<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Krytyk
Pochodzenie Człowiek w oknie
Wydawca „Wydawnictwo Współczesne“
Data wyd. 1933
Druk Zakł. Graf. "Drukarnia Bankowa"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KRYTYK

Wielki krytyk usiadł wygodnie w fotelu przy swoim wspaniałym biurku i zajadając parówki w cieście francuskiem, rozpoczął losowanie. — Nieopodal po lewej stronie na trójnożnym stoliku, stał piękny rżnięty kryształowy puhar, w którym znajdowały się losy; — były to poskręcane, seledynowe papierki z wypisanemi na nich nazwiskami pisarzy i poetów, tudzież tytułami ich dzieł. Wielki krytyk wytarł palce o grzbiet leżącego mu koło nóg psa i zanurzył rękę w puharze, — pozostawił ją tam wewnątrz przez chwilę, mrucząc coś i patrząc bezmyślnie na swój własny nos. Wreszcie wyciągnął zwitek papieru, ruchem jakim się wyjmuje z wody piskorza i rozwinął go. Nazwisko jakie tam odczytał wywołało na jego twarzy neutralne wydęcie warg, — teraz więc trzymając rozpięty na palcach lewej ręki papierek z nazwiskiem autora i tytułem jego książki, prawą zanurzył — wielki krytyk — w maleńkiej szufladce biurka i stamtąd wyciągnął drugi taki podobny papierek, — rozwinął go również i znalazł tam tylko trzy słowa wypisane podobnemi literami: „Nicz nie warto“, — teraz zestawił oba papierki razem, uśmiechnął się perfidnie i począł rozmyślać, utkwiwszy jednocześnie bezmyślnie wzrok w małem akwarjum, gdzie dwie złote i napoły żywe rybki, szturgały przepływając trzecią zdechłą, trwającą w pionowej pozycji.
W pewnej chwili skrzypnęły drzwi i dziewczyna o twarzy, na której widok ustałaby najtęższa nawet czkawka, wniosła na tacy herbatę, następnie wyciągnęła z kieszeni wyszmelcowanego fartucha garść zwiniętych papierków mówiąc: „Ne mogłam wiency napisać, bo w manglu była robota, — tutaj ma pan dziesińć papirków po „dosić dobry“, — dziesińć papirków po „takie szobie“ i dziesińć po „nicz ne warto“, — jutro może wien...
— Ach dobrze, dobrze, — i tak nie obrobię dzisiaj więcej jak czterech, — wymamrotał wielki krytyk — możesz odejść ptaszyno.
Ptaszyna wyszła, a wielki krytyk gryząc pióro zagłębił się zpowrotem z rozmyślaniach; w jego głowie z odpowiednią ilością zwojów mózgowych, przelatywały na podobieństwo podmuchów zefirku, wspomnienia z całego życia: — tyle zajęć, tyle fachów, dobry Stwórco; — i hodowla gołębi w Zarybnikach i gra na gitarze w podmiejskich pociągach i chiromancja, z pięknie brzmiącem nazwiskiem Phalo i żywy towar i martwy towar i polityka, a wreszcie ot, przystań — i wielki krytyk spojrzał z rozrzewnieniem na stos książek, z napisem na każdej: „Egzemplarz recenzyjny“.
Mrok poczynał ocierać się o ziemię i ogarniał zwolna gabinet wielkiego krytyka, a ten myślał i myślał. — Po kilku minutach jednak powrócił do rzeczywistości i wydobył z biurka niewielki powielacz; — popatrzył pod światło na kliszę, następnie umieścił ją w powielaczu, podłożył arkusz papieru i przeciągnął wałeczkiem po siatce, spojrzał z zadowoleniem na treść: — Wiersze (tu wielki krytyk dopisał piórem nazwisko) Izydora Pomyłki tchną typowem, rzec można, grafomaństwem. — Mości poeto, radbym wiedzieć co to znaczy: księżyc (podpisane piórem): we mnie mieszka? — Zostań pan lepiej dzwonnikiem, bo to pomyłka, panie Pomyłka — i t. d., tu następowały różne rady. — Po ukończeniu tej czynności wielki krytyk znowuż zanurzył ręce we wnętrzach puharu i szufladki, — rozwinął papierki, przeczytał, ziewnął, zmienił kliszę i odbił co następuje: Proza (tu znowuż piórem) Haralda Wrońszczerby­‑Rewinnickiego, jak haszysz upaja i odurza. Ileż zwięzłej, rzekłbym skondensowanej, prawdy życia mieści się na żółtawych stronicach tej fenomenalnej książki. — Niechaj dobry Bóg strzeże tak wielki talent, mimo że są tam pewne usterki. — Mam nadzieję i t. d., — a przy końcu, — Amen!
Robota trwała jeszcze parę minut, wielki krytyk włożył recenzję do kopert, zaadresował je do odpowiednich redakcyj, pociągnął psa za ogon, podrażnił kanarka, wtykając palec między pręty klatki, umył ręce i wyszedłszy na ulicę stanął przed bramą i znowuż począł myśleć, — trwało to jednak niedługo, — wielki krytyk zawrócił na pięcie, pobiegł zpowrotem do biurka i przełożył zawartość kopert z jednej do drugiej — i zupełnie już spokojny, poszedł sobie na kefir, — po drodze jednak napotkał znanego poetę.
— Cóż tam — panie złociutki — jest tam coś nowego w literaturze, talencik jakiś nowy, he.
— Ach — wie pan — nie mogę się właściwie zorjentować, — tyle tego, tyle tego — wie pan — jest. — Mam nadzieję...
— A jakże się panu podobał mój „Meander Tęczowy“?
— Oo! — świetny, rzekłbym genjalny, — faktycznie dawno już...
— Jakto — zaryczał poeta — przecież nie dalej jak cztery dni temu zjechałeś pan to w „Kieracie Intellektu“, — nazwałeś — nazwałeś mnie pan — psiakrew! — matołem i kazałeś mi się pan — psiakrew! — puknąć w czoło. — Ej! — ja was tu...
— Panie, panie, tylko z laseczką zdaleka, — czy ja mogę wszystko pamiętać — co to — mam się tak znać na wszystkiem, daj pan spokój, — cofnę, cofnę!!


∗                ∗
Oszalałego poetę — sam to widziałem na własne oczy — oddano w opiekę najbliższemu psychjatrze. Wielki krytyk poszedł sobie na kefir, a za nim i przed nim zboku płynęły fale szeptów — oto idzie wielki krytyk — panie — fiu, fiuu!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.