Krwawy anioł/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krwawy anioł |
Pochodzenie | Atlantyda |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Antoni Lange |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Rok minął. Na szańcach Acapulco wokół ognia strażniczego trzynastu kreolów czuwa na warcie. Złożywszy nogi na krzyż, siedzą na ziemi, trzymając na ramieniu długie muszkiety. Jeden z nich gra i śpiewa na mandolinie ponurą pieśń murzyńską, a śpiewa tak głośno, że echo po dalekiej pustyni się rozchodzi.
Nagle dał się słyszeć zdała turkot wozu i wesołe okrzyki. Jeden z żołnierzy wiózł na zrabowanym wozie jakąś beczkę. Jeden tylko koń wóz ten ciągnął. Kreole zdaleka towarzysza poznali i radośnie go powitali.
— Coś przywiózł, Pablo? — pytano go wokół.
— Palmowego wina, więcej niż trzeba. Bezpłatnie zabrałem je rozbójnikowi hiszpańskiemu. Wychodził z piwnicy, chciał mi z przed nosa wino ściągnąć, ale mu stanął na drodze, on więc siadł na jednego konia, a ja na drugim tu przyjechałem.
— Nie zabiłeś go?
— Był już prawie zabity. Pół twarzy miał odsiekanej, jednego oka mu brakło, jedną nawet miał rękę. Była to tylko połowa człowieka.
Kreole głośnym śmiechem wybuchnęli na ten dowcip i wnet zdjęli z wozu beczkę i zaczęli bić w czop koło ognia.
Na dnie beczki kredą napisane były słowa: „Leon z Acapulco pozdrawia“.
— Niech żyje długie lata! — wołali kreole. Wypijmy wina palmowego za zdrowie tego, który nam je chciał zabrać.
Pili zatem, śpiewając i weseląc się, ile mogli.
O północy straż ujrzała jakiegoś człowieka. Biegł po wałach, lecz niedaleko warty stanął, nie mogąc ze zmęczenia się poruszać.
— Kto jesteś? dokąd idziesz? — pytali żołnierze, zeskakując z miejsca.
— Dajcie trochę wina — błagał zmęczony przybysz. — Jam żołnierz kreolski, uciekłem z obozu Leona z Acapulco. Dajcie pić, bo umrę.
Przybysz był to młody, blady chłopiec. Dlugo pił z beczki, poczem bojaźliwie powtórzył:
— Uciekłem z rąk Leona z Acapulco.
— Któż to jest?
Nie słyszeliście o Leonie z Acapulco? — pytał zbieg, zdziwiony.
— Przybywamy teraz z Boliwji, nie wiemy. Co to za djabeł?
Dobrześ go nazwał djabłem. Nie może to być człowiek. Zginąłby, nim się urodził.
— Mówże coś o nim, może go znamy.
— Trudno powiedzieć, co to za człowiek. Nie będziecie mieli jednej spokojnej godziny, gdy się o nim dowiecie. W jednym dniu, w Jednej chwili umie on być w dwu miejscach w czasie bitwy i zawsze tam, gdzie największy ogień, a jednak żadna kula go nie trafi. Ach! jak mocne wasze wino palmowe, głowa mi ciąży!
— Pij więcej, wnet przyjdziesz do siebie. Mów dalej.
— Nocą rabuje zapadłe wioski, a gdy dzieci wasze śpią, podpala wieś w dziesięciu miejscach, a gdy powrócicie do domu, ujrzycie na ścianach czarnemi literami wypisane słowa: „Leon z Acapulco pozdrawia. Ach! w głowie mojej gore! Pragnę! nie dawajcie mi więcej wina, dajcie wody!
— Mów, jak wygląda? Gdy ujrzymy go, skończy się jego sława!
— Pod Santa Cruz widziałem, jak pędził po płomieniejących ulicach, mordując tych, co uciekać chcieli.
Stanął na palącym się dachu, myślałem, że zginie, ale wyszedł cało. Gdyśmy obozowali w Kolumbji, bataljon hiszpański przepłynął wodę, a na czele jego biegła jakaś potworna, półżywa, istota, o jednym policzku, o jednem oku, o jednej ręce, istota, która morduje, pustoszy i pali. — „Jam jest Leon z Acapulco“! — wołał strasznym głosem. Krew mi w żyłach zamarzła. — O przekleństwo! Teraz krew mi taje, teraz pożar, teraz piekło jest we mnie!
Kreole, bladzi, spoglądali na siebie, pokazując mówiącemu beczkę i napisane na dnie wyrazy.
— O przepadnijcie! Cóżeście mi dali? To wino jest zatrute.
To rzekłszy, upadł i w jękach skonał. Pozostali przy życiu kreole w szalonym gniewie, rzucili się na towarzysza, który wino im przyniósł, i zaraz go porąbali mieczem; później, rozbiegłszy się po wałach, tu lub tam grób znaleźli, umierając kolejno z przekleństwem na ustach. Najsilniejsi rankiem pomarli, życie i śmierć przeklinając.