sztuka ta odznacza się związkiem charakterów i wypadków z żywą rzeczywistością, i przedstawiona na scenie, mianowicie we Lwowie, musiałaby mieć wielkie powodzenie.
Wkrótce ma do nas zawitać jeden z naszych znakomitości europejskich, Duchiński. Przywitać go ma lwowskie Towarzystwo literacko-naukowe na dworcu kolei. Zapewne i on i jego małżonka będą mieli odczyty jak w Krakowie. Ciekawiśmy, do jakiej rasy zaliczy Moskali lwowskich — ich czaszki gotowe mu pomięszać jego szyki historyczno-etnograflczne.
Być kronikarzem w chwili takiej jak obecna, to niepospolita misja, szanowny panowi i spółubewateli! Poważne mowy i rozumowane artykuły każdego stronnictwa, to jego szata zewnętrzna, to frak, który się ubiera dla zrobienia dyplomatycznej wizyty, jakkolwiek frak zazwyczaj mocno już „przechodzony“ i podarty, a częstokroć nawet pożyczony od kogo innego lub na chwilę wykupiony z zastawu. Ale kronika, to szlafrok, w którym stronnictwo chodzi w własnym pokoju, z pod którego wydobywają się na świat jego prawdziwe sympatje i antypatje, jego bole i rozkosze ukryte, i jego głębsze myśli polityczne — jeżeli N. B. stronnictwo to ma w ogóle balast tego ostatniego rodzaju na spodzie swojej skołatanej nawy.
Ztąd to zapewne pochodzi, że szanowna a ciekawa publiczność czytająca, tak skwapliwie chwyta każdą, każdego dziennika kronikę. Chcianoby dojść, przeczytać między wierszami, dokąd dąży dziennik wraz ze swymi zwolennikami?
Ze względu na to powszechne i nieuzasadnione mniemanie, zmuszony jestem oświadczyć, że kronikarze w ogóle wiedzą tylko tyle, co zwykli śmiertelnicy, i że co się mnie tyczy, to jestem oprócz tego zupełnie wyjątkowym kronikarzem. Nie mam żadnego stronnictwa, a moja kronika jest tylko moim własnym szlafrokiem. Nie ukrywa się pod nim ani projekt zapłacenia austrjackiego długu państwa majątkiem kościołów i klasztorów naszych, ani chęć oddania demokracji naszej pod władzę księcia-Katyliny, ani żadna inna słabość ludzka lub mame-ludzka. La chronigue c'est moi! W ogólności, jeśli zajmuje się polityką, czynię to tylko dlatego, że teraz taka moda. Bo też jeżeli kto, to kronikarz ma obowiązek stosowania się do mody.
Obowiązek ten kronikarski mógłbym nawet stwierdzić łacińskiem przysłowiem, na wzór pewnego pisma krakowskiego, które do każdej sytuacji politycznej umie przystować jakieś prawidło, wzięte z klasycznej literatury Greków i Rzymian. Niedawno, wykazując potrzebę trzymania się zasad, a nie względów utylitarnych, pismo to wołało z emfazą: „Albowiem słusznie mawiali Rzymianie: principiis obsta!“ — obstawaj przy zasadach! — Nawet sławny Massmann Heinego nie mógł być szczęśliwszym w cytowaniu łaciny. Nie wiem, czy wyrównam tym dwom świetnym wzorom, jeżeli mój obowiązek zajmowania się polityką udowodnię równie klasycznem twierdzeniem: Mundus vult decipi, ergo decipiatur! Bardzo już dawno nie miałem nic do czynienia z łaciną, ale ile pamiętam i ile mi się zdaje, cytat ten jest zupełnie na swojem miejscu.
Precz atoli z tym kramem uczonym, precz z filologią starożytną; zwróćmy się do naszych czasów, do języków żyjących, ruszających się, postępujących. Oto mamy naprzykład nasz język ojczysty, który co chwila doznaje nowych wydoskonaleń, choć są wstecznicy, nie uznający żadnego postępu. Nazwali oni tromtadratyzmami nowe i śmiałe zwroty retoryczne i gramatyczne, nie pomni, że obśmieszając postęp, dowodzą tylko własnej ignoracji. Tromtadratyzmy są u nas tem, czem są cuirs i relours u Francuzów, a wyraz tromtadrata tłumaczy się na francuzkie przez: pataqués (pas tá qu'est-ce). I dlaczegóż my nie mielibyśmy mieć tego, co mają Francuzi? Czy nie jesteśmy narodem cywilizowanym? czyśmy gorsi od Francuzów? Czy Żaak a Jacques to nie wszystko jedno? Czy p. Piątkowski nie jest wolnym obywatelem wolnego kraju, i czy jest może jaki paragraf w statucie krajowym, któryby go zmuszał podlegać Kopczyńskiemu, albo Małeckiemu? Nie! Nie jesteśmy gorsi od nikogo, a nawet od pewnego czasu zaczęliśmy służyć za wzór samemu cywilizowanemu Zachodowi. Francuzi zaczynają brać wzory od nas! Czemże jest bowiem, jak nie prostem naśladowaniem naszych zgromadzeń i posiedzeń to posiedzenie pewnego Klubu paryzkiego, z którego zdaje sprawę Le petit Journal pour rire w ostatnim swoim numerze? Proszę posłuchać i przekonać się; oto jest to sprawozdanie w dosłownem tłumaczeniu:
„Prezydujący: Obywatele: Zacznijmy nasze posiedzenie od ogłoszenia najzupełniejszej swobody zdań: niechaj każdy ma prawo wypowiedzieć takie zdanie, jakie mu się podoba!
Członek Klubu, garbarz, żąda głosu.
Garbarz: Koledzy! słyszę ciągle, że mówią tu o instytucjach jakiejś wyspy, zwanej Anglią. Nikt nie mówi o niczem, tylko o tej wyspie. Czy nie byłoby na czasie pomówić także trochę o innej wyspie, zwanej Polską?
Prezydujący: Pozwolę sobie zrobić szanownemu mówcy uwagę, że nieszczęśliwa Polska nie jest wyspą...
Garbarz: Uwaga ta nie obchodzi mię bynajmniej. Zgodziliśmy się na wolność zdań. Pan prezydujący mniema, że Polska nie jest wyspą. Jest to jego prywatne zdanie, które ja szanuję. Ale ponieważ mojem zdaniem Polska jest wyspą, więc mam prawo żądać, ażeby p. prezydujący uszanował także i moje zdanie! (Huczne oklaski).“
Tak się rzecz ma i u nas. Profesor Małecki twierdzi, że powinno się mówić: „Szanowni panowie i obywatele.“ Jest to jego prywatne zdanie, które p. Piątkowski szanuje. Ale ponieważ zdaniem p. Piątkowskiego mówi się: „Szanowny panowi i ubewateli“, więc spodziewam się, że to jego zdanie uszanuje także profesor Małecki, jeżeli nie jest zwolennikiem absolutyzmu, reakcji i średniowiecznej ciemnoty.
Przyznawszy się do obowiązku traktowania spraw politycznych, a ogłosiwszy moją niepodległość kronikarską pod tym względem, powinienbym teraz zająć się sprawą wyborów i oświadczyć się, za jakimi jestem kandydatami? Smutna to konieczność, bo przysporzy mi ona tylko trzech przyjaciół, a kilka tysięcy nieprzyjaciół. Jeżeli bowiem prawdą jest, co mówi Kurjer Lwowski, to każdy wyborca ma innego kandydata, a więc mielibyśmy tych ostatnich już około 6000. Znajdzie się oprócz tego jeszcze niejeden kandydat, który niema żadnego wyborcy za sobą, i niejeden wyborca, który ma więcej kandydatów na sercu, niż będzie posłów. Słusznie tedy liczbę kandydatów można oznaczyć jako sięgającą do 10.000. Rozpadają się oni na dwie kategorje, na jawnych i wstydliwych. O jawnych nie potrzebuję mówić, wystąpią oni sami, i będą przemawiać za sobą. Za niektórymi będzie przemawiać ich przeszłość, za niektórymi przemówią przyjaciele, a za niektórymi nawet ukryci przeciwnicy, dla usunięcia innych, bardziej niemiłych. Ale za wstydliwymi kandydatami nikt nie przemówi, mało kto o nich wiedzieć będzie, ze skromnych pozorów nikt ich wewnętrznej ambicji nie odgadnie! Należałoby tedy poświęcić osobne studjum tej zaniedbanej klasie naszego społeczeństwa, wydobyć ją z zapomnienia i ukrycia, a dopiero wtenczas, gdy wszyscy już będą znani i poznani, można będzie trzech najgodniejszych wybrać z pomiędzy ich grona.
Jak słychać, Towarzystwo narodowo-demokratyczne zamierza część tej herkulicznej pracy wziąć na swoje barki. Gorliwym i sumiennym poszukiwaniom jego wydziału i komitetu powiodło się już podobno odszukać około 25 takich obywateli, którzyby chcieli i mogli być — platonicznymi przynajmniej., ojcami ojczyzny. Szersza publiczność dowie się zapewne z przyjemnością o ich istnieniu, na najbliższem zgromadzeniu wyborców. Czekajmy i nie spieszmy się z decyzją, ażebyśmy ze zbytniego pospiechu nie pominęli jakiego przyszłego Franklina galicyjskiego, albo przynajmniej Deaka.
Poza sprawą wyborów niepogoda i zimno przeszkadzają zajmować się teraz czem innem, jak tylko teatrem. W piątek przedstawiono po raz pierwszy komedję Bałuckiego: Radcy pana radcy. Obszerniejsze sprawozdanie o niej zamieszczone w „kronice codziennej.“ Bem w Siedmiogrodzie dokazał tego prawdziwego cudu, że trzy razy dzień po dniu zapełnił całą salę. Jest to w calem tego słowa znaczeniu widowisko ludowe, do którego patrjotyczny autor węgierski wziął najpopularniejszą postać z r. 1849. „Ojciec Bem“ pojawia się tu otoczony tym urokiem, który sprawił, że za życia jeszcze zdobywca Siedmiogrodu stał się legendą cudowną w ustach ludu. Honwedy pod jego dowództwem biją Moskali, zdobywają Hermanstadt, mnóstwo ruchu, strzałów i koni na scenie. Jest i żyd patrjota, który chwyta i zabija szpiega, jest i ba.....szwob! nie zły chłopak w grun cie, ale ma oczywiście cienkie nogi i tchórz z niego niezrównany. Publiczność nasza przyjmuje przedstawienia z niemniejszym zapałem jak węgierska. Dyrekcji odmówiono udziału wojska, musiała się tedy ratować statystami-dyletantami dla skompletowania armii węgierskiej i moskiewskiej. Mimo to, scena jest zapełnioną dostatecznie, i tylko strategowie Dziennika Lwowskiego narzekają, że bataliony nie są tak liczne, jak to bywa na prawdę.
Znowu święto, do kroćset.... Milleretów! Znowu jeden dzień stracony dla pracy organicznej, dla operacyj giełdowych i dla wykończenia bruku na Niższej ulicy Karola Ludwika we Lwowie! Znowu o dwadzieścia cztery godzin spóźnione ukończenie mostu na Pełtwi, naprzeciw placu św. Ducha, i znowu pretekst więcej, ażeby Wydział krajowy nie przygotował niektórych ważnych przedłożeń dla sejmu! I znowu — ach znowu „Kronika lwowska“ do napisania!
Ale uspokójmy nasz umysł, tak zresztą łagodny ze swojej natury, i poddajmy się nieuniknionej konieczności. Pomyślmy sobie, że zmniejszenie liczby świąt jest najmniej popularnym postulatem stronnictwa liberalnego z pomiędzy tych wszystkich, które wyliczył niedawno dr. Milleret w Klubie rezolucyjnym. Świat czuje potrzebę spoczynku i refleksji, i dlatego obchodzi dobrowolnie około 100 dni świątecznych w ciągu jednego roku, chociaż nietylko żadna ustawa ani żadna władza świecka nie zmusza go do tego, ale nawet niedawno dr. Giskra osobnym okólnikiem zwracał uwagę narodów przedlitawskich na to, że wolno jest w wolnej Przedlitawii pracować, być głodnym, płacić podatki, oszwabić lub być oszwabionym zarówno w dnie powszednie, jakoteż w niedziele, szabasy i inne dnie uroczyste. Jeżeli tedy obchodzimy święta, czynimy to z własnej, nieprzymuszonej woli, czynimy to, ponieważ pracujemy zapewne bardzo ciężko i rozmyślamy bardzo mało w dnie powszednie. Spoczywajmy więc dzisiaj także, i rozmyślamy bardzo mało w dnie powszednie. Spoczywajmy więc dzisiaj także, i rozmyślajmy!
Pierwsze z tych zajęć łatwiejszem jest nierównie od drugiego. Każdy potrafi położyć się na sofie, i palić cygaro, albo pójść na przechadzkę, albo powiedzieć mowę do narodu, do „szanownych panów i obywateli“. Wybór jednego z tych trzech rodzajów siesty jest rzeczą gustu i instynktu. Kto miewa zazwyczaj za wiele ruchu, ten się kładzie, kto go ma za mało, ten idzie na spacer, a kto przez cały tydzień robi potrzebne buty, lub pożyteczne choć krzywe stołki, temu nie można brać za złe, jeżeli od wielkiego dzwonu powie i niepotrzebną i nie bardzo pożyteczną mowę.
Inna rzecz jest rozmyślanie. Jestto operacja tak mozolna, że niejeden woli już pisać, albo nawet czytać, niż walczyć z jej trudnościami. Dla takich wygodnych ludzi jest jeden tylko sposób, ażeby mogli święcić dzień święty, jak należy. Potrzeba ich powoli przyzwyczajać do medytowania, dając im z początku łatwe, a potem coraz trudniejsze temata, nad któremiby się mogli zastanawiać. Weźmy się tedy wspólnie do pracy, i to w sposób następujący: ja będę podawał co święto w Kronice różne popularne przedmioty do rozmyślania, a szanowna publiczność wyręczy mię w pracy medytowania nad niemi, i do przyszłej Kroniki nadeszle mi gotowe rozprawy o tych przedmiotach, jako rezultat swojego rozmyślania świątecznego. Oto są niektóre zadania:
Temat 1. Pewien szlachcic, wielki myśliwy, miał zawsze strzelbę nabitą przy sobie, ile razy wyjeżdżał z domu. Razu jednego spostrzegł z bryczki zająca, chwycił za broń, wymierzył i w tej chwili przypomniał sobie, że kapsle pozdejmował z kominków i schował do toaletki, która była w tłumoku.
Pewne miasto, mocno zajmujące się polityką, oburzyło się ministerializmem swoich posłów i postanowiło wysłać opozycyjnych reprezentantów do sejmu. Siągnęło tedy do swoich towarzystw i klubów, wydobyło z nich trzydziestu kilku kandydatów i — już miało wybierać między nimi, gdy w tej chwili przypomniało sobie, że ordynacja wyborcza jest zmienioną, i że posłowie nadal nie będą wybierani, ale mianowani przez c. k. namiestnictwo.
Pytanie. a) Jakie jest podobieństwo między obydwoma temi wypadkami? b) Jak się nazywa to miasto? c) Co miał robić szlachcic a co miało robić miasto w każdym z tych dwu wypadków?
Temat 2. Niektórzy dziennikarze lwowscy, których rzemiosłem jest przewrotna złośliwość, robią p. P. P. Piątkowskiemu zarzut z tego, że rozpoczął swoją mowę na zgromadzeniu wyborców od formułki: „Szanowny panowi i ubewateli!“
P. Piątkowski zaś udowadnia, jak słychać, że nie mógł mówić inaczej, albowiem zgromadzenie składało się z federalistów i rezolucjonistów. Do federalistów mówił p. Piątkowski poufale: „ubewateli!“ ponieważ sam do nich należy. Do rezolucjonistów zaś, jako do ludzi z innego obozu, przemówił bardziej etykietalnym zwrotem: „Szanowny Panowi!“ P. Piątkowski nie wie tedy, czego chcą od niego dziennikarze, i co znajdują do wytknięcia w jego apostrofie: „Szanowny panowi i ubewateli!“ Ztąd wynika:
Pytanie: Dlaczego Rada miejska we Lwowie prosiła Radę szkolną o zamknięcie szkół, dla braku lokalności na ich pomieszczenie?
Odpowiedzi na te dwa pytania mają być nadesłane do „Kroniki lwowskiej“ najdalej pojutrze wieczór, a najtrafniejsza z nich wydrukowaną będzie w niedzielę, ku zbudowaniu i pożytkowi powszechnemu.
„Walka stronnictw“ ze zgromadzeń i posiedzeń w mieście przeniesioną będzie niebawem do teatru, albowiem, jak mówią, ma tam być przedstawioną komedja pana El....y (Stożka) pod tym tytułem. Wspominaliśmy niedawno o tej sztuce, i sądzimy, że publiczność tutejsza spotka się w niej jeżeli nie ze znajomemi twarzami, to przynajmniej z typami i stosunkami na gruncie lwowskim wyrosłemi. Między innemi, będzie dla wielu z pomiędzy nas rozweselającą reminiscencją epizod, opowiedziany w następujących wierszach:
Sprawozdawca Przeglądu Polskiego, nie może się pogodzić z tą komedją i robi jej zarzuty, których zbijać nie potrzebujemy, albowiem upadną one same z siebie, gdy sztuka pojawi się na scenie — we Lwowie. W tych „okopach świętej Trójcy“ zwanych Przeglądem Polskim, pan El....y podejrzanym jest mocno, że albo sam jest Pankracym, albo zostaje w blizkich stosunkach z tym burzycielem dzisiejszego porządku rzeczy. Chyba to — zresztą zupełnie niesłuszne podejrzenie, mogło się stać powodem nieprzychylnej, więcej niż stronniczej krytyki.
Czy będzie „Polska“, czy nie będzie Polski“? — That is the question, jak powiada Hamlet i jak za nim powtarza poseł Szujski, który sam jest niejako powtórzeniem Hamleta, ale na krakowskim gruncie. Czasem zdaje mi się doprawdy, że zachodzi jakiejś familijne podobieństwo rysów między królewiczem duńskim a szanownym posłem sandeckim — obydwóch ślepe fatum skazało na to, ażeby się czynnie zajmowali polityką, i obydwaj przez pięć aktów snują się po scenie, medytują, medytują — wygłaszają piękne monologi — a polityka tymczasem idzie sobie jak się jej podoba. Ale nie o tem chciałem mówić. Jeżeli zacząłem od pytania, czy będzie „Polska?“ to nie na to, ażeby obudzić ciekawość powszechną, i zostawić ją bez należnego zaspokojenia.
Otóż, czy będzie „Polska“, czy nie, i jak prędko, tego wprawdzie nie wiem, ale za to wiem, że coś będzie koniecznie, coś niespodziewanego, niesłychanie wielkiego i ważnego, i to zapewne jeszcze temi dniami. Rzecz ma się tak: Jeden z moich znajomych miał teraz właśnie interes w Wiedniu; chodziło o należytość za ekstabulację jakiejś nieprawnie intabulowanej cesji. Przegrawszy sprawę w Gebühr-Bemesungsamcie i w krajowej dyrekcji skarbowej, udał się do ministerstwa, gdzie oczywiście także przegrał. Zdesperowany, radzi się onegdaj jednego z urzędników ministerjalnyeh, co ma robić, a ten go odsyła na drogę łaski, do cesarza, dodając z dobrodusznym uśmiechem: Seine Majestät wollen ja ohnedem jezt Etwas thun für die Polen!...
A co, nie mówiłem? Rzecz jasna i oczywista, że coś się stanie! Otrzymamy jakąś ważną koncesję, a nawet dwie, może trzy.... Etwas, to wielkie słowo; co w Wiedniu jest tylko Etwas, to we Lwowie może być rzeczą gwintowanej doniosłości, a Kraków może to przewrócić do góry nogami. A gdyby np marszałka powiatu krakowskiego zrobiono ni ztąd ni z owąd księciem? Albo gdyby wszystkich przysięgłych „ubewateli miasta Lwowa“ mianowano w drodze łaski doktorami, ażeby im przywrócić prawo, którego ich pozbawiła krajowa ordynacja wyborcza? Wszak jeżeli są doktorowie prawa, medycyny, filozofii i t. d. — dlaczegóż nie moglibyśmy mieć doktorów stolarstwa, blacharstwa, krawiectwa albo ogrodnictwa?
Byłby to jednak najniepopularniejszy sposób naprawiania krzywd, wyrządzonych mieszczaństwu przez nieoględność sejmu. Każdy przyjaciel ministerstwa powinien odradzać mu od takiego kroku. Robić „mieszczan“ doktorami, byłoby to degradować ich z „ubewateli miasta“ na „inteligencję“, i wywołałoby zawziętą opozycję. Mniemam, że doktor Żaak, albo doktor Feliks Piątkowski, zabroniłby sam sobie mięszać się do spraw publicznych, z któremi, jak wiadomo, inteligencja nie powinna mieć nie do czynienia.
Żart na stronę, §. 11. ordynacji wyborczej w dzisiejszam swojem brzmieniu robi reprzezentację nie tylko Lwowa, ale wszystkich piętnastu miast, stanowiących osobne okręgi wyborcze, zupełnie iluzoryczną. W mniejszych miastach, gdy przyjdzie do wyboru na podstawie tego paragrafu, okażą się jeszcze bardziej krzyczące niewłaściwości, niż w stolicy. Tam już nie potrzeba zarządów kolei żelaznych i zakładów kredytowych, ażeby liczbę wyborców zredukować do trzech. W niektórych miejscach, osiedlenie się jednego milionera, któryby płacił tyle podatku, ile powinien, wystarczy, ażeby odjąć całej ludności prawo wybierania posła. Jednem słowem, wydarzyło się nam mieszczanom to, co niegdyś owej szlachcie, dążącej na sejmik do Sądowej Wiszni. Na noclegu, przeciwna partja pościągała z popitych wotantów szarawary, a szlachcic polski nie mógł przecież pełnić swoich obywatelskich funkcyj w kostjumie szkockiego górala, więc nie pełnił ich wcale, i przeciwna partja wygrała. To samo jota w jotę, stało się z nami. Byliśmy opojeni i oszołomieni Belcredim i federacją słowiańską, i swobodą „głośnego wyznawania Polski“, jeździliśmy na zasadach, zachwycaliśmy się naszym dowcipnym posłem, Leszkiem Borkowskim, a dowcipny poseł rozwodził się nad kulturą moskiewską i prowadził wojnę ze stenografami — gdy tymczasem nikt nie zadał sobie pracy, zestawić dla próby listę wyborców i przekonać się, jaki będzie skutek nowej ustawy. Gdyby było chodziło np. o program polityki galicyjskiej w stosunku do królestwa siamskiego, byłyby się posypały korespondencje, rozprawy, uwagi i projekta ze wszystkich stron, zwołanoby Zgromadzenie ludowe i powtórzonoby przynajmniej trzysta razy, że polityka, literatura, sztuka, homeopatja i system słoneczny, powinne być uregulowane według tych samych zasad wolności, równości i braterstwa, według których reguluje się Dziennik Lwowski. Ale z cyframi nie chciał mieć nikt do czynienia. Bądź co bądź, stało się, zdjęto nam szarawary, i miło mi powitać w p. Sanciewicżu kolegę sankiulota! Możemy prosić p. Szlegla, ażeby nas odmalował obydwu w tej krytycznej sytuacji — i posłać ten wizerunek na wystawę ogrodniczo artystyczną w sali strzeleckiej — niechaj potomność rozczula się lub oburza widokiem takiego zniwelowania kontrastów.
Większą jeszcze klęskę niż wyborcy, ponieśli kandydaci, a to jawni zarówno jak wstydliwi, dobrowolni jak i przymusowi. Ba, prawda może jeszcze nikt nie wie, żeśmy mieli i przymusowych kandydatów? Oto autor św. Programatologii, błogosławiony Bruno R. żalił się niedawno Czasowi w korespondencji ze Lwowa, że go chcą tu gwałtem zrobić posłem, ale on się wyprasza od tego zaszczytu. Byłaby to niegodziwość, wywlekać spokojnego i bogobojnego męża z zaciszy kontemplacyjnego żywota i gwałcić go, ażeby posłował za tak niekatolickie miasto. Mam jednak nadzieję, że wyborcy tutejsi jeszcze przed siódmym października opamiętają się, i że się niedopuszczą podobnego gwałtu na osobie p. B. R.
Nasi wracają z Pragi, gdzie mielitak doskonałą sposobność popisywać się z postępami sztuki krasomówczej we Lwowie. Przemawiał tam, według dzienników czeskich, p. Romanowicz — z Poznania. Ludzie, którzy nie mogą pojąć, jakim sposobem p. Romanowicz mógł przyjść do Poznania, przypuszczają, że chyba Poznań przyszedł do p. Romanowicza.
Przerzucając onegdaj moją tekę, znalazłem w niej drugi list p. Józefa Konfuzjonisty do siebie samego. Autor dowodzi w nim ze znaną ścisłością swoją i jasnością w rozumowaniu, że sejm powinien pójść za mamelukami, za rezolucjonistami i za federalistami. Eklektyczny ten program stanie się zapewne podstawą do założenia Klubu „konfuzjonistów“, o którym mówią już po mieście — zamyka on się zaś w tych trzech punktach: 1) Sejm powinien wysłać delegację do Rady państwa, jak tego chcą rewolucjoniści; 2) delegacja powinna zostać w Wiedniu na każdy wypadek, jak tego chcą mamelucy, i 3) powinna się tam domagać zmiany ustaw grudniowych w duchu federalistycznym. Ponieważ niemamy czwartego stronnictwa, więc i czwartego punktu niema. Natomiast pokutuje zarówno w pierwszym liście, jak i w drugim, i w uwagach, które ząb czasu wygryzł na marginesach, ciągle ten sam strach przed „nie-posłami“ i przed jakimś zamachem na niezawisłość sejmu. Społeczeństwo galicyjskie dzieli się tam najwyraźniej na posłów i nieposłów, a najważniejszem zadaniem chwili ma być obrona sejmu przeciw wszelkiemu parciu i naciskowi. Takiem parciem i takim naciskiem ma być istnienie klubu rezolucjonistów we Lwowie, klubu, który — nawiasam mówiąc, nie głosował jeszcze nad żadną kwestją ważniejszą i nie objawił kierunku, w którym iść zamierza. Samo tedy istnienie towarzystw zajmujących się polityką, wywołało ten hałas w Krakowie. Nic dziwnego, że Czas nie może się oswoić z objawami, które istnieją wszędzie, gdzie tylko instytucje polityczne są ułożone W duchu cokolwiek liberalniejszym. Czas nie może, bo nie chce. Ale poseł, któremu dobrej wiary i dobrej woli największy jego przeciwnik odmówićby nie śmiał, powinienby przecież zastanowić się, że walcząc z kierunkiem politycznym jakiego stronnictwa, nie można jako głównej broni wyprowadzać na linię bojową zarzutu, że stronnictwo to zorganizowało się, i że chce, ażeby wszystkie sprawy publiczne załatwiano według jego sposobu widzenia!
Pierwszy numer Unii pojawił się w piątek, zapewne dlatego, że dzień ten sprzyjać ma niezmiernie rozpoczęciu każdego przedsiębiorstwa, jako najmniej feralny z wszystkich dni w tygodniu. Wyobrażenie, jakie powzięto powszechnie z góry o charakterze i tendencji tego nowego pisma, nie było mylnem. Podejmuje ono walkę o świecką władzę papieża i o konkordat w Austrji, i twierdzi, że czyni to w chęci służenia sprawie polskiej. W fejletonie, za przykładem i pod inwokacją Teki Stańczyka, zapewnia ono wiernych, że ruch polityczny w Galicji od r. 1866 jest tylko dalszym ciągiem r. 1863 i że dążymy do nowego powstania. Pobożna ta, chrześciańska i katolicka insynuacja odbija w sposób nieco rażący od postulatu, postawionego w politycznym artykule. Unia chce bowiem, ażeby delegacja polska walczyła w Wiedniu o — rezolucję, i ażeby zawsze głosowała przeciw ministerstwu, nie oglądając się na to, „czy wnoszone przezeń wnioski są dobre lub złe, liberalne lub nie“. A wszakże rezolucja jest prowizoryczną sumą żądań i dążeń „międzypowstańczych“, a opozycja przeciw ministerstwu jest grzechem, albowiem „wszelka władza pochodzi od Boga“ i bunt przeciw niej jest naruszeniem czwartego przykazania! Unia zechce nam zapewne wytłumaczyć w przyszłym numerze, jakim sposobem to się godzi z jej przekonaniem, użyczać jednocześnie poparcia „Tece Stańczyka“ i owemu „trzeciemu stronnictwu“, nie-mameluckiemu i nie federalistycznemu, pod którem rozumieć się ma podobnoś stronnictwo rezolucjonistów?
Przyjaznemu stosunkowi naszego stróża redakcyjnego ze służbą pewnego arystokratycznego domu, zawdzięczamy posiadanie manuskryptu mowy przedwyborczej, którą chciał wygłosić jeden z członków klubu rezolucjonistów, ale nie mógł, z powodu, że manuskrypt skonfiskowany został w drodze do ratusza przez pachołków książęcych. Oto jest ta mowa:
„Moi panowie!
„Nie przywiązuję ja żadnej wagi do mistycznego znaczenia dat i rocznic historycznych, i w ogóle tak daleki jestem od przesądów i zabobonów wszelkiego rodzaju, że nie wierzę ani w nieśmiertelność szarlatanerji ludzkiej, ani w nieskończoność haussy „anglio-banków.“ Ale ponieważ zdarza mi się okazja po temu, niechaj mi wolno będzie zwrócić uwagę szanownej publiczności na ten traf szczególny, że mamy dziś właśnie dwudziesty dziewiąty sierpnia! Otóż właśnie dwudziestego dziewiątego sierpnia roku zeszłego, byliśmy wszyscy o 366 dni młodszymi, niż jesteśmy dzisiaj. Dwudziestego dziewiątego sierpnia, dwa lata temu, wszyscy co pobierają od 25 do 50 złr. miesięcznej pensji, z biciem serca mówili sobie, że za dwa dni nadejdzie pierwszy września, i że po opłaceniu niektórych większych wydatków zostanie im jeszcze w pugilaresie kwota, od 75 centów aż do bajecznej cyfry dwóch guldenów sięgająca, za którą będą mogli sprawić sobie jednę z dwunastu swoich szczęśliwości rocznych, w kszałcie tylu a tylu zajdli piwa. Ten dzień dwudziesty dziewiąty sierpnia, moi panowie, ma tę osobliwość, że powtarza się co roku od stworzenia świata, a od czasu przyjścia Zbawiciela na świat, powtórzył się akuratnie 1869 razy. I komuż to drobne na pozór i małoznaczące powtarzanie się tej daty nie przywoła na myśl wspomnienia, że zbawienie ludzkości za pomocą idei demokratycznej i w formach demokratycznych, dokonane już jest od dawna, i że teraz kolej zbawiania przyszła na arystokracją??!!!
„Moi panowie! Stosunek arystokracji do demokracji podobnym jest do źle dobranego małżeństwa. Mąż ma pieniądze, karetę z herbami, dżokiej-klub i dwadzieścia siedm posad, prezydjalnych, wcale intratnych. Jest dumnym, leniwym, nieprzywiązanym do ogniska domowego i lubi głównie dywidendy, aktorki i przedpokoje ministerjalne. A żona? Żona jest ograniczoną, nie obeznaną ze stosunkami i formami światowymi, i lekkomyślną. Powierza często swój honor i swoje szczęście gachom bez charakteru i zasad wszelakich; albo też szuka rozkoszy w brutalnych uściskach djaków ze swojej narodowej, nadpełtwiańskiej parafii. Mimo to, wychudzona i obdarta, ale wstydliwa jako owa krakowska Barbara Ubryk wraca znowu w objęcia małżeńskie, albowiem jak mówiłem moi panowie, demokratyczne zbawienie ludzkości już jest dokonane, demokratyczne jej wychowanie zapewnione, skoro p. Starkel jest radcą szkolnym, i dla tego też czas jest wielki, ażeby p. Starkel postarał się wam o posła, który na pamiątkę tej wiekopomnej daty dnia 29. sierpnia odwdzięczył się demokracji za zniknienie „stanów“, za emancypacją żydów i za wybicie szyb w klasztorach krakowskich, budowę kilku kolei żelaznych z niemieckim językiem urzędowym. Poseł ten powinien już być od dawna posłem, i synem posła, powinien być brunetem średniego wzrostu, z niewielką brodą i powinien mieć za herb lisa, a za sekretarza mykitę.
„Nie cierpię pochlebstwa, brzydzę się niem zarówno, gdy ono płaszczy się przed możnymi, jak wówczas, gdy schlebiając przesądom i słabostkom tłumu, usiłuje zawrócić słabe jego głowy szumem frazesów i dymem niemożliwych kadzideł. Ale co prawda, to prawda: i dlatego z ręką na sercu mogę wam powiedzieć o Lwowianie! że jesteście wielkim narodem, a — wasze miasto największe jest i najporządniejsze ze wszystkich które leżą nad Pełtwią! Wasz burmistrz jest wzorem Solona, Likurga, Hannibala, Artakserksesa municypalnego. Wasz urząd budowniczy utrzymuje porządek tak wzorowy w tem mieście, że w czasie posuchy żaden wóz nie ugrzęźnie tu w błocie, a w czasie słoty nikt nie dostanie suchot z powodu gęstych tumanów kurzu. Wasza rzeka nie śmierdzi, chyba tylko dla nosów, spuszczonych na kwintę z powodu przepadnięcia swojej kandydatury do wściubiania się w sprawy publiczne. Wasza Rada miejska pije wprawdzie wiele piwa i nie może się zebrać w komplecie, ale gdyby się zebrała, senat staroświeckiego Rzymu nie mógłby jej wyrównać co do liczby swoich zaległości. Wasza dojrzałość polityczna objawia się w naszych dziennikach i gazetach i nie potrzebuje panegiryku. Jednem słowem — jesteście wielkim ludem, wielkim miastem, wielką kupą cegieł i kamieni i potrzebujecie tylko, ażeby was ponumerowano, a będziecie stali jak tyleż milowych słupów kamiennych, nieruchomych, i samą nieruchomością swoją wskazujących, która godzina wybiła na zegarze dziewiętnastego stulecia i jak daleko zaszedł tymczasem postęp ludzkości. Skończyłem.“
Oto dosłowne brzmienie mowy, którą zamierzałem wygłosić na dzisiejszem zgromadzeniu wyborców i która byłaby mi niewątpliwie zjednała wszyskie głosy, gdyby nie ta fatalna okoliczność, że niemam należytej wprawy retorycznej. Dlatego też wolałem ogłosić drukiem na tem miejscu, co miałem do powiedzenia.[46]
- ↑ Na Rusi, spójnik „że“ używany bywa zamiast zaimka „co“ i vice versa, n. p.: „Mówią, co on iszedł bez pole“. „Cy znasz tego pana, że tu był?“
- ↑ Gazeta Narodowa padła była w tym czasie ofiarą kilku złośliwych mistyfikacyj; — między innemi doniesiono jej, jakoby w Przemyślu zawaliła się baszta, jakoby nauczyciel szkoły w Jarosławiu zabił ucznia, i jakoby umarł marszałek powiatu brzozowskiego.
- ↑ „Oni opozycja“. Dziennik Lwowski mówiąc o sobie i o swoich redaktorach użył był w niezgrabnie patetyczny sposób szumnego zwrotu: „My, opozycja!“ Do tego frazesu i do niezliczonych niegramatyczności Dz. Lw; odnoszą się alluzje zawarte w tej kronice i w wielu późniejszych.
- ↑ Jeden z gorących patryotów, objawiający uczucia swoje na zewnątrz rogatywką i wysokiemi butami — nazajutz po otrzymaniu nominacji na posadę o której mowa, pojawił się w cylindrze i w pantalonach francuzkich.
- ↑ J. Wojnowski był tenorzystą używanym wówczas w operetkach przedstawianych na scenie polskiej. Kiksem nazywają w Galicji z niemiecka to, co gdzieindziej nazywa się ponoś kogutem.
- ↑ Pan J. S. skończywszy niższe gimnazium i kurs farmaceutyczny, słuchał później wykładów nauk przyrodniczych w Heidelbergu, co dało pewnemu poczciwemu mieszczaninowi powód do rekomendowania go na posadę radcy szkolnego wiekopomnem zapewnieniem, iż p. J. S. „skończył Heidelberg“. Tenże pan J. S. — który zresztą później gorliwie i skutecznie pełnił swoje funkcje w Radzie szkolnej, zapowiedział był popularny wykład, „O słońcu.“ Zebrało się auditoryum liczne, złożone z ludzi wykształconych i odkryło ku swojemu zdumieniu, iż p. J. S. nie znając nawet pierwszych elementów planimetryi, podjął się tłumaczyć profesorom techniki, uniwersytetu, szkół gimnazjalnych i realnych, w jaki sposób obliczono paralaksę słońca. Łatwo wyobrazić, jak niefortunnie wypadł wykład.
- ↑ Dr. Herbst, wówczas minister sprawiedliwości, udał się do swojej rodzinnej Pragi, gdzie Niemcy na cześć jego urządzili bankiet i serenadę. Ludność czeska zakłóciła tę uroczystość gwałtowną bardzo demonstracją, przyszło do tłuczenia szyb, do ekscesów ogromnych i naturalnie, do aresztowań en masse.
- ↑ Sędziszów — miejsce pobytu hr. Starzeńskiego, regimentarza „Krakusów“ formowanych przeciw Prusakom w r. 1866.
- ↑ Dr. Ziemiałkowski z małżonką zaproszony był na recepcję do namiestnika — dziennikarstwo zaś pseudo-demokratyczne, poduszczone przez panów niechętnych temu, by demokrata pojawiał się na tych samych salonach co oni, w grubjański i obrzydliwy sposób ścigało pp. Z. z tego powodu.
- ↑ Prezydent sądu wyższego we Lwowie bar. Komers, korzystając ze swojej władzy, zmusił był pana Dobrzańskiego do umieszczenia w „G. N.“ sprostowania tyczącego się sprawy osobistej p. barona, a stylizowanego w sposób niezgrabny, a nawet brutalny. Do tego zajścia odnosi się początek niniejszej kroniki.
- ↑ Dziennik Lwowski, „Organ demokratyczny“ zawieszony przez jakiś czas wyrokiem władzy, pojawiał się pod tytułem Dziennika Polskiego, ale później wrócił do dawniejszego tytułu.
- ↑ Michał Dudycz usiłował okraść p. Komersa, według własnego zeznania w tym jedynie celu, by mógł przepędzić przednowek w więzieniu.
- ↑ W Dzienniku Lwowskim nie pisano: „literat“, ale: „literata“.
- ↑ Hrabia Antoni Auersperg (Anastazy Grün). Zniesiono wówczas zaprowadzone wskutek konkordatu sądy duchowne w sprawach matrymonjalnych — w obronie postanowień konkordatu stawali polscy członkowie Izby panów. Zaprowadzono równocześnie w Austryi „fakultatywne“ śluby cywilne.
- ↑ Przy zawiązaniu się — poronionego Tow. naukowo-literackiego we Lwowie, wspomniany tu pan B. R. żądał, aby posiedzenie zaczęło od głośno zmówionego pacierza. Żądaniu temu nie mogło się stać zadość, bo zgromadzenie składało się z różnowierców.
- ↑ Fakultet ten, złożony wówczas z Niemców, nie chciał przyjmować uczniów ze świadectwami z egzaminu dojrzałości, wystawionemi w języku polskim.
- ↑ Dosłowny cytat z Dzien. Lwowskiego.
- ↑ Wybuchła już była wówczas sprawa, w której partykularyzm krakowski odegrał niekorzystną rolę. Krakowianie upierali się przy tem, by mieli u siebie osobne namiestnictwo, osobną krajową dyrekcję skarbu i td. Była to woda na młyn świętojurców, którzy domagają się podziału Galicji na polską i na ruską połowę, windykując dla „Rusi“ całe podgórze karpackie aż do Sącza.
- ↑ P. Weigel należał w Krakowie do obrońców partykularyzmu, o którym była mowa w poprzedniej kronice. Minister Giskra sprzyjał żądaniom krakowskim, pojmował bowiem, iż podział kraju osłabi żywioł polski w Austryi. W obronie petycyi, oddanej przez radę gminną krakowską do p. Giskry w tej sprawie, powiedział był jednakowoż p. Weigel, iż nie uznaje tu żadnych względów politycznych. Można to było interpretować tak, iż Krakowianie interes swojego miasta stawiają ponad interes ogółu: tej interpretacyi trzymał się też kronikarz.
- ↑ Benjaminkiem, czyli „hrabią Benjaminkiem“ przezwano L. hr. D. korespondenta, a później współpracownika Czasu, z powodu, iż pewne wsteczne powagi krakowskie powitały ze zbytniem uniesieniem pierwsze jego próby literackie, wróżąc mu ogromną przyszłość i t. d. Ztąd „Benjaminek“ reakcji.
- ↑ Korespondencja ta pojawiła się w Dzienniku Lwowskim, który stanął był po stronie separatyzmu krakowskiego, Bóg wie z jakiej racji.
- ↑ Wzmianka ta odnosi się do sprawy kupna dóbr koronnych w Galicji, o który starała się spółka Siemund-Kirchmayer. Za sprzedażą przemawiał Czas i Dziennik Lwowski, później udowodniono sądownie, iż spółka powyższa pamiętała o wydawcach dzienników wcale hojnie.
- ↑ „Słowiańskiego ducha.“ W owym czasie Dz. Lwowski bronił z zapałem zasady „wzajemności słowiańskiej,“ nie zrażony widowiskiem kongresu etnograficznego, w którym wzięli udział Czesi. Po nim, odziedziczyła tę sympatję dopiero w r. 1864 Gazeta Narodowa — tu, jak widzimy, występowała w duchu, w jakim następnie traktował i traktuje tę sprawę Dziennik Polski.
- ↑ Wszystko to drukowała Gazeta Narodowa w r. 1868, w r. zaś 1874 wzywa ona Polaków do przymierza z moskalofilami.
- ↑ Kilka literatów — Dz. Lwowski regularnie tak pisał, podczas gdy o „dzikach,“ „balach“ itp. mawiał: kilku.
- ↑ Interes fiakrów zagrożony jest z innej także strony: słychać bowiem, że szewcy zamierzają podać prośbę, by ograniczono liczbę dorożek, które chroniąc obuwie publiczności od zużycia, przeszkadzają im w zarobkowaniu. Podobną prośbę mają także podać parasolnicy; krawcy zaś zamierzają wystąpić przeciw kolei konnej, przeciw fiakrom i przeciw parasolnikom — i dowodzą statystycznemi datami, że mają daleko mniej zarobku, odkąd wynaleziono różne środki, chroniące odzież od zepsucia.
- ↑ Czas odciskany był wówczas w drukarni Kirchmayera.
- ↑ Dla dzisiejszych Galicjan, nic zabawniejszego nad myśl, że swojego czasu Gazeta Narodowa broniła pamięci Mühlfelda, słynnego liberała wiedeńskiego, a sarkała na hr. Thuna.
- ↑ Do rzędu tych „spokojnych i umiarkowanych“, w obec Wydziału krajowego, obywateli, przystąpiła w półtora roku później Gazeta, sarkająca w powyższym artykule na tenże Wydział.
- ↑ Jak widzimy, nie było jeszcze wówczas wydane hasło „walki z żydami na polu ekonomicznem“ w parafii „narodowej.“ Cala ta kronika świadczy owszem, że „parafia narodowa“ należała wówczas do djecezji „żydowsko-liberalnej.“
- ↑ Wiersz z „Pięknej Galatei“.
- ↑ O książęcych założycielach kolei żelaznych, G. N. znalazła później do powiedzenia wiele rzeczy pochwalnych, na przekór Dz. Pols., który poszedł torem wytkniętym w tej kronice.
- ↑ Odnosi się to do wycieczki Galicjan do Poznania, urządzonej przez towarzystwo gimnastyczne „Sokół“.
- ↑ „Jenerał Wink“. Biuro korespondencyjne wiedeńskie nadesłało było do Lwowa telegram o uwięzieniu kilku jenerałów hiszpańskich z rozkazu rządu królowej Izabelli. Telegram ten opiewał: „Verhaftung Generale Wink Paris erfolgt“. (Uwięzienie jenerałów, nastąpiło w skutek wskazówki danej z Paryża.) Redakcja Dz. Lwows. nie zrozumiała tego telegramu i zachwyciła Lwów doniesieniom piramidalnem tej treści, iż „w Paryżu schwytano słynnego (!) jenerała Winka (!!)“
- ↑ Książe Pankracy — hrabia Pankracy. Złośliwa publiczność w sfingowanych tu dwóch figurach upatrywała swojego czasu: ks. Sapiehę i hr. Borkowskiego (Leszka), naczelników opozycji federalistyczno-panslawistycznej. Niewiem dalipan, ile w tem prawdy.
- ↑ To „JA“ zdaniem tejże złośliwej publiczności, odnosić się miało do pewnego historyka lwowskiego. Czy to prawda — nie wiem, powtarzam to raz jeszcze!
- ↑ Użyte tu dziwaczne zwroty mowy, wyjęte są z ówczesnych ekspektoracy Kornela Ujejskiego, wygłaszanych we Lwowie i w Szwajcarji, przy sposobności odsłonięcia pomnika, wymyślonego przez hr. Platera.
- ↑ Cytat z poematu Heinego: „Atta Troll“. Temi słowy niedźwiedź-demokrata zastrzega się, by po zaprowadzeniu wolności i równości nie wolno było „żydom“ tańczyć po jarmarkach, albowiem popsuliby gust publiczności.
- ↑ Podobiuteńki wypadek zdarzył się był wówczas właśnie we Lwowie, z powodu zapowiedzianego przybycia cesarza austrjackiego Franciszka Józefa.
- ↑ W sejmie węgierskim skrajną lewicę zwano wówczas stronnictwem, „tygrysów“. Należeli do niej Madurarz, Bószórmenyi, Aształos i t. d.
- ↑ Ks. kanonik Malinowski obwinił był fałszywie szewca Naganowskiego oskra dzenie mu pierścionka. Ten sam kryłoszanin w przedpokoju sejmowym wpadłszy we wściekłość, z podniesienemi pięściami wołał do „knuta“ na. Polaków. W odwet, osoba szanownego kryłoszanina doznała pewnej turbacji ze strony hr. P.
- ↑ Jeżeli który z P. T. pp. gramatykarzy galicyjskich lub poznańskich mniema, że powinno się nazywać inaczej formę czasownikową, o której tu mowa, gotów jestem w najbliższej Kromce umieścić sprostowanie — bo za nic w świecie nie chciałbym obruszyć przeciw sobie irritabile genus pp. nauczycieli języka. Mam się już z pyszna wskutek pochylonego à, i boję się nowej burzy filologicznej.
- ↑ Książę Adam Sapieha założył w tym czasie dziennik Kraj, mający popierać politykę jego i jego rodziny. — Prz. autora.
- ↑ Zachowujemy pisownię, autora, według rękopisu oryginalnego, który jest w naszem posiadaniu.
- ↑ Ob. mowę dr. Giskry o kulturze niemieckiej na festynie strzeleckim w Wiedniu w r. 1868; Przyp. kron.
- ↑ Kronika ta przeznaczona do Gazety Narodowej, została umieszczona w Szczutku Nr. 5. z r. 1869, ponieważ p. Jan Dobrzański zmieniając nagle swoją politykę — nie chciał jej przepuścić w tej formie. W kilka dni później, autor niniejszych kronik opuścił redakcję Gazety Narodowej i stanął na czele redakcji nowo założonego pisma politycznego Dziennik Polski, który wziął sobie za zadanie podnieść sztandar porzucony przez Gaz. Narodową.