Krwawe znamię/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krwawe znamię |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
P. Nikodem Repeszko właśnie był powrócił z Lublina, w dosyć dobrem usposobieniu umysłu, zadowolony z siebie, obrachowując wcześnie przyszłe zyski, jakie mu szczęśliwie prowadzona sprawa niechybnie dać musiała, gdy drzwi otworzyły się nagle (ledwie czas miał trzos, leżący na stole, wsunąć pod poduszkę) i wszedł kasztelanic. Mimo, że mu teraz wiele zawdzięczał, Repeszko zawsze się go obawiał, i każda jego bytność przejmowała go jakimś strachem. Tym razem jednak, spojrzawszy na twarz, znalazł Jaksę tak zmienionym, tak posępnie łagodnym, tak jakoś nie groźnym, że mu otucha wprędce do serca wróciła. Nic nie mówiąc, kasztelanic usiadł.
— Słuchaj no, mospanie Repeszko — odezwał się — mam do ciebie interes... Przypominasz sobie zapewne, kiedy ci raz pierwszy ustępstwo moich pretensyi do Mielsztyniec przyniosłem, zapowiedziałem wyraźnie z góry, iż może przyjść chwila, gdy ci powiem: nie pójdziesz dalej — dosyć! Otóż ta chwila przyszła... Dosyć.
— Jakto? — zapytał przelękły Repeszko — jaka chwila? co miało przyjść, najszanowniejszy mój dobroczyńco i łaskawco? Ty, którego nieocenioną przyjaźnią się zaszczycam... żarty chyba raczysz czynić z pokornego sługi swego.
— Ja nigdy w życiu nie żartuję — odpowiedział spokojnie kasztelanic... — szydzę czasem, to co innego.
— A czasem straszę — dodał wdzięcząc się, ale zbladły gospodarz.
— Mylisz się — przerwał znowu Jaksa — nie straszę nigdy, chociaż biję czasem.
— Ale to są... ot tak...
— Bynajmniej — mówił Jaksa — bynajmniej. Proces doszedł do tego kresu, który ja mu w myśli naznaczyłem i mówię: dosyć.
— Nie tak to łatwo zrobić, jak powiedzieć — przebąknął zafrasowany Repeszko... — Cóż by to było? Toż to ruina, hańba dla mnie i choć iść z torbami... Wszakże ja na tę przeklętą sprawę zadłużyłem Studzienicę...
— Słuchajże mnie. To coś wyłożył obrachujemy, dam ci nawet zarobić, bo taki człowiek, jak ty, spuszcza się ze smyczy, aby choć skoki zajęcze miał w zysku.
— To ostro! to bardzo ostro! — rzekł chmurno Repeszko. — Jak Jezusa miłuję, kto inny na mojem miejscu by się gniewał; ja to biorę z dobrej strony... Kochany kasztelanic dowcipuje! dowcipuje!
— Bierz z jakiej chcesz, to mi wszystko jedno... a com powiedział, spełnić się musi do joty.
Pan Nikodem, spojrzawszy na gościa, padł osłabły na swoje łóżko twarde; pot mu spływał po skroniach, załamał ręce.
— Zanadto ci się bo znów chciało — rzekł zawsze bardzo łagodnie z uśmiechem politowania kasztelanic. — Gratka by to była nieszpetna, ale... dla waści dosyć będzie skoków. Dawaj rachunki!
Repeszko jeszcze nie wierzył, jeszcze się wzdrygał; nakoniec, acz cierpliwy, bo tchórz, pomyślał spróbować gniewu i oburzenia.
— Ale to tak nie może być! — zawołał — to pójdziemy się rozprawić przed sądy. Ja, ja...
— Chyba przed trybunał najwyższy — rzekł Jaksa — bo ci zapowiadam, że jak psu w łeb ci strzelę, potem może sobie, ale że cię kula nie minie, tego możesz być najpewniejszym. Rachunki natychmiast! — krzyczał Jaksa, bijąc pięścią w stół... — i milczeć, bo ubiję!...
Gospodarz spojrzał na drzwi i chciał się wymknąć, ale Jaksa nie żartował; olbrzyma tego z małą główką pochwycił za kark i rzucił nim o łóżko. Potem schował klucz, wydobył pistolet i położył na stole, powtarzając: Rachunki! natychmiast!
Repeszko złagodniał.
— Ale mój najłaskawszy dobroczyńco... słowo daję, takiej gorączki nigdy nie widziałem. Ja jestem człowiek spokojny. Bogu ducha winien, zawsze nieszczęśliwa ofiara... zawsze ofiara... Ludzie ze mnie co chcą robią...
— Rachunki! — powtórzył Jaksa.
— Ale ojcze, dobroczyńco, łaskawco!.. tylkoż sam pomiarkuj. Niepodobna przecie z palca wyłamać rzeczy tyle skomplikowanej, jak rachunki procesowe... Wszak to, ojcze, morze do wypicia. Dajże czas!
— Kłam, dodawaj, szachruj, ale mi dawaj rachunki zaraz tu na stół — wołał kasztelanic. Sknera taki jak ty, nie może co do grosza nie wiedzieć, ile miał w kieszeni i co wydał... Nie żądam od ciebie denarów, mów coś wydał!..
Repeszko znowu na łóżko upadł i pochwyciwszy się za głowę, udawał, że mdleje.
— Kochanie, czas upływa — zawołał kasztelanic. — Komedyi nie lubię i mogę cię otrzeźwić tak, jakbyś sobie może nie życzył. Mnie pilno.
Naówczas gospodarz padł na kolana i począł płakać.
— Ojcze mój — zawołał, składając ręce — gubisz mnie na fortunie i honorze. Cóżem ci winien? Wpraszałem-że się w tę robotę?
— Ochłapy ci się przecie dostaną — odparł pogardliwie Jaksa. — Ja z tego nie potrzebuję złamanego szeląga, pieniądz ten dłońby mi spalił. Wstawaj i mów!
Targi trwały jeszcze chwilę, ale kasztelanic tak był groźny, tak coraz się stawał popędliwszy, że załzawiony Repeszko musiał wreszcie przystąpić do ostatecznej likwidacyi.
Jakkolwiek suma zręcznie podstawiona była znaczną, bo przechodziła sto tysięcy złotych, zgodził się na nią Jaksa, dobył z kieszeni przygotowany reces, w którym wpisał warunki, i natychmiast kazał na nim Repeszce się podpisać nomine, cognomine et titulo. Zręczny wykrętacz chciał już dodać: salvis juribus... aby jakiś był kruczek, ale potrącony, położył się na łóżko. Tu gorzko prawdziwemi począł płakać łzami.
— Posłuchaj pan — odezwał się po chwili, wstając. Zgniotłeś pan mnie jak robaka, zrobiłeś ze mną, coś chciał; ale pamiętaj, że i mali coś na świecie znaczą, że mól przegryza makaty i skóry...
— Mój kochany — odpowiedział Jaksa — będziesz mnie sobie gryzł, jak chcesz, nie na wiele się ja zdałem i z życia skwitowałem dawno... Idzie mi o jedno tylko, bym przekonał świat i tych, których opinia mi jest drogą, że z tego nieszczęsnego grosza nie wziąłem nic, żem się nie splamił. Musisz mi tedy pod przysięgą dać świadectwo, jako od ciebie niczego nie żądałem i w żadnej z tobą nie byłem spółce.
Podpisanie ostatniego dokumentu już przyszło bardzo łatwo; przysługiwał on do pewnego stopnia Repeszce, bo mu zabezpieczał całą jego sumę.
— Teraz — rzekł Jaksa — ponieważ chwili nie mam do stracenia, idź, gdzie chcesz płakać nad niedolą swoją, a mnie tu zostaw, abym listy popisał, które Zacharyasz natychmiast powiezie. Zdaje się, że pogrążony w smutku i tak nagle upadły z wyżyny swych marzeń p. Nikodem, nie słyszał nawet co do niego mówiono. Ze spuszczoną głową, z załamanemi rękami, siedział nieruchomy na łóżku. Kasztelanic gorączkowo się wziął do pisania. List do Spytkowej zawierał szczere, szlachetne, smutne wyznanie win, wykrycie planów, prośbę o przebaczenie i papiery udowadniające, że Repeszkę tylko opłaciwszy, Mielsztyńce być mogą spokojne.
W tem usposobieniu poczciwem ducha, w jakiem był kasztelanic, czuł on, że to co czynił, powinno było być całkowitą, bezwarunkową ofiarą.
List jego kończył się temi słowy:
„Łza twoja... pani mego żywota (nie zapomni czytelnik, że jesteśmy w ośmnastym wieku) obmyła ze mnie wszelki brud, którym nędza i cierpienie długo mnie okryły... Jestem i czuję się innym... Kocham ciebie! chcę dowieść żem cię ukochał, jak nie kochają na ziemi... Bądź spokojną! sterany szczątek człowieka nie przywlecze się do stóp twych błagać litości i żebrać jałmużny!... Potrafię pójść zagrzebać się gdzieś i umrzeć, nie uroniwszy jęku, po męzku. To będzie zemsta Jaksy ostatnia. Nie żądam od ciebie niczego, oprócz, byś wspomniawszy mnie kiedyś, szczęśliwa, spokojna, westchnęła myśląc, że nie wszystko złem było w tym szaleńcu, który ci zatruł twą dolę. Ostatnia iskra spali się jasnym płomieniem.“
„Rabsztyńce, wyjeżdżając, przekazuję wam. Poszanujcie groby nieprzyjaciół... otoczcie staraniem rozbite gniazdo gryfie...“
List był jakby łzami urwany. Kasztelanic wstał, zawołał Zacharyasza, oddał mu papiery, spojrzał na przybitego Repeszkę, zimno, z pogardą i milcząc poszedł do drzwi. Czekał tu na niego koń, pojechał pożegnać jeszcze Rabsztyńce.