<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Krwawy anioł
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Leon wziął na ręce zmarłe dziecię, zaniósł je do lasu palmowego, wykopał mu mogiłę pod cieniem młodego drzewa i złożył tam ukochane zwłoki.
A nie śmiał tej białej twarzy pokryć ziemią, ale nazbierał kwiecia gajowego, obsypał niem umarłą, wtedy dopiero czarnej grudy ponarzucał. Później pokrył mogiłę zieloną darniną, jakby chciał serca cierpienie umaić nadzieją.
Po ukończeniu wyjął nóż, aby wyryć na korze drzewa imię tego, który był pierwszą przyczyną nieszczęść i śmierci córki jego. Ciął litery gorliwie, a gdy już rzecz była gotowa, przeczytał głośno imię, wycięte na drzewie: Basilisco.
Bowiem nie córka była w jego sercu, ale jej zbójca. Tak więc nie opłakiwać przyszedł swe dziecię, ale plan zemsty ułożyć.
Podniósł się, przestał płakać i, chwiejąc się, poszedł dalej. Był w głębi lasu. Pełen żalu, że tak bez łez prawie grób dziecka opuścił, chciał powrócić i odszukać mogiłę, lecz drzewa tak są do siebie podobne, że nie znalazł miejsca, gdzie córkę pochował. Poszukując tam coraz bardziej, błądzić począł; noc zapadła, on szedł jednak dalej. Dokąd? poco? nie wiedział, ale szedł dalej. Doszedł do obszernego cienistego wzgórza. Przestraszony ptak, ćwierkając, wybiegł z gniazda. Wkońcu Leon, zmęczony, padł na złamany pień drzewny. Gdy się położył, nie miał siły, by powstać. Głowę rzuciwszy na ziemię, życzył dobrej nocy dziecku, śpiącemu w mogile, i usnął. A śnił o ludziach, pływających we krwi, i o miastach, stojących w płomieniach.
Koło północy zbudziło go rżenie koni. Niedaleko od siebie ujrzał dwa osiodłane konie, które głośno pozdrawiały, a z pozdrowieniem ich mieszał się płacz kobiecy i groźna mowa mężczyzny i szczebiot dziecka.
Mężczyzna był niewysoki, lecz smukły, z błyszczącem czarnem okiem, z długą brodą i czarnym, długim włosem, spadającym na ramiona. Twarz miał chudą, lecz pełną energji, znać w nim było żelazne serce. Odzież stanowiło zwykłe, w puszczach noszone, ubranie.
Na ręku miał czteroletniego chłopczyka, którego z poważnem wzruszeniem ściskał serdecznie; chłopczyk nazywał go ojcem i obejmował go słabem ramieniem.
Przy nim młoda, piękna, rozpłakana kobieta.
— Czy umiesz już modlić się, mój synku? — pytał mężczyzna, posadziwszy dziecko na kolanach.
Umie już, a jakże — odpowiedziała zań żona. Co wieczór i rano modli się.
— Wyrośnij, mój synku, na uczciwego człowieka, nie tak, jak twój ojciec. Na przyszły rok pójdziesz do szkoły nauczyć się czego dobrego.
— Jużem dziecku o tem mówiła.
Weź go stąd. Gdy dojdzie do rozumu, niechaj będzie w dalekim kraju, gdzie nikt nie wie i nigdy wiedzieć nie będzie, kto był jego ojciec, aby on sam nawet nie znał mego imienia, aby nie wiedział nigdy, że rodzicem jego był Rios Rosas, sławny wódz gierylasów.
— Zapytaj, synu, tatki, kiedy się znów z tobą zobaczy.
— Ach, tego nie wiem, moje dziecię, nigdy dla mnie słońce nie wschodziło tak, abym mógł powiedzieć, że ten dzień do mnie należy. Dziś jestem tutaj, jutro o dziesięć mil dalej, a pojutrze może gdzie pod ziemią.
— Nie mów tak, Rios, patrz, dziecko zaczyna płakać.
— Płacze, że jest moim synem. Niech się modli rano i wieczór, aby go Bóg od nieszczęść uchował.
— Lecz tyś nie zbójca, tyś nie zabił nigdy człowieka.
— Nie uniewinniaj mnie, droga moja. Szakale tylko są mi wspólnikami.
Żona znów płakać poczęła, dziecię razem z nią płakało, zbójca oboje ściskał i całował:
— Wracajcie do domu, kochani moi. Żyjcie spokojnie, nie mówcie nikomu, coście tu widzieli, niechaj was Bóg… tutaj ktoś jest, ktoś nas podpatruje…
Kobieta z dzieckiem wnet się oddaliła, a zbójca skoczył na koń i, podnosząc się na strzemionach, długo słuchał miłego szczebiotu swego syna.
Wtedy zimna jakaś ręka jego ręki dotknęła.
Przestraszony, lecz nie wydając okrzyku, spojrzał zbójca przed siebie i zobaczył nieznajomego mężczyznę. Był to zbieg z Acapulco.
— Nie lękaj się mnie, Rios. Wstrzymaj swój pistolet. Nie ja jestem ten, który ma paść pierwszy z twej ręki — rzekł spokojnym głosem.
— Nie dlatego los dał ci siedemnaście lat w ciągłym żyć niepokoju, abyś zakończył życie, jak zwykły złoczyńca.
— Ty znasz mnie?
— Z imienia. Wiem, że na twoją głowę nałożono cenę. Wiem, żeś prześladowany, że masz słodką żonę i piękne dziecię, które raz na rok tylko widzieć możesz i to ze śmiertelnem niebezpieczeństwem.
— Nie mów o tem. Widzę, żeś nędznik. Chcesz przy mnie zostać rozbójnikiem. Masz tu rewolwer i palnij sobie w łeb, jeżeli nic innego zrobić nie potrafisz.
— Chcę cię oswobodzić od imienia zbójcy.
— Czyś oszalał? Czyżem dość tego nie próbował? Czyżem nie błagał litości u prawa, aby zdjęto z mej głowy swą karzącą rękę? Czy nie przysiągłem, że komukolwiek krzywdę uczyniłem, spłacę go mojem zrabowanem mieniem? Czyżem nie chciał zbudować kościoła za swoje przeklęte pieniądze? Błagałem tylko, aby mi z ludźmi żyć pozwolono, choćbym miał jeść swój krwawy chleb w pocie czoła. Czyż przyjęto cokolwiek? Nie było ofiary, którejbym nie złożył prawu, człowiekowi, Bogu. — Czy chcesz mnie otumanić? Uciekaj, nieszczęśliwy! Jam nie zabił jeszcze człowieka.
— Trzeba, abyś go zabił. W ten sposób spłacisz swe grzechy. Ofiary, których od ciebie prawo, ani ołtarz nie przyjął, przyjmie pole bitwy. Na polu walki znajdziesz wroga. Idź, obmyj w jego krwi twe skalane imię.
— Nie kuś! — zawołał zbójca. — O gdybym mógł na placu boju umrzeć piękną, szlachetną śmiercią!
— A gdybyś tam sławę, zamiast śmierci, znalazł… A gdybyś powrócił i lud, co cię dotychczas pędził z lasu do lasu, gdyby ten lud cię powitał wieńcami, okrzykami radości? I nikt nie powiedziałby o tobie — zbójca, ale każdy mówiłby — bohater.
— Przestań, nie łudź mnie… O gdybym mógł tego dokonać! Sambym pułk wystawił. Takich znalazłbym chłopców, co sto razy śmierć widzieli, sto razy zwyciężali, co słotę i zimno znieść potrafią i co trzy dni i trzy noce z konia nie zejdą, których, gdy na polu bitwy polegną, świat bohaterami nazwie, a dziś zbójcami nazywa i prześladuje.
— Ja pójdę błagać o ciebie.
— Cóż ty masz do mnie? Kto jesteś? Dlaczego chcesz mnie oswobodzić?
— Mam do tego ważne powody. Kreole wygnali mnie z domu, żonę mi uwiedli, rodzinę mą wymordowali; w mieszkaniu mem zasiedli, sam ledwie uciec zdołałem. Córka na drodze mi zmarła, a jam ją w tym lesie pochował. A to wszystko kreole mi zrobili. Czy gdyby ci na nich iść pozwolono, miałbyś litość nad nimi?
— Nie.
— Wiedz zatem, że nie ustąpię, póki świat przeze mnie nie uwierzy, żeś zawsze z kreolami walczył przy pomocy ludzi, którym rozkazujesz. I znów pójdziemy przeciw naszym wrogom.
— Dom z głów wrażych zbuduję, jeżeli mi drogę wskażesz na plac boju.
— Dokonam tego. Przysięgam, że dokonam! Idę do Santa Cruz; po dwóch tygodniach otrzymasz przebaczenie. Gdzież się spotkamy?
— Ze mną — nigdzie. Nie przywykłem o tem mówić nikomu, bo nie przywykłem nikomu wierzyć. Jeżeli prawdę mówisz, idź do Vannos, tam w karczmie siedzieć będzie pomarszczony starzec, myśliwiec bawołów. Siwe włosy jego związane w warkocz, ręki lewej niema, po tem go poznasz. Wnet poprowadzi cię do mnie, tylko mu pistolet pokażesz. Powiem ci nadto, że gdybyś bez tych warunków chciał się od niego dowiedzieć, gdzie jestem, pierwej da się porąbać, niż ci o tem powie. Nie gniewaj się, że cię ostrzegam. Siedemnaście lat jestem prześladowany, ale i ja mam takich, co mnie kochają. Idziesz zatem na prawo w swoją drogę, a ja w lewo. Żegnaj!
Ściąwszy ostrogą wałacha, zbójca puścił się w niesłychanym galopie między bezładne krzaki i drzewa, a pęd jego szybszym był, niż lot jaskółki, i w chwilę potem ledwie słaby oddalony szmer oznaczał tętent galopującego rumaka.

∗             ∗

Po dwóch tygodniach Leon ruszył ku karczmie vannoskiej. W ciemnej izbie siedział przed butelką wina ponury, siwy myśliwiec bawołów. Leon pokazał mu pistolet, na co ten, milcząc, podniósł się z miejsca, wypił wino i poprosił Leona, idąc naprzód i nie mówiąc ani słowa.
Na końcu lasu stanęli przed jakimś budynkiem. Tam wszedł myśliwiec, prosząc Leona, aby się chwilkę zatrzymał. Po małej chwili wyprowadził dwa piękne kare osiodłane konie; jeden przeznaczony dla zbiega z Acapulco, na drugim starzec sam zasiadł.
Wnet galopem pobiegli ku sawannom.
Na drodze myśliwiec się rozglądał.
— Konie te — mówił — należą do Rios Rosas. Niemasz pod słońcem piękniejszych i lepszych koni. Żaden karabiner nie odważyłby się wsiąść na nie, każdego obcego człowieka zrzuciłby z grzbietu, a mogą cały dzień pędzić, niezmordowane, bez jedzenia i picia. Pływają znakomicie, a gdy pan śpi, pilnują go, jak wierne psy, i budzą go rżeniem, gdy czują niebezpieczeństwo.
Późnym wieczorem przez kręte drogi, dojechał Leon z myśliwcem do sawann. Nigdzie drogi, nigdzie znanego szlaku nie widać. Bujną trawą pokryta równina, gdzie tylko słychać szczekanie zbłąkanego szakala lub sitowiem obrosłe trzęsawisko, gdzie wrzeszczą czerwone flamingi, i znów puszcza, znów równina, na której znać ślady pożaru, co zniszczył życie roślinne na kilka mil dokoła. Zdaje się, że anioł śmierci przeleciał tędy. W oddaleniu, tu i tam, widać leśnych drzew ciemne wierzchołki.
Wreszcie zapadł wieczór, okolica ściemniała. Tylko stary myśliwiec wiedział którędy idzie droga. Z oddalenia bił w oczy jakiś krwawy blask, niby tu i tam rozpalone ognie pasterzy.
— Tam jest Rios Rosas — mówił starzec — pokazując w odległości mili jakieś ognisko.
Po godzinie dojechali do tego miejsca. Zbliżając się, konie zarżały radośnie, a jeźdźcy ujrzeli trzech ludzi, którzy widocznie oddawna już na nich czekali. Szczególny, niepodobny do naśladowania świst z ust starca zaświadczył oczekującym, że jadą znajomi. Śród tych trzech ludzi był Rios.
— Co nam przynosicie?
— Łaskę przynosimy! — krzyknął Leon i, zeskakując z konia, podał Riosowi wielkie zapieczętowane pismo. — Czytaj i raduj się!
Zbójca, zwróciwszy się ku światłu ognia, ze drżeniem rozdarł pieczęć, a gdy czytał, łza mu wciąż z oka spływała i nogi pod nim drżały, aż upadł na kolana, pocałował pismo i załzawioną twarz podniósł ku niebu.
— Boże mój! Panie, Boże mój! — wołał, łkając z radości. — Po siedemnastu latach prześladowań, pozwalasz mi znów być człowiekiem.
Potem zwrócił się do swych towarzyszy:
— Na koń! zwołać gwardję!
Ci wnet skoczyli na siodła i wkoło po sawannie dał się słyszeć świst osobliwy, a po kilku chwilach zjawiło się przed Riosem blisko dwudziestu uzbrojonych jeźdźców w pełnem orężu, na świetnych koniach.
— Bracia! — rzekł do nich stary dowódca — to, o czem tak dawno marzyłem, zostało spełnione. Nie jesteśmy już zbójcami, albowiem prawo nam przebaczyło. Pozwolono nam za grzechy naszego żywota zginąć uczciwą śmiercią. Czy jest wśród was taki, coby się nie radował bohaterskiej śmierci?
— Niema, niema! — wykrzyknęli wszyscy razem.
— Pójdziecie ze mną na wojnę.
— Wszędzie, na śmierć!
— Przysięgnijcie.
Klątwa była krótka.
— Przysięgamy z radością przelać krew naszą w bitwie.
Leon rzekł do Riosa:
— Miech dodadzą: i nad nikim nie mieć litości!
Przysięgli i na to.
— A teraz powiedz, czego chcesz ode mnie? — mówił wódz do Leona. — Możesz powiedzieć, jesteś jedynym człowiekiem, który Riosowi coś dobrego zrobił. Cokolwiek zechcesz, dokonam.
— Morduj i pustosz tam, dokąd będziesz posłany.
— Powiedz przynajmniej swe nazwisko, abym mógł je żonie i dziecku powiedzieć, niechby modlili się codzień za ciebie.
— Nazwisko zachowam w tajemnicy. Teraz zowię się Leon z Acapulco, abym, ilekroć zostanę tak nazwany, wspomniał, gdzie zostałem zniszczony i że to miasto powinienem spustoszyć i z ziemią zrównać. Nazywajcie mnie Leonem z Acapulco, aby zawsze przy tem imieniu uczucia burzyły się we mnie i abym czuł krwi pragnienie.
— Czy pójdziesz z nami?
— Nie teraz jeszcze. Mam pierwej iść w daleką drogę po licznych krajach i ludach. Kiedy mój los przeklęty się spełni, po krwawych dniach spotkamy się na krwawem polu, gdzie anioły śmierci przybędą z tobą. Nad nikim litości, nad nikim!
To rzekłszy, poszedł w nieznane krainy i długi czas słychać o nim nic nie było. W nieznanych otchłaniach niebezpieczeństw lubował się widokiem ludzi, pływających we krwi i miast, stojących w ogniu.

∗             ∗

W Marattanie obozowała dywizja kirasjerów hiszpańskich, wesołych, ładnych chłopców, dla których mocno biło serce niejednej hiszpanki. A najpiękniejsza z kobiet w okolicy kochała najpiękniejszego z bohaterów — kapitana.
Anna, młoda, piękna wdowa, od pół roku już była zaręczona z pięknym kapitanem; weselny dzień już blisko, jedna noc go jeszcze oddziela.
Tej nocy późnym wieczorem do narzeczonej przybył oblubieniec. Jakże piękną była ta para! Kirasjer był to wysoki, wysmukły mężczyzna, młodość kipiała na jego twarzy, ale nad wypukłem czołem znać było już łysinę — „razem i słońce i księżyc”, jak mówi przysłowie. Narzeczona była piękną kobietą o czarnych długich lokach, o bladej nerwowej twarzy, o błękitnych oczach z tym niewymownym blaskiem, jaki tylko w błękitnych oczach Hiszpanek można znaleźć. Gdy milczała, na twarz jej bladą, na czoło marmurowe, na cienkie, delikatne usta tak fantastycznie blask padał z błękitnych oczu, jak od księżyca, gdy o północy przy cichym wietrze wschodzi na niebiosa. A gdy mówiono przy niej o ojczyźnie lub gdy o niej mówiła, wargi jej drżały, jedwabne brwi ściągały się i takie nadziemskie światło lśniło w jej oczach, jakby jedno niebo patrzyło na drugie, pełne gwiazd, pełne aniołów.
A gdy ujrzała narzeczonego, gdy poczuła, że jego ręka drży w jej ręku, wtedy na twarzy jej zakwitła różana zorza miłości, a oczy błysły, jak wschodzące słońce.
Przed weselem wieczorem przyszedł lubą odwiedzić narzeczony. Chce udać wesołość, lecz kochające oko umie czytać w jego rysach, w mimowolnych zmarszczkach na czole i w niespokojnym wzroku poznaje, że luby cierpi.
Białą ręką gładzi czoło, całuje gorącemi usty; niby znikły zmarszczki, lecz znów się pokazały.
— Cóż ci się stało? Jakie twoje cierpienie? W przeddzień wesela jesteś smutny.
— Nie mam żadnego cierpienia, lecz niepokoi mnie wypadek, którego odroczyć niepodobna. Trybunał wojenny skazał na śmierć człowieka. Właśnie teraz podpisałem wyrok, człowiek jutro będzie rozstrzelany. Dlaczego właśnie jutro? Dlaczego w dniu mego wesela? Dlaczego nie o jeden dzień później?
— Czy ten człowiek jest złoczyńcą?
— Prawo wojenne tak go nazywa. Buntował żołnierzy, aby poszli do Kolumbji walczyć z kreolami. Karą za takie knowania — jest śmierć.
— I tyś podpisał taki wyrok? Czyś nie Hiszpan? Czy nie kochasz swej ojczyzny?
— Przedewszystkiem jestem żołnierzem i czczę prawo.
— Niepodobna, abyś ty, który tak szlachetnie umiesz kochać, nie czuł najwyższego rodzaju miłości, miłości ojczyzny!
— Kochać umiem, ale marzyć nie umiem. Z tych zasad, które rewolucję głoszą, nic nie rozumiem. Rzeknę więcej: nigdy z rewolucji nic dobrego nie wyniknie. Dużo krwi, mało sławy, wieczne cierpienie.
— Nie mów wieczne cierpienie. Wieczna nadzieja dla tych, co nie zapominają, że musi nadejść chwila, kiedy wszystko będzie spłacone; cierpienie temu, co je zadał; sława temu, co o nią walczył.
Mówiąc to, kobieta marattańska stanęła przed narzeczonym i, pochwyciwszy w ręce mandolinę, w gorączkowem natchnieniu uderzyła w nią i zaśpiewała gwałtowną melodję patrjotyczną.
W tej chwili dwoje oczu tej kobiety zdawały się chmurą piorunową, a łzy, oświetlone ich blaskiem, były jak deszcz z błyskawicami.
Narzeczony przystąpił do niej, pocałował; z drżącej ręki wyjął mandolinę.
— Biedny Marattan! — wyrzekł. — Kobiety azteków mają czego płakać. Byłem raz w Kolumbji. W pewnem mieście na jakiejś ulicy dom budowano. Śród robotnic ujrzałem kobietę, noszącą kamienie murarzom. Kilkakrotnie chodziłem tamtędy, a kobieta wciąż w pocie czoła nosiła kamienie, nogi jej drżały. Nie była już młoda, upadała pod ciężarem pracy. Ta kobieta miała kiedyś w Marattanie pałac, piękniejszy, niż ten, dla którego teraz kamienie niosła; często bawiłem w jej domu, wiele wesołych chwil tam spędziłem.
Gdy w południe siedziała przy nędznym obiedzie, podszedłem do niej i zawołałem na nią. Długo poznać mnie nie mogła, wreszcie, wzruszona, płakać poczęła, aż robotnicy śmieli się z jej łez. Ofiarowałem jej pieniądze, dziękowała, przyjęła niewiele — ona, niegdyś miljonowa pani, prosiła, abym więcej posłał jej małej córce, która pozostawała w sąsiedniem miasteczku u jakichś bogatych państwa. Obiecałem, że dziewczynę odszukam. Było to ładne sześcioletnie dziecię, gdym ją widział po raz ostatni miała już lat dziewięć, teraz musi być podlotkiem. Poszedłem do domu, gdzie ją przyjęto. Na moje prośby wyszła dziewczyna — nie to piękne dziecię, którego rysy dziś mi jeszcze przed oczyma stoją — ale zwykłe stworzenie dzikie, o grubych rysach, o błędnych oczach. Nie poznała mię, choć niegdyś tyle razy mię widywała; mówiłem do niej po alzacku, nie zrozumiała ani słowa. Pytałem się jej o matkę, nie widziała jej wcale. Oto jaki na aztekach dała nam historja przykład tego, czego spodziewać się może naród mały od narodów sąsiednich, czego może spodziewać się od bogini losu. W walce z większemi narodami zginąć musi, a gdyby burzyć się zechciał przeciw Hiszpanom, rząd musi bronić sam siebie.
— Wolny Hiszpan tak nie mówi.
— Anno! twój pierwszy mąż zginął w bitwie na drugi dzień po weselu; jeżeli chcesz, drugi zginie przed weselem.
— Nie chcę! Zgroza spadnie na mnie za moją grzeszną namiętność. Kocham cię więcej, niż ojczyznę, więcej, niż wolność. Żadna Hiszpanka nie mówiła tego mężczyźnie, ty jesteś pierwszym, co to słyszysz. Nie chcę, żebyś się poświęcił; gdybyś zechciał to zrobić, możebym cię wstrzymała, czego żadna Hiszpanka z mężem nie czyniła. Proszę cię tylko daruj życie człowiekowi, którego namiętność była silniejsza, niż twoja. W wigilję naszego wesela, błagam cię o życie człowieka.
— A karność żołnierska?
— Ukarz go inaczej.
— Dwa tylko są wypadki. Człowiek ten podburzał naród, prawo skazuje go na śmierć. Muszę więc albo wyrok spełnić, albo iść zaraz z buntownikiem na Kolumbję. A wiem, co rzekną prorocy ludu; że nigdy już nie powrócę. Sędzia albo karze, albo łączy się ze zbrodniarzem. W jednej ręce mam miecz katowski, w drugiej sztandar buntownika. Wybieraj, który mam podnieść?…

∗             ∗

Wczesnym rankiem, gdy zorza błysła, wprowadzono na plac śmierci skazanego. Kirasjerzy, formując kare, jechali ulicami, nie mówiąc ani słowa, słychać było tylko uderzenia kopyt końskich. Pośród nich na odkrytym wozie siedział kapelan obozowy, złożywszy ręce do modlitwy, a przed nim w czarnej koszuli, z gołą głową, ze związanemi rękami, przysądzony śmierci — Leon.
Wjechali na pole. Właśnie słońce wschodziło. Ranny wietrzyk igrał z pióropuszami kirasjerów i z siwym włosem skazańca. Sprowadziło go z wozu sześciu kirasjerów, zeszli z koni, odciągnęli kurki od karabinów, a reszta otoczyła delikwenta.
Adjutant kapitana rozwinął papier, podniósł go i surowym, bezlitosnym głosem odczytał wyrok śmierci na Leona.
Skazany pochylił głowę, z zamkniętem okiem dał się na plac śmierci prowadzić, zgiął się smutnie, poglądał przed siebie, jakby wciąż słuchając końca wyroku.
Według zwykłej formy żołnierz jeden przystąpił do wojennego sędziego, dał mu kij w rękę i trzykroć prosił o łaskę dla skazańca. Sędzia przy trzeciem pytaniu złamał kij na dwoje i, rzucając go pod nogi skazanemu, powiedział głuchym tonem:
— Niech u Boga łaskę znajdzie.
Na te słowa podniósł głowę skazany, wyprostował się, twarz jego zapałała. Spojrzał na twarze otaczających go żołnierzy, na purpurowe obłoki wschodu i mówił z jakąś fanatyczną wzniosłością:
— Dziękuję Bogu! I wam, towarzysze broni, dziękują za śmierć! Ciążkiem było mi życie, z radością umieram. Straciłem wszystko: majątek, żonę, dziecko. Ojczyzna mi tylko została, ale tam wejść mi nie wolno. Was, towarzysze, niechaj Bóg błogosławi. Tam, za górami może czeka was droga matka, rodzinny cichy domek, słodka narzeczona, drobne dziatki, wierna żona. Tam, za górami, jest wasza ojczyzna. Módlcie się do Boga, abyście w godzinie śmierci nie schodzili do grobu z taką radością, jak ja, który nikogo już nie mam na ziemi.
Po tych słowach skazany padł na kolana i postać jego znów się schyliła.
Żołnierze stali martwi, jak posągi. Sędzia wykonawczy dał znak papierem, trzymanym w ręku. Sześciu kirasjerów z ponurą twarzą podniosło karabiny.
Sędzia znów dał znak papierem.
Nagle z pośród szeregu wyskoczył młody podoficer, jednym skokiem znalazł się obok sędziego, wyrwał mu z rąk wyrok śmierci i, rozdarłszy go, rzucił pod nogi kirasjerom.
W tej samej chwili straszliwy okrzyk rozdarł powietrze i nagle zjawiło się dwieście mieczów na pomoc skazanemu. A nic wśród tego okrzyku rozróżnić nie było można i nic nie można było widzieć wśród kurzawy, podniesionej przez osiemset kopyt końskich.

∗             ∗

Weselni goście już się zebrali. Pan młody w bogatem, złotem szamerowanem odzieniu, panna młoda w sukni z białej mory, ubranej suto koronkami. Jeszcze chwila, a będą mężem i żoną. Lecz ta chwila zdaje się spóźniać.
Pan młody czeka powrotu adjutanta z placu śmierci, przedtem nie chce przed ołtarz przystąpić.
Może być, że kiedy on wypowie wyraz: — „Kocham“ — zaryczą kule mordercze, mające zabić człowieka, którego on skazał na śmierć.
Może być, że kiedy sługa Boży błogosławić będzie ich związek, Wszechmocny duch wyrzeknie słowo zemsty nad zabitym.
Lecz adjutant długo coś z pola śmierci nie wraca.
Narzeczony jest niespokojny, a jeszcze więcej Anna.
— Możeby odłożyć wesele — szepnęła lubemu.
— Raczej przyśpieszyć — odrzekł.
Bolesne przeczucie ścisnęło serca obojga.
Adjutant nie wraca. Ubiegły już dwie i trzy godziny! Południe zbliża się, minuty zdają się wiecznością.
Wreszcie na gościńcu dał się słyszeć tętent kopyt końskich. Jeździec znać mocno spinał ostrogą rumaka. Stanął wreszcie przed wrotami. Adjutant zeskoczył z konia, zmęczony, w zakurzonej sukni, z bladą twarzą, z czołem, oblanem potem.
— Pozostań tu! — rzekł narzeczony. — Poseł śmierci niech tu teraz nie wchodzi.
— Nie jestem posłem — rzekł, z trudem oddychając, adjutant. — Wieść, którą niosę, jest stokroć gorsza. Królewska konnica hiszpańska porwała skazańca, który poprowadził ją ku granicom Kolumbji. Oto, co wam przynoszę.
— Konia! — krzyknął kapitan, tracąc panowanie nad sobą, i ruszył ku drzwiom. Ujrzał tam narzeczoną, bledszą, niż zwykle, z okiem, zwróconem ku niebu.
— Na chwilkę tylko, luba moja! — rzekł narzeczony do bladej kobiety; uściskał ją, pocałował i na konia wskoczył.
Koń stanął dęba, nie chcąc wyjść z podwórza, więc go mocno spiął ostrogą. Jeszcze raz się odwrócił, ujrzał lubą w sukni panny młodej. Stała w altanie, powiewała chustką, żegnając go i niby mówiąc:
— Już cię więcej nie zobaczę!…
I nie zobaczyła go już nigdy…

∗             ∗

Popędzili kirasjerzy galopem naprzód, wciąż naprzód ku sinym górom.
Po dzikich lasach, po bezdrożnych stepach, po wzgórzach, po dolinach ciągnęli naprzód ku sinym górom.
Twierdze i wieże miast znikały im z oczu, dźwięczał dzwon wieczorny, rumaki biegły dalej.
Na czele, na bogato osiodłanym koniu, siedział w czarnej koszuli siwowłosy skazaniec i dowodził nimi. Żaden człowiek jeszcze nie chodził po tych ścieżkach nieznanych, po tych moczarach bagnistych, po tych milczących, odwiecznych lasach — a oni biegli naprzód, wciąż naprzód ku sinym górom.
Ku wieczorowi dojechali do brzegu rzeki. Na oddalonych szczytach jaśniały czerwone gwiazdy ognisk pastuszych. Po za temi szczytami Kolumbja leży, ta rzeka stamtąd wypływała. Stanęli, aby konie napoić wodą, płynącą z ojczyzny.
Póki konie spragnione piły, jeźdźcy zanucili pieśń rodzinną, pieśń tak wesołą, melodję tak miłą:

„Witaj nam, witaj, Kolumbjo droga!
Gdzie w gwiazd promieniach lśni oko Boga,
Gdzie czarnooka, piękna dziewczyna
Wita żołnierza kieliszkiem wina.“

Na pagórku stojący strażnik wykrzyknął nagle:
— Ktoś się zbliża!
Można było wdali rozróżnić jeźdźca, którego koń pędził szybciej od wiatru. Długie, zielone wstęgi jego bramowanego płaszcza ulatywały w powietrze, w złotym szyszaku odbiła się zorza wieczorna.
— Kapitan! — wołał każdy.
Kirasjerzy wskoczyli na konie, wyjęli szable, uszykowali się do boju — a gdy kapitan stanął przed nimi, według zwyczaju, broń przed nim prezentowali.
Kapitan, długim biegiem zmęczony, stanął przed frontem, wyjął pałasz z pochwy, spojrzał, chciał zgromić żołnierzy, ale słów mu zabrakło.
Nim wyrzekł słowo, z przedniego szeregu wybiegło czterech młodych oficerów, między nimi najmłodszy, ten sam, który Leona porwał; ten ostatni rzekł:
— Witaj, kapitanie! W dobrej chwili przybywasz. Razem pojedziemy do Kolumbji. Nie namyślaj się długo, zdecyduj się odrazu. Konia twego za uzdę gwałtem pociągniem za sobą. Wiemy, że poszedłbyś z radością, ale wstydu się boisz, abyśmy nie poginęli. Dlatego też cię siłą zabierzemy. Ale lepiej będzie, jeżeli sam się zgodzisz przystąpić do nas! Wtedy każdemu, który ośmieliłby się dotknąć uzdy, możesz rękę uciąć. Oto ja jestem pierwszy, który się na to odważam. Zrań mnie… nie lękaj się, kapitanie.
Tu podoficer zbliżył się do uzdy konia kapitana, gdy nagle stary wachmistrz skoczył między nich, schwycił konia za uzdę i zerwał mu ją z pyska. Koń nie poruszył nawet głową. Kapitan długo patrzył to na jednych, to na drugich, a pałasz chwiał mu się w ręku.
Za nim osierocona luba, przed nim ojczyzna za górami. Dwie pokusy walczyły w jego sercu.
Głowę pochylił na piersi. Nagle zabrzmiały trąby i bębny, a na głos tej muzyki zarżał i bić począł kopytami ziemię jego koń wojenny. Kapitan podniósł głowę, błysnął mieczem i z natchnieniem zawołał:
— Naprzód! w imię Boże!
Popędzili wnet i skoczyli w wodę z kapitanem dwaj jeźdźcy, którzy mu konia kierowali i znikły w zimnych falach ich lśniące szyszaki.
— Naprzód! naprzód, ku sinym górom!
Konnica długim szeregiem otacza wodza, rumaki parskają, dzielni rycerze, klaszcząc w ręce, śpiewają pieśń rodzinną.
Na czele jeździec, wódz z ponurą twarzą. Myśli o tem, że wciąż bardziej oddala się od swej lubej i że jej obraz wciąż blednie w jego duszy.
Za kapitanem siedzi Leon z Acapulco, w ręku ma narodową chorągiew, twarz jego płonie radością. Myśl! o tem, że jego postać wciąż wyraźniej przed nim stoi.
Wzburzona fala znów gładka. Odwieczny ciemny las przyjmuje gości, tętent kopyt końskich rozbrzmiewa po nocy.
W dalekich, sinych górach słychać trąbę, czerwone gwiazdy pastuszych ognisk promienieją zdala.
Naprzód! naprzód!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.