<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Krwawy anioł
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KRWAWY ANIOŁ
(z węgierskiego)

Nad Akapulkiem ciemna noc. Ani jedna gwiazda nie błyszczy.
Niebu trudno widzieć, co się dzieje na ziemi.
Ludzie, którzy w miłości i przyjaźni postarzeli się pod jednym dachem, w granicach jednego miasta, których łączyły węzły pokrewieństwa, wspólne wspomnienia i obowiązki, którzy przywykli razem czuć cierpienia i radości, oto porwani zostali nagłem wzburzeniem zmysłów, poczęli wzajemnie wytępienia sobie poprzysięgać i zakipieli krwawą nienawiścią względem tych, którzy im nic złego nie uczynili.
Był dzień św. Eustachego. W świątyni kreolów było gwarno, tak, jakby miało miejsce nabożeństwo. Lecz to nie msza święta brzmiała, nie organów grały struny, to dzika wrzawa wzburzonych mężów głosiła okropne czyny, które wnet się miały ziścić, to dźwięczał jednostajny rytm wojennej pieśni kreolów.
Ludność była niespokojna. Mieszkańcy, widząc tu i owdzie światła w oknach i tłumy, gorączkowo śpieszące do świątyni, mówili do siebie: „Wielka dziś u kreolów uroczystość, ale lepiej, niż karki łamać, spaćby poszli do domów!”
O północy zabrzmiał dzwon zniszczenia. Otwarły się wrota kościoła i rozpoczęła się uroczystość. Z dzikiem wyciem rzucił się sfanatyzowany tłum na sąsiednie domy i, gasząc długo tajoną zemstę, z wściekłością i okrucieństwem mordował tych, u których w oknach świateł nie było.
Światło w oknie było znakiem, odróżniającym domy kreolów, aby ci w czasie grabieży nie rzucili się na domy swych braci.
W kilka godzin potem prawie cała ludność hiszpańska w mieście była wymordowaną. Nielicznym tylko gromadkom udało się uciec, wraz z dobytkiem, na wozach na moczary pobliskie. W mrokach nocy i tych nawet prześladowano, a nawet gdy już w mieście ucichło i gdy dzwony zamilkły, jeszcze wtedy można było słyszeć pojedyńcze okrzyki wrogów.
Jeden wóz zabłąkał się w bezdenne trzęsawiska i zbiegowie w jego głębiach zapadli.
Nagie od strony miasta słyszeć się dały nowe głosy. Były to dźwięki radosne. Kreole w wielu miejscach, na zgliszczach i ruinach, grali, śpiewali, tańczyli.
O drugiej po północy wóz jakiś wjeżdżał na róg głównej ulicy. Siedział na nim w płaszcz odziany mężczyzna, który z podziwem przyglądał się oświetlonym oknom i przysłuchiwał się wesołym dźwiękom muzyki.
Stał przed swym własnym domem, wracał z podróży, i nie mógł pojąć, co znaczą te światła w oknach jego mieszkania, ta muzyka, co przygrywa do tańca.
Podkradł się do okna, z dziwnym smutkiem spoglądając wewnątrz.
Bacznie przyjrzawszy się, znalazł grupę znajomych osób, które, głośno śpiewając, wychylały kielichy wina, z takim szałem rzucały się w wir tańca pod takt jedynej kobzy, jakby radość im rozum odjęła. Wszyscy ci ludzie byli to jego starzy znajomi.
Przybysz, nie wiedząc, co się stało, sądził, że marzy.
Wpadła mu w oko kobieta, która z lubieżnemi ruchami, tańcząc, przechodziła z rąk do rąk, śród dzikiej rozmowy, śmiechów, krzyków i pieśni, wysławiających rozlew krwi ludzkiej.
Przybysz długo nie mógł w niej rozpoznać swej żony. A jednak była to jego własna małżonka.
— Stójcie! — wrzasnął, wchodząc do tego domu orgji i nie wiedząc nawet, co ma czynić i co ma mówić, ale party jakimś żarem wewnętrznym, który dla niego samego był mało wyraźny.
— Stójcie! — krzyknął — powiedzcie prawdę, co wy tu robicie?
Niespodzianie zaskoczeni goście oniemieli z przestrachu. Najmężniejsi pobledli, gdy stanął pośród nich ten człowiek o trupio-bladej twarzy i długo żaden nie śmiał zbliżyć się do niego.
Nie tracąc chwili, przybysz przystąpił ku swej żonie.
Była to piękna, czarnooka, kruczowłosa niewiasta, na której rysach nieszlachetna wesołość wyryła niezatarte piętno.
Mąż, zabijając ją wzrokiem, bacznie spoglądał jej w oczy. Wreszcie zawołał:
— Na kolana przede mną!
Kobieta się nie poruszyła.
— Na kolana, nędznico! — wrzasnął mąż i takim wzrokiem przeszył ją, że schylić się musiała do ziemi.
— Stój, psie! — krzyknęli wówczas ze wszech stron napadający nań kreole i nagle dziesięć rąk porwało męża.
Rozpoczął z nimi walkę; jednemu kark zranił, gdy nagle rzucono go na ziemię i póty go trzymano, póki nie został ubezwładniony. Związali go, w kąt rzucili i stanęli wokół niego.
— Czego chcecie, czemu wiążecie mnie? — spytał mąż krwawemi usty.
— Czego? Spójrz naokoło. Pojmij, co się dzieje. Niemasz tu nikogo: sami tylko kreole! — odrzekł mu wysoki, o morderczem oku, prawie czarny metys, z zimnem okrucieństwem przyglądając się jego męczarniom.
— Jam nie kreol, czegóż chcecie ode mnie?
— Zapytaj się twych sąsiadów, lecz nie został tu żaden, by ci opowiedzieć, gdyż albo zamordowany, albo uciekł z miasta. Co dziś za uroczystość, chcesz wiedzieć? Dziś uroczystość wyrżnięcia Hiszpanów. Tyś także Hiszpan, ostatni w tem mieście. Więcej zginęło. Skoroś ty jeden został, masz swobodę wyboru, jaką śmiercią chcesz umrzeć?
— Czyś ty kat, Basilisco?
— Jam jest oswobodziciel mego ludu.
A po chwili dodał:
— Ej! człowieku, będziesz ty płakać przede mną!
— Co? ja będę płakać przed tobą? Czyś widział, bym kiedy płakał? Możesz mnie zabić, możesz męczyć, możesz rozedrzeć, dość was tu na to, ale nie ujrzycie łez moich.
— A ja ci powiadam, że będziesz płakał. Wiedz, żem ja jest ten, który żonę ci uwiódł i dla którego ona ciebie opuściła.
— Na nią i na ciebie spada hańba, nie na mnie.
— Wszyscy twoi krewni zabici.
— Lepiej niech na ulicach leżą we krwi zbroczeni, niżby mieli jednem z wami oddychać powietrzem.
— Twój dobytek zniszczony.
— Niechaj Bóg zniszczy tego, co to uczynił.
— Hm! Zdajesz się człowiekiem zimnej krwi, Leonie? — mówił dalej Basilisco! — Miałeś ładną córkę, prawda?
Leon ze drżeniem oczekiwał dalszego ciągu.
— Zwała się Oliva — mówił Basilisco z powolnem okrucieństwem, cedząc każde słowo.
— Co chcesz powiedzieć? — pytał biedny ojciec.
— Ładna była dziewczyna. Mogę to powiedzieć, sam przyznasz. Wszyscy mówili, że była ładna.
— Mów, czego chcesz?
— Taka była jeszcze młoda, a tylu konkurentów już miała. Lecz nie umiała między nimi wybrać, jeden chłopak dzielniejszy był od drugiego. Cóż miała począć biedna? Córka twej pierwszej żony nie słuchała swej macochy. Ja postawiłem jajo kolumbowe. Oddałem dziewczynę pierwszemu lepszemu. Szkoda, żeś na wesele się spóźnił.
— Niechaj Bóg krew jego dotknie swą ciężką lewicą! — wykrzyknął związany i, twarz obróciwszy ku ziemi, zadrżał nerwowo i zajęczał.
— A, nareszcie! — rzekł Basilisco. — Oto, patrzcie, jak płacze ten, który płacze pierwszy i ostatni raz w życiu. Płacz, płacz, Leonie! ty zaś, murzynie, zagraj na kobzie, aby łzom jego towarzyszyły dźwięki muzyki.
I ludzie ci rozpoczęli z szyderczym śmiechem pijatykę i, tańcząc naokoło niego, kopali go i bili.
Ale on już nie płakał. Zamknął oczy i nie mówił ani słowa. Przysłuchiwał się orgji i ani jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy.
— Wynieście go stąd teraz! — rozkazał Basilisco.
— Połóżcie go na strychu. Postawcie przy nim straż, jutro uroczyście go powiesimy. Dziś pijemy wesele dziewczyny, a jutro jej żałobę… Dobrej nocy, kochany Leonie.
Człowiek został wyniesiony na strych. Drzwi zamknięto i pozostawiono go samego. Spokojnie i nieruchomo leżał na pustej podłodze, jakgdyby nie czuł już ani duszy, ani ciała. Z jakąś rozkoszą i nadzieją oczekiwał godziny śmierci i cieszył się nawet, że już od niej niedaleko.
Pod nim zaś długo jeszcze tańczono i tańczono, wreszcie i tam spać się pokładli, wszystko ucichło, tylko od jego oczu sen uciekał. Myślał wciąż o tem, że wkrótce przejdzie do wiecznego spoczynku.
Kiedy tak leżał, niemy, nie myśląc ani o przeszłości, ani o przyszłości, zdawało mu się nagle, że słyszy jakiś szmer w jednem z okien na strychu.
W ciemnościach nocy ujrzał jakąś białą postać, która przez ciasny otwór tu weszła i na palcach doń się zbliża.
Senże to, czy jawa? Kroków nie słychać, tylko szept cichutki, od którego więzień zadrżał z radości, usłyszawszy te słowa:
— Ojcze mój, ojcze!
— Olivo!
Człowiek przyglądał się, chcąc widzieć w mroku zbliżającą się córkę. Tymczasem ona rzuciła mu się w objęcia, ucałowała go i ostrym nożem szybko rozcięła sznury, któremi ręce Leona były związane.
— Dziecko moje! — mówił ojciec, ściskając dziewczynę, klęcząc przed nią. — Drogie, jedyne moje dziecię!
— Uciekajmy stąd — mówiła Oliva — cisza na mieście, za oknem wisi drabina. Śpieszmy, ojcze!
Leon, wziąwszy dziewczynę na ręce, ruszył przez otwór na strychu i zszedł po drabinie nadół, wciąż ściskając i całując dziecko.
Na ziemi błyszczało jakieś narzędzie. Była to łopata. Wzięli ją.
— Posłuży nam to do obrony — rzekł ojciec.
— Posłuży do kopania mogiły — rzekła córka.

∗             ∗

Nazewnątrz słyszeć się dał niedaleko jednostajny odgłos kroków. Były to kroki pijanego z radości metysa.
— Pozostań tu! Ukryj się pod ścianą — rzekł ojciec do córki i sam z łopatą w ręku podkradł się ku rogowi domu.
Kroki były wciąż bliższe; Leon podniósł łopatę i czekał. Kreol doszedł do niego i w tej samej chwili z rozbitym mózgiem, bez najmniejszego okrzyku, upadł na ziemię.
Leon zdjął z metysa odzież i broń — włożył ją na siebie i, uzbrojony, wziąwszy dziecko za rękę, ruszył z miasta.
Wszędzie było już cicho, gdzie niegdzie tylko bezmyślne śpiewy przerywały ciszę ulic. Gwiazda poranna lśniła już na czystym błękicie.
Ani ojciec, ani córka nie mówili nic do siebie. Rankiem dojechali do najbliższej wioski. Leon miał tam wielu znajomych. Myślał, że u jednego z nich córkę zostawi, a sam ruszy w drogę, szukać poprawy losu.
Ale mieszkańcami wioski strach owładnął. Żaden nie odważył się wyjść przede drzwi, żaden mu nie ustąpił kawałka izby, ani nie dał kęsa chleba. Wszyscy zamknęli się i prosili, żeby oddalił się gdzie indziej.
Nie byli to ludzie źli, lecz tchórzliwi. Lękali się, że gdy akapulczanie dowiedzą się, iż oni jednego zbiega przyjęli, również ich wymordują lub zniszczą.
Pełen smutku zrozumiał to nieszczęśliwy ojciec i ruszył dalej.
Sześć dni wędrował przez lasy i pola — w nocy, podczas burzy, w dzień — wśród okropnego upału, wciąż nosząc w ramionach swą córkę.
Ona zaś nie pytała o nic, nie skarżyła się wcale. Szóstego dnia umarło biedne dziecię z głodu, nędzy i cierpień moralnych.
Osierocony ojciec czuł, że ten drogi ciężar będzie mu coraz cięższy, że te ramiona, co mu ściskały szyję, już się nie podniosą, że ta główka, co na jego piersi spoczywała, tak zimna! tak zimna!
Wieże Kolumbji widać już było zdala. Przy męczącym pośpiechu około południa doszedł do jakiegoś ludnego miasta.
Właśnie przed bramą było zgromadzenie ludowe. Więcej, niż dwadzieścia tysięcy ludzi zbiegło się, podniesionym głosem o czemś rozprawiając i słuchając z okrzykami gniewu lub zadowolenia oddzielnych, z tłumu występujących, mówców.
Leon wplątał się w tłum i niesłychane rzeczy opowiadał o okrucieństwie kreolów. Wtedy wszyscy zwrócili uwagę na zmęczoną postać obcego, który niósł zwłoki młodej dziewczyny w ręku i który nagle stanął pośród nich, jak mara.
— Skąd wracasz? — pytano.
— Z Acapulco — odpowiedział Leon.
— Ha! — Oto dziwowisko! — wołali ci, co słyszeli odpowiedź. — Oto człowiek, który wraca z Acapulco. Niech wstanie i niech powie, jakie nam wieści przynosi.
W okamgnieniu tłum zebrał się naokół Leona, chcąc od naocznego świadka usłyszeć krwawe dzieje. Wielkie współczucie wyryło się na wszystkich twarzach, gdy ujrzano jego twarz, zbolałą i zapadłą, jego odzież, rozdartą i bladego, jak księżyc, trupa dziewczyny. Głuchy szmer oburzenia, jak odgłos zbliżającego się huraganu na morzu, przebiegł tłum z końca w koniec. A gdy wędrownik spojrzał na milczące morze ludu, twarz mu zapłonęła, nieznany ogień pierś mu napełnił i czuł, jak święty duch zemsty głowę jego otacza kołem ognistych języków.
— Hiszpanie! — zawołał potężnym, ciężkim głosem. — Wracam z Acapulco, ostatni z tych, którzy się tam Hiszpanami zwali. Dobytek mój zniszczony. Krewni moi zamordowani. Włóżcie żałobę, albowiem i wasi krewni poginęli, jeden tylko skarb zabrałem z sobą, drogą mą córkę. Idźcie, ojcowie, pomyślcie o waszych dziatkach niewinnych i spójrzcie, co zrobiono z mojem!
Wówczas nieszczęśliwy ojciec podniósł na rękach swe dziecię i sam dopiero pojął, że córka mu zmarła.
Dotychczas bowiem myślał, że tylko jest w letargu.
— Umarła! — zawył w okropnej boleści i przycisnął trupa do piersi. — Umarła!… — bełkotał, podczas, gdy tłum z szacunkiem i współczuciem stał naokoło niego.
Ten widok wzburzył lud i tak rozwścieczony.
— Do broni! — dał się słyszeć głos męski, który tysiącznem echem odbił się w tłumie.
— Do broni, kto mąż! — wołano, a to hasło z placu pobiegło wnet na ulice.
— Do broni, do broni! — grzmiało zewszechstron i po upływie godziny było dziesięć tysięcy ludzi, gotowych do wojny. Srogość i żądza krwi lśniły na ich obliczach, a serca ich wrzały zemstą przeciwko kreolom.
Wtedy, z nieznanego źródła pochodząca, idea, naprzód, jako słaby szept, potem, jako ślepa żądza, przepływać poczęło przez wzburzone mózgi. Każdy mówił:
— Jeżeli wyjedziem, to pozostali tu kreole pomordują nasze dzieci.
I z ust do ust szły wyrazy:
— Niechaj pomrą! niech zginą, jak nasi bracia w Acapulco zginęli. Krew za krew! Ojciec za syna! Syn za ojca! Niechaj pomrą!
I w szalonej wściekłości tłum powrócił do miasta, a gdy fala przerwała groblę, wtedy, nie słuchając ani napomnień, ani rozkazów dowódców, rzucili się ci ludzie na mieszkania sąsiadów, z którymi od pokoleń w pokolenia żyli w przyjaźni i miłości, z którymi przyzwyczaili się wspólnie czuć radości i smutek — wyrżnęli wszystkich kreolów w mieście.
A stało się to w sześć dni potem, gdy w Acapulco wyrżnięto wszystkich Hiszpanów.
Krew za krew!

II

Leon wziął na ręce zmarłe dziecię, zaniósł je do lasu palmowego, wykopał mu mogiłę pod cieniem młodego drzewa i złożył tam ukochane zwłoki.
A nie śmiał tej białej twarzy pokryć ziemią, ale nazbierał kwiecia gajowego, obsypał niem umarłą, wtedy dopiero czarnej grudy ponarzucał. Później pokrył mogiłę zieloną darniną, jakby chciał serca cierpienie umaić nadzieją.
Po ukończeniu wyjął nóż, aby wyryć na korze drzewa imię tego, który był pierwszą przyczyną nieszczęść i śmierci córki jego. Ciął litery gorliwie, a gdy już rzecz była gotowa, przeczytał głośno imię, wycięte na drzewie: Basilisco.
Bowiem nie córka była w jego sercu, ale jej zbójca. Tak więc nie opłakiwać przyszedł swe dziecię, ale plan zemsty ułożyć.
Podniósł się, przestał płakać i, chwiejąc się, poszedł dalej. Był w głębi lasu. Pełen żalu, że tak bez łez prawie grób dziecka opuścił, chciał powrócić i odszukać mogiłę, lecz drzewa tak są do siebie podobne, że nie znalazł miejsca, gdzie córkę pochował. Poszukując tam coraz bardziej, błądzić począł; noc zapadła, on szedł jednak dalej. Dokąd? poco? nie wiedział, ale szedł dalej. Doszedł do obszernego cienistego wzgórza. Przestraszony ptak, ćwierkając, wybiegł z gniazda. Wkońcu Leon, zmęczony, padł na złamany pień drzewny. Gdy się położył, nie miał siły, by powstać. Głowę rzuciwszy na ziemię, życzył dobrej nocy dziecku, śpiącemu w mogile, i usnął. A śnił o ludziach, pływających we krwi, i o miastach, stojących w płomieniach.
Koło północy zbudziło go rżenie koni. Niedaleko od siebie ujrzał dwa osiodłane konie, które głośno pozdrawiały, a z pozdrowieniem ich mieszał się płacz kobiecy i groźna mowa mężczyzny i szczebiot dziecka.
Mężczyzna był niewysoki, lecz smukły, z błyszczącem czarnem okiem, z długą brodą i czarnym, długim włosem, spadającym na ramiona. Twarz miał chudą, lecz pełną energji, znać w nim było żelazne serce. Odzież stanowiło zwykłe, w puszczach noszone, ubranie.
Na ręku miał czteroletniego chłopczyka, którego z poważnem wzruszeniem ściskał serdecznie; chłopczyk nazywał go ojcem i obejmował go słabem ramieniem.
Przy nim młoda, piękna, rozpłakana kobieta.
— Czy umiesz już modlić się, mój synku? — pytał mężczyzna, posadziwszy dziecko na kolanach.
Umie już, a jakże — odpowiedziała zań żona. Co wieczór i rano modli się.
— Wyrośnij, mój synku, na uczciwego człowieka, nie tak, jak twój ojciec. Na przyszły rok pójdziesz do szkoły nauczyć się czego dobrego.
— Jużem dziecku o tem mówiła.
Weź go stąd. Gdy dojdzie do rozumu, niechaj będzie w dalekim kraju, gdzie nikt nie wie i nigdy wiedzieć nie będzie, kto był jego ojciec, aby on sam nawet nie znał mego imienia, aby nie wiedział nigdy, że rodzicem jego był Rios Rosas, sławny wódz gierylasów.
— Zapytaj, synu, tatki, kiedy się znów z tobą zobaczy.
— Ach, tego nie wiem, moje dziecię, nigdy dla mnie słońce nie wschodziło tak, abym mógł powiedzieć, że ten dzień do mnie należy. Dziś jestem tutaj, jutro o dziesięć mil dalej, a pojutrze może gdzie pod ziemią.
— Nie mów tak, Rios, patrz, dziecko zaczyna płakać.
— Płacze, że jest moim synem. Niech się modli rano i wieczór, aby go Bóg od nieszczęść uchował.
— Lecz tyś nie zbójca, tyś nie zabił nigdy człowieka.
— Nie uniewinniaj mnie, droga moja. Szakale tylko są mi wspólnikami.
Żona znów płakać poczęła, dziecię razem z nią płakało, zbójca oboje ściskał i całował:
— Wracajcie do domu, kochani moi. Żyjcie spokojnie, nie mówcie nikomu, coście tu widzieli, niechaj was Bóg… tutaj ktoś jest, ktoś nas podpatruje…
Kobieta z dzieckiem wnet się oddaliła, a zbójca skoczył na koń i, podnosząc się na strzemionach, długo słuchał miłego szczebiotu swego syna.
Wtedy zimna jakaś ręka jego ręki dotknęła.
Przestraszony, lecz nie wydając okrzyku, spojrzał zbójca przed siebie i zobaczył nieznajomego mężczyznę. Był to zbieg z Acapulco.
— Nie lękaj się mnie, Rios. Wstrzymaj swój pistolet. Nie ja jestem ten, który ma paść pierwszy z twej ręki — rzekł spokojnym głosem.
— Nie dlatego los dał ci siedemnaście lat w ciągłym żyć niepokoju, abyś zakończył życie, jak zwykły złoczyńca.
— Ty znasz mnie?
— Z imienia. Wiem, że na twoją głowę nałożono cenę. Wiem, żeś prześladowany, że masz słodką żonę i piękne dziecię, które raz na rok tylko widzieć możesz i to ze śmiertelnem niebezpieczeństwem.
— Nie mów o tem. Widzę, żeś nędznik. Chcesz przy mnie zostać rozbójnikiem. Masz tu rewolwer i palnij sobie w łeb, jeżeli nic innego zrobić nie potrafisz.
— Chcę cię oswobodzić od imienia zbójcy.
— Czyś oszalał? Czyżem dość tego nie próbował? Czyżem nie błagał litości u prawa, aby zdjęto z mej głowy swą karzącą rękę? Czy nie przysiągłem, że komukolwiek krzywdę uczyniłem, spłacę go mojem zrabowanem mieniem? Czyżem nie chciał zbudować kościoła za swoje przeklęte pieniądze? Błagałem tylko, aby mi z ludźmi żyć pozwolono, choćbym miał jeść swój krwawy chleb w pocie czoła. Czyż przyjęto cokolwiek? Nie było ofiary, którejbym nie złożył prawu, człowiekowi, Bogu. — Czy chcesz mnie otumanić? Uciekaj, nieszczęśliwy! Jam nie zabił jeszcze człowieka.
— Trzeba, abyś go zabił. W ten sposób spłacisz swe grzechy. Ofiary, których od ciebie prawo, ani ołtarz nie przyjął, przyjmie pole bitwy. Na polu walki znajdziesz wroga. Idź, obmyj w jego krwi twe skalane imię.
— Nie kuś! — zawołał zbójca. — O gdybym mógł na placu boju umrzeć piękną, szlachetną śmiercią!
— A gdybyś tam sławę, zamiast śmierci, znalazł… A gdybyś powrócił i lud, co cię dotychczas pędził z lasu do lasu, gdyby ten lud cię powitał wieńcami, okrzykami radości? I nikt nie powiedziałby o tobie — zbójca, ale każdy mówiłby — bohater.
— Przestań, nie łudź mnie… O gdybym mógł tego dokonać! Sambym pułk wystawił. Takich znalazłbym chłopców, co sto razy śmierć widzieli, sto razy zwyciężali, co słotę i zimno znieść potrafią i co trzy dni i trzy noce z konia nie zejdą, których, gdy na polu bitwy polegną, świat bohaterami nazwie, a dziś zbójcami nazywa i prześladuje.
— Ja pójdę błagać o ciebie.
— Cóż ty masz do mnie? Kto jesteś? Dlaczego chcesz mnie oswobodzić?
— Mam do tego ważne powody. Kreole wygnali mnie z domu, żonę mi uwiedli, rodzinę mą wymordowali; w mieszkaniu mem zasiedli, sam ledwie uciec zdołałem. Córka na drodze mi zmarła, a jam ją w tym lesie pochował. A to wszystko kreole mi zrobili. Czy gdyby ci na nich iść pozwolono, miałbyś litość nad nimi?
— Nie.
— Wiedz zatem, że nie ustąpię, póki świat przeze mnie nie uwierzy, żeś zawsze z kreolami walczył przy pomocy ludzi, którym rozkazujesz. I znów pójdziemy przeciw naszym wrogom.
— Dom z głów wrażych zbuduję, jeżeli mi drogę wskażesz na plac boju.
— Dokonam tego. Przysięgam, że dokonam! Idę do Santa Cruz; po dwóch tygodniach otrzymasz przebaczenie. Gdzież się spotkamy?
— Ze mną — nigdzie. Nie przywykłem o tem mówić nikomu, bo nie przywykłem nikomu wierzyć. Jeżeli prawdę mówisz, idź do Vannos, tam w karczmie siedzieć będzie pomarszczony starzec, myśliwiec bawołów. Siwe włosy jego związane w warkocz, ręki lewej niema, po tem go poznasz. Wnet poprowadzi cię do mnie, tylko mu pistolet pokażesz. Powiem ci nadto, że gdybyś bez tych warunków chciał się od niego dowiedzieć, gdzie jestem, pierwej da się porąbać, niż ci o tem powie. Nie gniewaj się, że cię ostrzegam. Siedemnaście lat jestem prześladowany, ale i ja mam takich, co mnie kochają. Idziesz zatem na prawo w swoją drogę, a ja w lewo. Żegnaj!
Ściąwszy ostrogą wałacha, zbójca puścił się w niesłychanym galopie między bezładne krzaki i drzewa, a pęd jego szybszym był, niż lot jaskółki, i w chwilę potem ledwie słaby oddalony szmer oznaczał tętent galopującego rumaka.

∗             ∗

Po dwóch tygodniach Leon ruszył ku karczmie vannoskiej. W ciemnej izbie siedział przed butelką wina ponury, siwy myśliwiec bawołów. Leon pokazał mu pistolet, na co ten, milcząc, podniósł się z miejsca, wypił wino i poprosił Leona, idąc naprzód i nie mówiąc ani słowa.
Na końcu lasu stanęli przed jakimś budynkiem. Tam wszedł myśliwiec, prosząc Leona, aby się chwilkę zatrzymał. Po małej chwili wyprowadził dwa piękne kare osiodłane konie; jeden przeznaczony dla zbiega z Acapulco, na drugim starzec sam zasiadł.
Wnet galopem pobiegli ku sawannom.
Na drodze myśliwiec się rozglądał.
— Konie te — mówił — należą do Rios Rosas. Niemasz pod słońcem piękniejszych i lepszych koni. Żaden karabiner nie odważyłby się wsiąść na nie, każdego obcego człowieka zrzuciłby z grzbietu, a mogą cały dzień pędzić, niezmordowane, bez jedzenia i picia. Pływają znakomicie, a gdy pan śpi, pilnują go, jak wierne psy, i budzą go rżeniem, gdy czują niebezpieczeństwo.
Późnym wieczorem przez kręte drogi, dojechał Leon z myśliwcem do sawann. Nigdzie drogi, nigdzie znanego szlaku nie widać. Bujną trawą pokryta równina, gdzie tylko słychać szczekanie zbłąkanego szakala lub sitowiem obrosłe trzęsawisko, gdzie wrzeszczą czerwone flamingi, i znów puszcza, znów równina, na której znać ślady pożaru, co zniszczył życie roślinne na kilka mil dokoła. Zdaje się, że anioł śmierci przeleciał tędy. W oddaleniu, tu i tam, widać leśnych drzew ciemne wierzchołki.
Wreszcie zapadł wieczór, okolica ściemniała. Tylko stary myśliwiec wiedział którędy idzie droga. Z oddalenia bił w oczy jakiś krwawy blask, niby tu i tam rozpalone ognie pasterzy.
— Tam jest Rios Rosas — mówił starzec — pokazując w odległości mili jakieś ognisko.
Po godzinie dojechali do tego miejsca. Zbliżając się, konie zarżały radośnie, a jeźdźcy ujrzeli trzech ludzi, którzy widocznie oddawna już na nich czekali. Szczególny, niepodobny do naśladowania świst z ust starca zaświadczył oczekującym, że jadą znajomi. Śród tych trzech ludzi był Rios.
— Co nam przynosicie?
— Łaskę przynosimy! — krzyknął Leon i, zeskakując z konia, podał Riosowi wielkie zapieczętowane pismo. — Czytaj i raduj się!
Zbójca, zwróciwszy się ku światłu ognia, ze drżeniem rozdarł pieczęć, a gdy czytał, łza mu wciąż z oka spływała i nogi pod nim drżały, aż upadł na kolana, pocałował pismo i załzawioną twarz podniósł ku niebu.
— Boże mój! Panie, Boże mój! — wołał, łkając z radości. — Po siedemnastu latach prześladowań, pozwalasz mi znów być człowiekiem.
Potem zwrócił się do swych towarzyszy:
— Na koń! zwołać gwardję!
Ci wnet skoczyli na siodła i wkoło po sawannie dał się słyszeć świst osobliwy, a po kilku chwilach zjawiło się przed Riosem blisko dwudziestu uzbrojonych jeźdźców w pełnem orężu, na świetnych koniach.
— Bracia! — rzekł do nich stary dowódca — to, o czem tak dawno marzyłem, zostało spełnione. Nie jesteśmy już zbójcami, albowiem prawo nam przebaczyło. Pozwolono nam za grzechy naszego żywota zginąć uczciwą śmiercią. Czy jest wśród was taki, coby się nie radował bohaterskiej śmierci?
— Niema, niema! — wykrzyknęli wszyscy razem.
— Pójdziecie ze mną na wojnę.
— Wszędzie, na śmierć!
— Przysięgnijcie.
Klątwa była krótka.
— Przysięgamy z radością przelać krew naszą w bitwie.
Leon rzekł do Riosa:
— Miech dodadzą: i nad nikim nie mieć litości!
Przysięgli i na to.
— A teraz powiedz, czego chcesz ode mnie? — mówił wódz do Leona. — Możesz powiedzieć, jesteś jedynym człowiekiem, który Riosowi coś dobrego zrobił. Cokolwiek zechcesz, dokonam.
— Morduj i pustosz tam, dokąd będziesz posłany.
— Powiedz przynajmniej swe nazwisko, abym mógł je żonie i dziecku powiedzieć, niechby modlili się codzień za ciebie.
— Nazwisko zachowam w tajemnicy. Teraz zowię się Leon z Acapulco, abym, ilekroć zostanę tak nazwany, wspomniał, gdzie zostałem zniszczony i że to miasto powinienem spustoszyć i z ziemią zrównać. Nazywajcie mnie Leonem z Acapulco, aby zawsze przy tem imieniu uczucia burzyły się we mnie i abym czuł krwi pragnienie.
— Czy pójdziesz z nami?
— Nie teraz jeszcze. Mam pierwej iść w daleką drogę po licznych krajach i ludach. Kiedy mój los przeklęty się spełni, po krwawych dniach spotkamy się na krwawem polu, gdzie anioły śmierci przybędą z tobą. Nad nikim litości, nad nikim!
To rzekłszy, poszedł w nieznane krainy i długi czas słychać o nim nic nie było. W nieznanych otchłaniach niebezpieczeństw lubował się widokiem ludzi, pływających we krwi i miast, stojących w ogniu.

∗             ∗

W Marattanie obozowała dywizja kirasjerów hiszpańskich, wesołych, ładnych chłopców, dla których mocno biło serce niejednej hiszpanki. A najpiękniejsza z kobiet w okolicy kochała najpiękniejszego z bohaterów — kapitana.
Anna, młoda, piękna wdowa, od pół roku już była zaręczona z pięknym kapitanem; weselny dzień już blisko, jedna noc go jeszcze oddziela.
Tej nocy późnym wieczorem do narzeczonej przybył oblubieniec. Jakże piękną była ta para! Kirasjer był to wysoki, wysmukły mężczyzna, młodość kipiała na jego twarzy, ale nad wypukłem czołem znać było już łysinę — „razem i słońce i księżyc”, jak mówi przysłowie. Narzeczona była piękną kobietą o czarnych długich lokach, o bladej nerwowej twarzy, o błękitnych oczach z tym niewymownym blaskiem, jaki tylko w błękitnych oczach Hiszpanek można znaleźć. Gdy milczała, na twarz jej bladą, na czoło marmurowe, na cienkie, delikatne usta tak fantastycznie blask padał z błękitnych oczu, jak od księżyca, gdy o północy przy cichym wietrze wschodzi na niebiosa. A gdy mówiono przy niej o ojczyźnie lub gdy o niej mówiła, wargi jej drżały, jedwabne brwi ściągały się i takie nadziemskie światło lśniło w jej oczach, jakby jedno niebo patrzyło na drugie, pełne gwiazd, pełne aniołów.
A gdy ujrzała narzeczonego, gdy poczuła, że jego ręka drży w jej ręku, wtedy na twarzy jej zakwitła różana zorza miłości, a oczy błysły, jak wschodzące słońce.
Przed weselem wieczorem przyszedł lubą odwiedzić narzeczony. Chce udać wesołość, lecz kochające oko umie czytać w jego rysach, w mimowolnych zmarszczkach na czole i w niespokojnym wzroku poznaje, że luby cierpi.
Białą ręką gładzi czoło, całuje gorącemi usty; niby znikły zmarszczki, lecz znów się pokazały.
— Cóż ci się stało? Jakie twoje cierpienie? W przeddzień wesela jesteś smutny.
— Nie mam żadnego cierpienia, lecz niepokoi mnie wypadek, którego odroczyć niepodobna. Trybunał wojenny skazał na śmierć człowieka. Właśnie teraz podpisałem wyrok, człowiek jutro będzie rozstrzelany. Dlaczego właśnie jutro? Dlaczego w dniu mego wesela? Dlaczego nie o jeden dzień później?
— Czy ten człowiek jest złoczyńcą?
— Prawo wojenne tak go nazywa. Buntował żołnierzy, aby poszli do Kolumbji walczyć z kreolami. Karą za takie knowania — jest śmierć.
— I tyś podpisał taki wyrok? Czyś nie Hiszpan? Czy nie kochasz swej ojczyzny?
— Przedewszystkiem jestem żołnierzem i czczę prawo.
— Niepodobna, abyś ty, który tak szlachetnie umiesz kochać, nie czuł najwyższego rodzaju miłości, miłości ojczyzny!
— Kochać umiem, ale marzyć nie umiem. Z tych zasad, które rewolucję głoszą, nic nie rozumiem. Rzeknę więcej: nigdy z rewolucji nic dobrego nie wyniknie. Dużo krwi, mało sławy, wieczne cierpienie.
— Nie mów wieczne cierpienie. Wieczna nadzieja dla tych, co nie zapominają, że musi nadejść chwila, kiedy wszystko będzie spłacone; cierpienie temu, co je zadał; sława temu, co o nią walczył.
Mówiąc to, kobieta marattańska stanęła przed narzeczonym i, pochwyciwszy w ręce mandolinę, w gorączkowem natchnieniu uderzyła w nią i zaśpiewała gwałtowną melodję patrjotyczną.
W tej chwili dwoje oczu tej kobiety zdawały się chmurą piorunową, a łzy, oświetlone ich blaskiem, były jak deszcz z błyskawicami.
Narzeczony przystąpił do niej, pocałował; z drżącej ręki wyjął mandolinę.
— Biedny Marattan! — wyrzekł. — Kobiety azteków mają czego płakać. Byłem raz w Kolumbji. W pewnem mieście na jakiejś ulicy dom budowano. Śród robotnic ujrzałem kobietę, noszącą kamienie murarzom. Kilkakrotnie chodziłem tamtędy, a kobieta wciąż w pocie czoła nosiła kamienie, nogi jej drżały. Nie była już młoda, upadała pod ciężarem pracy. Ta kobieta miała kiedyś w Marattanie pałac, piękniejszy, niż ten, dla którego teraz kamienie niosła; często bawiłem w jej domu, wiele wesołych chwil tam spędziłem.
Gdy w południe siedziała przy nędznym obiedzie, podszedłem do niej i zawołałem na nią. Długo poznać mnie nie mogła, wreszcie, wzruszona, płakać poczęła, aż robotnicy śmieli się z jej łez. Ofiarowałem jej pieniądze, dziękowała, przyjęła niewiele — ona, niegdyś miljonowa pani, prosiła, abym więcej posłał jej małej córce, która pozostawała w sąsiedniem miasteczku u jakichś bogatych państwa. Obiecałem, że dziewczynę odszukam. Było to ładne sześcioletnie dziecię, gdym ją widział po raz ostatni miała już lat dziewięć, teraz musi być podlotkiem. Poszedłem do domu, gdzie ją przyjęto. Na moje prośby wyszła dziewczyna — nie to piękne dziecię, którego rysy dziś mi jeszcze przed oczyma stoją — ale zwykłe stworzenie dzikie, o grubych rysach, o błędnych oczach. Nie poznała mię, choć niegdyś tyle razy mię widywała; mówiłem do niej po alzacku, nie zrozumiała ani słowa. Pytałem się jej o matkę, nie widziała jej wcale. Oto jaki na aztekach dała nam historja przykład tego, czego spodziewać się może naród mały od narodów sąsiednich, czego może spodziewać się od bogini losu. W walce z większemi narodami zginąć musi, a gdyby burzyć się zechciał przeciw Hiszpanom, rząd musi bronić sam siebie.
— Wolny Hiszpan tak nie mówi.
— Anno! twój pierwszy mąż zginął w bitwie na drugi dzień po weselu; jeżeli chcesz, drugi zginie przed weselem.
— Nie chcę! Zgroza spadnie na mnie za moją grzeszną namiętność. Kocham cię więcej, niż ojczyznę, więcej, niż wolność. Żadna Hiszpanka nie mówiła tego mężczyźnie, ty jesteś pierwszym, co to słyszysz. Nie chcę, żebyś się poświęcił; gdybyś zechciał to zrobić, możebym cię wstrzymała, czego żadna Hiszpanka z mężem nie czyniła. Proszę cię tylko daruj życie człowiekowi, którego namiętność była silniejsza, niż twoja. W wigilję naszego wesela, błagam cię o życie człowieka.
— A karność żołnierska?
— Ukarz go inaczej.
— Dwa tylko są wypadki. Człowiek ten podburzał naród, prawo skazuje go na śmierć. Muszę więc albo wyrok spełnić, albo iść zaraz z buntownikiem na Kolumbję. A wiem, co rzekną prorocy ludu; że nigdy już nie powrócę. Sędzia albo karze, albo łączy się ze zbrodniarzem. W jednej ręce mam miecz katowski, w drugiej sztandar buntownika. Wybieraj, który mam podnieść?…

∗             ∗

Wczesnym rankiem, gdy zorza błysła, wprowadzono na plac śmierci skazanego. Kirasjerzy, formując kare, jechali ulicami, nie mówiąc ani słowa, słychać było tylko uderzenia kopyt końskich. Pośród nich na odkrytym wozie siedział kapelan obozowy, złożywszy ręce do modlitwy, a przed nim w czarnej koszuli, z gołą głową, ze związanemi rękami, przysądzony śmierci — Leon.
Wjechali na pole. Właśnie słońce wschodziło. Ranny wietrzyk igrał z pióropuszami kirasjerów i z siwym włosem skazańca. Sprowadziło go z wozu sześciu kirasjerów, zeszli z koni, odciągnęli kurki od karabinów, a reszta otoczyła delikwenta.
Adjutant kapitana rozwinął papier, podniósł go i surowym, bezlitosnym głosem odczytał wyrok śmierci na Leona.
Skazany pochylił głowę, z zamkniętem okiem dał się na plac śmierci prowadzić, zgiął się smutnie, poglądał przed siebie, jakby wciąż słuchając końca wyroku.
Według zwykłej formy żołnierz jeden przystąpił do wojennego sędziego, dał mu kij w rękę i trzykroć prosił o łaskę dla skazańca. Sędzia przy trzeciem pytaniu złamał kij na dwoje i, rzucając go pod nogi skazanemu, powiedział głuchym tonem:
— Niech u Boga łaskę znajdzie.
Na te słowa podniósł głowę skazany, wyprostował się, twarz jego zapałała. Spojrzał na twarze otaczających go żołnierzy, na purpurowe obłoki wschodu i mówił z jakąś fanatyczną wzniosłością:
— Dziękuję Bogu! I wam, towarzysze broni, dziękują za śmierć! Ciążkiem było mi życie, z radością umieram. Straciłem wszystko: majątek, żonę, dziecko. Ojczyzna mi tylko została, ale tam wejść mi nie wolno. Was, towarzysze, niechaj Bóg błogosławi. Tam, za górami może czeka was droga matka, rodzinny cichy domek, słodka narzeczona, drobne dziatki, wierna żona. Tam, za górami, jest wasza ojczyzna. Módlcie się do Boga, abyście w godzinie śmierci nie schodzili do grobu z taką radością, jak ja, który nikogo już nie mam na ziemi.
Po tych słowach skazany padł na kolana i postać jego znów się schyliła.
Żołnierze stali martwi, jak posągi. Sędzia wykonawczy dał znak papierem, trzymanym w ręku. Sześciu kirasjerów z ponurą twarzą podniosło karabiny.
Sędzia znów dał znak papierem.
Nagle z pośród szeregu wyskoczył młody podoficer, jednym skokiem znalazł się obok sędziego, wyrwał mu z rąk wyrok śmierci i, rozdarłszy go, rzucił pod nogi kirasjerom.
W tej samej chwili straszliwy okrzyk rozdarł powietrze i nagle zjawiło się dwieście mieczów na pomoc skazanemu. A nic wśród tego okrzyku rozróżnić nie było można i nic nie można było widzieć wśród kurzawy, podniesionej przez osiemset kopyt końskich.

∗             ∗

Weselni goście już się zebrali. Pan młody w bogatem, złotem szamerowanem odzieniu, panna młoda w sukni z białej mory, ubranej suto koronkami. Jeszcze chwila, a będą mężem i żoną. Lecz ta chwila zdaje się spóźniać.
Pan młody czeka powrotu adjutanta z placu śmierci, przedtem nie chce przed ołtarz przystąpić.
Może być, że kiedy on wypowie wyraz: — „Kocham“ — zaryczą kule mordercze, mające zabić człowieka, którego on skazał na śmierć.
Może być, że kiedy sługa Boży błogosławić będzie ich związek, Wszechmocny duch wyrzeknie słowo zemsty nad zabitym.
Lecz adjutant długo coś z pola śmierci nie wraca.
Narzeczony jest niespokojny, a jeszcze więcej Anna.
— Możeby odłożyć wesele — szepnęła lubemu.
— Raczej przyśpieszyć — odrzekł.
Bolesne przeczucie ścisnęło serca obojga.
Adjutant nie wraca. Ubiegły już dwie i trzy godziny! Południe zbliża się, minuty zdają się wiecznością.
Wreszcie na gościńcu dał się słyszeć tętent kopyt końskich. Jeździec znać mocno spinał ostrogą rumaka. Stanął wreszcie przed wrotami. Adjutant zeskoczył z konia, zmęczony, w zakurzonej sukni, z bladą twarzą, z czołem, oblanem potem.
— Pozostań tu! — rzekł narzeczony. — Poseł śmierci niech tu teraz nie wchodzi.
— Nie jestem posłem — rzekł, z trudem oddychając, adjutant. — Wieść, którą niosę, jest stokroć gorsza. Królewska konnica hiszpańska porwała skazańca, który poprowadził ją ku granicom Kolumbji. Oto, co wam przynoszę.
— Konia! — krzyknął kapitan, tracąc panowanie nad sobą, i ruszył ku drzwiom. Ujrzał tam narzeczoną, bledszą, niż zwykle, z okiem, zwróconem ku niebu.
— Na chwilkę tylko, luba moja! — rzekł narzeczony do bladej kobiety; uściskał ją, pocałował i na konia wskoczył.
Koń stanął dęba, nie chcąc wyjść z podwórza, więc go mocno spiął ostrogą. Jeszcze raz się odwrócił, ujrzał lubą w sukni panny młodej. Stała w altanie, powiewała chustką, żegnając go i niby mówiąc:
— Już cię więcej nie zobaczę!…
I nie zobaczyła go już nigdy…

∗             ∗

Popędzili kirasjerzy galopem naprzód, wciąż naprzód ku sinym górom.
Po dzikich lasach, po bezdrożnych stepach, po wzgórzach, po dolinach ciągnęli naprzód ku sinym górom.
Twierdze i wieże miast znikały im z oczu, dźwięczał dzwon wieczorny, rumaki biegły dalej.
Na czele, na bogato osiodłanym koniu, siedział w czarnej koszuli siwowłosy skazaniec i dowodził nimi. Żaden człowiek jeszcze nie chodził po tych ścieżkach nieznanych, po tych moczarach bagnistych, po tych milczących, odwiecznych lasach — a oni biegli naprzód, wciąż naprzód ku sinym górom.
Ku wieczorowi dojechali do brzegu rzeki. Na oddalonych szczytach jaśniały czerwone gwiazdy ognisk pastuszych. Po za temi szczytami Kolumbja leży, ta rzeka stamtąd wypływała. Stanęli, aby konie napoić wodą, płynącą z ojczyzny.
Póki konie spragnione piły, jeźdźcy zanucili pieśń rodzinną, pieśń tak wesołą, melodję tak miłą:

„Witaj nam, witaj, Kolumbjo droga!
Gdzie w gwiazd promieniach lśni oko Boga,
Gdzie czarnooka, piękna dziewczyna
Wita żołnierza kieliszkiem wina.“

Na pagórku stojący strażnik wykrzyknął nagle:
— Ktoś się zbliża!
Można było wdali rozróżnić jeźdźca, którego koń pędził szybciej od wiatru. Długie, zielone wstęgi jego bramowanego płaszcza ulatywały w powietrze, w złotym szyszaku odbiła się zorza wieczorna.
— Kapitan! — wołał każdy.
Kirasjerzy wskoczyli na konie, wyjęli szable, uszykowali się do boju — a gdy kapitan stanął przed nimi, według zwyczaju, broń przed nim prezentowali.
Kapitan, długim biegiem zmęczony, stanął przed frontem, wyjął pałasz z pochwy, spojrzał, chciał zgromić żołnierzy, ale słów mu zabrakło.
Nim wyrzekł słowo, z przedniego szeregu wybiegło czterech młodych oficerów, między nimi najmłodszy, ten sam, który Leona porwał; ten ostatni rzekł:
— Witaj, kapitanie! W dobrej chwili przybywasz. Razem pojedziemy do Kolumbji. Nie namyślaj się długo, zdecyduj się odrazu. Konia twego za uzdę gwałtem pociągniem za sobą. Wiemy, że poszedłbyś z radością, ale wstydu się boisz, abyśmy nie poginęli. Dlatego też cię siłą zabierzemy. Ale lepiej będzie, jeżeli sam się zgodzisz przystąpić do nas! Wtedy każdemu, który ośmieliłby się dotknąć uzdy, możesz rękę uciąć. Oto ja jestem pierwszy, który się na to odważam. Zrań mnie… nie lękaj się, kapitanie.
Tu podoficer zbliżył się do uzdy konia kapitana, gdy nagle stary wachmistrz skoczył między nich, schwycił konia za uzdę i zerwał mu ją z pyska. Koń nie poruszył nawet głową. Kapitan długo patrzył to na jednych, to na drugich, a pałasz chwiał mu się w ręku.
Za nim osierocona luba, przed nim ojczyzna za górami. Dwie pokusy walczyły w jego sercu.
Głowę pochylił na piersi. Nagle zabrzmiały trąby i bębny, a na głos tej muzyki zarżał i bić począł kopytami ziemię jego koń wojenny. Kapitan podniósł głowę, błysnął mieczem i z natchnieniem zawołał:
— Naprzód! w imię Boże!
Popędzili wnet i skoczyli w wodę z kapitanem dwaj jeźdźcy, którzy mu konia kierowali i znikły w zimnych falach ich lśniące szyszaki.
— Naprzód! naprzód, ku sinym górom!
Konnica długim szeregiem otacza wodza, rumaki parskają, dzielni rycerze, klaszcząc w ręce, śpiewają pieśń rodzinną.
Na czele jeździec, wódz z ponurą twarzą. Myśli o tem, że wciąż bardziej oddala się od swej lubej i że jej obraz wciąż blednie w jego duszy.
Za kapitanem siedzi Leon z Acapulco, w ręku ma narodową chorągiew, twarz jego płonie radością. Myśl! o tem, że jego postać wciąż wyraźniej przed nim stoi.
Wzburzona fala znów gładka. Odwieczny ciemny las przyjmuje gości, tętent kopyt końskich rozbrzmiewa po nocy.
W dalekich, sinych górach słychać trąbę, czerwone gwiazdy pastuszych ognisk promienieją zdala.
Naprzód! naprzód!

III

Rok minął. Na szańcach Acapulco wokół ognia strażniczego trzynastu kreolów czuwa na warcie. Złożywszy nogi na krzyż, siedzą na ziemi, trzymając na ramieniu długie muszkiety. Jeden z nich gra i śpiewa na mandolinie ponurą pieśń murzyńską, a śpiewa tak głośno, że echo po dalekiej pustyni się rozchodzi.
Nagle dał się słyszeć zdała turkot wozu i wesołe okrzyki. Jeden z żołnierzy wiózł na zrabowanym wozie jakąś beczkę. Jeden tylko koń wóz ten ciągnął. Kreole zdaleka towarzysza poznali i radośnie go powitali.
— Coś przywiózł, Pablo? — pytano go wokół.
— Palmowego wina, więcej niż trzeba. Bezpłatnie zabrałem je rozbójnikowi hiszpańskiemu. Wychodził z piwnicy, chciał mi z przed nosa wino ściągnąć, ale mu stanął na drodze, on więc siadł na jednego konia, a ja na drugim tu przyjechałem.
— Nie zabiłeś go?
— Był już prawie zabity. Pół twarzy miał odsiekanej, jednego oka mu brakło, jedną nawet miał rękę. Była to tylko połowa człowieka.
Kreole głośnym śmiechem wybuchnęli na ten dowcip i wnet zdjęli z wozu beczkę i zaczęli bić w czop koło ognia.
Na dnie beczki kredą napisane były słowa: „Leon z Acapulco pozdrawia“.
— Niech żyje długie lata! — wołali kreole. Wypijmy wina palmowego za zdrowie tego, który nam je chciał zabrać.
Pili zatem, śpiewając i weseląc się, ile mogli.
O północy straż ujrzała jakiegoś człowieka. Biegł po wałach, lecz niedaleko warty stanął, nie mogąc ze zmęczenia się poruszać.
— Kto jesteś? dokąd idziesz? — pytali żołnierze, zeskakując z miejsca.
— Dajcie trochę wina — błagał zmęczony przybysz. — Jam żołnierz kreolski, uciekłem z obozu Leona z Acapulco. Dajcie pić, bo umrę.
Przybysz był to młody, blady chłopiec. Dlugo pił z beczki, poczem bojaźliwie powtórzył:
— Uciekłem z rąk Leona z Acapulco.
— Któż to jest?
Nie słyszeliście o Leonie z Acapulco? — pytał zbieg, zdziwiony.
— Przybywamy teraz z Boliwji, nie wiemy. Co to za djabeł?
Dobrześ go nazwał djabłem. Nie może to być człowiek. Zginąłby, nim się urodził.
— Mówże coś o nim, może go znamy.
— Trudno powiedzieć, co to za człowiek. Nie będziecie mieli jednej spokojnej godziny, gdy się o nim dowiecie. W jednym dniu, w Jednej chwili umie on być w dwu miejscach w czasie bitwy i zawsze tam, gdzie największy ogień, a jednak żadna kula go nie trafi. Ach! jak mocne wasze wino palmowe, głowa mi ciąży!
— Pij więcej, wnet przyjdziesz do siebie. Mów dalej.
— Nocą rabuje zapadłe wioski, a gdy dzieci wasze śpią, podpala wieś w dziesięciu miejscach, a gdy powrócicie do domu, ujrzycie na ścianach czarnemi literami wypisane słowa: „Leon z Acapulco pozdrawia. Ach! w głowie mojej gore! Pragnę! nie dawajcie mi więcej wina, dajcie wody!
— Mów, jak wygląda? Gdy ujrzymy go, skończy się jego sława!
— Pod Santa Cruz widziałem, jak pędził po płomieniejących ulicach, mordując tych, co uciekać chcieli. Stanął na palącym się dachu, myślałem, że zginie, ale wyszedł cało. Gdyśmy obozowali w Kolumbji, bataljon hiszpański przepłynął wodę, a na czele jego biegła jakaś potworna, półżywa, istota, o jednym policzku, o jednem oku, o jednej ręce, istota, która morduje, pustoszy i pali. — „Jam jest Leon z Acapulco“! — wołał strasznym głosem. Krew mi w żyłach zamarzła. — O przekleństwo! Teraz krew mi taje, teraz pożar, teraz piekło jest we mnie!
Kreole, bladzi, spoglądali na siebie, pokazując mówiącemu beczkę i napisane na dnie wyrazy.
— O przepadnijcie! Cóżeście mi dali? To wino jest zatrute.
To rzekłszy, upadł i w jękach skonał. Pozostali przy życiu kreole w szalonym gniewie, rzucili się na towarzysza, który wino im przyniósł, i zaraz go porąbali mieczem; później, rozbiegłszy się po wałach, tu lub tam grób znaleźli, umierając kolejno z przekleństwem na ustach. Najsilniejsi rankiem pomarli, życie i śmierć przeklinając.

IV

Rok już minął, a na dwóch wieżach Acapulco wciąż powiewa chorągiew kreolów. Wielokrotnie oblegali Hiszpanie potężne szańce, a zawsze napróżno.
W długich walkach zginął kwiat rycerstwa, okoliczne wsie i miasto spustoszone. Acapulco jedno stoi, urągając szturmom i napadom. Pewnego wiosennego poranku niespodzianie jakiś niewielki bataljon stanął pod szańcami, dwukrotnie ledwie większy od garnizonu fortecznego. Po większej części byli to żołnierze gwardji narodowej.
Kreole z uśmiechem stali na wałach. Znali oni z dawniejszych bitew gwardję narodową. Mała jej cząstka, która pozostała, ledwie ślady wojennej sławy miała na sobie. Byli pewni zwycięstwa.
Lecz ci gwardziści nie byli to szczęśliwi ludzie, którzy, idąc na wojnę, w spokojnej ojczystej ziemi pozostawili domowe ogniska, tęskniące rodziny, których, gdy powrócą, czeka radość i długie życie, których po wojnie uścisną kochające ramiona i powita niewinny szczebiot drobnych dzieci.
Byli to zrozpaczeni, których zgliszcza czekały tylko na miejscu chat rodzinnych i bolesne wspomnienie, zamiast minionego szczęścia. Zaledwie znalazłby się między nimi taki, który żałoby po kim nie nosił, taki, któremu został krewny ktoś na świecie.
Przeciw zemście takich zrozpaczonych żadne szańce nie pomogą.
Zawrzała walka. Jęk ludzi miesza się w szalony orkan z hukiem armatnim.
Ojcowie rodzin umarłych walczą.
Wszyscy szturmujący byli to prawie starcy, którzy pół wieku już przechodzili. Śmierć im nie straszna; bo żyć poco nie mają.
Na czele ich idzie człowiek krwawy, a w ręku trzyma okropny sztandar. Okropniejszą jest jeszcze jego twarz i postać. Jedną ma tylko rękę, jedno oko. Podwójnie siekał każdego kreola, podwójnie go widział. Jedyną ręką płaci teraz do ostatniej kropli krwi za tę rękę, co mu ją odcięto. Patrzcie, jak ściele śmierć naokoło.
Wysokie są mury twierdzy, ale zemsta ma skrzydła; straszne są paszcze armatnie, ale zemsta nie widzi niebezpieczeństw.
— Tam, za szańcem, stoi mój dom rodzinny, podpalić go, w popiół obrócić! — woła dowódca gromkim głosem. Tam mieszka zabójca mej rodziny! Miecz mu! Niech zginie!
Szańce zdobyte… I oto ujrzał Leon przed sobą upragnionego wroga-Basilisca.
Dzika radość zabłysła mu w oczach, zgalwanizowana twarz jego drgnęła gwałtownie i krzyknął głosem nieludzkim:
— Oto jesteś! Szukałem ciebie! Od roku jesteś ciągle w mych modlitwach. Poznajesz mnie, Basilisco! Wezwany w osłupieniu zbliżył się do wroga, jakby chcąc spojrzeć w zwierciadło. Pamiętał głos, ale twarzy nie poznał.
Leon i Basilisco byli od siebie o dwadzieścia kroków oddaleni. Ledwie długość miecza ich oddzielała. Wkoło nich latały kule. Śmierć swą kosą przerzedzała szeregi, rowy były pełne trupów, a nad trupami z triumfem biegła zwycięska gwardja hiszpańska. Nagle padli Leon i Basilisco, trafieni wrażemi kulami. Basilisco z zamkniętemi oczyma leżał niedaleko Leona; Leon, chwiejną ręką pomagając sobie, pełznął ku niemu. Kreol wyjął z pod koszuli mały krzyżyk, chcąc go położyć na ustach, które się modliły. Leon wyrwał mu z rąk krzyżyk i precz go odrzucił, wołając martwym głosem:
— Niechaj cię Bóg nie usłyszy!
Metys skonał. Leon, oparłszy się na łokciu, patrzał jak inni giną. Kiedy kartacz jaki łamał tłumne szwadrony kreolów, wydawał piekielne okrzyki radości. Wkrótce miasto poczęło goreć. Leon patrzał, rychło też jego dom pożar obejmie. Wreszcie i tu płomienie się pokazały. Człowiek był zadowolony. A gdy ujrzał, jak z okna domu, stojącego w płomieniach, wyskoczyła postać kobieca na gorejącą ulicę, zawołał radośnie:
— Dobrze, dobrze! niechaj zginie!
I jeszcze długo z dzikiem zadowoleniem patrzał na zmieniające się zgliszcza miasta, gdy nagle kościół zapłonął. Ci, co na dwu jego wieżach ufnie się schronili, znaleźli się nagle w dwu czerwonych pochodniach…
Wtem straszliwy huk podziemny rozdarł powietrze. Więcej, niż sto centnarów prochu armatniego ukryte było w podziemiach kościoła.
W Acapulco nie został kamień na kamieniu.

∗             ∗

Wróć do mogiły, krwiożerczy potworze, wróć śnić pod ziemią swe czyny. Niech trawa zazielenieje tam, gdzie pole krwią się zaczerwieni.
Przeszło już wszystko. Zniszczone wszystko. Zapomniane wszystko.
Niema twego dziecięcia, niema twej występnej żony, niema zabójcy twej córki.
Niech jaskółka gniazdo zbuduje tam, gdzie były zgliszcza i ruiny.
Niech palma zakwitnie tam, gdzie leżały szeregi trupów.
Wszystko minęło…
Znów zbójcą i prześladowanym jest bohater bitew; żelazna ręka prawa pędzi go z lasu do lasu.
W samotnym domu siedzi smutna kobieta i wspomina boleśnie ostatnie słowa kapitana kirasjerów: — „Na chwilę tylko!” Nikt nie wie, co się z nim stało.
Jedynie Leon z Acapulco, szczęśliwy, leży w upragnionej mogile i marzy o słodkiej sławie i o gorzkiej zemście.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.