<<< Dane tekstu >>>
Autor Marja Szeliga
Tytuł Krwawice
Podtytuł (Sanguines)
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KRWAWICE.
(SANGUINES).


Już zdala słysząc jego kroki na wschodach, ciężkie, niepewne, i głos ochrypły, nucący jakąś piosenkę pijacką, poznała grozę nowego nieszczęścia.
Karol wracał z szynku, gdzie zapewne aż do ostatniego centyma strwonił całotygodniowy zarobek. Dreszcz przebiegł nieszczęśliwą; instynktownie obejrzała się na dwoje starszych dzieci, śpiących w łóżeczku: najmłodsze niemowlę śpiesznie do kołyski złożyła i stojąc na środku izdebki, o stół oparta, wybladła, przygnębiona, czekała.
Drzwi się otwarły z trzaskiem. Karol, z miną butną, z czapką z czoła zsuniętą, z rękami w kieszeniach, wołał już od progu:
— Babo, jeść dawaj!
— A skądże wezmę? — odparła ponuro. Czekałam, aż przyniesiesz pieniędzy. Czy nie wiesz, że w domu ani centyma nie pozostało?
— To weź na kredyt!
— Niema kredytu! — wybuchnęła. Na kredyt dają ludziom uczciwym, rzetelnym, nie takiemu, jak ty, pijakowi i marnotrawcy...
Zaklął straszliwie, przyskoczył do niej, za ramię pochwycił i nagle oczy, złością świecące, zmieniły wyraz, tryumfem błysnęły.
— A to, rzekł, wskazując na obrączkę złotą na jej palcu.
— To... powtórzyła, nie rozumiejąc.
— No tak, to. Weź i zastaw, albo sprzedaj, ale daj mi jeść, bom głodny. Tylko żwawo!
— Niedoczekanie twoje! — krzyknęła kobieta, wyrywając rękę. — Prawda, żeś nędznik ostatni i bodajem była skonała, zanim ten ślubny pierścień na palec mi włożono. Ale teraz już trudno; zastawiać go, ani sprzedawać nie będę. — choćby dla oka ludzkiego.
— Co? ty mnie, mężowi, będziesz opór stawiała? — wrzasnął pijak rozwścieczony, — za mną racja, za mną prawo! Jeszczeby tego brakowało, żeby nas baby za łeb wodziły! Daj zaraz, bo jak nie...
Schwycił ją znów za ramię. Krzyknęła przeraźliwie. Chrząstnął palec, obrączka już była w ręku pijaka.
— A milczeć mi tam! — krzyknął, zatrzaskując drzwi.

∗                    ∗

W domu zastawnym, w Mont-de Pieté, stają długim szeregiem postacie różnego wieku i powierzchowności. Cienkie sukno tużurka i szare płótno bluzy, jedwabne i perkalowe staniki ocierają się tam o siebie nieustannie. A rząd pakietów, różnej wartości i miary, obojętny urzędnik odbiera z miną grabarza i składa, niby do wspólnego dołu, te szczęty ludzkiego dobytku.
Przy galeryjce drewnianej stoi Karol tryumfający, wesoły. Trzyma w ręku obrączkę żony i czeka kolei. Przed nim wcześniej przybyła kobieta, skromnie ale schludnie odziana, dość jeszcze młoda, dźwigająca zegar bronzowy — niespokojnemi oczyma patrzyła, rychło-li pojawi się urzędnik, odbierający zastawy.
Ukazał się nareszcie. Sięgnął po fanty, rozdał mosiężne numera.
Kobieta opuściła głowę, machinalnie numer obracając w ręku. Karol rozsiadł się na ławce, pogwizdując i spluwając na przemiany.
Po długiej chwili oczekiwania zabrzmiał nosowy głos z poza drewnianej przegrody:
— Numer 34. Dwadzieścia franków.
— Przyjmuję! — zawołała kobieta skwapliwie. Błysk zadowolenia rozja śnił jej oczy, odetchnęła z głębi piersi.
Ale w okienku przegrody urzędnik zawołał ponownie:
— Numer 34!
— Przyjmuję.
— Nie o to idzie, — odparł niecierpliwie. — Ma pani upoważnienie?
— Upoważnienie? — powtórzyła, nie rozumiejąc.
— No, tak. Ileż razy powtarzać wam trzeba! Upoważnienie, od męża.
— Od męża?... ależ... zająknęła się zmieszana. Mąż... ja nie wiem... Opuścił mię od kilku m iesięcy... Zostałam sama... z dzieciną... Ja... ja koniecznie (tu głos jej drżeć począł tłumionemi łzami) ja... koniecznie potrzebuję... Moi panowie...
— Od kobiet zamężnych bez upoważnienia zastawów nie przyjmujemy, wygłosił urzędnik uroczyście. — Proszę.
I pakiet jej zwracał.
Ale ona błagała dalej:
— Panie, to moje... moje własne... za mój zarobek kupione. Mąż mój, ach, gdzieby on tam kupował dla mnie zegary!... Uciekł z jakąś nędznicą. Jestem szwaczką; dotąd mi się dobrze powodziło, ale teraz dziecko chore...
— Dość, — przerwał ostro urzędnik. — Takie prawo. Trzeba upoważnienia męża.
— Numer 36. Pięć franków, — zabrzmiał nosowy organ taksatora.
Bon, przyjmuję, — zawołał Karol ucieszony.
I przechodzącej obok niego kobiecie z zegarem, po której młodem licu spływały teraz łzy rzęsiste, szepnął w ucho filuternie:
— Może na kieliszek pani pójdzie ze mną? ja funduję!...


Paryż.Maria Szeliga.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Czarnowska-Loevy.