Kroniki lwowskie/34
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kroniki lwowskie |
Podtytuł | umieszczane w Gazecie Narodowej w r. 1868 i 1869, jako przyczynek do historji Galicji |
Pochodzenie | Gazeta Narodowa Nr. 200. z d. 30. sierpnia r. 1868 |
Wydawca | A. J. O. Rogosz |
Data wyd. | 1874 |
Druk | A. J. O. Rogosz |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Polityka wlokła się bardzo leniwo przez cały tydzień, a we czwartek wynaleziono jakieś święto, w skutek którego puszczono ją w trąbę na dobre. O ile na tem stracili pp. korespondenci różnych dzienników zamiejscowych, o tyle zyskała nauka. Tak jest, nauka! Czwartkowa przerwa w posiedzeniach sejmowych dozwoliła bowiem „ukształceńszym“ członkom Organu demokratycznego poświęcić kilka chwil poważnym pracom naukowym, a rezultatem tego było odkrycie, in aeternam rei memoriam zapisane w nr 179 tegoż Organu, na stronicy trzeciej, w piszczałce czyli szpalcie 1szej u dołu. Jest to rzecz o „dziwolągach“, pokazywanych na placu Gołuchowskich, między któremi znaduje się Albinos. Jakiś Humboldt narodowo-demokratyczny wyraża się o tem igrzysku natury, że „jego biały i nadzwyczaj delikatny włos nie jest bynajmniej falsyfikatem, ale właściwością takzwanych albinosów czyli białych murzynów, zamieszkujących okolice Paraguay.“ (Cytat dosłowny.) Dotychczas, jeszcze żadne Towarzystwo naukowe, krajowe, ani zagraniczne nie przysłało dyplomu na członka honorowego znakomitemu sprawcy tego, pod każdym względem piramidalnego odkrycia, i z tego powodu opóźnił się fakelzug, który na cześć jego wyprawi niezawodnie stowarzyszona demokracja narodowa lwowska. Jeżeli w Sevilli postawiono pomnik Kolumbowi, jeżeli nazwiska, jak Vasco de Gama, Ferdynand Magellan, Drake i Cook opromienione są sławą, dlaczegóżby wdzięczny naród demokratyczny nie okazał uznania zasługom literaty, który nie ruszając się od stolika, zrobił tak znakomite odkrycie, i założoną przez jezuitów republikę południowo-amerykańską zaludnił dziwolągami, z których każdego można pokazywać za pieniądze?
Są jednak rzeczy na niebie i w „okolicach Paraguay“, o których nie śniło się naszym demokratom. Któżby to był np. przewidział, że odstąpią tak prędko od rezolucji, uchwalonej przez p. Gromana, i stopniowo zbliżą się do programu, który raz w „Kronice Lwowskiej“ miałem zaszczyt przeciwstawić owej relozucji? Dotychczas jeszcze wprawdzie Organ Demokratyczny śmiałością i jasnem sformułowaniem swoich żądań nie wyrównał owemu programowi, ale gdy w ubiegłym tygodniu dwa razy zmieniając swoje zamiary co do stanowiska Galicji, zrobił dwa stanowcze kroki naprzód, jest nadzieja, że do czternastu dni postąpi o tyle, że będziemy mogli nadal iść ręka w rękę. Żal mi tylko Czasu, który wysila się niepotrzebnie na zbijanie rozmaitych twierdzeń, zapatrywań i wywodów Organu demokratycznego: nim numer tego organu dojdzie do Krakowa, i nim ztamtąd nadejdzie gruntowna i poważna refutacja Czasu, już szybki postęp demokracji narodowej uczynił wszelkie zarzuty zbytecznemi i zadawnionemi, a nowy program nowe zadał ciosy zdrowemu rozsądkowi „przeciętnemu“, o ile tenże reprezentowanym jest w królestwach Galicji i Lodomerji wraz z wielkiem księztwem Krakowskiem.
W ogólności, Czas wyświadcza Organowi demokratycznemu bardzo wiele zaszczytu: najprzód traktując na serjo każdorazowy jego program, a potem uważając go w istocie za organ Towarzystwa narodowo-demokratycznego we Lwowie, i za dziennik z gruntu opozycyjny. Ani jedno, ani drugie nie jest prawdą. Towarzystwo narodowo-demokratyczne wyparło się uroczyście Organu demokratycznego, — a jeżeli „opozycja“ znalazła w nim orędownika, to nie winno temu wewnętrzne usposobienie, winien tylko — ktoby to myślał! — książę marszałek krajowy. Był czas, w którym nanastręczała się księciu doskonała sposobność pozyskania sił publicystycznych Organu demokr. dla polityki umiarkowanej, chodzącej na palcach i nie wyzywającej laski marszałkowskiej do zbyt energicznego upomnienia „galerji o spokój“ — mówią bowiem, że wydawca Organu nad organami submitując się JO. księciu panu, przedkładał mu, jako stawiając pierwsze kroki w ciernistym zawodzie dziennikarskim, pragnąłby ź duszy kierować się radami męża, tak wytrawnego, poważnego i zasłużonego, jak JO. książę marszałek. Ale niestety, książę odparł tylko, iż „nie pragnie stosunków z żadnym dziennikiem“ a odmowna ta odpowiedź pchnęła wydawcę i Organ na bezdroża opozycyjne. Pakt ten wskazuje aż nadto dobitnie, że Organ, o którym mowa, w głębi ducha swojego nie jest bynajmniej tak złym, ulicznym i rewolucyjnym, by exorcyzmata Czasu były tu na swojem miejscu. Organ ten wraz z przynależną do niego częścią „Ulicy“ odgrywa w dzisiejszym ruchu opozycyjnym rolę pewnego szarego szczura, który siedział na belku w dzwonnicy, gdy dzwoniono na sumę, a później chwalił się przed swojemi dziećmi: „Patrzcie, ile to ludzi zbiegło do kościoła, — to ja dzwoniłem na to kazanie!“
Odwołuję się na świadectwo dr. Smolki, który zapewniał tak uroczyście, że Organ demokratyczny nie dzwonił na ostatnią jego mowę. Mowa ta, która pod koniec tygodnia ożywiła nieco powszechną uwagę dla spraw publicznych, wywołała nader ciekawą „niemą grę“ między częścią publiczności, zgromadzonej na galerjach, a laską księcia marszałka. Ile razy laska spostrzegła, iż galerja ma ochotę dawać oklaski, poczynała się ruszać, a galerja ze swej strony uspokajała się natychmiast. I to nie bez kozery, mówiono bowiem, że w razie rewolucyjnej presji ze strony galerji, sejm ma być przeniesionym ze Lwowa do Łańcuta, jako do właściwego środkowego punktu całego kraju, będącego oraz własnością JE. pana ministra rolnictwa. W takim razie nie pozostawałoby Towarzystwu narodowo-demokratycznemu nic, jak tylko spakować swoje lares et penates, mianowicie: wąsy dr. Smolki, rezolucję p. Gromana, akt zwołujący zgromadzenie ludowe i akt odwołujący tę uchwałę; jakoteż sławny ów „ogon“ o którym dotychczas niewiadomo, kto go się trzyma, i przenieść się z tem wszystkiem do Łańcuta, gdzie ku największej szkodzie wszystkich właścicieli propinacji, JE. pan minister fabrykuje rozmaite słodzone likwory, stanowiące, według Organu demokratycznego, kryterjum „ukształcenia“ naszego kraju.
Zresztą, mylnem jest mniemanie, jakoby na galerji sejmowej reprezentowaną była tylko „Ulica“. Większa część widzów i słuchaczy należy raczej do tej części publiczności, którą dr. Smolka nazwał „Promenadą“, t. j. do tych szczęśliwych śmiertelników, którzy ani wiedzą, dlaczego, poco i o czem sejm radzi, ani tego wiedzieć nie pragną. Jak na każde inne widowisko, przychodzą patrzeć na posiedzenia sejmowe. Osobliwie odnosi się to do pań, z których każda, stosownie do wymagań mody, zajmuje tyle miejsca, co dwóch przynajmniej mężczyzn, a rozumują za czterech. — Proszę pana, kto to tam siedzi w pierwszej ławce? — To p. Hubicki. — A ten drugi? — To p. Leszek Borkowski. — Jakie oni mają podobne brody! — Zaraz widać, że należą do tego samego stronnictwa. — A kto jest ten, co mówi teraz? — To książę Sanguszko. — Et! taki stary! —
Jest to jeszcze najbardziej polityczna część rozmów, które można słyszeć na galerji sejmowej, i które utrudniają sprawozdawcom słyszeć to, co się mówi na dole. Dodawszy do tego skrzypienie drzwi, hałas sprawiany przez wchodzących i wychodzących, nakoniec sprzeczki publiczności z bileterami, można mieć dobre wyobrażenie o przyjemności, jaką sprawia spisywanie sprawozdań dziennikarskich wśród ścisku i gorąca, panującego na galerji. Mówią, że i na dole możnaby czasem nasłuchać się rozmów, zawierających niemniej głębokie poglądy polityczne, jak na galerji. Reprezentant rządu zbliża się do grupy posłów włościańskich ze wschodniej części, kraju, i przedstawia im dobrodziejstwa nowych urządzeń autonomicznych i t. p. — Ta tak, rzecze jeden z posłów — koby ino Hospod' Boh daw doszczu, bo toho kończe tra dla naroda!
Rząd w osobie swego reprezentanta musiał być nader rozrzewniony uwagą, jak mało narodowi temu potrzeba do zupełnego szczęścia. Program ludowy, zredukowany do tak skromnych życzeń powinienby demokracji narodowej dać wiele do myślenia. W razie rozwiązania sejmu, o którem mówił dr. Smolka, nowe wybory z własności wiejskiej wydadzą posłów, domagających się już tylko deszczu, po którym wyrosną grzyby do barszczu demokratycznego, zgotowanego przez dr. Smolkę. W razie zaś rozpisania wyborów bezpośrednich, grzyby wyrosną same przez się, i cała nasza opozycja pójdzie na huby. Ktośby wtenczas zasłużył na order, przeznaczony dla p. Zyblikiewicza.
Dalej widzący politycy, uliczni i nieuliczni, twierdzą uporczywie, że nie zajdzie żaden z tych przewidywanych, okropnych wypadków, — dowodzą nawet, że wniosek dr. Smolki nie jest wcale tak opozycyjnym, jak się wydaje. Prezes Towarzystwa narodowo-demokratycznego uznaje ustawy zasadnicze, i żąda odwołania delegacji w tym jedynie celu, by nadal, skruszywszy butę Niemców, kraj mógł traktować z nimi na korzystniejszych warunkach, t. j. wysłać na nowo delegację z lepszemi szansami powodzenia, niż w roku przeszłym. Wszystko to jest jeszcze dosyć vefassungstreu, i Niemcy, przypatrzywszy się przez okulary całemu wnioskowi wraz z motywami, przestaną się gniewać. Jurydyczny początek mowy dr. Smolki jest wodą na ich młyn konstytucyjny, a fejletonowe zakończenie tej mowy nie obchodzi ich wcale.
Co im do tego, kto w Towarzystwie demokratycznem lwowskiem jest „rozhukanym koniem“ a kto „ogonem“? Albo co im to przeszkadza, że chorzy w Szczawnicy, w chwili wolnej od cierpień fizycznych, użyczyli moralnego swego poparcia odwołaniu uchwały sejmowej z dnia 2. marca 1867? Uwierzą oni chętnie, że dr. Smolka nie chciał im zrobić figla, bo w istocie wypłatał on figla tylko tym, którzy sarkali na delegację i pociągali ją do odpowiedzialności za jej czynności w Wiedniu. Dr. Smolka wnioskiem swoim utworzył konduktora, po którym mogą ześliznąć się nieszkodliwie wszystkie gromy, zawarte w wniosku dr. Zyblikiewicza, jako to: nieuznanie ustaw grudniowych, potępienie delegacji, iż przed uchwaleniem tych ustaw nie opuściła Wiednia i t. p. Sejm wysłał delegację w myśli, że ona mu stanie za adres, wyrażający życzenia kraju; delegacja zaś wzięła udział w uchwaleniu ustaw, wprost przeciwnych tym życzeniom. Mogło to spowodować burzę, ale znalazł się Franklin, który wynalazł konduktora na pioruny sejmowe. Tak rozumuje ta część „Ulicy“, która nie brała udziału w fakelcugu i nie podpisała petycji demokratycznej.