Kroniki lwowskie/35
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kroniki lwowskie |
Podtytuł | umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji |
Pochodzenie | Gazeta Narodowa Nr. 206. z d. 6. września r. 1868 |
Wydawca | A. J. O. Rogosz |
Data wyd. | 1874 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
W okolicy Paraguay, zamieszkanej, jak wiadomo od tygodnia czytelnikom naszym, przez Albinosów czyli murzynów białych, toczy się w tej chwili nader zacięta walka z Brazylijczykami. Mówią, że naczelny wódz Paragwajczyków przygotował jakiś nader sprytny, tajemny plan, z którym jednakże wyjedzie dopiero w ostatniej chwili, a to z obawy, by Gazeta Narodowa intrygami swojemi przed czasem nie sparaliżowała jego projektów. Odkąd atoli sławny tajemny plan zwycięzcy z pod Gdowa zrobił owe niezmierne fiasco pod Sadową, publiczność paragwajska i brazylijska okazuje się nader niedowierzającą pod względem podobnych sekretów strategicznych, i można wątpić, by wiadomość o niespodziance, przygotowanej przez wodza paragwajskiego, napełniła kogokolwiek otuchą i wiarą w powodzenie. Wódz paragwajski liczy zresztą zupełnie na swoje dawne szczęście żołnierskie, zupełnie jak jenerał Benedek.
Podczas gdy takie wielkie wypadki przygotowują, się za oceanem Atlantyckim, nad brzegami Parany i innych przypływów rzeki Srebrnej, u nas tu nad Pełtwią i nad stawem Pełczyńskich zanosi się na rzeczy, niemniej ważne. Onegdaj „większość“ przerażona została (zmyślonem oczywiście) doniesieniem, pochodzącem z kuźni nowin brukowych Dz. Lw., iż dr. Smolka ma także jakiś ukryty, nieznany dotychczas program, ale wystąpi z nim dopiero w ostatniej chwili i zmasakruje do reszty tych przeciwników swoich politycznych, którzy do owego czasu ostoją się jeszcze wobec piorunów Organu nad Organami. Trzeba bowiem wiedzieć, że od dwóch tygodni na horyzoncie tromtadratycznym błyska i grzmi nieustannie, tak dalece, że Czas, nieoswojony z fenomenami meteorologicznemi tego rodzaju, uważał za potrzebne rozpiąć swój najkonserwatywniejszy deszczochron nad królestwem Galicji i nad wielkiem ks. Krakowskiem, z obawy, by ulewa i grad nie zniszczyły pięknego plonu, zasianego w grudniu 1867 r. — Strach to niczem nieusprawiedliwiony, i świadczy jedynie o słabych nerwach organu krakowskiego. Zbiorowy rozum naszego kraju, czyli, jak mówią demokraci lwowscy, naszej „opozycji“, nie dokazał wprawdzie jeszcze żadnych cudów, ale można zawsze być pewnym, iż dotrzyma on placu zbiorowej głupocie tromtadratycznej, bez pomocy zaklęć i egzorcyzmatów Czasu. Dziennik poważny kompromituje się, polemizując na serjo z tak mizernym przeciwnikiem: — poco się zżymać tam, gdzie ledwie śmiać się warto? Cóż w tem nadzwyczajnego, że w mieście, mającem sto tysięcy ludności, znalazło się około sześćdziesięciu albo i stu amatorów pogadanek politycznych, którzy swoje niewinne gawędki nazywają szumnie „posiedzeniami Towarzystwa narodowo-demokratycznego!“ Gdyby całe to Towarzystwo przejęte było rzeczywiście jakiemiś bardzo skrajnemi zasadami, jeszczeby nie można uważać go za ważny czynnik polityczny, a tem mniej można to czynić, gdy większość Towarzystwa składa się z umiarkowanych. Kilkunastu pędziwiatrom i bankrutom politycznym przewróciło się w głowach, a dziennik, troskliwie przestrzegający sztywnej swojej powagi, kładzie to na karb całego Towarzystwa i rozprawia się z każdym ich śmiesznym pomysłem tak zawzięcie, jak gdyby, szukał sposobności przekonania obojętnych słuchaczów, iż ma zdanie, nierównie wytrawniejsze i logiczniejsze. Doświadczenia lekarzy, mających do czynienia z chorobami umysłowemi, stwierdzają, że dyskusja nie przydała się na nic w takich razach. Chory, któremu przywidziało się, że jest n. p. Chrystusem, nie da się przekonać choćby całemu zgromadzeniu doktorów teologii. Ta tylko jedna zachodzi różnica między warjatami, stowarzyszonymi u Pijarów, a stowarzyszonymi gdzieindziej, że tamci nawzajem poznają się na swoich bredniach. Ten, który ma siebie za Chrystusa, ostrzega, by nie brano na serjo fiksacji jego kolegi, mniemającego, iż jest Aleksandrem Wielkim: „Nie wierzcie mu, bo to warjat — wszak Aleksander Wielki umarł 330 lat przed mojem narodzeniem, które nastąpiło za panowania rzymskiego cesarza Tyberjusza!“ Podczas gdy ci nieszczęśliwi miewają tedy jeszcze błyski zdrowego rozsądku co do przywidzeń swoich kolegów, nieda się to powiedzieć o tych chorych na umyśle, którzy chodzą po świecie z nieogolonemi głowami. Uznają oni nawzajem swoje dziwactwa i wielbią je, jakby największą prawdę. Chory, który myśli, że jest dziennikarzem, wspomina z uwielbieniem o towarzyszu moralnej swojej niedoli, który ma siebie za Rejtana. Inny znowu ubrdał sobie, że jest prorokiem, wyciąga dłonie jak papież i błogosławi tamtym obydwom.
Zawsze to swój znajdzie swego. Ot i pewien były poseł, któremu zdawało się, iż prędzej lub później wyjdzie na Rejtana, znalazł Organ demokratyczny, w którym wydrukował mniemaną historję mniemanych swoich zapasów z mniemanymi przeciwnikami politycznymi. We wszystkich tych halucynacjach, Gazeta gra oczywiście rolę duszącego upiora — ale nie mogąc tym panom zaaplikować niezbędnej im zimnej kąpieli, zrzec się musi wszelkiej próby przekonania ich dowodami i wywodami logicznemi. Są głowy i czaszki, tak dobrze blindowane, że raczejby można zatopić monitora za pomocą zwykłej baterji polnej, aniżeli zrobić wyłom w owym pancerzu moralnym pociskami najpotężniejszego wagomiaru logicznego. Szkoda prochu i fatygi.
Na przedmieściu Stryjskiem opowiadają, że kolega mój, kronikarz codzienny, bombardując od niejakiego czasu szanowny urząd budowniczy miejski, w czem i ja mu według sił moich pomagałem, natrafił przecież na jakieś słabe miejsce w pancerzu municypalnym i nie wystrzelał swej amunicji nadarmo. Nie wiem, czyli to można przypisać artyleryjskim zdolnościom mojego kolegi, ale to pewna, że przedmieście powyżej wymienione, wbrew wszelkim tradycjom budownictwa miejskiego, nagle obdarzone zostało względami władzy, która dotychczas bardzo po macoszemu z niem się obchodziła. Już od jakiegoś czasu krążyły tam głuche wieści, że zanosi się na coś wielkiego, zwożono fury kamieni i robiono inne tajemicze przygotowania, aż nagle pewnego poranku, rydle, motyki i młoty rozpoczęły cywilizacyjną pracę i w krótkim czasie stanął wzdłuż prawej strony ulicy Stryjskiej piękny i równy chodnik kamienny. Dzieło to, swojego czasu uważane jako niemniej trudne od kolei przez Semmering, albo przez Mont-Cenis, będzie pomnikiem postępowych dążności naszych władz gminnych, pomnikiem kamiennym, a więc trwalszym od owych tyk drewnianych z niemieckiemi napisami: Kinder-Rasen, świadczących o niewygasłem w sercach urzędu budowniczego poczuciu jedności przedlitawskiej. A więc od ulicy św. Mikołaja, aż do ulicy prowadzącej do stawu Pełczyńskich, wznieśmy po prawej stronie przedmieścia Stryjskiego okrzyk: „Niech żyje urząd budowniczy!“ — nie zważając na to, co powie lewa strona i wszyscy inni malkontenci miejscy.
Ja, und die Gallmeyer soll leben! — dodajmy jeszcze, ażeby uczynić zadość względom politycznym na jedność i całość monarchii. Odkąd artystka ta gości w naszem mieście, wszelka opozycja przeciw ustawom grudniowym jest, ubezwładnioną. Towarzystwo narodowo demokratyczne nie mogłoby zebrać kompletu wieczorem, bo większa część członków jest na przedstawieniu Wiener G'schichten i Gebildete Köchin — a w dzień ci sami członkowie zajęci są troską o bilety do teatru, albo o zarobienie pieniędzy na te bilety. Główny interes opozycji i stronnictwa „guwernemantalnego“ koncentruje się około Die schöne Helena: Mniej daleko zajmują się tem, jak dalece ks. Pietruszewicz odsłonił swoje zdanie co do jedności języka piśmiennego małoruskiego z wielkoruskim, aniżeli tem, jak dalece Ona raczyła odchylić swoją tunikę w chwili, gdy po wykradzeniu przez Parysa wołano ją po raz dwudziesty, by się przekonać, że jeszcze jest we Lwowie. Mówią, że panna G. okazuje się otwartszą od posłów świętojruskich i nie ukrywa swoich arrière-… pensèes, jak oni.
Pan F. R. wziął na siebie obowiązek wyręczania mię co do kroniki sejmowej, mógłbym więc nie tykać wcale tego przedmiotu, gdybym się nie poczuwał do obowiązku sprostowania zapatrywań szanownego kolegi mojego na czynności pewnego posła z obwodu brzeżańskiego. Szanowny poseł dopiero od 7 lat zasiada w sejmie, i chodzą pogłoski, że po tych siedmiu latach nieurodzajnych nastąpi siedem, obfitych w różnego rodzaju wnioski, mowy i poprawki, a więc sąd p. F. R. był przedwczesnym. Zresztą potomność osądzi, czy lepszą cząstkę wybrał poseł C., który milczał, czy też niektórzy koledzy jego, którzy zbyt często mówili. Gdyby n. p. radca Kowalski nie zabierał głosu, świat nie dowiedziałby się nigdy, że p. radca nie umie po rusku, nie powtarzanoby o nim wierszów Mickiewicza:
Że to jedynie zwykł robić, co umie.
P. radca nie stwierdza bynajmiej tego rymowanego przysłowia. Jakkolwiek bowiem jest mężem wyższym, tak co do wzrostu, jak i co do swojej Diätenklasse, wyższym na każdy sposób, jako konsyliarz, od podrzędnych sekretarzy, adjunktów i askultantów, zwykł nietylko to robić, co umie, jak n. p. pisać indorsaty i ferować wyroki w sprawach spornych, niespornych i karnych, ale zajmuje się także rzeczami, które mu są tak obce, jak ś. p. Massmanowi łacina: mówi po rusku! Tymczasem nie wystarcza tu wiedzieć, że aszcze w języku cerkiewnym znaczyło: jeżeli, a ibo: albowiem; nie dosyć nawet posunąć wykształcenie filologiczne tak daleko, by pojąć, iż moskiewski wyraz zastoj w jakimś nieznanem narzeczu słowiańskiem da się przełożyć przez pryostanowłenje, — wszystko to jest dopiero cerkiewne, moskiewskie, czasem nawet polskie, ale nie ruskie. Mowy ks. Pietruszewicza i Kowalskiego były tak niestrawne, że kilkunastu posłów ruskich po wysłuchaniu ich czuło potrzebę wyjścia ze sali, i nie słyszało nawet, jak ks. Sanguszko stawiał wniosek, by władze sądowe z żandarmerią korespondowały nietylko po polsku, ale i po rusku, i jak mocno Izba i galerje czuły się rozweselonemi z tego powodu. Ludzie są niepoprawnymi:
Wo der Anstand einen tiefen
Ernst erfordert: in der Liebe
Więc wydało im się śmiesznem, iż książę Sanguszko kocha zarówno żandarmerję, piszącą po rusku, jak piszącą po polsku.
Pewien naoczny świadek opowiadał nam zdarzenie, o którem nie wiemy, czy było ono skutkiem takiej miłości, wszystko obejmującej, czy głodu. W biurze banku włościańskiego miał się temi dniami pojawić, rzadszy od kruka białego, włościanin, pragnący zaciągnąć pożyczkę w tym, zakładzie. Natychmiast miało się na niego rzucić dziewięciu bezpłatnych praktykantów i pożreć go jak — mówiłem, nie wiedzieć, czy z miłości — czy z głodu. Jest równie pewnem to, że wypadek ten nie wydarzył się wcale, jak i to, że mógłby się wydarzyć.