<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Krwawy anioł
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Rok już minął, a na dwóch wieżach Acapulco wciąż powiewa chorągiew kreolów. Wielokrotnie oblegali Hiszpanie potężne szańce, a zawsze napróżno.
W długich walkach zginął kwiat rycerstwa, okoliczne wsie i miasto spustoszone. Acapulco jedno stoi, urągając szturmom i napadom. Pewnego wiosennego poranku niespodzianie jakiś niewielki bataljon stanął pod szańcami, dwukrotnie ledwie większy od garnizonu fortecznego. Po większej części byli to żołnierze gwardji narodowej.
Kreole z uśmiechem stali na wałach. Znali oni z dawniejszych bitew gwardję narodową. Mała jej cząstka, która pozostała, ledwie ślady wojennej sławy miała na sobie. Byli pewni zwycięstwa.
Lecz ci gwardziści nie byli to szczęśliwi ludzie, którzy, idąc na wojnę, w spokojnej ojczystej ziemi pozostawili domowe ogniska, tęskniące rodziny, których, gdy powrócą, czeka radość i długie życie, których po wojnie uścisną kochające ramiona i powita niewinny szczebiot drobnych dzieci.
Byli to zrozpaczeni, których zgliszcza czekały tylko na miejscu chat rodzinnych i bolesne wspomnienie, zamiast minionego szczęścia. Zaledwie znalazłby się między nimi taki, który żałoby po kim nie nosił, taki, któremu został krewny ktoś na świecie.
Przeciw zemście takich zrozpaczonych żadne szańce nie pomogą.
Zawrzała walka. Jęk ludzi miesza się w szalony orkan z hukiem armatnim.
Ojcowie rodzin umarłych walczą.
Wszyscy szturmujący byli to prawie starcy, którzy pół wieku już przechodzili. Śmierć im nie straszna; bo żyć poco nie mają.
Na czele ich idzie człowiek krwawy, a w ręku trzyma okropny sztandar. Okropniejszą jest jeszcze jego twarz i postać. Jedną ma tylko rękę, jedno oko. Podwójnie siekał każdego kreola, podwójnie go widział. Jedyną ręką płaci teraz do ostatniej kropli krwi za tę rękę, co mu ją odcięto. Patrzcie, jak ściele śmierć naokoło.
Wysokie są mury twierdzy, ale zemsta ma skrzydła; straszne są paszcze armatnie, ale zemsta nie widzi niebezpieczeństw.
— Tam, za szańcem, stoi mój dom rodzinny, podpalić go, w popiół obrócić! — woła dowódca gromkim głosem. Tam mieszka zabójca mej rodziny! Miecz mu! Niech zginie!
Szańce zdobyte… I oto ujrzał Leon przed sobą upragnionego wroga-Basilisca.
Dzika radość zabłysła mu w oczach, zgalwanizowana twarz jego drgnęła gwałtownie i krzyknął głosem nieludzkim:
— Oto jesteś! Szukałem ciebie! Od roku jesteś ciągle w mych modlitwach. Poznajesz mnie, Basilisco! Wezwany w osłupieniu zbliżył się do wroga, jakby chcąc spojrzeć w zwierciadło. Pamiętał głos, ale twarzy nie poznał.
Leon i Basilisco byli od siebie o dwadzieścia kroków oddaleni. Ledwie długość miecza ich oddzielała. Wkoło nich latały kule. Śmierć swą kosą przerzedzała szeregi, rowy były pełne trupów, a nad trupami z triumfem biegła zwycięska gwardja hiszpańska. Nagle padli Leon i Basilisco, trafieni wrażemi kulami. Basilisco z zamkniętemi oczyma leżał niedaleko Leona; Leon, chwiejną ręką pomagając sobie, pełznął ku niemu. Kreol wyjął z pod koszuli mały krzyżyk, chcąc go położyć na ustach, które się modliły. Leon wyrwał mu z rąk krzyżyk i precz go odrzucił, wołając martwym głosem:
— Niechaj cię Bóg nie usłyszy!
Metys skonał. Leon, oparłszy się na łokciu, patrzał jak inni giną. Kiedy kartacz jaki łamał tłumne szwadrony kreolów, wydawał piekielne okrzyki radości. Wkrótce miasto poczęło goreć. Leon patrzał, rychło też jego dom pożar obejmie. Wreszcie i tu płomienie się pokazały. Człowiek był zadowolony. A gdy ujrzał, jak z okna domu, stojącego w płomieniach, wyskoczyła postać kobieca na gorejącą ulicę, zawołał radośnie:
— Dobrze, dobrze! niechaj zginie!
I jeszcze długo z dzikiem zadowoleniem patrzał na zmieniające się zgliszcza miasta, gdy nagle kościół zapłonął. Ci, co na dwu jego wieżach ufnie się schronili, znaleźli się nagle w dwu czerwonych pochodniach…
Wtem straszliwy huk podziemny rozdarł powietrze. Więcej, niż sto centnarów prochu armatniego ukryte było w podziemiach kościoła.
W Acapulco nie został kamień na kamieniu.

∗             ∗

Wróć do mogiły, krwiożerczy potworze, wróć śnić pod ziemią swe czyny. Niech trawa zazielenieje tam, gdzie pole krwią się zaczerwieni.
Przeszło już wszystko. Zniszczone wszystko. Zapomniane wszystko.
Niema twego dziecięcia, niema twej występnej żony, niema zabójcy twej córki.
Niech jaskółka gniazdo zbuduje tam, gdzie były zgliszcza i ruiny.
Niech palma zakwitnie tam, gdzie leżały szeregi trupów.
Wszystko minęło…
Znów zbójcą i prześladowanym jest bohater bitew; żelazna ręka prawa pędzi go z lasu do lasu.
W samotnym domu siedzi smutna kobieta i wspomina boleśnie ostatnie słowa kapitana kirasjerów: — „Na chwilę tylko!” Nikt nie wie, co się z nim stało.
Jedynie Leon z Acapulco, szczęśliwy, leży w upragnionej mogile i marzy o słodkiej sławie i o gorzkiej zemście.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.