Kroniki lwowskie/Studja sejmowe/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Studja sejmowe |
Pochodzenie | Kroniki lwowskie Gazeta Narodowa Nr. 220. z d. 24. września r. 1868 |
Wydawca | A. J. O. Rogosz |
Data wyd. | 1874 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Całe Studja sejmowe Cały zbiór |
Indeks stron |
De mortuis nil, nisi bene; najstosowniej tedy będzie nie mówić wcale o wniosku Smolki. Już onegdaj wieczór, gdy spostrzeżono z galerji, że dwie świece palą się przed wnioskodawcą, upatrywano w tem jakąś złą wróżbę — wczoraj ziściła się ona, i telegraf rozniósł natychmiast na wszystkie strony świata wieść o przedwczesnym zgonie ósmego — nie cudu świata, ale programu opozycyjnego, wyzywającego w szranki nietylko rząd i rajchsrat przedlitawski, ale też i siedmiu nieboszczyków, poprzedników swoich, z pomiędzy których najbardziej żal mi owego programu, objętego petycją, podpisaną we Lwowie, a obiecującą wysłanie delegacji do Bady państwa w zamian za przyznanie stosunku unii personalnej między Galicją a obydwiema Litawiami!
Stało się! Wszechlitawia nie będzie podobną do czterogłowego Światowida, nie przybierze charakteru słowiańskiego, aż do dnia, w którym Bismark i Usedom przyjdą w pomoc akcji perlamentarnej p. posła lwowskiego i stworzą pluralizm, tak, jak stworzyli dualizm. Akcja parlamentarna jest jednakowoż piękną rzeczą, i nader skuteczną wobec upartego przeciwnika, osobliwie zaś wtenczas, jeżeli ją popiera ośmkroćstotysięcy karabinów odtylcowych i odprzodowych, jak się to przed dwoma laty wydarzyło akcji parlamentarnej węgierskiej! Mojem zdaniem, nota Usedoma przyczyniła się daleko więcej do poparcia mów Deaka, aniżeli petycja, podpisana przez 1.056 pełnoletnich mieszkańców miasta Lwowa poparła wniosek Smolki. Świat dzisiejszy, pogrążony w plugawym realizmie, nie wierzy już ani w czarownice, ani w upiory, ani w pigułki morysońskie, ani we wdzięczność Bukowińczyków za wybawienie ich z niewoli galicyjskiej, ani w petycje i telegramy. Wierzy już tylko w pieniądz i w szaspoty, albo w iglicówki. Ale przystąpmy do rzeczy, t. j. do rozpraw nad rezolucją i adresem.
Przyjazd JE. pana ministra rolnictwa do Lwowa sprowadził to, czego nie mogły sprowadzić rozumowane artykuły dziennikarskie: naturalny podział sejmu na stronnictwa. Mamy ich tymczasem sześć. Najprzód stronnictwo wstydliwie-ministerjalue, złożone z familji i klienteli JE. pana ministra, z urzędników i innych ludzi zależnych. Prawdziwie, powinniśmy się wstydzić, że mając ministra-rodaka, tak późno postaraliśmy się o to, by ten minister-rodak miał także popleczników rodaków. Dlatego też to stronnictwo nazwałem wstydliwie-ministerjalnem, pod żadnym innym względem nie mogę mu bowiem zarzucić zbytniej wstydliwości. Chyba, że czasem poseł Wężyk wyręcza wstydliwszego rodaka, i rzuca się z męzkiej ochoty w spienione fale dyskusji parlamentarnej, by z nich ocalić — broń Boże, nie wielką wstęgę św. Szczepana, przeznaczoną dla kogo z familii — ale przynajmniej prawo rozpisania bezpośrednich wyborów do tej biednej Rady państwa, tak nękanej przez dwa dni tu we Lwowie, że ks. Sanguszko nie mógł się wstrzymać od kilku słów politowania i współczucia dla tej niebogi. Książę wyrzekł, iż zgadza się z posłem Honigsmannem, ponieważ jednak „musi być jakaś różnica między chrześcianinem a żydem“, więc oświadczył, że będzie głosował z hr. Potockim, który radził, by wcale nie wspominano o bezpośrednich wyborach.
Drugie stronnictwo ugrupowało się około posła Smolki, trzecie około wniosku komisji, czwarte składa się z posła Krzeczunowicza, piąte z posła Skrzyńskiego, a szóste z posła Adama Sapiehy. Ach, przepraszam, zapomniałem, że poseł Kozłowski składa się także z osobnych dwu stronnictw, z których jedno potępia delegację a drugie jest za wnioskiem komisji. Owa pierwsza połowa posła Kozłowskiego weszła we wtorek w kolizję — oczywiście moralną tylko, z laską ks. marszałka. Szanowny poseł usiadł tak prędko, że nie można było osądzić, która połowa jego parlamentarnego jestestwa mogła mu zjednać głosy jego wyborców.
Dwudziestu czterech szlachciców i jedna szlachcianka z obwodu złoczowskiego, a właściwie mówiąc, tylko ta jedna szlachcianka wybrała i wysłała do sejmu szóste stronnictwo, skoncentrowane w osobie ks. Adama Sapiehy. Stronnictwo to uprawnia do pięknych nadziei, piękniejszych może niż właścicielka owego głosu, który przeważył przy wyborach, a nie był dany za naturalnem pośrednictwem męża, ale w sposób, pomijający związki matrymonialne, co znowu Wydziałowi krajowemu dało wiele do myślenia. Ale mniejsza o to, co sobie myślał Wydział krajowy, ja myślę, że pomienione szóste stronnictwo, przy pięknych swoich nadziejach, pięknej wyborczyni, i pięknem obliczu, nosi na czole chmurę, w której drzemie potężna ambicja. Ad vocem ambicji, muszę oświadczyć, że uważam ją za twórczynię największych rzeczy, jakie tylko stworzone były przez ludzi. Powiedział ktoś, że gdybyśmy n. p. w roku 1831 mieli byli pomiędzy naszymi przywódzcami jednego człowieka z potężną ambicją, n. p. z ambicją noszenia korony Jagiellonów, ojczyzna byłaby ocaloną. Otóż w tem całe nieszczęście, że za naszych czasów ambicja ogranicza się na tem, by być królem w jakiej koterji, prezesem jakiego stowarzyszenia, wielkim człowiekiem do bardzo małych interesów.
Dzisiaj ludzie ambitni nie umieją szukać wyższych celów, nie umieją robić sobie stronników w szerszych kołach i skupiają około siebie zwykle głupców lub oszustów. Ztąd pochodzi, że miewamy w sejmie stronnictwa, złożone z jednego posła, a ponieważ taki singleton nie zawsze bywa asem atutowem, więc częściej jest bitym niż bijącym.
Jeżeli jest w ogóle, jaka okoliczność, któraby popierała twierdzenie niektórych historyków, że Polacy byli zawsze i są teraz narodem na wskróś demokratycznym, to okolicznością tą jest widoczna niechęć, jaka otacza u nas zwykle ludzi, bodaj trochę nad ogół wyższych. Dzieje się to szczególnie, jeżeli wyższość ta nie umie narzucać się tłumowi, pokazywać swoje ja z najpiękniejszej zawsze strony, sławić własne zasługi, słowem, robić „reklamę“ na wszystkie strony. Gdyby poseł Siemiątkowski opowiadał przy każdej sposobności swoją karjerę polityczną, gdyby wyliczał prześladowania, których doznał, i sukcesa, jakie osiągał swojemi mowami W rajehstagu z r. 1848 — gdyby umiał napomknąć przy sposobności, że i w r. 1863 nie stracił wiary w niespożytą siłę i w przyszłość narodu — gdyby się nie wahał dawać drażliwych odpowiedzi, do których wyzywają go bezustannie jego przeciwnicy, a na zamaskowane napady odpowiadał z taką siłą, z jaką odpowiedzieć może człowiek bezinteresowny tym, co nieraz własnej korzyści szukali pod pozorem ogólnego dobra — to umilkłyby krzyki i stałby się popularnym nietylko w tych kołach, co same umieją ocenić rzeczywistą zasługę, ale i u ludzi, którym dopiero potrzeba wyjaśniać, co złe a co dobre. Ale nie każdemu jest dana taka narzucająca się obywatelska cnota, nie każdy zdobędzie się na to, by stanąć przed tłumem i wołać: Jam prorok! ja was zaprowadziłem, gdzie jesteście, i ja was za tyle a tyle lat doprowadzę do szczęśliwego kresu! Nie dobrze to; ho żyjemy w wieku inseratów, łokciowych anonsów i telegramów gratulujących — mundus vult decipi — każda znakomitość musi się anonsować wszędzie, jak syrop Pagliano, nawet w Tygodniku Lwowskim. Nie zawadzi rzucić nawiasem wzmiankę o jakiej rozmowie z Andrassym, z księciem Napoleonem, albo z posłem angielskim, albo pozwolić przez przypadkową niedyskrecję wydrukować parę listów prywatnych, zdradzających wielkie plany. Wszystko to niewinne, a skuteczne, i ludzie łapią się na tę wędkę. Prawda, że nie wielki pożytek z ludzi, co się dają łapać na wędkę reklamy.
Gdy Ziemiałkowski po raz pierwszy pojawił się przeszłego roku w rajchsracie wiedeńskim, jakiś flzjonomista niemiecki odkrył w jego twarzy całą męczeńską historję naszego narodu. Mniemam, że szanownemu posłowi miasta Lwowa wystarcza męczeństwo, jakiego doznał sam od obcych i od swoich, by wyglądał jak męczennik. Nie mówię już o dawniejszych latach, ale o historji ostatnich dwudziestu miesięcy. A historja to taka: Od r. 1866, a po części może od r. 1863, cały kraj, prócz kilku ludzi małego bardzo znaczenia, wołał coraz głośniej, że potrzeba nam onrzeć się o Austrję. W roku 1866 Austrja przekonała się nawet, że może będzie kiedy potrzebowała oprzeć się na nas. Ba, już nietylko Galicja, ale cała Polska, o ile mogła głos zabrać, domagała się zbliżenia do Austrji. Zbliżenie się to nie było tak łatwem, bo było to zbliżenie się dwóch słabych ludzi z rozdrażnionemi mocno nerwami, z których każdy potrzebował podpory drugiego, a każdy przy najmniejszem dotknięciu krzyczał, że go boli — i bolało go w istocie. Austrję bolało, że się wyrzekała swoich pięknych tradycyj policyjnych, że Kufstein i Spielberg stracą swoich habitués i że przybył wewnątrz monarchii nowy rodzaj lojalnych ludzi, którzy dotychczas byli rejestrowani zawsze między najniebezpieczniejsze subjekta polityczne. Nas bolało, że wobec mocarstwa, podpisanego na akcie rozbioru Polski, zrzekamy się roli absolutnej opozycji, że łatwą, ale tragiczną rolę męczeństwa politycznego trzeba będzie przemienić na trudną rolę powolnej, patrjotycznej pracy. Wszystkie narzekania z jednej i z drugiej strony spadły na tych, co się podjęli sprowadzić zetknięcie i zbliżenie się dwóch tak niezgodnych żywiołów. Nic łatwiejszego, jak być pesymistą w takim razie, znajdować to położenie fałszywem, dowcipkować, rozsypywać się w wyrzutach, że nie widać jeszcze pożytku z tej niby-dyplomacji i t. d. Gdyby był jaki pożytek, nie możnaby dla tysiącznych względów wypowiedzieć tego na wezwanie pierwszego lepszego krzykacza. Potrzeba zostawić krajowi, by sobie sam zdał z tego sprawę, czy mu teraz lepiej, czy gorzej — czy mamy iść dalej tą samą drogą, czy nanowo wrócić do biernej roli, którą graliśmy przez lat dziewięćdziesiąt.
Niewdzięczne to na pozór zadanie, być pośrednikiem między dwiema stronami, którym interes każę się zbliżyć do siebie, a które rozdziela odwieczna antypatja. Ale rozumna większość kraju umie jednakże ocenić to poświęcenie, jeżeli jest tak bezinteresowne, jak w tym wypadku, o którym mowa. Ziemiałkowski, powiadają niektórzy, zaprowadził nas do Wiednia, abdykował za nas z godności narodowej i t. d. Przynajmniej, mówią drudzy, nie on, ale kto inny został za to ministrem, kto inny wziął ordery, kto inny zyski. Kto inny także drapuje się dziś w togę rzymską i każę się wielbić jako mąż ludu, jako Katon nieugięty, gotów raczej zginąć, niż ustąpić. Katonem trzeba było być wtenczas, kiedy naród przelewał krew na polu bitwy. Dziś, pod opieką jakich takich ustaw, zapewniających wolność i nietykalność osoby, nic łatwiejszego, jak przeżuwać oklepane frazesy, a zawsze łatwiej powiedzieć najpiękniejszą i najdłuższą mowę, niż ulżyć w czemkolwiek krajowi.
Na dziś muszę raz jeszcze skonstatować, że wdzięczna funkcja skrajnej opozycji, i niewdzięczna, ale pożyteczna misja galicyjskiego ministerjalizmu, nie przypadła w udziale temu stronnictwu, do którego liczy się poseł Ziemiałkowski. Przy specjalnej dyskusji nad uchwałą sejmu w sprawie ustaw zasadniczych, operował ze strony ministerjalnej korpus, złożony z samych książąt, hrabiów i wice-hrabiów, jakoteż z takich, którzy już mają złote kołnierze. Gdyby powołano do gabinetu jeszcze jednego ministra-rodaka, Galicja przeniosłaby się na prawdę cała na tę stronę Litawy, po której leży Wiedeń. Tkwią w nas skarby konstytucjonalizmu grudniowego, które rząd mógłby doskonale zużytkować, byle się poznał na nich. Czy się pozna?....