Kroniki lwowskie/Studja sejmowe/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Studja sejmowe
Pochodzenie Kroniki lwowskie
Gazeta Narodowa
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Studja sejmowe.
I.

Jakby to pięknie brzmiało, gdybym mógł na czele t*ej skromnej mojej pracy położyć szumny tytuł: „Studja z obydwu Izb sejmu królestw Galicji i Lodomerji i t. d.!“ Przypominałoby to najprzód „akwarele z obydwu Izb Sady państwa,“ znane czytelnikom Wanderera, i chętniej nierównie czytywane tu we Lwowie, niż najgłębsze poglądy polityczne i najświeższe, prosto z pieca, programy Organu demokratycznego. Postęp bowiem narodowo-demokratyczny zrobił u nas dotychczas tak mało postępu, że na 100 osób, zwidzających kawiarnie i cukiernie, 99 wie dokładnie, kogo pan I. J. K. „zrypał“ w ostatnim fejletonie Wanderera, a zaledwie 1% potrafi odpowiedzieć na pytanie, jaki jest najnowszy program, sformułowany przez naszych lokalnych nieboraków politycznych, piszących, drukujących i sprzedających swój Organ naprzeciw katedry! Na prowincji, według wiarygodnych podań, większość ma być nawet tak zacofaną, że nie domyśla się wcale istnienia tak znakomitego organu, podczas gdy szlachecka mniejszość stłumia go, ile jej sił starczy, bo obawia się utraty prawa primae...., propinacji, lasów, pastwisk, gruntów i innych średniowiecznych przywilejów, których Organ demokratyczny jest stanowczym przeciwnikiem. Oj, ta szlachta! Gdybym był demokratą, jak dr. Henryk Jasieński, albo jak dr. Kalisz, odstąpiłbym nietylko wszystkie ziemie po San, jak to już Dziennik Lwowski uczynił (patrz w Dzienniku Lwowskim z dnia 21. z. m. artykuł o uroczystości w Rapperswyl) — odstąpiłbym całą szlachtę z nad Wisły, Warty, Gopła i Pilicy, odstąpiłbym ją Moskalom, djabłu, piekłu — byleśmy się jej pozbyli z tego kawałka kraju, który nam wspaniałomyślnie zostawił i Polską nazywać pozwolił szanowny Organ szanowniejszych jeszcze różnych nieboraków politycznych. Ale niebo chciało inaczej: zamiast narodowej demokracji, jąłęm się za młodu innego zupełnie rzemiosła; zamiast pracować dla Moskali, pracowałem przeciw nim, ile sił stało; nie odstąpię im więc nigdy ani Rusi, Wołynia, Podola i Ukrainy, ani nawet jednego szlachcica, choćby tak maleńkiego, jak poseł Krzeczunowicz.
Mówiłem tedy, że piękniejby było, gdyby nasz sejm miał dwie Izby. W istocie trudno odgadnąć, dlaczego troskliwa macierz nasza Przedlitawia, uchwalając różne niezmiernie dla nas zbawienne ustawy, jako to: podwyższenie podatku gruntowego, sprzedaż dóbr skarbowych, i t. p., nie pomyślała o tem, że jednolitość państwa wymaga koniecznie, by sejm galicyjski miał także swoją Izbę panów, skoro ją ma rajchsrat wiedeński. Niewinny ten żarcik konstytucyjny powiększyłby znacznie splendor przesławnej korony galicyjsko-lodomeryjskiej, z drugiej strony uczyniłby niemożliwem przyjście do skutku wszelkiej ustawy, nielicującej z konstytucją grudniową. Autonomiści i centraliści byliby jednakowo zadowoleni, a ja z galerji sejmowej nie miałbym tego serce rozdzierającego widoku, że panowie z panów muszą siedzieć na jednych i tych samych ławach z drobną szlachtą, ze swoimi adwokatami, lekarzami i t. p. Nie mówię już o włościanach, o których już ś. p. Zygmunt Krasiński wyraził się mniej więcej, qu'ils sont du bois dont on fait les gentilshommes — ależ ten „przebrzydły naród“ kupców i adwokatów! Pomieszano „stany,“ jak groch z kapustą. Potem, kiedy delegacja w Wiedniu zakłada swoje koło, prezyduje w niem obrany większością tych pomieszanych głosów, nie książę, nie hrabia, nie szlachcic, nawet nie chłop — ale „inteligent“ miejski. A jużci piękniejby było, ażeby taką piękną funkcję pełnił taki piękny pan, jak n. p. hrabia Potocki. Moje szlacheckie serce boleje srodze nad brakiem wszelkiej konweniencji, pod tym względem — ale cóż robić nie ma rady na podobne farmazońskie wymysły ducha czasu — chyba że dalszy rozwój konstytucji grudniowej obdarzy nas Izbą panów. Co za błoga nadzieja! Już widzę, jak u Bogdanowicza na wystawie admiruje publiczność bilety, z napisem, jak: Count N. N. peer of the united kingdoms of Galicia and Lodomeria et caet. Szczególnie to et caetera musiałoby imponować każdemu, nawet Anglikowi.
Gdy atoli względy na format Gazety wymagają, bym studja niniejsze sprowadził do pewnej miary czasu i przestrzeni, zmuszony jestem oderwać się od tych słodkich marzeń o przyszłości i od możliwych ozdób wystawy Bogdanowicza, a poświęcić wyłączną uwagę teraźniejszości, o ile objawy jej zamknięte są w ciasnej przestrzeni sali redutowej gmachu Skarbkowskiego. Nomen est omen, — niedość, że odźwierny Wydziału, krajowego, stojący u bramy, ma czarną liberję, i że pewna pani pytała niedawno ze współczuciem, kto tu umarł? podczas gdy właśnie dr. Smolka odsyłał słynny swój wniosek do komisji — niedość tak smutnego qui pro quo, potrzeba jeszcze, ażeby do najpoważniejszych prac wybrano właśnie miejsce najmniej poważne! Raz maskarada, to znowu posiedzenie sejmowe w tej samej sali! Może to pod wpływem tych reminiscencyj karnawałowych, nierozłącznych ze ścianami sali redutowej, ksiądz Pawlików tak znacząco uśmiecha się do księdza Guszalewicza, a ksiądz Guszalewicz do księdza Pawlikowa — jak gdyby sobie chcieli powiedzieć nawzajem: „Znam ciebie, masiu! Mene ne zdurysz, ich weiss, was ich weiss“, i tym podobne pot-pourri lingwistyczne, przypominające zapusty lwowskie.
Drugą niedogodnością lokalu sejmowego jest to, że okna wychodzą na plac Krakowski, przepełniony przekupkami, pijakami i t. p. Mnie przynajmniej sprawia to czasem dziwną dystrakcję. Ot n. p. dopiero co wpatrzywszy się w poważną fizjonomię posła Borkowskiego, pomyślałem sobie: „Mój Boże, ileż to rozumu mieści się w tej głowie!“ aż tu, jak na złość, widzę przez okno, jak tam na placu dwie niezgodne przekupki, wyczerpawszy twarzą w twarz cały swój bogaty zapas różnorodnych argumentów moralnych, ku większemu tychże stwierdzeniu przyskakują jedna do drugiej — już nie twarzą w twarz, lecz odwrotnie, i to bez wszelkiej ornamentyki i modnej draperji, tak w całej nagiej prawdzie, jaką zna chyba tylko natura i sztuka grecka! Ten sposób prowadzenia polemiki krzyżuje oczywiście wszystkie moje refleksje; zamiast podziwiać posła Borkowskiego, dziwię się, jak te wyuzdane baby na Krakowskiem mogą „szukać odwetu w tak bezmyślnem szkalowaniu!“ Powinni koniecznie poprzyprawiać story do okien w sali sejmowej, przynajmniej do tego okna pod którem siedzi poseł Borkowski.
Trzecią, niedogodnością sali redutowej jest jej wązka konfiguracja i ciasnota. Poseł Zyblikiewicz nie może się ruszyć, ażeby nie nadeptał na nagniotki posła Ławrowskiego. O lewicy i prawicy nie może być mowy, mamy tylko lewe i prawe centrum. Powiadają, że sejm nie potrzebuje szerszego miejsca, bo nie ma w nim innych stronnictw, tylko centrum prawe i lewe. Kto wie, może zmiana miejsca wpłynęłaby korzystnie na rozwój naszego życia parlamentarnego.
W ogólności jednak narzekania na skład sejmu są niesłuszne. Reprezentuje on doskonale rozum, cywilną odwagę, stałość i wytrwałość, słowem, wszystkie cnoty ludności obojga królestw Galicji i Lodomerji, w. księztwa Krakowskiego i księztw Oświęcima i Zatora. Jeżeliby co można zarzucić takiej reprezentacji, to chyba to, że przedstawia ona kraj tylko z najlepszej strony. Ujemne jego przymioty w sejmie mniej silnie są reprezentowane, niż w rzeczywistości. Gdyby broń Boże jaka machina piekielna, podsadzona pod gmach teatralny, przyspieszyła niewątpliwe z czasem wniebowzięcie szanownych naszych posłów, nie mielibyśmy ich kim zastąpić. Dr. H. Jasieński jest bezwątpienia okrutnie uzdolnionym politykiem, ale sam Bolesławita nie przystałby na to, by nim, t. j. dr. Jasieńskim, zastąpiono Florjana Ziemiałkowskiego. Niemniej wypada wątpić, czy p. Gro-man starczyłby nam za p. Gro-cholskiego, a już p. Widman jeszcze od biedy lepiej napisałby biografię posła Krzeczunowicza, niżby zapełnił jego miejsce na ławie poselskiej. Myślałbym nawet, że p. Romanowicz, jako zastępca wniebowziętego p. Zyblikiewicza, byłby równie niedostatecznym surogatem, jak łysina niżej podpisanego, świecąc na fotelu JO. ks. Sanguszki, albo jak sławny z odkrycia paragwajskich Albinosów kronikarz Dziennika Lwowskiego, pełniący obowiązki p. Czerkawskiego w sejmie i w Radzie szkolnej. Nawet Leszka Borkowskiego nie zastąpiłby nam żaden demokrata narodowy, a to ze względu na to matematyczne porównanie, że zwykły numer Dziennika Lwowskiego kosztuje tylko 4 centy, a numer z fejletonem Leszka Borkowskiego 10 cent. Wszystkie „literaty“ demokratyczne razem warte przeto o 6 cent, mniej, niż poseł Borkowski. Cóż dopiero mówić o Smolce, który całe Towarzystwo narodowo-demokratyczne chowa jak nic do kieszeni od kamizelki! Nie, na miłość Boga, nie wysadzajcie sali sejmowej w powietrze!
Skoro już mowa o zastępcach dla dzisiejszych panów posłów, to na wypadek, gdyby mię kiedy gwałtem chciano postawić jako kandydata, prosiłbym, ażeby mnie wybrano na miejsce posła Cywińskiego. Prowadzi on życie spokojne i godne zazdrości: nie interpeluje, nie stawia wniosków, nie wdaje się w żadne dyskusje, i nie zasiada w żadnej komisji. Jednej tylko reformy w regulaminie mógłby dla zupełniejszego jeszcze spokoju pragnąć szanowny poseł brzeżański, mianowicie tej, by nie głosowano przez powstawanie z miejsca, ale przez kiwnięcie głową, albo przez zamrożenie oczu.
Najjaskrawszym kontrastem takiego senatorskiego spokoju, jest poseł Zyblikiewicz. Gdybym się nie bał niedyskrecji, postawiłbym na serjo hipotezę, że dzisiejszy poseł miasta Krakowa, póki był w szkołach, był niepoprawnym Schweitzerem, i że profesor musiał go ciągle napominać: „Zyblikiewicz, Hände auf die Bank!“ Książę marszałek niema tak rozległej władzy, i powinien uważać się za szczęśliwego, że tylko jeden Zyblikiewicz znajduje się w sejmie, bo gdyby ich było dwóch, regulamin stałby się wkrótce martwą literą. Posłowi Skrzyńskiemu n. p. odbierają głos, bo dyskusja niema miejsca, ale p. Zyblikiewicz już się domyślił, co chciał mówić jego poprzednik, i tak zwinnie uciął replikę, że wyłom w regulaminie był zrobiony, nim prezydjum zdołało temu przeszkodzić. Zadowolenie, jakie z tego powodu malowało się na twarzy szanownego posła krakowskiego, miało w sobie coś tak figlarnego, że udzieliło się mimowoli całej galerji, ale poseł tymczasem już gdzieś koło czwartej czy piątej ławki zajęty był żywą rozmową, zapewne o innym jakimś przedmiocie. Ruchliwość umysłu zwykła iść w parze z ruchliwością fizyczną.

(Gazeta Narodowa, Nr. 203. z d. 3. września r. 1868.)




II.

Najgodniejszą uwagi częścią każdego parlamentu bywa zwykle opozycja: dodaje ona ruchu i życia ciału reprezentacyjnemu. Jakże jednostajnemi byłyby posiedzenia sejmu lwowskiego, gdyby od czasu do czasu przynajmniej ks. Pietruszewicz nie urozmaicił rozpraw jakim długim, przez nos odśpiewanym akafistem, którego treść i język brzmi tak obco, tak dziwacznie dla każdego „przeciętnego“ G-alicjanina! Wysłuchawszy uważnie mowy tego szanownego posła, przecieram zawsze mimowoli oczy, i pytam sam siebie, czy mi się to wszystko przypadkiem nie śniło? Na jawie, tyle lat żyjąc w kraju, nie słyszałem nigdy po za salą sejmową tak oryginalnie skombinowanych dźwięków słowiańskich, nie spotkałem się nigdzie z tak bujną obfitością końcówek na -ennyj, ennaja, ennoje, i mógłbym żyć sto lat jeszcze, a nie dowiedzieć się, iż podlegam prawitidstwu austryjskomu, iż płacę prawitidstwienyje podatki z uległości dla wysoczajszalio prestoła, a to do tego stopnia, iż tylko nrawstwiennaja siła utrzymuje jako tako żyźń moją. Wszystkie te piękności filologiczne, z miną oczeń sarjozna wypowiedziane przez ks. Pietruszewicza, sprawiają na mnie zawsze krugam kurjoznoje wpeczatlenje: dobywam lornetki, i z miny kiwającego się ilegmatycznie oratora chcę nabyć pewhości, czy też on sam wierzy, iż mówi o rzeczach, stosunkach, pragnieniach i dążeniach rzeczywiście istniejących, i językiem, używanym przez dwóch przynajmniej ludzi w królestwie Galicji i Lodomerji? Daremnie! Nawet za pomocą spektralnej analizy nieodkryłby nikt w tem obliczu iskierki przedświadczenia o prawdziwości tego, co wygłaszają usta: czasem zdaje się nawet, że mówca drzemie i bez jego wiedzy jakaś fantasmogorja popraźnikowa wydobywa się na jaw ze znużonego ciała. A poseł Kowbasiuk i koledzy jego włościanie słuchają pobożnie, podczas gdy ks. Pawlików akompaniuje mówcy żywą mimiką i gestykulacją, obracając się to do sowietnika Ławrowskiego, to do sowietnika Kowalskiego z potakującym ruchem głowy. Wezwanie to powtarza się kilka razy, aż nakoniec obydwaj sowietnicy odwzajemniają się równie potakującym gestem. Wówczas ks. Pawlików rzuca tryumfujące spojrzenie po galerjach, jak gdyby chciał spytać: — „A co, Lachy, czy jabym nie mógł być metropolitą?“
I tak tedy, mamy aż dwie opozycje: są najprzód oni opozycja, niereprezentowani w sejmie, i ony opozycja (ony z przyciskiem na drugiej zgłosce). W tem zgadzają się obie opozycje, że jedna i druga chciałyby, ażeby Polacy w Galicji odegrali tę samą rolę, co Czesi w swoim kraju. Oni wzięliby wówczas w udziale palmę męczeńską, a ony stałyby sia bolszyństwom (od dwóch miesięcy, dawniejszy wyraz bolszost, jako już zbyt utarty, zastąpiony został przez bolszyństwo). Sęk jest w tem, że dzisiejsze bolszyństwo, polskie, nie chce się dać wywieść w pole, Polacy zagrzęźli w grubym materjalizmie, nauczyli się, czego nigdy nie umieli: nauczyli się rachować. Wolą już teraz wróbla w ręku, niż tysiąc na dachu. Oni zżymają się z tego powodu, a ony pospuszczali mocno nosy na kwintę. Borba osłabła; dziś jutro, który z rezolutniejszych filologów wystąpi może za wnioskiem Smolki, i będzie tłumaczył Polakom, że oni, kotory wsiegda tak dobro boryłyś za wolnośt, powinni i teraz stanąć w bratnim szeregu słowiańskim i doprowadzić czemprędzej do rozwiązania sejmu i do rozpisania bezpośrednich wyborów. Najlepiej wypaliłby taką mowę ks. Pawlików, ma on najwięcej talentu dramatycznego. Sam nie wiem, czy nie rozpłakałbym się z rozczulenia, gdyby Organ demokratyczny znalazł w nim wyraziciela i tłumacza uczuć swoich. Dr. Smolka już zapewnił uroczyście, iż podziękowałby pp. moskalofilom za takie poparcie swego wniosku. Ogromna większość kraju i większość w sejmie jest innego zdania.
Opozycja filologiczna w sejmie lwowskim straciła niezmiernie wiele z zewnętrznych charakterystycznych cech swoich, odkąd nie tworzy już falangi, gęsto skupionej na dziewięciu ławach po prawicy księcia marszałka, ale rozrzucona jest sporadycznie po tej stronie sali. Na czele osamotniony ks. metropolita, potem ks. Pietruszewicz, ks. Guszalewicz, a dopiero za tym ostatnim cała jedna ławka stanowi niejako gros tej małej armii. Na prawem skrzydle, ks. Pawlików między dwoma sowietnikami, oto najciekawsza grupa. Na szczególne współczucie zasługują mianowicie pp. sowietnicy; odkomenderowani przed laty do lejb-brygady Szmerlingowskiej, dziś po utracie naczelnego wodza wydają mi się jak dwa statki, pozbawione steru, i z trudnością przemykające się między rafą lojalności z jednej, a szkopułami kongresowo-etnograficznemi z drugiej strony. Za dawnych, dobrych czasów, póki moskiewszczyzna nie była nichts Auswärtiges, poseł Ławrowski. żeglował śmiało po różnych wodach — dziś russki sowietnik w awstryjskiskij służbie zaczyna być ogromnym anachronizmem, bo p. Beust pojmuje te rzeczy całkiem inaczej, niż jego poprzednicy. Eto kurjoznoje sostojanie musi obydwom pp. sowietnikom sprawiać od czasu do czasu wcale niemiłe uczucie, tem bardziej, że żaden z nich nie ma szansy zostania biskupem chełmskim. Na wypadek aneksji Galicji do Moskwy, musianoby najprzód sowietnika Kowalskiego oddać do korpusu kadetów, ażeby się nauczył wyrażać poprawniej na russkom jazykie, niż to czyni dzisiaj. W połowie każdej mowy kończy się jego copia nerborum, przemawia on wówczas narzeczem tak opolaczonem, jak pierwszy lepszy miateżnik z dziewiętnastu gubernij „zapadnich“. A sowietnik Kowalski chodził przecież do szkół za czasów metternichowskich, kiedy nie uczono ani słowa po polsku! Jest to tedy opolaczenie dobrowolne, karygodne wyrusszczenie się, za które Sybir w oczach Katkowa byłby łaską, a nie karą. Zastupnyk naroda, nieumiejący tyle po russku i po rusko, co kronikarz Gazety narodowej — to zgroza! Gdyby poseł Kowalski w tej ciężkiej potrzebie nie ratował się. narzeczem „przywiślańskiem“, musiałby mowę swoją skończyć na migi, z czego p. Skrzyński skorzystałby oczywiście ku pognębieniu ideii wielkorusskiej. A jakiby to efekt zrobiło w Pietierburgie!!!
Dla każdego, znającego cokolwiek język mosiekwski, zabawnem wydać się musi, jak szanowni zastupnicy naroda w mowach i pismach swoich niefortunnie usiłują używać tego języka. Nie mówią oni po rusku, ale też nie mówią i nie piszą po moskiewsku, bo żaden z nich tego nie umie. Język ich o tyle jest moskiewskim, o ile niemieckim jest szwargot naszych urlopników, powracających prosto z pułku, gdzie wiksowali sztyble i klupali hozy. Mimo to nie przestają powtarzać, iż piśmiennym językiem Rusinów jest moskiewski! Posłowie nasi z zachodniej części kraju, omal sami nie wierzą temu twierdzeniu. Nie znają tych stosunków językowych, nie mogą się poznać na fałszowaniu języka, którego dopuszczają się filologowie świętojurscy, i dlatego nieraz uważali ich za ludzi dobrej wiary, z którymi można paktować, zawierać kompromisy. Pięknie byśmy wyszli na kompromisie z ajencją Katkowa!
Po za filologami siedzą sobie spokojnie włościanie ze wschodnich okolic kraju, pomieszani z posłami, należącymi do innych stanów.
Siedzi tu także poseł Tyszkowski, znany z dylematu, który postawił w sprawie języka w sądach. Dylemat ten nie zawierał wprawdzie żadnej mylnej argumentacji, jednakowoż przypomniał mi owego tureckiego kapitana okrętu, który wśród największej burzy siedział spokojnie na pokładzie i palił fajkę, a zapytany, dlaczego nie myśli o ocaleniu okrętu, odrzekł z flegmą: „Jeżeli Ałłach chce, żebyśmy się utopili, to ja na to nic nie poradzę, a jeżeli Altach nie chce tego, to pocóż ja mam się ruszać?“ My wszyscy jesteśmy takimi fatalistami, i zapominamy nieraz, że rzeczy ludzkie ludzkiemi dźwigają się siłami. Nawet religia nasza nie uczy, by Pan Bóg interweniował na korzyść niedołężnych lub ospałych. Dlatego też. lubię posła Tyszkowskiego najlepiej wtenczas, kiedy nie stawia żadnych dylematów, ale z fatalistyczną rezygnacją i w milczeniu poddaje się woli losu i większości sejmowej.
Hrabia Adam Potocki zasiada podobnież w prawem centrum, choć inni posłowie z gmin wiejskich, wybrani z zachodnich obwodów, siedzą na. lewicy. Kto widział kiedy portret Rewery albo Kaniowskiego, a nie widział posła okręgu chrzanowskiego, powziąłby mylne wyobrażenie, gdyby sądził, że z powierzchowności podobny jest do tamtych swoich antenatów. Zawsze atoli sześćset lat rycerskiego rzemiosła, począwszy od Sulisława Piławity, nadało fizjognomii tego potomka wielkiej rodziny Potockich tyle charakterystycznego wyrazu, że Niemcy w Radzie państwa poznali w nim einen echten Cavalier. Doświadczyli oni później, że właściwością eines polnischen Canaliers nie bywa flegma germańska. O tem zresztą i ks. kanonik Malinowski mógłby opowiedzieć niektóre szczegóły, co znowu starczyłoby prawie za satysfakcję majstrowi Naganowskiemu.[1]
Kiedy Bolesławita w Rachunkach swoich podzielił arystokrację tutejszą na panów polskich, z dawnemi tradycjami poświęcenia i miłości ojczyzny, i na hrabiów galicyjskich, w myśli zaliczał bez wątpienia hrabiego Adama Potockiego do owej pierwszej kategorji. A kiedy znowu feljetonista Gazety Narodowej, rozbierając Rachunki, twierdził, że obok owych wzniosłych tradycyj przechowały się także niektóre anarchiczne pierwiastki z dawnych czasów Rzeczypospolitej u panów, należących do tej kategorji, to podobno myślał także o dwóch panach polskich, znanych-patrjotach, którym Adam na imię. I kto wie, gdybyśmy mieli królów elekcyjnych, i senat, i nadworne chorągwie magnackie, obydwaj ci Adamowie narobiliby może nieraz porządnego bigosu w Koronie i w Litwie, jeden w parze z senatoromi, a drugi na czele różnych konfederacyj szlachecko-demokratycznych. W ciasnych ramach konstytucji grudniowej i statutu krajowego wrodzone te zdolności mało mają pola do popisu. Zresztą hrabia Potocki tyle i tak niesłusznie spotwarzonym był w pismach niemieckich, że polskie pióro nie ujemne, ale dodatnie strony winno wyszukiwać w jego charakterze. Niemcy mierzą nas swoją miarą: w ich wyobrażeniach hrabia, liczący trzydziestu kilku antenatów, zkoligacony z arystokracją całego świata, musi kochać zakon 00. jezuitów więcej niż ojczyznę i konkordat więcej od religii samej. Oni nie uwierzyliby nawet, że projekt wykluczenia księży od wybieralności do sejmu, wyszedł od hr. Potockiego, bo to mu się wydawało korzystnem dla kraju.

(Gazeta Narodowa, Nr. 208. z d. 10. września r. 1868.)




III.

Dzienniki niemieckie i oni, t. j. Jego c. k. Mości najwierniejsza opozycja, zamieszkująca różne okolice we Lwowie, jednocześnie prawie zrobili ważne odkrycie, o którem dziś dopiero dowiedzą się czytelnicy Gazety Narodowej: mamy już dwa stronnictwa w Sejmie, i dwa kluby z dwoma programami, czyli innemi słowy, doliczając do tego siedm programów opozycyjnych i jeden etnograficzny, postawiony przez p. Kowalskiego, możemy sie poszczycić dziesięcioma różnemi systemami politycznemi, według których mamy osiągnąć zbawienie doczesne. Na nieszczęście wiadomość o dwóch klubach jest dotychczas mitem, zagadką polityczną, niemniej trudną do rozwiązania, jak zagadka historyczna o pierwotnych siedzibach przodków naszych, Lachów, Lechitów czy Lynchitów. Podania o klubie, w którym ma przewodniczyć dr. Czajkowski, są tak bajeczne, jak hipotezy o przesiedleniu się polaków z Illirji nad Gopło, i pewniejszem jest może to, iż Bardyllis był poprzednikiem Bolesława Chrobrego, jak to, iż p. Czajkowski jest prezydentem jakiego klubu poselskiego. Niemniej mglistą jest głucha wieść o „mamelukach“, krążąca po niektórych kronikach; niewiadomo nawet dokładnie, co zacz są ci „mamelucy“. Pewien uczony, który położył wielkie zasługi w literaturze ojczystej swojemi nader ciekawemi badaniami nad pochodzeniem Albinosów, twierdził niedawno w kółku prywatnem, że Mamelucy są także rodzajem murzynów białych, tylko zamieszkują okolice nieco odleglejsze, mianowicie Portugalię i przyległą do niej część Bucharji jakoteż sąsiednią wyspę Van Diemen. Ztamtąd tedy miał p. Ziemiałkowski, oczywiście za grube pieniądze, sprowadzić niektóre znakomitsze egzemplarze, poprzebierać je w kontusze, i utworzyć z nich stronnictwo rządowe. Tak daleko sięgają wiadomości, jakie mogłem zaczerpnąć z źródeł demokratycznych; arystokratyczne zaś milczą o tem zupełnie. Jeszcze więcej mitycznem jest istnienie drugiego klubu, który Niemcy nazywają klubem p. Krzeczunowicza, i którego program uległ już rozmaitym pochwałom i naganom. Niema ani klubu, ani programu, i zaledwie jeszcze jest sam p. Krzeczunowicz, bo go przecież dwa miesiące temu hr. L. B. ukrzyżował na żądanie demokracji narodowej. A teraz demokracja ta twierdzi, że oprawca połączył się ze swoją ofiarą, by „uchylić“ rajchsrat wiedeński!
Dziwne zrządzenie losu! Poseł Krzeczunowicz przed kilkoma tygodniami ani marzył o tem, co go spotyka obecnie. Niegdyś odmawiała mu „opozycja“ wszystkiego, nawet gruntownej znajomości katastru, a dziś grozi mu niebezpieczeństwo innego zupełnie rodzaju: będą śpiewać hymny pochwalne na cześć Kornelego“ Krzeczunowicza, będą mu wyrządzać honory, od których radby się pewnie wyprosił! Dosyć powiedzieć, że kto na chwilę miał to nieszczęście, iż go demokraci narodowi mieli za swego, ten ujrzał nagle, pewnej niedzieli, portret swój i biografię w Tygodniku Lwowskim. A wołałbym być szarpanym przez najdowcipniejszych satyryków, niż doczekać się panegiryku ze strony Plutarchów naszych! Kiedy opisywali obecność Bema na jakimś balu, uczynili to tak:
„Nikt by się był nie domyślił, iż pod tym frakiem i pod tym lakierowanym trzewikiem, bije serce, ukrywające zaród wielkich czynów, i znajduje się stopa, co miała zwycięzko stąpać po górach Siedmiogrodu“.
Potrzeba takiej sławy, jaką ma Bem, by się ostała wobec tej poetycznej prozy, i potrzeba takiego charakteru politycznego, jaki posiadać powinien poseł Krzeczunowicz, by nie ujść za lichego polityka po podobnej katastrofie pochwalnej. Szczęściem, blizka przyszłość okaże, że obawy te są płonne, — nie poseł Krzeczunowicz nawrócił się do posła Borkowskiego, ale poseł Borkowski, syt prowadzenia polityki na własną rękę, zaniechał podobno negacyjnej swojej roli w sejmie. Demokracja pogniewa się na niego, nam „arystokratom“ przybędzie jeden męczennik, a poseł Krzeczunowicz nie doczeka się umieszczenia swojej biografii w Tygodniku Lwowskim.
Lecz wracając do wieści o utworzeniu się dwóch klubów sejmowych, żałować muszę, że nie jest prawdziwą: istnienie takich klubów ułatwiłoby mi bowiem systematyczny podział niniejszych studjów. Dziś nie można jeszcze wiedzieć, kto z kim trzyma, — to tylko pewna, że książę Sanguszko nie trzyma z nikim, a baron Battaglia ze wszystkimi, tak dalece, że trzymałby może nawet z ks. Naumowiczem, z którym walczył dwa razy o krzesło poselskie. Przemówienie, miane przez posła złoczowskiego w sprawie języka wykładowego na uniwersytetach, przekonało niektórych członków Izby tak mocno o potrzebie równouprawnienia języka świętojurskiego z polskim, że odtąd barona Battaglię nazywają czasem baronem Borbą.
W braku naturalnego systemu, wynikającego z podziału na stronnictwa polityczne, potrzebaby właściwie podzielić Izbę lwowską według tego, jak się grupują zdania w kwestjach niepolitycznych, — na przykład, W kwestji zarządu dróg krajowych, albo w kwestji podzielności gruntów. Sztuczna taka klasyfikacja na wzór Linnego, miałaby jednak tę niedogodność, że na czele każdej klasy stanęliby sami dii minorum gentium, albowiem ci najchętniej i najdłużej przemawiają w sprawach tego rodzaju. Nie idzie zatem bynajmniej, ażebym broń Boże np posła Wężyka zaliczał także do tych podrzędnych bogów. W mitologii galicyjskiej, przed trzema laty ogłoszonej w Bąku, poseł ten zajmuje przeciwnie bardzo ważne miejsce. Niema dyskusji specjalnej, przy której by on nie postawił jakiej poprawki. Pewnego razu udało mu się poprawić tak doskonale wniosek posła Agopsowicza, tyczący się zarazy bydła, że wnioskodawca zmuszony był cofnąć swój projekt. Izba nie może tego zapomnieć, i ztąd pochodzi zapewne, że ilekroć p. Wężyk zażąda głosu, jakiś niepokój maluje się na wszystkich twarzach. Ludzie, którzy mają upodobanie w szerzeniu złowieszczych proroctw, przepowiadają, że ustawa propinacyjna przy każdym swoim paragrafie spowoduje poprawkę, stawioną przez posła Wężyka. Ma on być specjalistą w tej sprawie, i przemawia o niej z zapałem, nawet nie bez pewnego poetycznego polotu. Jest jednakże w Izbie ktoś, co ją może ocalić w takim razie od przedłużenia dyskusji. Niech tylko hr. Potocki oświadczy, że nie zgadza się z poprawką, a poseł Wężyk cofnie ją natychmiast. Hr. Potocki zjednałby sobie dozgonną wdzięczność stenografów i reporterów dziennikarskich, gdyby oświadczył poufnie panu Wężykowi, że z góry nie zgadza się z żadną jego poprawką. Społeczeństwo nasze jest tak na wskróś arystokratyczne, że rezolucja podobna miałaby więcej wagi, niż rezolucja, powzięta przez Towarzystwo narodowo-demokratyczne, choćby nawet z uwzględnieniem programu ks. Czartoryskiego.
Nie zawsze jednak zdania hr. Potockiego obiecują równie zbawienne skutki. Byłoby to np. bardzo szkodliwem, gdyby sejm idąc za hr. Potockim, wykluczył był duchowieństwo od wybieralności do sejmu. Gdyby to się było stało, ksiądz Stempek nie byłby posłem, i nie byłby miał wczoraj swojej pięknej mowy o podzielności gruntów. Ks. Stempek mówi z wielkim humorem, a Izba słucha go z jeszcze większym. Przytem mówca ten ma dobry zwyczaj nie polemizować z innymi mówcami. Ażeby dowieść szkodliwości dzielenia gruntów włościańskich, wyprowadza on nas z sejmu w pole, kilkoma zamaszystemi pociągami dłoni kreśli nam w powietrzu figurę jakiegoś geometry, który chce dzielić grunta, i nuż dowodzić mu, że kiep, i kwita. Idealny ten geometra mógł się czuć szczęśliwym, że go przyjazne losy nie posadziły tam w sali, koło ks. Stempka. Są pewne figury retoryczne, które przy żywszej nieco gestykulacji, mogą stać się nieprzyjemnemi dla zbyt blizkich sąsiadów. Namacalność wywodów zyskuje na tem wprawdzie, ale gdybym siedział w sejmie, wołałbym już siedzieć koło ks. Pawlikowa, który gestykuluje tylko oczyma. Trudno sobie wyobrazić więcej obrazowy sposób mówienia, jak ks. Stempka. Przedstawia on rzecz tak dramatycznie, że z za drzwi mógłby kto myśleć, iż kilka osób razem mówi w sali.
Powiedziałem wyżej, że książę Sanguszko nie trzyma z nikim w sejmie. Właściwie powinienem był powiedzieć, że bardzo często zdarza się, iż nikt nie trzyma z księciem. W przedlitawskiej Izbie panów trzyma z nim na każdy wypadek przynajmniej książę Jabłonowski; tu nieraz całe zgromadzenie jest odmiennego zdania, a książę dźwiga sam jeden cały ciężar swojego wniosku. Dziwić się wypada, że przy podeszłym wieku tego ze wszechmiar tak zacnego obywatela wyborcy nie wahali się wkładać podobne brzemię na jego barki. Zresztą, choć jak mówiłem, wnioski księcia upadają najczęściej jednogłośnie, słuchany on bywa zawsze z uszanowaniem, należnem i sędziwemu wiekowi, i zacności uczuć, z której płyną i najmylniejsze jego zdania. Książę jest w najwyższym stopniu konserwatystą: radby, ażeby wszystko w Polsce zostało na dawnem swojem miejscu: duchowieństwo, włościanie, żydzi i Rusini. Przytem popełnia on zawsze tę pomyłkę, że klikę Kowalskiego i Pawlikowa uważa za Rusinów. Jest to wyobraziciel najwierniejszy starodawnego systemu rządowego Rzeczypospolitej, ptóry zasadzał się na tem, że nie był żadnym systemem: „Niech żydzi mają swoje osobne kahały, ale niech się nie mięszają z katolikami; niech więc będą zaspokojone wszystkie żądania mniemanych „Rusinów“, bo w Polsce zawsze tak bywało, że każdy miał to, czego chciał, i robił, co mu się podobało; nawet Moskale całemi korpusami spacerowali po kraju, a jakoś to przecie było, i uprawiano rolę bez szkoły w Dublanach i Czernichowie.“
Nie wiem, komuby się nie otworzyły oczy na właściwe znaczenie żądań świętojurskich po ostatniem przemówieniu ks. Barewicza. Poseł ten jest już koniecznie Rusinem; nie mogą mu tego zaprzeczyć świętojurcy, jak p. Sawczyńskiemu albo Popielowi. Twierdzić, że ks. Barewicz nie kocha swego ludu, znaczyłoby tyle, co zarzucać mu, iż nie kocha siebie samego. Właśnie też z tego powodu że jest Rusinem i kocha lud ruski, stoi on w dyametralnej opozycji z świętojurcami. Mowa jego, miana przy rozprawach nad językiem wykładowym, pomięszała niezmiernie ich szyki: potrzeba było widzieć jadowite spojrzenia, które ciskali na niego, gdy im przypominał, że od dwudziestu lat nie zrobili nic dla ruskiego języka i dla ruskiego piśmiennictwa, i tylko zaprowadzili moskiewszczyznę. Jeden Rusin, przemawiający w ten sposób, gniewa ich i szkodzi im więcej, niż sto najdowcipniejszych mów posła Borkowskiego.
Ks. Barewicz jest bez wątpienia katolickim księdzem, ale Niemcy w swojej zaciekłości antikonkordatowej wbrew prawdzie i słuszności zarzucili mu, że chce wstępować w ślady ks. Greutera. W Polsce niema nawet tradycji wdzierania się duchowieństwa w atrybucje władzy świeckiej — a takiem wdzieraniem się jest agitacja klerykalna w niemieckich prowincjach monarchii. U nas księża, z wyjątkiem zwolenników prawosławia, pełnią swoje obowiązki duchowe, ale nie walczą o władzę w kraju. Ale kiedyż Niemcy zrozumieją nasze stosunki! U nas Rauscherów i Greuterów zastępuje ta część duchowieństwa, która najmniej jest katolickę. Ta tylko chciałaby przemienić rząd w kraju w prawdziwą teokrację, i ta też z centralistami, mimo wszystkiego co się stało, zostaje ciągle w poufnych jakichś i serdecznych stosunkach. Alte Liebe rostet nie! Ha, zachcieli całą Przedlitawię ubrać co jeden uniform, więc w odebrali ks. Rauscherowi, tego nie mogą dać naszym konsystorzom unickim. Coby im było na rękę w Galicji, n. p. reprezentacja szczepów i wyznań, zamiast reprezentacji kraju, to w Czechach na Morawie, w Krainie, w Karyntji a nawet w Styrji podcięłoby mocno żywioł niemiecki. Tak więc i najgorszy system rządowy nie jest dla nas jeszcze tak złym, jakby tego chcieli nasi przyjaciele wiedeńscy.

(Gazeta Narodowa, Nr. 214. z d. 17. września r. 1868.)




IV.

De mortuis nil, nisi bene; najstosowniej tedy będzie nie mówić wcale o wniosku Smolki. Już onegdaj wieczór, gdy spostrzeżono z galerji, że dwie świece palą się przed wnioskodawcą, upatrywano w tem jakąś złą wróżbę — wczoraj ziściła się ona, i telegraf rozniósł natychmiast na wszystkie strony świata wieść o przedwczesnym zgonie ósmego — nie cudu świata, ale programu opozycyjnego, wyzywającego w szranki nietylko rząd i rajchsrat przedlitawski, ale też i siedmiu nieboszczyków, poprzedników swoich, z pomiędzy których najbardziej żal mi owego programu, objętego petycją, podpisaną we Lwowie, a obiecującą wysłanie delegacji do Bady państwa w zamian za przyznanie stosunku unii personalnej między Galicją a obydwiema Litawiami!
Stało się! Wszechlitawia nie będzie podobną do czterogłowego Światowida, nie przybierze charakteru słowiańskiego, aż do dnia, w którym Bismark i Usedom przyjdą w pomoc akcji perlamentarnej p. posła lwowskiego i stworzą pluralizm, tak, jak stworzyli dualizm. Akcja parlamentarna jest jednakowoż piękną rzeczą, i nader skuteczną wobec upartego przeciwnika, osobliwie zaś wtenczas, jeżeli ją popiera ośmkroćstotysięcy karabinów odtylcowych i odprzodowych, jak się to przed dwoma laty wydarzyło akcji parlamentarnej węgierskiej! Mojem zdaniem, nota Usedoma przyczyniła się daleko więcej do poparcia mów Deaka, aniżeli petycja, podpisana przez 1.056 pełnoletnich mieszkańców miasta Lwowa poparła wniosek Smolki. Świat dzisiejszy, pogrążony w plugawym realizmie, nie wierzy już ani w czarownice, ani w upiory, ani w pigułki morysońskie, ani we wdzięczność Bukowińczyków za wybawienie ich z niewoli galicyjskiej, ani w petycje i telegramy. Wierzy już tylko w pieniądz i w szaspoty, albo w iglicówki. Ale przystąpmy do rzeczy, t. j. do rozpraw nad rezolucją i adresem.
Przyjazd JE. pana ministra rolnictwa do Lwowa sprowadził to, czego nie mogły sprowadzić rozumowane artykuły dziennikarskie: naturalny podział sejmu na stronnictwa. Mamy ich tymczasem sześć. Najprzód stronnictwo wstydliwie-ministerjalue, złożone z familji i klienteli JE. pana ministra, z urzędników i innych ludzi zależnych. Prawdziwie, powinniśmy się wstydzić, że mając ministra-rodaka, tak późno postaraliśmy się o to, by ten minister-rodak miał także popleczników rodaków. Dlatego też to stronnictwo nazwałem wstydliwie-ministerjalnem, pod żadnym innym względem nie mogę mu bowiem zarzucić zbytniej wstydliwości. Chyba, że czasem poseł Wężyk wyręcza wstydliwszego rodaka, i rzuca się z męzkiej ochoty w spienione fale dyskusji parlamentarnej, by z nich ocalić — broń Boże, nie wielką wstęgę św. Szczepana, przeznaczoną dla kogo z familii — ale przynajmniej prawo rozpisania bezpośrednich wyborów do tej biednej Rady państwa, tak nękanej przez dwa dni tu we Lwowie, że ks. Sanguszko nie mógł się wstrzymać od kilku słów politowania i współczucia dla tej niebogi. Książę wyrzekł, iż zgadza się z posłem Honigsmannem, ponieważ jednak „musi być jakaś różnica między chrześcianinem a żydem“, więc oświadczył, że będzie głosował z hr. Potockim, który radził, by wcale nie wspominano o bezpośrednich wyborach.
Drugie stronnictwo ugrupowało się około posła Smolki, trzecie około wniosku komisji, czwarte składa się z posła Krzeczunowicza, piąte z posła Skrzyńskiego, a szóste z posła Adama Sapiehy. Ach, przepraszam, zapomniałem, że poseł Kozłowski składa się także z osobnych dwu stronnictw, z których jedno potępia delegację a drugie jest za wnioskiem komisji. Owa pierwsza połowa posła Kozłowskiego weszła we wtorek w kolizję — oczywiście moralną tylko, z laską ks. marszałka. Szanowny poseł usiadł tak prędko, że nie można było osądzić, która połowa jego parlamentarnego jestestwa mogła mu zjednać głosy jego wyborców.
Dwudziestu czterech szlachciców i jedna szlachcianka z obwodu złoczowskiego, a właściwie mówiąc, tylko ta jedna szlachcianka wybrała i wysłała do sejmu szóste stronnictwo, skoncentrowane w osobie ks. Adama Sapiehy. Stronnictwo to uprawnia do pięknych nadziei, piękniejszych może niż właścicielka owego głosu, który przeważył przy wyborach, a nie był dany za naturalnem pośrednictwem męża, ale w sposób, pomijający związki matrymonialne, co znowu Wydziałowi krajowemu dało wiele do myślenia. Ale mniejsza o to, co sobie myślał Wydział krajowy, ja myślę, że pomienione szóste stronnictwo, przy pięknych swoich nadziejach, pięknej wyborczyni, i pięknem obliczu, nosi na czole chmurę, w której drzemie potężna ambicja. Ad vocem ambicji, muszę oświadczyć, że uważam ją za twórczynię największych rzeczy, jakie tylko stworzone były przez ludzi. Powiedział ktoś, że gdybyśmy n. p. w roku 1831 mieli byli pomiędzy naszymi przywódzcami jednego człowieka z potężną ambicją, n. p. z ambicją noszenia korony Jagiellonów, ojczyzna byłaby ocaloną. Otóż w tem całe nieszczęście, że za naszych czasów ambicja ogranicza się na tem, by być królem w jakiej koterji, prezesem jakiego stowarzyszenia, wielkim człowiekiem do bardzo małych interesów.
Dzisiaj ludzie ambitni nie umieją szukać wyższych celów, nie umieją robić sobie stronników w szerszych kołach i skupiają około siebie zwykle głupców lub oszustów. Ztąd pochodzi, że miewamy w sejmie stronnictwa, złożone z jednego posła, a ponieważ taki singleton nie zawsze bywa asem atutowem, więc częściej jest bitym niż bijącym.
Jeżeli jest w ogóle, jaka okoliczność, któraby popierała twierdzenie niektórych historyków, że Polacy byli zawsze i są teraz narodem na wskróś demokratycznym, to okolicznością tą jest widoczna niechęć, jaka otacza u nas zwykle ludzi, bodaj trochę nad ogół wyższych. Dzieje się to szczególnie, jeżeli wyższość ta nie umie narzucać się tłumowi, pokazywać swoje ja z najpiękniejszej zawsze strony, sławić własne zasługi, słowem, robić „reklamę“ na wszystkie strony. Gdyby poseł Siemiątkowski opowiadał przy każdej sposobności swoją karjerę polityczną, gdyby wyliczał prześladowania, których doznał, i sukcesa, jakie osiągał swojemi mowami W rajehstagu z r. 1848 — gdyby umiał napomknąć przy sposobności, że i w r. 1863 nie stracił wiary w niespożytą siłę i w przyszłość narodu — gdyby się nie wahał dawać drażliwych odpowiedzi, do których wyzywają go bezustannie jego przeciwnicy, a na zamaskowane napady odpowiadał z taką siłą, z jaką odpowiedzieć może człowiek bezinteresowny tym, co nieraz własnej korzyści szukali pod pozorem ogólnego dobra — to umilkłyby krzyki i stałby się popularnym nietylko w tych kołach, co same umieją ocenić rzeczywistą zasługę, ale i u ludzi, którym dopiero potrzeba wyjaśniać, co złe a co dobre. Ale nie każdemu jest dana taka narzucająca się obywatelska cnota, nie każdy zdobędzie się na to, by stanąć przed tłumem i wołać: Jam prorok! ja was zaprowadziłem, gdzie jesteście, i ja was za tyle a tyle lat doprowadzę do szczęśliwego kresu! Nie dobrze to; ho żyjemy w wieku inseratów, łokciowych anonsów i telegramów gratulujących — mundus vult decipi — każda znakomitość musi się anonsować wszędzie, jak syrop Pagliano, nawet w Tygodniku Lwowskim. Nie zawadzi rzucić nawiasem wzmiankę o jakiej rozmowie z Andrassym, z księciem Napoleonem, albo z posłem angielskim, albo pozwolić przez przypadkową niedyskrecję wydrukować parę listów prywatnych, zdradzających wielkie plany. Wszystko to niewinne, a skuteczne, i ludzie łapią się na tę wędkę. Prawda, że nie wielki pożytek z ludzi, co się dają łapać na wędkę reklamy.
Gdy Ziemiałkowski po raz pierwszy pojawił się przeszłego roku w rajchsracie wiedeńskim, jakiś flzjonomista niemiecki odkrył w jego twarzy całą męczeńską historję naszego narodu. Mniemam, że szanownemu posłowi miasta Lwowa wystarcza męczeństwo, jakiego doznał sam od obcych i od swoich, by wyglądał jak męczennik. Nie mówię już o dawniejszych latach, ale o historji ostatnich dwudziestu miesięcy. A historja to taka: Od r. 1866, a po części może od r. 1863, cały kraj, prócz kilku ludzi małego bardzo znaczenia, wołał coraz głośniej, że potrzeba nam onrzeć się o Austrję. W roku 1866 Austrja przekonała się nawet, że może będzie kiedy potrzebowała oprzeć się na nas. Ba, już nietylko Galicja, ale cała Polska, o ile mogła głos zabrać, domagała się zbliżenia do Austrji. Zbliżenie się to nie było tak łatwem, bo było to zbliżenie się dwóch słabych ludzi z rozdrażnionemi mocno nerwami, z których każdy potrzebował podpory drugiego, a każdy przy najmniejszem dotknięciu krzyczał, że go boli — i bolało go w istocie. Austrję bolało, że się wyrzekała swoich pięknych tradycyj policyjnych, że Kufstein i Spielberg stracą swoich habitués i że przybył wewnątrz monarchii nowy rodzaj lojalnych ludzi, którzy dotychczas byli rejestrowani zawsze między najniebezpieczniejsze subjekta polityczne. Nas bolało, że wobec mocarstwa, podpisanego na akcie rozbioru Polski, zrzekamy się roli absolutnej opozycji, że łatwą, ale tragiczną rolę męczeństwa politycznego trzeba będzie przemienić na trudną rolę powolnej, patrjotycznej pracy. Wszystkie narzekania z jednej i z drugiej strony spadły na tych, co się podjęli sprowadzić zetknięcie i zbliżenie się dwóch tak niezgodnych żywiołów. Nic łatwiejszego, jak być pesymistą w takim razie, znajdować to położenie fałszywem, dowcipkować, rozsypywać się w wyrzutach, że nie widać jeszcze pożytku z tej niby-dyplomacji i t. d. Gdyby był jaki pożytek, nie możnaby dla tysiącznych względów wypowiedzieć tego na wezwanie pierwszego lepszego krzykacza. Potrzeba zostawić krajowi, by sobie sam zdał z tego sprawę, czy mu teraz lepiej, czy gorzej — czy mamy iść dalej tą samą drogą, czy nanowo wrócić do biernej roli, którą graliśmy przez lat dziewięćdziesiąt.
Niewdzięczne to na pozór zadanie, być pośrednikiem między dwiema stronami, którym interes każę się zbliżyć do siebie, a które rozdziela odwieczna antypatja. Ale rozumna większość kraju umie jednakże ocenić to poświęcenie, jeżeli jest tak bezinteresowne, jak w tym wypadku, o którym mowa. Ziemiałkowski, powiadają niektórzy, zaprowadził nas do Wiednia, abdykował za nas z godności narodowej i t. d. Przynajmniej, mówią drudzy, nie on, ale kto inny został za to ministrem, kto inny wziął ordery, kto inny zyski. Kto inny także drapuje się dziś w togę rzymską i każę się wielbić jako mąż ludu, jako Katon nieugięty, gotów raczej zginąć, niż ustąpić. Katonem trzeba było być wtenczas, kiedy naród przelewał krew na polu bitwy. Dziś, pod opieką jakich takich ustaw, zapewniających wolność i nietykalność osoby, nic łatwiejszego, jak przeżuwać oklepane frazesy, a zawsze łatwiej powiedzieć najpiękniejszą i najdłuższą mowę, niż ulżyć w czemkolwiek krajowi.
Na dziś muszę raz jeszcze skonstatować, że wdzięczna funkcja skrajnej opozycji, i niewdzięczna, ale pożyteczna misja galicyjskiego ministerjalizmu, nie przypadła w udziale temu stronnictwu, do którego liczy się poseł Ziemiałkowski. Przy specjalnej dyskusji nad uchwałą sejmu w sprawie ustaw zasadniczych, operował ze strony ministerjalnej korpus, złożony z samych książąt, hrabiów i wice-hrabiów, jakoteż z takich, którzy już mają złote kołnierze. Gdyby powołano do gabinetu jeszcze jednego ministra-rodaka, Galicja przeniosłaby się na prawdę cała na tę stronę Litawy, po której leży Wiedeń. Tkwią w nas skarby konstytucjonalizmu grudniowego, które rząd mógłby doskonale zużytkować, byle się poznał na nich. Czy się pozna?....

(Gazeta Narodowa, Nr. 220. z d. 24. września r. 1868.)







  1. Ks. kanonik Malinowski obwinił był fałszywie szewca Naganowskiego oskra dzenie mu pierścionka. Ten sam kryłoszanin w przedpokoju sejmowym wpadłszy we wściekłość, z podniesienemi pięściami wołał do „knuta“ na. Polaków. W odwet, osoba szanownego kryłoszanina doznała pewnej turbacji ze strony hr. P.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.