<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Krwawe znamię
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Straciliśmy z oczów pana Nikodema Repeszkę, któryby może na szczególne zajęcie osobą swą nie zasługiwał, gdyby nie smutne przygody, jakich doznał od dnia nieszczęśliwego spotkania przy karczemce z kasztelanicem Iwonem. Dobrze to powiadają, że człowiek z miejsca, w którem żył, gdzie mu się wiodło, nie powinien się ruszać, szukając łakomie gdzieindziej większego jeszcze powodzenia, najczęściej bowiem trafia na zawody i przekonywa się o tej prawdzie, że nie tyle sobie, co okolicznościom winien był to szczęście, które przypisywał tylko własnej zapobiegliwości i pracy.
Coś podobnego właśnie trafiło się szanownemu p. Nikodemowi Repeszce, który pomimo bardzo korzystnego nabycia Studzienicy, niezmiernie troskliwego gospodarstwa i nadzwyczajnej swej oszczędności, a raczej niesłychanego skąpstwa, mimo tej łagodności charakteru, którą się odznaczał... z ludźmi i światem nowym wcale sobie tak dobrze jak w Brzeskiem rady dać nie umiał. Tam mu szło wszystko jak z płatka, tu jak z kamienia. I choć zwykł był się pocieszać tem, że pierwsze kotki za płotki, że się to poprawić musi, wszakże tych drugich kotków napróżno wyczekiwał. W istocie mu się nie wiodło. P. Repeszko miał ten talent osobliwy, że się był zwykł, jak ślimak do drzewa, czepiać do jakiejś rodziny i majątku i żyć z nich i z niemi. Zwykle zawierał serdeczną przyjaźń, pomagał, służył, ratował, wygadzał, poświęcał się, stawał przyjacielem, doradzcą, a że takie poświęcenie zawsze los i Opatrzność (boć to na nią składają) wynagradzać sowicie zwykła, działo się tak jakoś zawsze, że owa rodzina i majątek padały, a zacny Repeszko, ratując się, mimo największych ofiar, wychodził cało i z korzyścią dla siebie. Nie było w tem nic dziwnego, gdyż wybierał zawsze przez litość tych, którym miał dopomagać, a że przeciw doli nawet Repeszko nie uratuje, przeznaczeni na zgubę mimo to ginęli, on zaś wychodził jakoś i szczęśliwie, i nie bez nagrody.
Tak było w początkach, póki się Studzienicy nie dorobił i w Lubelskie nie przeniósł; ale jak w grze kto opuści krzesło, na którem mu szła karta, przegrywa potem najczęściej, tak i p. Nikodem na nowej siedzibie samych tylko strat doznawał. Już to samo, że się nie dorabiał, liczyło się u niego za stratę i było nią, boć czas marnie uchodził; napróżno usiłował się zbliżyć do niektórych sąsiadów; wszędzie, jak w Mielsztyńcach, znajdował obojętność lub niewiarę, chociaż trudno to sobie było wytłumaczyć, znając zacnego Repeszkę, jego pobożność, cichość, skromność i łagodność. Natomiast, gdy on nie mógł się poprzyjaźnić skutecznie z nikim, do niego najniepotrzebniej przylgnął na utrapienie człowiek, którego się lękał niezmiernie i ze strachem ulegać mu był zmuszony; kasztelanic Jaksa, który od pierwszego spotkania i otrzymanego pozwolenia polowania w lasach, przywiązał się dziwną jakąś miłością do sąsiada.
Repeszko wcale nie miał ochoty ani nabywać od niego Rabsztyniec z grobami gotowych antenatów, ani wchodzić w jakiekolwiek interesa, ale Iwo, znalazłszy go dla siebie dogodnym i potulnym, już się z nim jakoś rozstać nie mógł. Nawiedzał go niemal codzień i kochał do zbytku.
Wielki znawca ludzi i słabości ludzkich, kasztelanic od pierwszego spotkania zbadał człowieka, odgadł charakter i domyślił się, że p. Nikodem nie należał do najodważniejszych istot na świecie. Z tej to skromności jego i łagodności Iwo widać korzystać postanowił, nie uszło i to baczności jego, że Repeszko, mimo wszelkich swych cnót, miał zbytnie może do grosza przywiązanie. Chociaż sąsiad bardzo zręcznie od jego odwiedzin w Studziennicy się chronił, nigdy prawie w domu nie bywając, kasztelanic tak dobrze go szukać umiał, iż zawsze gdzieś w kącie jakimś wynalazł, zaprowadził do dworu i sam próżniak, truł mu czas, przesiadując u niego długie godziny. Temu to naleganiu niezbyt delikatnemu winien był, że na Rabsztyńce jakkolwiek wartość kawałka gruntu i ruin była wątpliwą, zaciągnął najprzód pożyczkę u studzienickiego pana, potem wziął od niego parę dodatkowych sumek, a w dodatku obejściem się lekkiem, pogardliwem i groźnem, strachem go niemałym nabawiał. Od tej natarczywej przyjaźni kasztelanica nie było sposobu bronić się. Repeszko uciekał, krył się, wyjeżdżał, lecz wszelkie starania były nadaremne.
Ciężką tą plagą, jak mawiał cicho ks. wikaryuszowi, srogo Pan Bóg go za grzechy ukarał.
Tak stały rzeczy, gdy jednego poranku, w chwili, kiedy się go najmniej spodziewał pan Repeszko, wpadł do jego skromnej, a prawdę rzekłszy, brudnej izdebki kasztelanic Iwo. Poznał go zdala po chodzie, ale nie było już sposobu wyśliznąć się, więc tylko ręce załamał i do nieba oczy podniósł, skarżąc się Bogu.
Słudzy mieli najsurowsze rozkazy, żeby, postrzegłszy gościa, natychmiast o nim oznajmywali, nigdy go nie wpuszczali, a na zapytania zawsze odpowiadali, że pana nie ma w domu; w dzień więc biały przybycie kasztelanica było fatalnością niepojętą. Repeszko domyślał się w tem złośliwości niegodziwych sług i w duchu sobie obiecał ukarać ich wszystkich trzydniowym postem o chlebie i wodzie. Była to kara jego ulubiona z dwojga powodów: jako rzecz Bogu miła, bo poskramiająca rządze cielesne, i... mówmy prawdę, wielce korzystna dla kieszeni. Interesa doczesne i niebieskie cudownie się w niej godziły.
Kasztelanic miał pod pachą, jak to zaraz dostrzegło bystre oko pana Repeszki, zwój papierów, nic dobrego nie rokujący. Twarz zacnego gospodarza pobladła trupio. Iwo tymczasem z powagą kroczył ku środkowi izdebki i zamiast powitania, silną swą dłoń myśliwca położył na ramieniu p. Nikodema, jakby się chciał zapewnić, że ten mu nie umknie.
— No — rzekł surowo — dobrze żem w. pana zastał, wybiła ważna godzina. Zawsze mu obiecywałem, że jego przyjacielską dla mnie pomoc zawdzięczę; otóż teraz przychodzę tego dopełnić, przekonasz się o tem natychmiast. Ale że rzecz potrzebuje przydłuższego wyłuszczenia... siadaj.
Tu wskazał mu łóżko jego twarde, a sam, nie bez wstrętu pewnego, zabrał miejsce w wyszarzanym starym fotelu.
— Jest godzina dziesiąta, nim sprawa nam się ułoży, głód mnie przyciśnie. Co mi w. pan dasz jeść? — zapytał Iwo.
— Jeść? jeść? — bąknął gospodarz — ale to... to są suche dni... ja z postem, u mnie w kuchni pustki prawdziwe.
— Ty wiesz, jam myśliwy i zubożały, pulpetów też nie potrzebuję; lada baba nam co uskwarzy, byle posilnego. Jaj we wsi dostanie, zająca utroczonego do siodła przywiozłem, chleb, choć czerstwy, musi być; to i dosyć.
Klasnął w ręce kasztelanic raz i drugi, nie czekając, by się Repeszko rozporządził, a gdy wszedł sługa, nie dał mu mówić i mrugnąć.
— Słuchaj — rzekł — powiedz gospodyni, aby z obiadem się nie spóźniła; jegomość z postem, a ja nie. Zrobi mi jajecznicy, jaja wszędzie są i upiecze zająca, którego przywiozłem. Powiedz jej tylko, aby nie szpikowała starą słoniną, a resztę sam dokomponuję. Ruszaj! w skok! Nim p. Nikodem mógł się dyspozycyi tej, tak despotycznie wygłoszonej, oprzeć, chłopak na którego mrugnął Iwo, już był za drzwiami.
— Teraz — dodał gość — nie ruszaj się W. pan i słuchaj, idzie o rzeczy ważne.
Repeszko, ofiarując Bogu strapienie swe, drżąc, postanowił być posłusznym, ale w głębi ducha poprzysiągł, że jeśli będzie szło o pieniądze, raczej się da ubić, niż ulegnie wymaganiom.
— Nie wiesz o tem wać pan zapewne — począł Iwo — że od bardzo dawnych wieków zajadła waśń rozdzieliła dwa nasze domy, panów Spytków i Jaksów rodziny. Pierwsze początki sporu i współzawodnictwa sięgają może czasów Bolesławowskich, stare są jak rody nasze... Miłość się rzadko tak długo utrzymywać i podawać może, ale nienawiść jest trwałą, a czas ją umacnia i sił dodaje. Już w początku XVI wieku Spytkowie z Jaksami nigdy u jednego stołu, w jednej komnacie z sobą zetknąć się nie mogli.
Ludzie ich, dwory, przyjaciele staczali z sobą walki nawet pod bokiem królów. Napróżno ludzie starali się ich pojednać, zbliżyć, połączyć, nieprzyjaźń ta stanowiła spadek, podawała się testamentami, przeszła w tradycyą, płynęła we krwi. W końcu XVI wieku, mój przodek starał się o majętną dziedziczkę Kmiciankę, ręka jej była mu już przyrzeczoną, panna sprzyjała serdecznie, gdy Spytek się nawinął i na biesiadzie przy kielichach pannę dla swojego syna zaswatał, tak, że nim się kto mógł o staraniu dowiedzieć, już go zaręczył, a nim mój naddziad, który był na Węgrzech, nadbiegł, ślub mimo łez panny, odbyto. Była dla niego na wieki straconą, ale serce które mu raz oddała, biło tylko dla niego. Narzeczony wprzód Jaksa, kilka tygodni pozbawionym był zmysłów, tak gwałtownie w nim miłość i żądza zemsty miotała, potem wpadł w czarną melancholią i chciał się wyrzec świata; aż król, korzystając z chwili i osądziwszy, że dla samej możności widywania tej, którą kochał, gotów jest na największe ofiary, skłonił rodziny, po wiekach nienawiści, do uroczystego pojednania. Lękając się, aby ono powierzchownem tylko nie było, uczyniono je nader solennem, łącząc z niem obchód religijny, niegdyś przy podobnych zgodach praktykowany. Członkowie wszyscy obu rodów poprzedzani przez giermków, niosących na szczytach herbowne ich znaki połączone wieńcami, udali się w godowych szatach do kościoła i stojąc u ołtarza, pobrawszy się za ręce, słuchali mszy świętej. W chwili gdy kapłan odprawiający ofiarę ręce zwykł towarzyszom kłaść na ramionach, wszyscy Jaksowie i Spytkowie podobnież uściskiem bratnim i pocałunkiem spokoju starą waśń swoję przed tronem Bożym zakończyli.
Zdawało się tedy po uczcie, po przełamaniu chleba, po godach, po zaręczeniu dwojga młodych, z obu familii wybranych osób, że historya tych krwawych zapasów na wieki już będzie zamkniętą.
Ale są rodziny, fatalności jakiejś piętnem nacechowane na wieki. Naddziad mój, który tak był umiłował później mu wydaną Spytkową, począł uczęszczać do domu jej męża. Nie było w tem nic złego, ani cienia zdrady, ani możności jej, tylko nałóg sercowy, któremu biedny oprzeć się nie mógł. Chciał na nią patrzeć, widzieć czasem, że mu się uśmiechnęła przyjaźnie, pragnął być przyjacielem domu w czystości serca, bratem tylko i sługą... Spytek był nieufny, zgryźliwy, ostry dla żony i niemiły dla gościa, którego podejrzywał zawsze. Dziad nasz, im nieszczęśliwszą widział tę istotę, którą ukochał, tem do większych dla niej ofiar czuł się gotowym; znosił on opryskliwe czasem i mniej grzeczne napaści męża, aby nie zrywać z tym domem. Tak się to wlokło i przedłużało, aż do ostatniej sceny tragicznej, krwawej, strasznej, która tę zgodę w nowy płomień zajadłej wojny zmieniła, a na nas rzuciła wiekuiste zemsty dziedzictwo.
Spytkowie mieszkali naówczas na wsi, w starem swojem gnieździe, zamczysku ponurem, smutnem, zamurowanem jak twierdza, zamkniętem jak więzienie; dziad mój przesiadywał w Krakowie. Z dawnej miłości ku Spytkowej pozostała mu przyjaźń gorąca ku niej i wiekuiste widzenia jej pragnienie a tęsknota. Spytka nie było naówczas w domu. W jakiejś sprawie zawikłanej, nie umiejąc sobie poradzić sama, Spytkowa listownie go wezwała, aby do niej przybył. Pospieszył na to zaproszenie biedny, i nie sądził, ażeby tem zgrzeszył. Oboje byli na duchu czyści i bez myśli złej, ale im spłynął dzień niepostrzeżenie na słodkiej rozmowie. Pod wieczór — mówi tradycya — zerwała się burza straszliwa, i powracać nie było sposobu. Jaksa musiał pod tym dachem zanocować. Dano mu pokoje na drugiem skrzydle zamkowem, a że burza wrzała i nikt spać się nie kładł, gospodyni i gość przesiedzieli do północka.
Z tą burzą niespodzianie (podobno przez złośliwość ludzi podbechtany) wpadł Spytek o północy na zamek, i zastawszy ich oboje na cichej rozmowie, rozgorzał gniewem okrutnym. Napróżno żona, klęknąwszy przed nim, przysięgała, że była niewinną, próżno się Jaksa chciał tłumaczyć; nie słuchając nikogo, wściekły mąż kazał natychmiast ująć mego naddziada, okuć w kajdany, posłał po kata, sprowadzono go na rozstawnych koniach przededniem i w starym lochu więziennym, w obecności żony swej, ściąć go kazał. Trupa pochowano w lochu, głowę kat zachował, aby na wieki w rodzinie jako świadectwo zemsty pokazywaną była. W chwili gdy miecz katowski dotknął szyi niewinnego człowieka, który Bogiem się świadczył, iż nie przewinił myślą nawet, padła pani Spytkowa omdlała i ledwie ją otrzeźwiono i przywiedziono do życia.
Przekonał się wkrótce później mściwy mąż o zupełnej niewinności nieszczęśliwej niewiasty, ale milczał aby pokryć swą zbrodnię. W pół roku potem wydała na świat Spytkowa córkę, która przyniosła z sobą znamię krwawe na szyi. Była ona cudem piękności, ale ojcu wyrzutem ciągłym jego okrucieństwa, za które próżno odprawiał pokuty, gniewu bowiem Bożego przebłagać nie mógł nigdy. Odtąd rodzina, jakby palcem zemsty Bożej naznaczona na pokutę, karleć, marnieć i znikać poczęła. Córka owa, śliczna dziewica, doszedłszy wieku, dnia i godziny, w której matka jej była świadkiem śmierci niewinnego, nagle, jak rażona mieczem katowskim, umarła. Napróżno stawiali kościoły, odprawiali pielgrzymki, sypali jałmużny: Bóg krwi przelanej nie darował... a pokutę uczynił długą i ciężką...
Rozżarła się nienawiść pomiędzy rodzinami na nowo, a choć już czasy nie dopuszczały ani dzikich napadów, ani krwawych bojów, zmieniła się w walkę cichą, nieustanną, zajadłą. Tak ona dotrwała do dni naszych, i jam jest — dodał wstając z krzesła Jaksa — ostatnim dziedzicem, na którego zdano pomszczenie krzywdy, narzędziem Opatrzności fatalnem, mimowolnie posłusznem. Los chciał abym i ja był w tem położeniu, co mój naddziad; Spytek wydarł mi tę, którą miałem poślubić. Patrzyłem lat wiele z męczarnią w sercu na jej niedolę; ale wybiła godzina...
Repeszko słuchał z przerażeniem, szepcząc modlitewki na intencyą, aby go Pan Bóg od wszelkiego wspólnictwa z Jaksą uwolnić raczył; nie pojmował na co się mógł tu przydać. Tymczasem kasztelanic siadł i mówił dalej:
— Nie wiodło się i nam lepiej, ginęliśmy powoli; ale widoczny był ten palec Boży, we wszystkiem co stosunku dwóch rodzin tyczyło. Ojciec mój, gdy już majętność swą niemal całą był rozproszył, dostał przekazaną sobie przez nieznajomego człowieka darem pretensyą do Mielsztyniec, która Spytkom ich majętność odebrać dozwalała. Z dokumentów tych okazuje się, że nabycie dóbr było nieważne, a ten co je sprzedał, nie miał prawa rozporządzać niemi. Poszliśmy przed sądy, rozpoczął się proces. Z możnymi wszakże ubogiemu sprawy dojść trudno. Ojciec stracił na to resztę majątku, a ja zaprzestać musiałem, bo nie było o czem ich ścigać...
— No, to przedawnienie zaszło — przerwał żywo Repeszko — i cała ta pretensya dziś funta kłaków nie warta...
— Wstrzymajże się, a nie strzelaj tak popędliwie — rzekł Jaksa rozwijając papiery: — nigdyśmy ani ja, ani ojciec przedawnienia nie dopuścili; zanosiliśmy regularnie manifesta przeciwko przemocy, zostawiając sobie moc poszukiwania pretensyi naszych, które teraz tak urosły, iż mogą całe pożreć Mielsztyńce...
Repeszce zaświeciły oczy, ale stał niedowierzający jeszcze.
— Weźmiesz Wmość prawnika z Lublina i każesz sobie przejrzeć dokumenta — odparł spokojnie na nieme oczów pytanie; — ja ci papiery zostawię... przekonasz się. Sam procesu prowadzić nie mogę i nie chcę, ale pragnę, abyś ty go przeprowadził i z niego korzystał. Dotąd nie pora była po temu: dziś... mówiłem ci, wybiła godzina, jest czas... tyś dla mnie Opatrznościowym zesłańcem. Drugiego takiego drapieżnego człowieka nie łatwo wyszukaćby mi było.
Z obawą niejaką, z niedowierzaniem i jakby się chroniąc pokusie, zbliżył się Repeszko do stolika, na którym rozrzucone były papiery. Miał dosyć znajomości prawa, aby ważność dokumentów osądzić, wszakże na własną umiejętność spuszczać się nie chciał. Rzecz przedstawiała mu się tak ponętną, tak świetną, że mimo wstrętu, jaki w nim obudzał kasztelanic, ręce mu z chciwością drżały, gdy się wziął do przeglądania aktów.
Jaksa chodził po izdebce, poświstując. Spoglądał nań niekiedy i sam do siebie się uśmiechał, bo wiedział, że Repeszko oprzeć się nie potrafi tak wszechmocnej pokusie. P. Nikodemowi pot oblewał skronie, iskrzyły się oczy; ściskał konwulsyjnie papiery, które z kolei chwytał, rzucał i przeglądał.
— Ale jeśli w istocie — rzekł po namyśle, — przedawnienia nie ma, jeśli ta sprawa może wam dać Mielsztyńce, dla czegoż nie użyjecie prawnika, któryby wam to za mniejsze pieniądze mógł poprowadzić i wygrać? Czemu chcecie mnie ustąpić zysku i tak... wspaniałomyślnie obdarzyć niezasłużonego?
Pytanie to wyrwało mu się mimowoli. Jaksa się uśmiechnął.
— Bardzo rozumnie badasz i słusznie mnie podejrzywasz, ale ja nie chcę w mojem imieniu procesować Spytków... ja muszę stać na boku... ja... to moja tajemnica — dodał żywo. — Może być, że przyjdzie chwila, w której ci zapłacę trud i odbiorę wszystko... a może za liche wynagrodzenie oddam ci Mielsztyńce.
— Więc ja mam pracować i łożyć na niepewne? — spytał Repeszko; — a na cóż mi się to zdało? Będę ważył, płacił, pocił się nadzieją, a potem...
— A potem ci łup wydrę może z przed paszczy... — przerwał Jaksa — ale ci zapłacę sowicie, słyszysz? zapłacę! O co idzie?... Zapewnisz sobie prawnie i znój i koszta. Repeszko stał milczący, w niepewności wielkiej... zawracało mu się w głowie.
— Dlaczegoż pan cierpiałeś biedę dotąd, mogąc...
— Nie mogłem... — zawołał popędliwie Jaksa.
— Dlaczego? dlaczego? Tak, jak ja dziś, podjąłby się był sprawy kto inny. W tem jest coś ciemnego...
— Tak... i to pozostanie ciemnem na zawsze — rzekł, śmiejąc się szydersko kasztelanic. — Dopóki żył Spytek jam o głodzie, śmierci jego czekał; wiedziałem, że jestem narzędziem zemsty Bożej i że się jej doczekać muszę... Zresztą, słuchaj Repeszko, nie chcesz... nie ma roboty, weźmie ją kto inny... Wolałbym ciebie, boś ty cierpliwa pijawka, która, gdy się raz do ciała przyczepi, wyssie z niego ostatnią krwi kropelkę.
Gospodarz zadrżał, czując się odgadnionym, a nie pojmując jak tu, w obcej stronie, gdzie go nie znano, gdzie niczem nie zasłużył na taki rozgłos... mógł go ktoś znać tak dobrze... Złożył ręce, podniósł oczy i westchnął, wzywając niebios na świadectwo, że go szkaradnie oszkalowano...
— A! panie mój! Ja, ja, najłagodniejszy z ludzi, który nikomu nie zmąciłem wody!... ja...
— Cicho, cicho... — przerwał kasztelanic — durz sobie kogo chcesz, nie mnie. Ja z pierwszego wejrzenia wyczytałem najtajniejsze myśli twoje, znam cię, odgaduję do szpiku. Mnie nie skłamiesz nic. Każ dawać jajecznicę i zająca...
— Papiery — dodał Jaksa — zostawiam ci na tydzień; po tygodniu przyjadę po odpowiedź, a dasz mi ją w dwóch słowach: tak lub nie. Za dziesięć dni będzie proces rozpoczęty, a za...
Tu Jaksa umilkł i świszcząc, przechadzać się zaczął. Zwrócił zupełnie gdzieindziej rozmowę.
— Co z ciebie za sknera! — zawołał — co z ciebie za nędzarz dobrowolny!... Ani łyżki, ani miski, ani poczciwego nakrycia.
— Ale kredens jest jeszcze zapakowany, bo ja go nie używam — mruczał Repeszko — łyżki właśnie kazałem przerabiać złotnikowi, a bielizna cała w praniu.
— Szczęściem, że ja myśliwy jestem i na pniu palcami jadać przywykłem — odparł kasztelanic; — ale pień jest czystszy od twojego stołu...
Repeszko, przytuliwszy się do ściany płaski, nikły, po cichu wysunął się za drzwi, nie śmiąc słowa odpowiedzieć.
Dano nareszcie do stołu i konferencya się skończyła. Ale po zamyślonych twarzach gospodarza i gościa widać było, że ich ciężkie trawiły niepokoje. Repeszko obawiał się straty, a żałował wypuścić z rąk zysk; kasztelanic zdawał się nie pewien jeszcze co pocznie i sam z siebie niezadowolony. Zjedli prędko i Jaksa począł się żegnać.
— Papiery zostawiam ci — rzekł — za tydzień przyjeżdżam po odpowiedź: tak lub nie. Może też być, że ja powiem jeszcze nie, rozmyśliwszy się. Korzystaj; toć to twoja robota na świecie, mosane Repeszko, na toś stworzony, abyś z nas soki wysysał.
Oburzony gospodarz chciał protestować.
— Cicho — ofuknął Jaksa — ja cię znam lepiej niż sądzisz, mnie ty nie skłamiesz, leżąc krzyżem i stękając na podłodze kościelnej. Ależ ty mi taki potrzebny, jakim cię Bóg na strapienie ludzi stworzył. Bywaj zdrów i nie sądź, że mnie oszukasz.
To rzekłszy Jaksa nakrył głowę, wyszedł z izby i nie mówiąc słowa, odjechał do Rabsztyniec.
Bywają chwile życia stanowiące w nim kryzys, kres jednej epoki, a świt nowej, drugiej, ledwie z pierwszą wspomnieniami związanej. Człowiek wstaje nagle, jak po obłożnej chorobie, w której walczył między życiem a śmiercią; wstaje odrodzony, czując, że to co pozostawił za sobą, było jakby innem, odrębnem istnieniem. Im czulszą i wrażliwszą jest organizacya człowieka, im doskonalszą jego natura, tem więcej ulega takim przeobrażeniom, oszczędzającym mu dróg powolniejszych, jakiemi wlec się muszą inni. Zarzucają nieraz dziwactwo ludziom, nielogiczność ich biografom; ale możnaż poradzić co przeciwko fenomenowi, który jakkolwiek może być niepojętym dla wielu, jest powszednim i zwyczajnym? Widzimy go powtarzającym się niemal codziennie.
Dość spojrzeć na świat i istoty wybrańsze, które na nim część wieku przeżyły.
Takiemu przeobrażeniu nagłemu uległ młody Eugenek w przeciągu bardzo krótkiego czasu. Jedno słowo kasztelanica podrażniło jego dumę, obudziło wstręt, wstrząsnęło myślami spiącego, jeden wieczór zastanowienia i dumania, kilka wyrazów starego Siemiona, głos wreszcie omszonych murów mielsztynieckich, zmieniły go do niepoznania. Płochy nieco i roztrzepany chłopak, nagle zmężniał na duchu, spoważniał postawą. Zachmurzyło się jego czoło, poczuł w sobie spadkobiercę wielkiego i nieszczęśliwego rodu, powołanego do jakichś nieznanych obowiązków, nie władnącego sobą, związanego tradycyi nicią z praojcami... Cała ta noc przeszła mu na dziwnych marzeniach. Śnił, że jego sypialnię otaczały mary do ożyłych wizerunków portretowej sali podobne; u łoża jego siedziała niewiasta z krwawą różą w ręku i krwawym znakiem na szyi; starcy opowiadali mu dzieje domu.
W tym śnie nie brakło ojca, ale nie było matki. Nie wiedzieć dlaczego, uczuł się dla niej ostygłym, prawie nieufnym i zażalonym za to, że się okazała w ostatniej chwili zbyt dla Jaksy pobłażającą. W nim on już teraz nienawidził wroga. Jakiś gwałtowny wstręt, z każdą chwilą rosnący, rozżarzał się w sercu jego dla człowieka, w którym nieprzyjaciela postrzegł objawem nagłym.
Wstał pod wrażeniem tych nocnych widziadeł i przypomniawszy wieczór wczorajszy, poszedł się najprzód upewnić, że książka, którą wziął w bibliotece leżała w jego szafie. Zapieczętowane karty kusiły go; spojrzał na nie, ale jakież było podziwienie jego, gdy sznur znalazł potargany, pieczęcie załamane, tajemnicze arkusze rozlepione!...
Nie mógł uwierzyć swym oczom, tak był pewien, że wczoraj włożył ją na pułkę nietkniętą. Miałże ją przez sen nieprzytomny sam otworzyć, czy siła jaka tajemnicza rozkryła mu je umyślnie, aby nic ciekawości jego nie powstrzymało?...
Świat nowy, w który wchodził Eugenek, pełen widm, cudowności, duchów, podań żywych, tak był różnym od tego, do którego z dzieciństwa przywykł, oddychając powietrzem jasnem i weselem południa, sceptycyzmem Zachodu, to co doświadczał tak się nie godziło z tem w co wierzyć, a raczej w co niewierzyć go uczono, że chłopię pogodzić nie umiejąc sprzeczności, całe się czuło wzburzone, zachwiane.
Były to pierwsze w życiu jego zapasy. Odprawiwszy Zaranka do książek, krótki dzień dobry oddawszy matce, którą znalazł smutną, z oczyma do zapłakanych podobnemi, Eugenek pobiegł do biblioteki i tam zamknął się z rękopisem, aby pożreć chciwie jego tajemnicze karty.
Co się działo w sercu pani Spytkowej, tegobyśmy pewnie skreślić nie potrafili. Szczęściem w papierach, które służą za materyał tej powieści, znalazł się ułamek jej listu, pisany do przyjaciółki lat dziecinnych i powiernicy, z którą się każdem wrażeniem dzielić była przywykła. Daleka ta krewna mieszkała w Warszawie, gdzie mąż jej na dworze znakomite zajmował stanowisko. Wychowane razem, jak dwie siostry kochające się czule, Brygita i Łucya, rzadko się widując, zastępowały dla siebie świat cały. Jak Brygita, Łucya była nieszczęśliwą w małżeństwie, opuszczoną przez wietrznika, samotną, obie potrzebowały boleść z serca wylać, bo mało jest ludzi co ją zamknąć i w ciszy pokonać potrafią; latały więc co kilka dni kartki do stolicy, a w nich każde bicie serca czuć się dawało. Niewiele z nich ocalił przypadek.
List bez daty, który widocznie do tych dni się odnosił, po opisie ostatniej bytności Iwona w Mielsztyńcach, kończy się takim ustępem:
„Łucjo kochana, chciałabym ci się wyspowiadać tak szczerze nawet z grzesznych myśli moich, jak przed kapłanem na ostatniej spowiedzi. Ale czyż ja sama siebie rozumiem, czy ja władam sobą? To co mnie teraz otacza, od dnia śmierci człowieka, którego imię noszę jeszcze i po którym zostały mi resztki ciężkich kajdan, dźwiganych długo, zdaje się jakby w sen gorączkowy życie moje zmieniło.
„Syn mój — o przeznaczenie! — przywiódł mi tu tego człowieka, którego starałam się a nie mogłam zapomnieć. Stanął przedemną, widmo żywe młodości, zeschły liść tej wiązki kwiatów, której woń mię poiła.... Kilkanaście lat surowa, niezbłagana dla siebie, bez łez, bez jęku, zimna, kamienna, znosiłam straszliwą torturę. Słyszałam, patrzyłam niemal jak on się szarzał, upadał i upadał... myślałam, żem zobojętniała, że jeśli co zostało we mnie z dawnych uczuć, to się jak wino w ocet z gniewu zmieniło. Ale któż pojmie co jest za potęga w miłości i węzłach, które się latami młodemi sprzęgają!...
„Na korze młodego drzewa ledwie znaczną ktoś nakreślił głoskę, rosła ona, zolbrzymiała, stała się raną otwartą, niezgojoną... i drzewo ściąć trzeba było, aby to znamię zniweczyć. Wrosło w jego rdzeń, wypiętnowało się w tkance, nieznaczne zrazu, na starość jest niestartą blizną. Tak dzieje się i z miłością dni młodych. O moja najdroższa! obraca się ona w nienawiść, w gniew, w pogardę, a na dnie ich wiekuje niezwalczoną namiętnością. Z pogardą przyjęłam tego człowieka, mówiłam z gniewem do niego, piorunowałam go oczyma, a łzy z nich ciekły, i chwilami temu zwiędłemu, skalanemu człowiekowi chciałam się rzucić na szyję, lub do nóg upaść i płakać... I płakać, ażeby ze łzami dusza poszła, która nigdy, nigdy zaspokojoną być nie może, a jednak, nigdy miłości upakarzającej pozbyć się nie potrafi! Praca lat kilkunastu nad sobą, siła moja, panowanie, w proch się rozpełzły, siebie nie poznaję. Wypędzam go... i lękam się aby nie poszedł; brzydzę się nim... i głosu jego, tego śpiewu dni wiosennych, słucham z rozkoszą; męczę się mojem spodleniem, niedolą... i czuję, że w paszczę smoczą pójdę słaba, złamana, gdy mnie zawoła, że zapomnę obowiązków dziecięcia, żałoby, którą noszę, imienia!...
„Wstyd mi siebie, a umrzeć nie umiem, a żyć bezecna pragnę.
„Ażebyś pojęła cała nędzę moję, powinnabym ci odmalować tę istotą, która we mnie wstręt obudzając, pociąga szatańskim urokiem.
„Kochałam go niedyś młodym, pięknym, pełnym szlachetności i zapału. Co za ruinę straszną uczyniły z niego lata! Szyderski, sterany, zimny, bezwstydny, czego nie mówi usty, każe się domyślać postawą, wzrokiem, ruchem, atmosferą, która go otacza... Jestto anioł upadły, czarny spalony, a ja skazaną jestem widzieć w nim i pod nim anioła marzeń moich. Gardzę nim i kocham go namiętnie, brzydzę się i żyć bez niego nie mogę, że będę szczęśliwą, że się zmażę słabością, że z tego tronu wdowiego, na którym siedzę królową, zejść będę musiała na niewolnicę wzgardzoną i służebną... a... nic już mnie powstrzymać nie potrafi.
„Pożegnałam go, odpędziłam jako Spytkowa; alem wyszła po chwili, przyciągając go słowem łagodnem, jak dawna kochanka. Nawet widok ludzi i dziecka nie powstrzymał mnie... Płaczę nad sobą gorzkiemi łzami. Chwilami winy wszystkie przypisuję sobie... to znów jemu; pałam zemstą i łzy leję. Na domiar nieszczęścia, przypomnij sobie nieprzyjaźń wiekuistą rodzin, którą ja odziedziczyć powinnam... Nie jestże to fatalność? Powiedz mi co mam czynić? Modlitwa nie pomaga, Bóg nie słucha...“
Nie dziw, że po tym liście wyjazd do Warszawy już postanowiony, wkrótce odłożonym i zapomnianym został. Pani Spytkowa dnie spędzała w kaplicy, kilka razy wyjeżdżała na polowanie, zamykała się w swoich pokojach, z synem była milcząca i o podróży nie mówiła wcale. Jaksa się nie pokazywał, choć zaproszony, a Eugenek wcale też nie myślał go szukać i przyciągać. W Mielsztyńcach smutniejsze jeszcze może niż za starego pana, jak go zwano, poczęło się życie.
Matka spostrzegła wielką zmianę w synu, ale przyczyn jej nie umiejąc odgadnąć, przypisywała to wiekowi; poleciła tylko panu Zarankowi, aby się go starał rozerwać i zabawić.
Dnie płynęły roztopionym ołowiem, ciężkie, duszne, nieprzeżyte. Często nieszczęśliwa niewiasta pragnęła bodaj piorunu jakiego coby je przerwał płomieniem i zniszczeniem... Nic nie przychodziło... Krótki przeciąg czasu wydawał się wiekiem... Ludzie spoglądali, wzdychając, na wdowę, na panicza i nic dobrego nie rokowali z ich twarzy i posępnego milczenia.
Obiecywało się to przeciągnąć do nieskończoności, bo nikt odwagi nie miał na krok jakiś stanowczy, gdy jednego rana oznajmiono pani starego jej plenipotenta, owego Dzięgielewskiego, który za życia Spytka już nieograniczone posiadał zaufanie rodziny i w ręku swem miał zarząd dóbr i wszystkie dotyczące ich sprawy. Był to starzec siwy ale czerstwy, człek nieposzlakowanej poczciwości, chłodny na pozór, a w rzeczy pełen przywiązania do domu i kochający rodzinę pańską jak swoją. Widywała go u kaplicy wdowa, czasem na chwilę w dnie świąteczne u stołu, lub gdy jakiś interes wymagał podpisu, rzadko jednak trafiło się coś tak pilnego, by o osobną audencyą prosił pani.
Tym razem zażądał jej pilno i przyszedł zafrasowany widocznie. Dosyć było pani Spytkowej spojrzeć nań, aby coś niepomyślnego odgadnąć. Stary Dzięgielewski skłonił się, a na zapytanie co go sprowadza osądził słusznem nie obwijać prawdy w bawełnę.
— Przychodzę ze złą wprawdzie wiadomością, a przynajmniej z kłopotem — rzekł — ale w istocie nie jest to nic nowego, choć wygrzebanego z nowem przygotowaniem groźnem. Będziemy mieli proces...
— Z kim? o co? — zapytała wdowa. — Pan wiesz, że wszelkiego powodu do spierania się po sądach mąż mój unikał. Cóż się stało? co zaszło?
— Jest to rzecz stara, śmieszna, przedawniona, a jednak mogąca wiele kosztować i pieniędzy i pokoju. Zrobić nam nic nie zrobią, ale męczyć mogą.
— Któż? co? za co?
— Proces to kilkadziesiąt letni, zgrzybiały, ale nudny być może w nowych rękach zapobiegliwego i zręcznego człowieka. Spytkowie, nabywając Mielsztyńce dwieście temu lat z okładem, niedopilnowali się należycie. Majątek był prawie jeszcze niepodzielony; brat który go sprzedawał, choć nim władał, nie miał ustępstwa formalnego od rodziny. Sprzedaż była w dobrej wierze zrobiona ze stron obu, ale nieprawna. Rodzina sprzedającego po jego śmierci wytoczyła proces o Mielsztyńce, o posiadanie nielegalne. Walczyliśmy o to; ale sprawa gaszona, tłumiona, przewlekana, nigdy całkiem nie była ukończoną. Nie wiem jaką drogą owa pretensya do Mielsztyniec, przeszła w ręce ojca Jaksy.
— Więc to pan Jaksa? — spytała wdowa żywo.
— Nie, nie on, jak się zdaje — rzekł Dzięgielewski — ale ktoś co nabył czy dostał prawa jego, zapewne dawniej, czy teraz, nie wiem... p. Repeszko — dodał pełnomocnik. — Repeszko jest sąsiadem Mielsztyniec, homo novus; niedawno tu przybył i mało go znamy, ale dotąd nie z najlepszej strony. Jest chciwy, przebiegły, twardy... Proces z nim to może być rzecz wiekuista. Wygramy go, ale nas będzie ciągał po trybunałach bez końca...
— Wszakżeby go można pewnie załagodzić czemś — spytała wdowa trochę niespokojnie.
— Tak i ja sądziłem — odparł Dzięgielewski, który chłodno brał rzeczy i strwożonym się być nie zdawał — tak sam sądziłem i nim przyszedłem niepokoić panią moję, jeździłem do niego, myśląc, że się to da lada czem raz na zawsze załatwić. Ale człek słodki jak miód, okazał się twardym jak kamień. Roześmiałem mu się w oczy, gdy mi na seryo powiedział, że mu się całe Mielsztyńce, ni mniej ni więcej należą. Po takiem wyznaniu, nie było co traktować nawet z szalonym... ale...
— Możesz to być groźnem? — podchwyciła wdowa. — Ja nie znam prawa, ale prosty rozum wskazuje, że posiadanie dwuwiekowe samo już daje pewną rękojmię, że było na czemś oparte, że...
— Tak jest — przerwał starzec — ale jeśli w przeciągu tych lat dwóchset nieustannie co rok, co kilka powtarzano manifesta, protestowano przeciwko gwałtowi, zastrzegano się od przedawnienia, naówczas trybunały uwzględnić to muszą. Nie sądzę byśmy przegrali, ale proces będzie długi i kosztowny.
— Dla obu stron — odparła wdowa.
— Zapewne z tą różnicą, że majętniejszych zawsze on więcej kosztuje...
— Jestże na to rada jaka?
— Będę się starał wyszukać ją — ciszej odpowiedział plenipotent. — Tymczasem osobnego potrzebuję upoważnienia i osobnych na to funduszów.
Już po tych naradach, które się w prędce skończyły, staruszek wychodził, gdy go pani Spytkowa zawołała.
— Mówiliście mnie — rzekła — że pretensyą tę do Mielsztyniec nabyli Jaksowie. A więc od kasztelanica ona przeszła do tego pana. Zdaje mi się iż nowy sąsiad nie tak dawno nabył Studzienicę, więc później jeszcze musiał dostać ten proces. Nie czujecież w tem ręki... ręki — dodała mimowolnie rumieniąc się — naszego dawnego nieprzyjaciela... kasztelanica, który zdawał się przecie przejednany i zbliżył się do nas? Nie jest li to jego sprawa? nie należałoby...
Nie dokończyła, stary powrócił od progu.
— Dla różnych przyczyn — rzekł ciszej — unikałem wspomnienia tego pana. Nie chciałem uszów pani trudzić opowiadaniem o nim. Jednakże to samo właśnie przyszło mi na myśl i spowodowało, że zaraz w początku, mimo największego wstrętu do osoby, udałem się do tych nieszczęsnych Rabsztyniec. Domyśliłem się w tem wszystkiem roboty Machiawelskiej człowieka, dla którego nic świętem nie jest...
Pani Spytkowa zadrzała i spojrzała bystro na Dzięgielewskiego. Stary był spokojny i mówił nie domyślając się, jakie wrażenie słowa jego uczynić mogły.
— Pojechałem — ciągnął dalej — do tego wilczego gniazda. Jakimś cudem go tam zastałem, bo to się włóczy i tłucze, jak Marek po piekle, całe życie. No, ale tym razem siedział w domu. Co za dom! cygański szałas często pozorniej się wydaje.
— Jakże w takiej nędzy?
— Niewątpliwie, bo nieład i rozpusta prowadzi ją za sobą — mówił dalej plenipotent. — Przyjął mnie, widocznie domyśliwszy się o co chodziło, choć udawał, że nic nie wie i nie rozumie. Gdym zagaił sprawę, cóż? oto mi dowiódł czarno na białem, że nie on Repeszcze odstąpił tych pretensyj, ale ktoś inny, któremu on, jakoby żadnej do nich nie przywiązując wagi, oddał je w małym długu przed laty.
— W istocie są dowody — ciągnął dalej Dzięgielewski — że pretensya przez trzecią osobę cedowaną była temu Repeszce. Ale te dowody wcale nie przekonywują, bo w sprawie z takiemi ludźmi, nigdy nic nie ma tej twarzy, którąby mieć powinno, zawsze się fałszu domyślać potrzeba.
— Cóż jest za cel w tem wszystkiem? — spytała kobieta — płonąc i bledniejąc.
— Czas dopiero rozświecić to może — z cicha szepnął Dzięgielewski. — Procesowaliśmy się długo, mamy za sobą powagę czasu i dekretów, mamy posiadanie rzeczywiste, stosunki, pieniądze; baćby się niczego nie należało, gdyby na świecie było co pewnego i przewidzianego. Nieszczęściem ludzie są chciwi i źli, czasy nie najlepsze, miłość sprawiedliwości wygasa, interes ją zastępuje... To pewna, że się dzielnie bronić będziemy, że ja sił wszystkich dołożę i pani możesz być pewną...
— O! ja jestem spokojną — przerwała Spytkowa. — Ale... szepnęła ciszej po chwili... — nie dobrze by to było, gdybym ja sama spróbowała pomówić albo z Jaksą...
— Ale on od tego ręce umywa...
— No, to z Repeszką.
— Z nim nie warto — zawołał Dzięgielewski — wbiłoby go to w pychę. Ja się staram śmiać z niego i lekceważyć go, żeby sobie zbyt nie tuszył.. Widząc nas spokojnemi, może zwątpi: trwoga by mu sił dodała, a gdy się zawaha, zawsze czas będzie lada czem sprawę uspokoić.
— Rób pan, jak uznasz właściwem — rzekła wdowa w ostatku. — Musimy to znosić nie mogąc od razu złamać. Mówisz wszakże, iż to się groźnem nie wydaje?
— Tak jest — odpowiedział Dzięgielewski — nie sądzę, aby to Mielsztyńcom mogło grozić, chybaby już w naszej rzeczypospolitej krzty sprawiedliwości nie było.
Tegoż dnia, z rozmowy przy obiedzie, dowiedział się o wszystkiem Eugenek. Słuchał powieści z uwagą wielką, dopytywał się o nią, a bystrym umysłem sięgnął odrazu do głębi, chociaż jej dna dojrzeć nie mógł. Nie rozumiał on dobrze rachub, czuł wszakże rękę mściwą Jaksy, i przekonanym był, że cała robota od niego wyszła. Twarzyczka młoda rozpłomieniła mu się od gniewu, oko zaiskrzyło; ale ten podstępny sposób nękania obudził w nim razem wzgardę niewypowiedzianą.
Tymczasem proces, rozpoczęty jakoś na pozór bez wielkich wytężeń i zapobiegań ze strony Repeszki, z cicha i ostrożnie, wprędce nadzwyczaj groźne przybrał rozmiary.
Dzięgielewskiemu zdawało się z powolności ruchów nieprzyjaciela, z nieśmiałości poczynionych kroków, z braku stosunków, że sprawa pójdzie żółwim krokiem i wytartą koleją. Sądy były z nią obeznane, puszczono ją dawno z uśmiechem per non sunt, godziło się sądzić, że i teraz tak będzie. Ale tu mistrzem się pokazał dopiero godny pan Repeszko. Nigdzie śladów nogi jego widać nie było, nigdzie głosu nie słychać, przecież skutki potajemnej roboty mocno się uczuć dawały. Pogląd na sprawę całkowicie się zmienił; przybrała ona fizyognomią groźną, bo się przedstawiała jako dowód wiekowego ucisku i preponderancyi możnych nad biedniejszymi, zyskiwała sympatyą drobnej szlachty, urzędników, palestry. Nie szło już o Mielsztyńce, ale o zasady, a wiek był potemu, by się o nie rozpierano wszędzie, gdziekolwiek cień ich się ukazał. Nadzwyczaj zręcznie memoryałami poparta pretensya, uzyskała rozgłos, stała się przedmiotem rozmów, roznamiętniała ludzi, trzymała sędziów pod naciskiem opinii publicznej, zawsze skłonnej do popierania tego, co krzyczy i hałasuje.
Tego się najmniej spodziewał Dzięgielewski, ufny w szacunek powszechny, który otaczał dom Spytków. Przerażały go rozmiary jakie przybrał w początkach. Prawnicy, których się radził, potrząsali głowami; wszyscy dotąd utrzymywali, że sprawa przegraną być nie może; ale już przebąkiwano, że dla świętego spokoju dobrze potrzeba będzie opłacić. Dzięgielewski udał się do Repeszki, ułożywszy z nim spotkanie w domu znajomych. P. Nikodem łagodniutki, miły, pełen uczuć najszlachetniejszych, składał ręce, kłaniał się, zaklinał, uśmiechał, ściskał Dzięgielewskiego, ale w żadne układy wchodzić nie myślał... Utrzymywał, że poniósł tak znaczne koszta, nabył pretensyą tak drogo, opłacił tak sowicie, iż dziś chybaby mu całe dano Mielsztyńce, a jutro to do nich jeszcze coś dodać przyjdzie. Suma do jakiej urosły jego rachunki, była olbrzymią do śmieszności. Nie można było mówić z tym człowiekiem.
Dzięgielewski stary, przywykły do spokoju, sumienny, po tem spotkaniu tak się zgryzł myślą, iż wszystkiemu był winien, zrazu lekceważąc nieprzyjaciela, że przyszedłszy do domu, położył się w łóżko... a w kilka dni biedaka poprowadzono na cmentarz... Miał wprawdzie lat siedemdziesiąt i siedm, te dwie siekierki straszne, co tylu ścinają ludzi, ale byłby pożył pewnie do dziewięćdziesięciu, gdyby nie sprawa nieszczęśliwa.
Zacny a pobożny Repeszko, co admirowano niezmiernie, poszedł ze świecą za jego pogrzebem i rzucił garść piasku na oczy starca, a nawet łez kilka uronił. W istocie niepospolita była to dla niego gratka; starego takiego pełnomocnika, wtajemniczonego we wszystko, nie łatwo zastąpić. W pierwszej zaraz chwili, nim się opamiętano, p. Nikodem popędził sprawę i otrzymał dekret niespodziewany, nieprzewidziany, dla siebie nader pomyślny. Wiadomo jaki w podobnych razach wpływ wywierają wyroki niższych instancyj, jak utrudniają obronę.
Strwożono się niepomału w Mielsztyńcach, i było czego zaiste. Idąc tą drogą, sprawa mogła pozbawić Spytków prawie całego ich majątku. Proces wprawdzie trwać musiał długo, ale zręczny Repeszko, nie doszedłszy końca, mógł sobie nawet posiadanie dóbr wyrobić. Człowiek ten w szarej kapocie, kłaniający się nisko, ubogi... okazał się tak dziwnie zręcznym, iż po nim wszystkiego się obawiać było można...
Był teraz w swym żywiole, lepiej nawet wyglądał. Szczerze powiedziawszy, przyczyna tego była bardzo prosta. W zwykłym trybie życia jego post i chleb suchy, a licha strawa nawet w niedzielę się nie zmieniały; rozpocząwszy proces, Repeszko uznał, stosując się do miejscowych obyczajów, że ludzi potrzebnych papką najłacniej ujmować, że często inaczej nawet pozyskać ich sobie nie podobna. Potrzeba więc było wydawać obiady, wieczerze, śniadania i podwieczorki. Zmuszony do tej fatalnej ostateczności, Repeszko gospodarując, przynajmniej za swoje pieniądze objadał się za każdym razem jak mógł najobficiej... Przy własnym stole wyglądał na zgłodniałego pasożyta, chwytał półmiski, wybierał kawałki, połykał nieprawdopodobne stosy jadła. To go na cerze i na objętości nawet poprawiło. Postrzegł sam, że pas, który dawniej bardzo długie miał końce, stawał się coraz krótszym. W najgorszym razie to już było pewnym zyskiem w procesie. Ale i sam ów proces wiódł mu się nadzwyczaj szczęśliwie; p. Nikodem był kretem do tego rodzaju robót podziemnych stworzonym.
Po śmierci Dzięgielewskiego interesa objął jego młody pomocnik, człowiek do zbytku bojaźliwy i przejęty wielką odpowiedzialnością jaka spadła na niego. W niepowodzeniu stracił głowę i rzucił popłoch w domu. Pani Spytkowa dowiedziała się nagle, że sprawa nadzwyczaj groźne przybiera rozmiary... Z zimną na pozór krwią przyjęła tę wiadomość, nie dając znać po sobie ile ona ją obeszła. Eugenek wypadkiem był temu przytomny, milcząc i siedząc na stronie, nie stracił jednego słowa; twarz mu pobladła, ale się nie odezwał.
Wypadało działać, nie tracąc czasu, zapobiedz dalszym krokom, użyć ludzi obeznanych z tego rodzaju sprawami, a nadewszystko wpływów wszechmogących, stosunków z osobami wyżej położonemi, od których zależało prawie wszystko. W tej epoce demoralizacyi i zepsucia, które przyszło powoli, choć głos sumienia często się odzywał, protekcye robiły cuda, bez nich nie można było stąpić kroku. Nie miał ich Repeszko, ale je zastępowała u niego drobnostkowa zapobiegliwość, zręczność i pieniądz, który dawać umiał. Spytkowie mieli niegdyś rozległe stosunki pokrewieństwa z pierwszemi w kraju rodzinami, znaczenie u dworu; ale długie usunięcie się ich ze sceny, zamknięcie na wsi, zerwanie dobrowolnie z ludźmi, pozbawiło ich dawnej wziętości. Potrzeba było teraz dopiero w chwili niebezpieczeństwa, odszukać pokrewieństwa, znajomości, przypominać się i oznajmić, że się jeszcze żyło.
Po wyjściu prawnika, pani Spytkowa rzuciła się na krzesło, zamyśliła smutnie i zapłakała gorzko. Zostawała jej ledwie jedna Łucya, przez którą do osób wpływ mających trafić mogła, ale i ta niewielkie miała znaczenie.
W tem wszystkiem zemsta kasztelanica, jakkolwiek ukryta, dla niej była widoczną, dotykalną. Oburzała się na to prześladowanie, którem usiłował ją złamać, a jednak mimo woli, serce jej pojmowało go, rozumiało, że reszta niedogasłej namiętności mogła tylko do tej ostateczności go skłonić. Uczucie jakiego doznawała dla dawnego pierwszego przyjaciela młodości, składało się z tej wzgardy i miłości zarazem, które je czyniły nieznośną męczarnią. Z duszą rozdartą sprzecznemi uczuciami, niepewna co począć, płakała jak słaba kobieta. Ale wyrobiona kilkunastą lat cierpieniami energia zbudziła się wreszcie, oburzenie przemogło, myśl o przyszłych dziecka losach dodała odwagi.
Był to dzień późnej jesieni, ale pora pogodna i ciepła. Lasy złociły się już przedśmiertnemi barwami; po polach słały się nici pajęcze; w powietrzu była cisza dziwnego, tęsknego uroku. Pani Spytkowa miała zwyczaj przejeżdżać się konno, od owdowienia jednak swego, polowania prawie zaniechała; rozrywka ta, przypominająca jej ciężkie lata, w których była jedynem roztargnieniem i chwilą swobody, teraz jej stała się obojętną. Czasem jednakże kazała podać wierzchowca, i ludzie do tego przywykli, że sama jedna puszczała się w cwał na lasy, po kilka godzin bujając tak z myślami i bólem, zdala od natrętnych świadków. Z południa tego dnia zadzwoniła i kazała sobie podać karego wierzchowca, który stał prawie zawsze gotowy. Przyprowadził masztalerz, chcąc pani towarzyszyć, ale go odprawiła, zapowiadając, że sama chce krótką uczynić przejażdżkę.
Nie było w tem nic nadzwyczajnego; puściła się więc samotna ku swoim ulubionym lasom i nikt się nie zdziwił, że z pięknego wieczoru chciała korzystać. Są czasem dziwne trafy, których nic wytłumaczyć nie może, a od których wiele w życiu zależy. Pani Spytkowa czuła i wiedziała, że nie szukając spotka dnia tego Jaksę; puściła cugle koniowi i przyspieszyła jego bieg w tę stronę, gdzie były Rabsztyńce. Powiedziała sobie w duszy, że jeśli go spotka, stanowczo raz z nim rozprawić się musi.
Jak? o tem nie wiedziała sama. Pragnęła użyć dawnej nad nim przewagi, aby go od prześladowania odciągnąć; nie była jednak pewna, na czem się może skończyć rozmowa. Chciała być groźną i straszną, ale się lękała słabości zarazem. Jechała z jasnowidzeniem, że jej nie minie spotkanie z kasztelanicem. Chwilami strach ją ogarniał i pragnęła wrócić... a jednak jechała dalej... ciągnęło ją coś i popychało.
Gdy z dumań tych, którym gwałtowne bicia serca towarzyszyło, rozbudziła się, gałęzie drzew na wąskiej ścieżce leśnej biły ją po twarzy; była wśród gęstwin dobrze sobie znanych... Na krętej drożynie wiodącej do Rabsztyniec koń niekierowany szedł sam dziwnym jakimś instynktem... Serce uderzało w piersi coraz gwałtowniej; obawiała się podnieść oczy, tak była pewną, że go zobaczy...
Jakoż tentent drugiego konia dał się słyszeć po za nią, coraz bliżej... Na ścieżce mignął jeździec... Był to Jaksa, w myśliwskiej starej kurcie, w ubraniu prawie odartem, z twarzą bladą, wyschłą, straszną niemal, wyrazem posępnym i groźnym.
Zobaczywszy i poznawszy wdowę, zatrzymał konia nieco; zdawał się namyślać, czy ma zwrócić się, czy minąć ją; potem go ścisnął ostrogami i w susach kilku, uchylając czapki, przebiegł nie zatrzymując się.
W przelocie spotkały się dwa wejrzenia nieokreślonego wyrazu: groźb, żalu i gniewów więcej w nich było niż miłości. Spytkowa zarumieniła się, chciała krzyknąć, lecz głosu jej zabrakło zrazu. Potem zawołała:
— Stój!
Kasztelanic się odwrócił, koń jego wrył się w ziemię, tak silnie targnął cuglami.
— Stój! — powtórzyła, zacinając karego pani Spytkowa... — choćby nawet miano nas tu spotkać, podejrzeć, podsłuchać i roznieść po świecie, że w lasach szukam pokryjomo waćpana, mniejsza już o to; raz musimy się rozmówić z sobą... Szukałam go w istocie...
— Mnie! wy? — zapytał cicho i prawie zawstydzony Iwo — mnie? pani?
— O! nie kłamże, człowiecze bez wstydu i bez serca, który znasz tylko namiętność, a nie rozumiesz poświęcenia, nie kłam! — gwałtownie zawołała kobieta. — Wiedziałeś, że mnie przywiedziesz do tego, pracowałeś na upokorzenie, na łzy moje... szło ci o nędzne to zwycięztwo pychy, otrzymane przewrotnymi, lichymi, niegodnymi was środkami.
— Nie rozumiem — odparł Jaksa — wszak żadnych już nie ma między nami stosunków... Cóż ja...
— Ale nie kłam, przewrotny, i zarumień się! — powtórzyła kobieta. — Któż, jeśli nie ty, narzucił nam ten proces? Nękasz mnie i prześladujesz. Powiedz-że czego chcesz, czego żądasz odemnie?
Kasztelanica twarz się zmieniła, obawa pierwszej chwili, czy wstyd może, ustąpiły z niej. Ironiczny uśmiech paczył mu usta, oczy błyskały z chmurnego czoła...
— Czego ja chcę? — zawołał — to pani wiesz tak dobrze jak i ja. Chcę napowrót serca, dłoni, ciebie... kobieto... któraś powinna była być moją!
— I zdobywać mnie chcesz zemstą, podstępem?
— Czem mogę. Zamknięte serce, jeżeli go nie otworzy promień uczucia, jak konchę zamkniętą potrzeba nożem rozedrzeć...
— Skrwawić...
— I zabić choćby... bo na grobach pokój rośnie.
— Ale ja się brzydzę tobą...
— Ale ja was nienawidzę także... Tylko — dorzucił kasztelanic — moja nienawiść jest jeszcze namiętnością, co się w najgwałtowniejszą miłość na skinienie twe zmienić potrafi.
— Tyś podły! — zawołała, drżąc kobieta.
— Tak, podłym jestem, spodliłem się dobrowolnie, tarzam się w błocie, to moję gorączkę osładza! Cóż mam do stracenia?...
— Tyś mściwy! tyś bez litości!...
— Zemsta, rzecz dodatkowa — rzekł chłodno Jaksa, ona się tu doskonale godzi z moją dla was namiętnością. Spytek mi wydarł narzeczoną, nadzieję, młodości szczęście; ja Spytkom wydrę majętność, dziecięciu matkę i opiekunkę... i zgniotę...
Kobieta krzyknęła... Jaksa, którego gniew unosił, powstrzymał się.
— Alboż moja zemsta — zawołał, zmieniając głos — nie jest obowiązkiem względem mojej rodziny i przeszłości, alboż myśmy mało cierpieli od nich? Nie mamyż prawa oddać im wet za wet. Patrz, do jakiej nędzy i upadku przywiedli oni Jaksów. Czyż robak wreszcie nie ma podnieść głowy i bronić się, gdy może ukąsić? A wy... cóż wam do nich? Dość tego! To plemię skarlałe skazanem jest na zgubę!
— Moje dziecko! — zawołała Spytkowa — moje dziecko!.. i więcej wymówić nie mogła.
Jaksa zamilkł.
— Nie wasze to, ale ich dziecię — rzekł chmurno znowu — niech pójdzie spróbować nędzy, upokorzenia, osamotnienia, któremi ja się poiłem, czas mu do tego kielicha. Nie! nie będę miał litości! Tak jest! Ten proces ja wam rzuciłem na barki i zniszczę was nim...
— I sprawiż ci to rozkosz, człowiecze bez duszy?
— Sprawi, bo innej nie mam. Pożeram głodny, co mi los daje.
— A bezduszny! — zawołała zmieszana, prawie ze łzami Spytkowa. — Więc nawet dla mnie, w imię przeszłości, rozbroić się nie dasz i zmiękczyć?
— Wy zniżacie się do prośby?
— Nie proszę... przeklinam!..
— A jednak moglibyście odwrócić niebezpieczeństwo — rzekł Jaksa — ale musicie zerwać z przeszłością, poświęcić mi Spytków, być moją, oddać mi rękę...
Spytkowa zmierzyła go okiem groźnem.
— Tak — rzekła z uśmiechem gorzkim — wprowadzić was na ten zamek, uczynić ojczymem dziecka, którego nienawidzisz... spodlić się przed światem... Sądzisz mnie do tego zdolną?... Nie! raczej umrzeć!...
— Więc wyście pragnęli tylko, w imię dawnej miłości, rzucić mi jaki ochłap swojego bogactwa, jak nędzarzowi, jak rozbójnikowi, i odpędzić precz? Wytargować za uśmiech swobodę, mienie, przebaczenie, i pozbyć się Jaksy natrętnego? To się tylko w sercu i głowie niewiasty urodzić mogło... Znacież mnie takim, jakim kilkanaście lat chłosty mię uczyniły? wiecież wy, żem wściekły, zły, żem ostygły i że nawet reszta miłości dla was zapłynęła żółcią, tak, że miłość jest goryczą i rozdzielić ich już nie można? Baranka łagodnego chcieliście mieć ze mnie, ale jam wilczysko wściekłe!
— Chcecie mnie zastraszyć — odparła wdowa. — Powinniście pamiętać, że i ja nie jestem tą słabą łzawą niewiastą jaką byłam... i ja...
Ale gdy to mówiła, łzy popłynęły jej z oczów i łkanie przerwało mowę. Jaksa patrzył milczący. Czego wspomnienia nie dokonały, to cudownie łza jedna spełniła; serce się jego poruszyło, zmiękł, posmutniał, zmienił się. Konia swego zbliżył ku wdowie, zamyślony, posępny, ale widocznie wzruszony.
— Jeszczeżby — pomyślał — mieli mnie i przez nią starzy wrogowie nasi zwyciężyć? i przez nią... przez tę, która była moją... którą mi odebrali, aby ją przeciwko bezsilnemu obrócić?.. Powiedz — począł z cicha — powiedz mi, nie maszże ty litości żadnej? chcesz bym się wyrzekł zemsty, nadziei, bym dla twego spokoju, dla ocalenia ich, poświęcił się... zaparł, ginął?... Cóż mi dasz w zamian?... trochę litości i wiele pogardy... Ależ każdy ma swą chwilę zwycięstwa w życiu, a jabym miał być jej pozbawionym? powiedz!... O, jakże dziwnie splotły się nasze losy!... Stoimy zajadłymi nieprzyjaciołmi przeciwko sobie.
— I ty... ty mi nic nie chcesz poświęcić? — łagodniej rzekła kobieta — nic!...
— Ja? wszystko — odparł smutnie Jaksa. — Tak jestem spragniony jednego dobrego słowa, że za nie... Ale ty mną pogardzasz...
— Bo zasługujesz na wzgardę...
— Lecz, lecz gdybym ci wszystko poświęcił... cóż mi dasz w zamian?
Spytkowej zabrakło głosu.
— Nie zdobywaj mnie i szczęścia — zawołała żywo... — gwałtem i musem, nie zabijaj wspomnień lepszych. Bądź wielkim i szlachetnym... nie sprzedawaj mi uczucia swego... Serce kobiety tylko tem się odzyskuje. Nie poniżaj mnie, podnieś siebie!...
Kasztelanic dumał oparty na siodle.
— Kusicielko — zawołał — rozbroić mnie chcesz i rzucić potem łachmanem na drodze, aby mnie ludzie stratowali... Ha! stań się wola twoja!.. Dosyć cierpiałem, mogę już docierpieć do końca. Kochałem cię i kocham nawet tą zemstą i nienawiścią, poddam się. Zetrzyj mnie. Ale słuchaj, kobieto!... jeśli jest Bóg, sprawiedliwość, niebo i piekło... kara i nagroda... to spytają cię na innym świecie o dolę moję. Trzymasz ją w ręku. Zrobię wszystko czego żądasz... spełnię rozkaz! Jam twój, ja nie dopominam się nic, nawet o uśmiech i spojrzenie. Bądź spokojną. Jaksowie zginą, ale ich grób... będzie godzien byś na nim łzę wylała.
Spiął konia, skłonił głowę i zniknął. Spytkowa stała długo w miejscu, z oczyma łez pełnemi, nie wierząc jeszcze otrzymanemu zwycięstwu. Sam koń jej, rżąc zawrócił ku domowi i niekierowany rączo się puścił do Mielsztyniec. Gdy stanął przed gankiem, zsiadając, zaledwie mogła pani Brygita zdać sobie sprawę z tej sceny dziwnej, nieprawdopodobnej, a zakończonej niezrozumiałym jeszcze dla niej tryumfem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.