<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Kroniki lwowskie
Podtytuł umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji
Pochodzenie Gazeta Narodowa Nr. 211. z dnia 13. września r. 1868
Wydawca A. J. O. Rogosz
Data wyd. 1874
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
36.
Anegdota z Meidingera. — Śpiewająca Rada municypalna. — O złośliwości niektórych kronikarzy i o potrzebie wznowienia sądów magdeburskich. — Petycja do sejmu w tej sprawie. — Przygotowania na przyjęcie Najj. — Państwa. — Bal.

Stara gramatyka francuzka Meidingera, z której matki i babki nasze uczyły się parlować po francuzku, nie była ułożoną według tak postępowego systemu, jak nowomodny Ahn i Ollendorf, ale za to ćwiczenia, które zawierała, były to same humorystyczne anegdotki, zabawniejsze nierównie od dzisiejszych, nudnych djalogów, jak n. p.: Avez-vous mon chapeau? Non, j'ai mon chapeau, i t d. Z anegdotek tych przeszłe pokolenia czerpały największą część swojej mądrości i wiedzy, a dowcipnisie powtarzali je, ilekroć im brakło własnego konceptu. Ponieważ zaś, jako kronikarz niedzielny, obowiązany jestem służyć szanownym czytelnikom co tydzień nowym jakim konceptem; ponieważ dalej wydarzyło mi się to, co kochanym kolegom moim demokratom wydarza się codziennie, t. j. że nie mam konceptu; ponieważ nakoniec godziwą wielce i pożyteczną czasem jest rzeczą, ocalić starego i zasłużonego Meidingera od zupełnego zapomnienia: więc powtórzę jednę ze wspomnianych powyżej anegdotek, o której zresztą nie jestem pewien, czy wyczytałem ją w Meidingerze, czyli też słyszałem ją temi dniami, opowiadaną na ulicy, nie pomnę już przy jakiej sposobności.
Za czasów Frondy, arcychrześciański król Ludwik XIV., wraz z całym swoim dworem miał zwidzić stolicę pewnej prowincji, położonej na południu Francji. Rada municypalna tej stolicy składała się z mężów poważnych i wysoko wykształconych, jak przystało na większe miasto. Byli tam stolarze, którzy znali się wybornie na politurze, był lakiernik, celujący w sprawach zewnętrznego pokostu, był fabrykant świec i oleju do lamp, niezmiernie zasłużony około oświecenia publicznego — jednem słowem, była to, jak twierdzi Meidinger, rada municypalna, do której ani umyły się inne reprezentacje tego rodzaju, wyjąwszy oczywiście dzisiejszą Radę miejską we Lwowie. Mimo tak wybornego składu swego, sławetna Rada nie mogła jakoś uradzić, jakby najgodniej przyjąć zbliżającego się monarchę. Nareszcie, gdy już nadchodził dzień uroczystego przyjęcia, gubernator prowincji zapytał panów radnych, co też obmyślili na przyjęcie króla? — Ha, odpowiedzieli, postawimy dwie bramy tryumfalne i wyprawimy serenadę Najj. Panu. — Jakto, serenadę, odrzekł gubernator — czy rada municypalna będzie śpiewać?... Mówią kroniki, że na to zagadnięcie ze strony Jego Ekscelencji, obydwaj stolarze, lakiernik i fabrykant przyborów do oświetlenia, zapomnieli języka w gębie, a jeden tylko złośliwy kronikarz dodaje, że niewiadomo mu, czy w skutek tej rozmowy członkowie rady municypalnej owego miasta przyjęli sobie w ostatniej chwili nauczyciela śpiewu, któryby ich nauczył wyrażać melodyjnie tenorem, barytonem i basem uczucia, potrzeby i nadzieje ludności, przez nich reprezentowanej[1].
Z tej małej wzmianki może się każdy przekonać, że od najdawniejszych czasów kronikarze byli w skutek złości swojej taką plagą społeczeństwa, jak są dzisiaj. Ale za owych dawnych czasów, miasta miały przynajmniej sądownictwo w swoim ręku: lada chudopachołek piśmienny nie mógł bezkarnie naigrawać się z majstra szewskiego albo stolarskiego kunsztu, jadowita przewrotność kronikarska nie mogła chodzić po ulicy i rozpierać się w kasynie mieszczańskiem, bez obawy pręgierza i miecza. Prawo teutońskie nie żartowało w takich razach. Otóż ze względu na opłakaną zmianę stosunków pod tym względem, pewna frakcja pewnego arcyliberalnego i politycznie dojrzałego Towarzystwa uchwaliła temi dniami uzupełnić siódmy z kolei swój program w sposób, wyrażony w następującej petycji do sejmu:
„Wysoki sejm raczy uchwalić, że od czasu zniesienia miejskich sądów magdeburgskich, my stolarze, krawcy, szewcy i lakiernicy pokrzywdzeni jesteśmy w obywatelskich naszych prawach, albowiem nietylko czarownice czarują, urzekają i zamawiają teraz bezkarnie, ale też namnożyło się różnego rodzaju piśmiennego plugastwa, które wymyśla różne niestworzone rzeczy, jako to: ortografie, geografie i inne bezbożności, i opisuje nas po rozmaitych gazetach, paszkwilach i kalekaturach, czego przedtem nie bywało. A zatem Wysoki sejm raczy uchwalić taki dodatek do statutu miejskiego:
1. W królewskiem wolnem i stołecznem mieście Lwowie przywraca się sąd gardłowy magdeburski na czarowników, gazeciarzy, heretyków, paszkwilantów, i tym podobne pospólstwo, pospolicie inteligencją zwane.
2. Ktoby się poważył „opisać“ obywatela miejskiego w gazecie albo w innym jakim paszkwilu, ma być przez trzy dni na pręgierzu przed raratuszem miejskim wystawiony, chłostą publicznie ukarany, a następnie obwieszony. Poczem ma mu być wytoczony proces jako oszczercy i fałszerzowi publicznemu, w skutek czego ma być ćwiartowany, końmi włóczony, i na pal wbity, i na koło wpleciony, a nakoniec po wieczne czasy ma być wypędzony z miasta, i wykluczony z kasyna mieszczańskiego.
3. Ponieważ mieszczaństwo tutejsze, z wyjątkiem takzwanej inteligencji, już jest dostatecznie pod względem politycznym dojrzałe, przeto nie ma być wolno wydawać we Lwowie gazet, książek, ani żadnych innych druków, z wyjątkiem partecetlów i senników egipskich, czemu jeżeliby się sprzeciwił który drukarz, ma być pozbawiony obywatelstwa miejskiego, i skazany na grzywny.
4. Nie ma być obrany radnym żaden z tak zwanej inteligencji, i nikt z mieszczan, któryby w szkołach co tydzień raz przynajmniej nie był tęgo bitym a przed końcem roku ze szkoły wypędzonym.“

(Następują podpisy).

Zapewniano mię, że petycja powyższa ma stanowić część owego ukrytego planu, wymyślonego przed ośmiu dniami w „okolicy Pargnay“, zamieszkanej przez Albinosów, czyli murzynów białych. Ubolewać należy, że program ten niewyraża jeszcze wszystkich życzeń i potrzeb dojrzałej pod względem politycznym części mieszczaństwa lwowskiego, i że wkrótce potrzeba go będzie uzupełnić w nowej jakiej petycji. Zkądże n. p. pewność, że Kulików, Gródek albo Janów nie wyprzedzi pod względem inteligencji stolicę nadpełtwiańską, i że ztamtąd mimo miejskiej straży akcyzowej, nie będą przemycane do Lwowa inne druki, aniżeli senniki egipskie i partecetle po zmarłych obywatelach miejskich? Ażeby ochronić wspomnianą powyżej frakcję arcyliberalnego i politycznie dojrzałego Towarzystwa lwowskiego od napaści piśmiennych, potrzebaby właściwie zażądać od sejmu, by się postarał o zniesienie wolności druku w całej Europie, i o zakaz uczenia logiki w gimnazjach i na uniwersytetach. Jest jeszcze jeden sposób: zerwać stanowczo z p. Beustem, i dostać się czemprędzej w słowiańskie objęcia kochanych braci naszych, kacapów; ci do ośmiu dni uwolnią Galicję od wszelkich plag, jakie na nią sprowadził wynalazek Guttenberga.
Jestem tak mocno interesowanym w kwestji, o ile wolność prasy ograniczoną będzie albo rozszerzoną w obrębie rogatek naszego miasta, że czytelnicy darują mi może, jeżeli zastanawiam się nad tą sprawą dłużej nieco, niż nad innemi. Jako mieszczaninowi, zależy mi wprawdzie na tem, ażeby nikt nie śmiał „opisywać“ obywateli miejskich po gazetach, ale jako kronikarz, nie chciałbym być ani ćwiartowanym, ani na pal wbitym, ani traktowanym tak, jak p. Dąbrowskiego traktowano w szkołach, za to, iż czasem n. p. wypadnie mi zdać sprawę, jak pięknie p. Kornel Szlegel wymalował radnego, p. Sanciewicza. W takim razie muszę bowiem koniecznie i z urzędu mego opisać osobę tego szanownego radnego, muszę zastanowić się w szczególności nad jego fizjonomią, i nad podobieństwem jej do Sobieskiego z jednej, a do posła Landesbergera z drugiej strony — aż tu ni ztąd ni zowąd spada na mnie proces prasowy, i nim jeszcze dowiem się co zawiniłem, jestem powieszony, wypędzony z miasta i t. p. Dlatego też spodziewam się, że powyżej wyłuszczony skrajny program nie znajdzie poparcia nawet u stronnictwa „tygrysów“[2], i potępią go nietylko Madarasz Borkowski, ale nawet Asztalos-Jasiński i Böszörmenyi-Groman.
Ze spraw miejskich zasługują teraz głównie na uwagę przygotowania, czynione na przyjęcie Najj. Państwa. Nadzwyczaj chwalebnem jest to, że postanowiono nie dawać osobnego balu miejskiego, a osobno szlacheckiego. Arystokracja i szlachta pierwsza podała rękę obywatelom miejskim, i czego świat i korona polska nie pamięta, to stanie się teraz: wszystkie stany wspólnie urządzą przyjęcie i bał dla dostojnych gości. Żadne jeszcze odwidziny cesarskie nie poruszyły tak do głębi umysłów w całym kraju, nie obudziły tyle różnych nadziei i nie były przyjmowane z tak wielką, sympatją. Tym razem, nie sangwiniczny nasz temparament, ale wzgląd na towarzyszące okoliczności sprawia to ogólne poruszenie umysłów. Widzimy, jak północni nasi sąsiedzi bledną ze złości, słyszymy jak się zżymają niedobitki starej centralistycznej falangi, więc mimowoli powiadamy sobie, że powinniśmy się cieszyć. Na głównej strażnicy centralistycznej, N. fr. Presse, zatknęli właśnie germanizatorowie znak alarmowy: krzyczą że zawiedli się na nas, że umiarkowany Ziemiałkowski chce rozbić w puch konstytucję grudniową, że zrobili nam tyle ustępstw, a my ciągle jeszcze prześladujemy żywioł niemiecki, że Galicja kosztuje więcej, niż przynosi dochodu itp. Wszystko to dowodzi tylko, że epigonowie Bacha i Schmerlinga są w strachu, boją się, by pan Beust nie wypłatał im jakiego figla. Wartoby jednak, aby kto Neue freie Presse wziął za słowo, co do przychodów i rozchodów w Galicji. Jeżeli ich ta „prowincja“ tyle kosztuje, niech ją nam odstąpią; przyjmiemy ją nietylko bez dopłaty, ale zobowiążemy się jeszcze płacić corocznie parę milionów na wspólne wydatki państwowe. Co do kwoty, nie powinniby się drożyć, skoro dotychczas dopłacali, jak twierdzą. Ciągnęło państwo dotychczas około 30 milionów rocznie z Galicji, my sześcioma milionami opędzimy nasze potrzeby, damy drugich sześć na armię i na reprezentację dyplomatyczną, a pozostałych 18 milionów obrócimy na zmniejszenie podatków i na podniesienie materjalneg o naszego dobrobytu. Do ciężarów długu państwa nie potrzebujemy się przyczyniać, skoro N. fr. Presse twierdzi, że dotychczas Austrja obchodziła się bez nas w podobnych sprawach. Proszę pamiętać, że to ja podaję projekt do takiej ugody finansowej, bo niezadługo Organ demokratyczny pochwyci moją myśl, tak jak zrobił niedawno z postawionym przezemnie programem, i nada temu swoją firmę, odsądzając mię od pierwszeństwa wynalazku. Organ ten ze wszystkiemi programami itp. postępuje sobie jak Amerigo Vespucci z odkryciem Krzysztofa Kolumba, — gdybyśmy przywiązali wagę do jego twierdzeń, musielibyśmy między innemi przyjąć za fakt niezbity, iż dopiero od czasu, jak p. Osiecki jest wydawcą dziennika politycznego we Lwowie, odkryto, że Galicja należała niegdyś do rzeczypospolitej Polskiej. Oprócz tego Organ demokratyczny pierwszy odkrył prawdę fizykalną, że grzmot sam przezsię jest zupełnie nieszkodliwym, i nikogo zabić nie może, bo jest tylko skutkiem wstrząśnienia powietrza przez błyskawicę itp. Jak Niemcy nie kontentują się swoimi wielkimi mężami, ale zabierają nam Kopernika, tak Organ demokratyczny nietylko odkrycie Albinosów w okolicy Paraguay, utworzenie osobnej tromtadratycznej gramatyki i pisowni przypisuje sobie, ale także wiele innych rzeczy, o których już i w Przyjacielu Domowym można było znaleźć specjalne wiadomości. Nawet poseł Ziemiałkowski należy do liczby pokrzywdzonych w ten sposób. W roku 1866 rozwinął on w Przeglądzie Polskim program utworzenia federacji z 3 grup: niemiecko-słowiańskiej, polskiej i węgierskiej. Program ten później skonfiskowany został przez Organ demokratyczny, i p. Ziemiałkowskiemu dostało się jeszcze za to, iż nie wpadł na pomysł tak doskonałego programu.

(Gazeta Narodowa, Nr. 211. z dnia 13. września 1868.)







  1. Podobiuteńki wypadek zdarzył się był wówczas właśnie we Lwowie, z powodu zapowiedzianego przybycia cesarza austrjackiego Franciszka Józefa.
  2. W sejmie węgierskim skrajną lewicę zwano wówczas stronnictwem, „tygrysów“. Należeli do niej Madurarz, Bószórmenyi, Aształos i t. d.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.