Krzyż na rozstajnych drogach/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krzyż na rozstajnych drogach |
Pochodzenie | Miljon posagu tom II |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść Cały zbiór |
Indeks stron |
Synowie pana Mikołaja byli to sobie wesołe chłopaki; nikt się na nich nie poskarżył, a kochali ich wszyscy. I czemu by kochać nie mieli? Starszy Domko (miał imię Dominik) prosty jak sosna, czarnowłosy, rumiany, wesół, przyjacielski, pierwszy był do pomocy każdemu, do wypitej i do wybitej, do zwady i do biesiady, kiedy przyjaciel to serdeczny, kiedy wróg to mijaj-że go z daleka! Cholewki lubił smalić, z flintą na kaczki i zające chodzić, śmiać się a hulać. Już to dopracy nie zagnał go łatwo, ani ojciec swoją powagą, ani matka, pani Barbara, łagodnem słowem, ani ksiądz dobrodziej częstem napominaniem o straconych latach młodych, co to się już nigdy potem nie wracają.
Domko myślał sobie zawsze: po kiego licha pracować, tatulo bogaty, chleb jest i będzie, czy ja szalony łba nadstawiać na kule, albo cudzej łaski prosić i dworsko służyć, kiedym sobie sam pan. I tak od dnia do dnia rosło to, mężniało, aż dobry dąb się z niego zrobił; a o pracy żadnej nie pomyślał. Prawda, że to tam w szlacheckiej osadzie żytko było wesołe, dziewczęta rumiane kieb maliny, a trzpioty by ptaszęta na wiosnę, a lipkie jak miód. Polowanie wyborne, kaczek mnóstwo; czy na przeloty, czy na młode, czy z gończemi, brałeś ich coś chciał; zajęcy przepaść, lisich jam na wszystkich wzgórkach jak nasiał, wilczysko nie rarytas, kuropatwa chleb powszedni, o przepiórkach nie ma i co gadać. — Pohulanki też i do niej towarzyszy nie brakło, raz wraz ten ów zapraszał.
— A do mnie Domciu, do mnie!
I tak to jakoś dzień płynął za dniem, że się Domko nie opatrzył jak mu lata biegły i wąs się sypał rzęsisty, a on wciąż tylko chodził na wieczornice, łaził po błotach i późno w noc chichotał z sąsiadkami.
Z tem wszystkiem, choć próżniak, hulaka, a poczciwe miał serce Domko — i szerokie, bo kto się tam w niem nie mieścił!
Drugi to wcale co innego. — On także lubił próżnować i chodzić, liczyć liście po drzewach, ale nie szukał sobie towarzystwa, nie zaglądał gdzie się śmieli i pili, chyba go gwałtem pociągniono. — Ot taką miał naturę, że lubił (dziwowisko!), żeby mu nikt nie przeszkadzał być smutnym. I taki był sobie zawsze smutny, że bywało choć się rozśmieje, to tylko ustami, w duszy śmiechu nie ma, nie ma w głosie. A postawą także różnił się od brata: bo był blady, blondyn, cherlawy, szczupły, a siły w nim ni za trzy grosze. Serce to najpoczciwsze, co miał to dał, za słabszego się ujął, ubogiemu dopomógł, i choć już taki z natury, i nie łatwo i nie ochotnie brał się także do pracy, a jak wiedział, że może komu swoją pracą ulżyć, to i popracował. Starszego dziewczęta i sąsiedzi lubili, bo do pogadanki, szklanki i biesiady jedyny. — Śmieszek, figlarz; młodszego coś jakby szanowali, a dziewczęta nie śmiały go napadać swemi zalotami jak tamtego, tylko patrzały z daleka, uśmiechały się doń łagodnie i udawały bardzo smutne i zamyślone, kiedy je mijał. Bo to potrzeba wiedzieć, te dziewczęta umieją kiedy chcą do każdego się zastosować, licho wie, kto ich tego uczy, czy ojciec rozumek, czy matka natura? Jednego ułowi śmiechem, drugiego smutkiem; a Bogiem a prawdą przynajmniej w początku to i śmiech nie szczery i smutek nie lepszy. No — ale to już taka ich natura, i było tak i będzie, nie ma co o tem szeroko gadać.
Łatwo to postrzedz z tego co się rzekło, jak bracia Domko i Florek byli sobie niepodobni; a co na to powiecie, kochali się po bratersku, szczerze, serdecznie; od dzieciństwa nie pokłócili się ani razu, nie namarszczyli się jeden na drugiego nawet. Domko zastawił się za brata, zrobił co tylko chciał. Florek nieraz najniewinniej broniąc starszego, guza odebrał: choć nie lubił tam bywać, gdzie guzy latają i lada moment może który siąść na głowie, co go potem i za tydzień się nie pozbędziesz. Już jak Florek polowania nie lubił, a nudno było bratu samemu, to z nim w błoto lazł i gotów siedzieć cały dzień. A Domko znowu co tak lubił gadać i śmiać się, to nieraz nie mając z kim, chciałby z bratem, a znając go, aż gębę zagryzał i szedł spać do szopy, choć mu się na sen nie zabierało, byle mu się nie naprzykrzać. I kochali się tak, że to była pociecha patrzeć, bo braci takich nie wiele na świecie, i nienawiść braterska od przyjaźni braterskiej pospolitsza.
Ale myśmy się zabłąkali. Nadszedł tedy fest na Najświętszą Pannę Zielną.
Bracia nic nie wiedzieli, jednakoż spodziewając się gościa doma, postroili się w nowe suknie i poszli do kościoła. Po drodze Domko zaczepiał wszystkie dziewczęta, kłaniał się wszystkim starszym, mrugał na młodych; Florek szedł ponuro i choć nikomu nie chybił, a znać było, że znajomości byle z kim nie szukał. W kościele było duszno, ścisk niezmierny, ludu mnóstwo. Ołtarz ubrany paradnie, zieloności i kłosów pełno, a dusza się radowała od śpiewu, od huku organów, od natłoku nabożnych.
A jakiż to był widok, kiedy dobrodziej podniósł w górę Przenajświętszy Sakrament i wszyscy mostem się usłali, a on ich błogosławił. Co dopiero jak poszła procesja! szlachta dobijała się o chorągwie, aż do przymówek przychodziło; krzyż najprzód dźwigał stary pan Boczacki, baldachim nieśli dwaj Sosnowscy, księdza pod ręce prowadzili: obywatele przybyli z sąsiedztwa, stolnik i podczaszy. Najpiękniejsze cztery dziewczęta, strojne w wianki z kwiatów, ołtarz Najświętszej Panny na ramionach niosły. A jak posypał lud za procesją, to jeden jej koniec wracał do kościoła a drugi jeszcze się z niego nie mógł wytoczyć. Kazanie miał młody ksiądz wikary, kiedy o naszej Matce Bożej mówił, to tak się serca kołatały w piersiach, jakby każdemu o rodzonej matce przypomniał. — Po nabożeństwie, co było lepszego, pociągnęło się do dworku pana Mikołaja. Ciasno w domku; ale i ganek i alkierz i sieni pomieścić gości dopomogły; a gdy człowiekowi wesoło, ktoby tam uważał, że mu ciasno? Dwaj bracia wróciwszy z kościoła, zastali już w domu wszystkich, bo Domko po drodze wstępował mało nie do każdego dworku, a Florek kędyś pociągnął się po za ogrodami nad rzeczką, żeby nie spotykać się z nikim i raz wraz nie czapkować. Już też w czas przybyli, bo ojciec co raz to o nich pytał i niespokojnie wyglądał; a jak ich ujrzał, pomusnął czupryny — matka zobaczywszy ich, aż do alkierza się skryła, bo płakała — zwyczajnie matka.
Dali też do stołu, a stół był połową w sieni, połową w paradnej izbie. Synowie nie siedli, ojciec i matka także. Im bardziej zbliżał się objad ku końcowi, tem bardziej widać było niespokojność na twarzy ojca, a łzy połyskiwały w oczach matki i zwracała je coraz częściej ku synom. Aż też uderzyła stanowcza godzina. Pan Mikołaj bardzo rezolutnie powstał, pogładził czupryny i odezwał się:
— Panowie a bracia! uczyniliście mi łaskę niepospolitą, żeście moją chatę odwiedzili. Całem życiem wam za to wdzięczen będę; bo to dzień niepospolity, nie powszedni dla tego domku, a najprzód dzień to osobliwszej mojej opiekunki, patronki Marji i dzień...
Tu się wstrzymał — w którym postanowiłem, po długiej rozwadze, synów moich w świat wyprawić z błogosławieństwem, aby poprobowali życia i nauczyli się sami zarobić na kawałek chleba. Nie dość moich i matki błogosławieństw na tę wielką życia drogę; dobrze gdy i przyjacielska ręka pobenedyktuje w podróż długą a niebezpieczną może, ale potrzebną.
Tu skinął na synów, którzy zdumieni osłupieli, o niczem nie wiedząc.
— Moje dzieci — dodał łagodnie — chleba wam mojego nie żałuję, ale kto się sam za młodu na niego pracować nie nauczy, ceny jego nie zna, szanować darów Bożych nie umie i przywykłszy próżniactwu, stracić może i to, co po kimś tam weźmie. Wystarczyłoby waszmościom do żywota ich, co Bóg dał z naszego zagonu, ale takie życie nikomu nie przystoi, a nam ubogiej szlachcie o niem i nie myśleć. Toć i nasi przodkowie czemś lepszem byli i żeśmy na zagon zeszli, kto wie czy nie dla tego, że syn po ojcu brał co było, a nie przyrabiał; trzeba waszmościom w świat za fortuną gonić, bo owa ta sama nie przyjdzie, a siedzieć... nie wysiedzicie nic...
Tu się obrócił ku oknu. — Moje i matczyne błogosławieństwo weźcie z sobą i talar jaki się znalazł, a i koniki wam kazałem co najlepsze ze stada wybrać i przysposobić. Dość siedzieć za piecem i kapoty ojcowskiej się trzymać. Pożegnajcie matkę, i w imię Boże, a wracajcie poczciwi nadewszystko; kiedy można to i z niepróżnym trzosem. A skala się kto z was, niech już lepiej nie wraca; dom to nie rodzicielski dla niego i serce nie ojcowskie. Wróci ubogi, to znajdzie kawałek chleba i ojciec z matką powiedzą tylko sobie: Tak Bóg chciał, niech będzie Imię Jego na wieki błogosławione...
Goście podochoceni dodali: Amen. Choć go nie bardzo temu życzeniu potrzeba było. Bracia stali jak wryci. Dotąd nie pojmowali jeszcze, co się z nimi działo, tak nieprzygotowani byli do wyjazdu, tak nieoswojeni z tą myślą. Ale w miarę jak ojciec mówił, słowa trafiły do serc, szły mimowolnie do przekonania i poczuli najprzód łzy w oczach, potem tęsknotę, żal jakiś i niepokój w duszy. Tak nagle porzucić miejsce, do którego się wrosło, które zdaje się jedynem, co w niem żyć można! nie widzieć swoich, nie budzić się z spokojną myślą dnia takiego jak wczorajszy! pójść tak nagle z życia lekko płynącego, na swój chleb, na troski o siebie, pójść, jednem słowem — w świat. — A! to było boleśnie, bardzo boleśnie. I nie dziw, że same się łzy kręciły w oczach, bo nie myśleli, żeby ich kiedy ojciec szukać szczęścia wyprawił, kiedy im i tu dobrze było i bądź co, mieli dosyć. — Ale postanowienie ojcowskie było niezmienne, stanowcze.
Spojrzeli po sobie bracia, jakby się ze snu obudzili, ze snu miłego, który teraz, gdy się skończył, wydał się tak krótkim, prawdziwie jak sen.
— Co temu tatulowi w głowie? — pomyślał w duchu Domko.
— Gdzie ja się podzieję? co z sobą zrobię? — rzekł Florek.
A w tem ojciec się ku nim zbliżył i za sobą ich do matki, do alkierza poprowadził. Poszli z nim posłusznie i ze spuszczonemi głowy. Matka siedziała na kufrze i płakała, oparta na ręku. Siostry miały oczy czerwone od łez — zwrócone z wyrazem smutku na braci. Ojciec był blady, wzruszony, ale na męzkiej powiece łza nie postała. Dwa skórzane woreczki leżały na stole, napełnione talarami, oddał je synom w milczeniu.
Oni rzucili mu się do nóg i płakali, potem padli przed matką, która ich ściskała i błogosławiła, wieszając na nich szkaplerze i medaliki z Najświętszą Panną Częstochowską.
— Niech was Bóg i święta Jego matka prowadzi moje dzieci — mówiła łkając głosem od płaczu przerywanym, powracajcie nam poczciwi i zdrowi.
A ojciec dodał:
— I nie z próżnemi rękoma. Młodość drogi to czas, nie marnujcie go. Waści, panie Dominiku, wojskowo by służyć, tobie Florku dworsko. Nie wybieram gdzie macie jechać! Niech was Bóg prowadzi, gdzie on sam chce, on najlepiej wie, gdzie wasze szczęście, i Matka Boża wskaże wam drogę. Jedźcie moje dzieci, jedźcie w imię Boże!
I znowu rzuciła się im matka na szyję, płacząc ściskać zaczęły siostry, błogosławił ojciec. Aż wszedł ksiądz proboszcz, siwy starzec, przyjaciel wszystkiej szlachty, którą od tylu lat chrzcił, żenił i chował. Uklękli przed nim bracia, wyciągnął nad nimi ręce i jemu czysta łza potoczyła się po twarzy. Szeptał modlitwy po cichu, pocałował ich w głowy. — Jedźcie z Bogiem — rzekł — kto z Bogiem Bóg z nim; nie zapominajcie wiary naszej, nie rzucajcie nabożnych zwyczajów młodości. Nie zważajcie na śmiech i urągania, które was spotkać mogą; a źle wam będzie, obracajcie się do Boga, ufajcie w nim i dobrze wam będzie; dziękujcie Bogu! Niechaj was Bóg oświeca, błogosławi, wspomaga i prowadzi!
Z alkierza wyszli młodzi do wielkiej izby, tu ich obstąpili wszyscy i pili zdrowie ich, życząc wszelkiego szczęścia, rychłego i szczęśliwego do zagrody powrotu. Niektórzy podochoceni, wróżyli im to to, to owo, przepowiadali wiele sukcesów; dorobienie się fortuny, honory, bogate ożenienie. Dwaj bracia odurzeni tem wszystkiem wstali, tak, że kiedy wyszli raz jeszcze pożegnać domowych i zajrzeć do swojej izdebki, z której jeszcze dziś rano nie spodziewali się w tak długą wybierać podróż, to tak byli pomięszani, że nie wiedzieli co wziąć z sobą, co zostawić. Ale Florek mniej jeszcze miał przytomności od brata; blady, zamyślony chwycił odzienie, spakował je w tłómoczek nie patrząc na nie i nie myślał, czy mu czego braknąć może. Domko, choć ze łzami w oczach, dobrze wyrachował, co wziąć, co porzucić, i w mgnieniu oka gotów był do drogi. Konie czekały u gumna; dwa konie szpaki, po cztery lata w piątym, gładkie jak gałeczki, raźne, wesołe. Rządziki na nich skromne, ale nowe i czyste, siodła wygodne i węzełki u siodeł przytroczone już.
I znowu padli przed ojcem, ściskając jego nogi, znowu przed matką, znowu siostry żegnali, znowu pili ich zdrowie sąsiedzi, wytoczywszy się na ganek wszyscy. Już siadali na koń, kiedy się odezwał pan Mikołaj:
— No, jedźcież waszmość razem tylko do figury za wsią, tam się rozdzielicie pomodliwszy, żeby was Bóg natchnął, w którą stronę ruszyć macie. Tę figurę sumptem swoim dziad nasz postawił. A teraz w imię Boże!
Bracia byli na koniach, obejrzeli się raz jeszcze ku swoim, matka serdecznie płakała, zakrywając łzy swoje jedną ręką, a drugą ich żegnając, siostry patrzały przez okna, proboszcz się modlił, sąsiedzi pili. — Szczęśliwej podróży!
Oni już jechali, pokłoniwszy się czapkami. A któż wypowie co się w sercach ich działo, ile razy obejrzeli się za siebie, uchylili głów i westchnęli, ile razy łzy na suche już oczy wyszły; jak teraz inaczej wcale wszystko im w tym majowym świecie przypominało boleśnie, co mogło nigdy, nigdy nie wrócić.
Już byli wśród wielkiej ulicy sioła i jechali ku figurze — a jeszcze słowem się do siebie nie ozwali. Oba mimowolnie obracali oczy na bielejące kominy dworku, na zielone lipy dziedzińca, na gniazdo bocianie, z którego stary przyjaciel rodziny, stojąc na jednej nodze, klekotał pożegnanie swoje.
A w siole już ich czekali ci, którzy prędko dowiedzieli się o ich wyjeździe i pożegnać chcieli. Ze wszystkich szlacheckich dworków powybiegały dziewczęta, powychodziły matki, powyskakiwali młodzi i stali na drodze i przybiegali ku nim, aby im spojrzeć w oczy raz ostatni! Kto wie, może doprawdy ostatni! A któż wie, żegnając nawet na dwa dni przyjaciela, czy go po dwóch dniach zobaczysz?
Domka łapały po drodze wszystkie dziewczęta z kruczemi kosami i ocierając łzy fartuchem, żegnały po cichu.
— Magdusia! ja o tobie nigdy nie zapomnę — mówił jednej, a dalej powtarzał toż samo Frani i Joasi, każdej bo serdecznie żałował; a serce się mu krajało na wspomnienie niepowrotnych wieczorów pod wiśniowemi sady, w leszczynowych szpalerach, — wieczorów, co się odrodzić nie mogły, bo stary wędrowiec wróciwszy nazad do swojej zagrody, jużby nawet ich może nie zapragnął, złamany życiem i odczarowany. Młodzi towarzysze podawali ręce Domkowi, mało ich Florko zaczepiał; Florek jechał smutny i raz tylko spojrzał przed siebie, raz tylko!
Na prawo stał mały dworek, ubogi dworek Sosnowskiego szlachcica, który jedną miał tylko córkę. W okienku otwartem siedziała Jadwisia, oczy miała czerwone, na rączce się sparła i patrzała w ulicę. A nie patrzała na Domka, ale na Florka. I on spojrzał na nią, zarumienił się, spojrzał w górę przed siebie, potem znów na nią i znów na nią, ukłonił się i chciał spojrzeć jeszcze — ale już jej w okienku nie było. Florek puścił konia co wyskoczy, a że się już osada kończyła, Domko poparł także za nim.
Dopiero wyjechawszy między płoty i ogrody, gdzie już prócz pasących się chudych szkap nikogo nie było, wstrzymali konie, spojrzeli po sobie i przemówili do siebie.
— Bracie — rzekł Domko — smutno tak dom porzucać!
— O! smutno — odpowiedział Florek — ale jam się tego dawno spodziewał.
— Spodziewałeś się? Do kata! a ja nie! ojcu dziwna rzecz przyszła do głowy! No, a cóż robić, pojedziem w świat. Ażebyć choć razem we dwóch, ale trzeba się i z sobą rozłączyć!
— O! prawda, że to boleśnie — powtórzył Florek i obejrzał się na dworek pana Sosnowskiego, z którego okna bielał rąbek Jadwisi i pokłonił się raz jeszcze; a Domko pojrzał w drugą stronę po za siebie, ale nie było już komu pokłonić.
Zbliżali się tak rozprawiając, oglądając ku figurze, która stała nad rozdołem na wzgórzu. Słońce zachodzić miało: już się znacznie pochyliło, wieczór był piękny, cały w złocistem świetle, w przepychu zieloności i kwiatów letnich, złotawe chmurki biegały po niebios błękicie. Na wzgórzu świeciła blachą obita figura, wzniesiona na murowanej podstawie. U tej rozstać się mieli. Od niej szły trzy drogi: jedna wiodąca do wsi, dwie w przeciwne ku zachodowi i wschodowi strony. Jak tylko ujrzeli krzyż, posmutnieli i pospuszczali głowy, obejrzeli się na dom rodzicielski i milczeli. Jeszcze widać im było dach, podwórek, kominy — gniazdo bocianie i wysoki żuraw studni.
— O! — zawołał Florek — i kiedyż zobaczymy się znowu?
— Za lat pięć u tej samej figury, kto żyw z nas będzie, niech się stawi na ten sam dzień — rzekł Domko.
— Zgoda bracie — odparł Florek — za lat pięć i w ten sam dzień: a jeśli umrzemy, to dusze nasze tu się zejdą, za lat pięć przy dziadowskiej figurze.
W tej chwili zbliżyli się do niej właśnie i z koni zsiedli, aby się pomodlić. A modlili się szczerze, klęcząc na ziemi, modlili się, a choć ich modły przerywały mimowolne wspomnienia rozstania, choć przed ich oczyma przesuwały się żywe jeszcze uczucia po stracie znajomych i drogich, których za sobą rzucili, Bóg przyjął modlitwę, bo była łzawa, szczera, serdeczna. Jeszcze ztąd widać było całą osadę rodzinną — i długo bracia usiadłszy pod krzyżem, patrzali na nią; długo, jakby w sercu swem obraz ten głęboko wyryć chcieli, przenosili oczy z jednego sadu na drugi, z dworku na dworek. — I policzyli tak wszystkie kominy szlacheckich domków, wszystkie gniazda bocianie, wszystkie stare znajome grusze, aż oczy się ich zatrzymały na wieży kościołka i czarniejszych krzyżach smętarza.
Rzucili się płacząc w swoje objęcia i ściskali długo, i rozstawali i żegnali jeszcze i jeszcze, nim na konie siedli. — Za lat pięć! — powtórzyli oba — za lat pięć! — Potem przeżegnawszy się dosiedli koni, zwrócili je łbami ku figurze i puścili wolno kierując nimi.
Koń Domka poszedł na Wschód a Florka na Zachód. — Bądź zdrów! bądź zdrów! i puścili się cwałem.