Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Krzysztof Kolumb
Wydawca S. H. MERZBACH Księgarz
Data wyd. 1853
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Jenike
Tytuł orygin. Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.

W następnéj dobie okręty weszły znów w obręb działania wiatrów peryodycznych, i płynęły w kierunku wskazanym przez bussolę, z szybkością około pięćdziesięciu mil dziennie.
Dnia 25 rano nastała cisza, i statki leniwym biegiem posuwały się obok siebie. Osada la Pinty z osadą admiralską rozmawiała o położeniu obecném i o widokach przyszłości. Kolumb z uwagą słuchał pogadanki, i wreszcie upatrzył sobie chwilę wtrącenia do niéj swych uwag, zbawiennie zawsze działających na umysły majtków.
— Co sądzisz, Marcinie Alonzo, zawołał głośno, o mappie którą ci wczoraj przesłałem? czy nie powziąłeś z niéj nadziei że szczęśliwe dokonamy dzieła?
Zaledwo admirał przemówił, wszyscy z uszanowaniem zamilkli; pomimo bowiem niezadowolenia części osady, osoba jego była przedmiotem największego poważania.
— Piękneto dzieło, sennorze, odpowiedział dowódzca la Pinty, i wielkie daje wyobrażenie o zdolnościach wykonawcy.
— Jest nim niejaki Paweł Toscanelli z Florencyi, człowiek głębokiéj nauki i niezmordowanéj wytrwałości. Pisma jego zawiérają szczegółowe objaśnienia względem wysp tak dokładnie wyrysowanych na mappie. Mówi on między innemi o porcie Zaiton, z którego wypływa rocznie sto okrętów naładowanych pieprzem, i opowiada że papiéż Eugeniusz IV przyjmował ambasadora wielkiego chana. Posłannik ten objawił życzenie swego władzcy, by wejść w przyjazne stosunki z chrześcianami zachodu, jak nas wtedy mianowali przybysze; ale wkrótce nazywać nas tam będą mieszkańcami wschodu.
— Cudowne prawisz nam rzeczy, sennorze, rzekł Alonzo; pytanie tylko czy ony zasługują na wiarę.
— Prawdziwość ich najmniejszéj nie podlega wątpliwości, bo Toscanelli częste miewał stosunki z posłem wielkiego chana, a Eugeniusz IV umarł dopiéro w r. 1477. Od niegoto uczony florentyński dowiedział się o bogactwie Indyj, a szczególniéj zachwalał mu przepych stolicy Quisay i wspaniałość rzéki z marmurowemi mostami, wzdłuż brzegów któréj dwieście miast z górą osiadło. Mappa Pawła Toscanelli przekonywa, iż odległość miedzy Lizboną a Quisay wynosi trzy tysiące dziewięćset mil włoskich, czyli tysiąc naszych, w kierunku zachodnim[1].
— Co mówi uczony Toskańczyk o bogactwach tego kraju? zapytał Alonzo, i wszyscy bacznie nadstawili ucha.
— Wspomina o niezmiernéj obfitości złota, srebra i kosztownych kamieni, i dodaje, że miasto Quisay ma trzydzieści pięć mil obwodu.
— Widzę na mappie dwie wyspy, ciągnął daléj starszy Pinzon; z których jedna nosi imię Antilla, a druga Cipango.
— Tak jest, mój dobry Marcinie Alonzo, i wzajemne ich położenie najściśléj jest oznaczone; odległość między niemi wynosi dwieście dwadzieścia pięć mil morskich.
— Podług mojego obliczenia powinniśmy być niedaleko Cipango.
— Tak się zdaje, ale żeśmy zbaczali kilkakrotnie, trudno więc powiedziéć o ile rachunek zgadza się z rzeczywistością. Pozwól mi mappę, abym na niéj oznaczył obecne położenie nasze.
Pinzon zwinął starannie pracę Pawła Toscanelli, obwiązał ją płótnem żeglarskiém i rzucił na pokład la Santa Maria; poczém la Pinta, przypuszczając żaglów, wysunęła się naprzód.
Kolumb rozwinął mappę na stole ustawionym w tylnéj części okrętu, i kazał zbliżyć się majtkom, chcąc żeby wszyscy wiedzieli w którym punkcie, zdaniem admirała, eskadra się znajduje. Wymierzywszy drogę każdodzienną, z potrąceniem obciętéj przez siebie części, admirał wytknął na mappie miejsce nieopodal już wysp, jakich się spodziéwano od strony zachodniéj stałego lądu Azyi. Człowiek łatwiéj zawsze poddaje się wrażeniom zmysłowym, aniżeli wpływowi rozumowania: majtkowie téż, widząc na mappie Cipango oznaczone kolorem, i nie wątpiąc o sumienności Kolumba w utrzymywaniu zapisków okrętowych, najzupełniéj byli przekonani, że wszystko co im mówiono jest prawdą. I znów ci ludzie przeszli ze zwątpienia do przesadzonych nadziei, które raz jeszcze miały być zniweczone.
Statek la Pinta wyprzedził dwa inne na jakie sto sążni, i podczas gdy majtkowie okrętu admiralskiego radośnie z sobą rozmawiali, rozległ się nagle głos Pinzona.
— Ląd! ląd! zawołał, machając kapeluszem.
— W któréj stronie? rzekł Kolumb z żywością.
— W stronie południowo-zachodniéj, była odpowiédź dowódzcy la Pinty.
Spojrzenia wszystkich zwróciły się ku miejscu wskazanemu, i rzeczywiście ujrzano na krańcu widnokręgu jakąś massę czarniawą, w niewyraźnych zarysach, dobitniéj jednak oznaczoną niż zwykle bywają chmury. Kolumb tyle był biegłym w ocenianiu zjawisk na morzu, że oczy majtków wlepiły się w twarz jego, pragnąc stanowczy wyczytać z niéj wyrok. W rysach wielkiego odkrywcy najczystsza malowała się radość: odkrył głowę i wznosząc ręce ku niebu padł na kolana. Byłoto hasłem dla całéj osady, która przyklęknąwszy pobożnie, z uczuciem niewypowiedzianéj wdzięczności zaśpiewała szczytny hymn: Gloria in excelsis Deo! Poraz piérwszy od stworzenia świata zabrzmiało pienie pochwalne w téj samotni niezmierzonego oceanu, gdzie dotąd szum tylko fali cześć Stwórcy głosił przyrodzie.
— Chwała Bogu na wysokościach! zagrzmiało razem kilkadziesiąt głosów; pokój ziemi i ludziom dobréj woli! Wielbimy cię Boże i czcimy ku chwale Twojego imienia! Królu niebieski, ojcze nasz wszechmogący!
Po spełnieniu tego aktu religijnéj wdzięczności, majtkowie piąć się zaczęli na drabinki linowe, dla rozpoznania domniemanéj ziemi, i utwierdzeni w swych nadziejach, niepomiarkowanéj oddali się radości. Gdy noc zapadła Kolumb, dogadzając życzeniu ogólnemu, kazał sternikom zwrócić się nieco na południe. Wiatr był pomyślny, a że admirał odległość owego lądu obliczył na mil dwadzieścia i kilka, wszyscy więc spodziéwali się ujrzéć go ze świtem. Sam Kolumb podzielał tę nadzieję, lubo niechętnie odmienił kierunek swego biegu.
Téj nocy mało kto oddał się spoczynkowi. Marzenia o bogactwach i cudach krainy wschodu zaprzątały wyobraźnię podróżników, sen nawet chwilowy w rajskie zamieniając widzenie. Majtkowie raz po raz opuszczali swe łoża, i włażąc na drabinki, usiłowali przeniknąć ciemność nocy. Przed wschodem jeszcze słońca kto żyw wybiegł na pokład, w nadziei ujrzenia w świetle jutrzenki cudownéj panoramy odkrytego kraju.
— Już się rozjaśnia na wschodzie, rzekł Luis, i teraz, admirale, nazwać cię możemy chlubą ludzkości!
— Wszystko jest w ręku Boga, mój młody przyjacielu, odpowiedział Kolumb; jednakże, czy blizcy jesteśmy ziemi, czy od niéj daleko, zawsze to rzecz niezawodna, iż ona stanowi zachodni brzeg oceanu, i że prędzéj lub późniéj tam przybędziemy.
— Słońce powinnoby dziś wyjątkowo wzejść na zachodzie, abyśmy w całéj świetności zoczyli tę nową posiadłość naszę.
— Powoli, mości Pedro! Słońce od początku świata odbywa obieg swój koło ziemi od zachodu ku wschodowi, i tak podobno zostanie na wieki. Jestto prawda niezbita, względem któréj zmysły łudzić nas nie mogą, chociaż w wielu razach świadectwo ich może być mylne.
Tak mówił Kolumb, nieskończenie wyższy rozumem i nauką od większéj części spółczesnych, bo sam, jak wszyscy, ulegał sile uprzedzenia. Słynny system Ptolomeusza, dziwaczna plątanina prawdy i błędów, stanowił wówczas wyrocznię astronomów. Kopernik był jeszcze młodzieńcem, i dopiéro w lat kilkadziesiąt po odkryciu Ameryki niewyraźny domysł Pytagorasa potęgą geniuszu swego wyniósł na stanowisko naukowe. Klątwa, którą Kopernik dotknięty został za objawienie prawdy, i złorzeczenia miotane przeciw niemu, nowym są dowodem, jak niebezpiecznie było w tym czasie wstrząsać zastarzałemi przesądami.
Gdy piérwszy promień wschodzącéj jutrzenki ozłocił powierzchnię morza, spojrzenia wszystkich, usilnie lecz napróżno, spodziéwanego szukały lądu. Truchtano na myśl że to nowy był zawód, a jednak przekonano się wkrótce, iż jakieś zjawisko powietrzne stać się musiało przyczyną ogólnego złudzenia.
Przez kilka dni następnych w położeniu wyprawy żadna nie zaszła zmiana. Dwudziestego dziewiątego września ujrzano morskiego ptaka, z rodzaju komoranów czyli fregat; a że, według zdania żeglarzów, mieszkaniec ten napowietrzny nigdy się bardzo od ziemi nie oddala, nową przeto, acz słabą, powzięto otuchę. Napotkano także dwóch pelikanów, a powietrze tak było wonne i łagodne, jak pod szczęśliwém Andaluzyi niebem.
Piérwszego października sternicy okrętu admiralskiego postanowili obliczyć odległość jaką dotąd przebyto. I oni także, podobnie jak reszta osady, nie wiedzieli o wybiegu Kolumba. Ukończywszy rachunek, zbliżyli się smutnie do admirała, stojącego na tylnym pokładzie.
— Znajdujemy się na pięćset siedmdziesiąt ośm mil od Ferro, w kierunku zachodnim, sennorze admirale, rzekł starszy pomiędzy niemi; straszliwato odległość, zwłaszcza gdy się płynie po morzu zupełnie nieznaném!
— Prawdę mówisz, poczciwy Bartłomieju, odpowiedział spokojnie Kolumb; ale tém większą będzie nasza sława. Obliczenie moje przewyższa nawet wasze, bo daje mil pięćset ośmdziesiąt cztéry. Wszelako niewiększa to odległość, jak z Lizbony do brzegów Gwinei; a przecież wyścignąć się nie damy marynarzom Jana II.
— Ach! Sennorze admirale, Portugalczycy trzymają się niedaleko brzegu, podczas gdy my rzuceni jesteśmy w przestrzeń bezgraniczną.
— Wstydź się, Bartłomieju! gadasz jak rybak, co nigdy się nie wychylił za swą rzékę. Objaw osadzie wypadek naszego obliczenia, ale z twarzą wesołą, nie okazując żadnego pomięszania, bo cię wyśmieją gdy niezadługo w indyjskich gajach rozkosznie używać będą chłodu.
— Ten człowiek widocznie się boi, pomruknął Luis, gdy sternicy się oddalili. Ów mały nawet przybytek mil sześciu powiększył brzemię tłoczące jego umysł. Pięćset siedmdziesiąt ośm mil, to w jego oczach straszna była odległość; ale liczba pięćset ośmdziesiąt cztéry zupełnie go zgnębiła.
— A cóżby dopiéro powiedział, gdybym nie taił się z prawdą, któréj i ty, młodzieńcze, pewno się nie domyślasz?
— Spodziéwam się że nie kryjesz jéj przedemną z obawy abym nie stchórzył.
— Daleki jestem od téj myśli, mój młody przyjacielu; ależ tam, gdzie tak święta sprawa na jednym wisi włosku, człowiek oniemal sam sobie nie dowierza. Czy masz dokładne wyobrażenie o drodze jakąśmy przebyli?
— Gdzie zaś, mój admirale; dosyć że jesteśmy daleko od Mercedes, a kilkadziesiąt mil mniéj lub więcéj nic w tém nie stanowi. Jeżeli teorya twoja o kulistości ziemi jest prawdziwą, mogę przynajmniéj cieszyć się nadzieją, iż goniąc za słońcem z przeciwnéj strony powrócimy do Hiszpanii.
— Jednakie, wiedząc o codziennych umniejszeniach moich, powinieneś w przybliżeniu ocenić odległość naszę od Ferro.
— Prawdę mówiąc, sennorze, niewiele mię zawsze arytmetyka obchodziła. Choćby mi przyszło uratować tém życie, nie umiałbym oznaczyć wysokości swych dochodów, lubo prostym bardzo sposobem dobiéram się pustek w kieszeni. Może prawdziwa odległość wynosi jakie sześćset dziesięć albo sześćset dwadzieścia mil, zamiast pięciuset ośmdziesięciu cztérech, które podałeś.
— Dodaj sto jeszcze, a będziesz niedaleko prawdy. Znajdujemy się w téj chwili na siedmset siedm mil od Ferro, i wchodzimy w południk wyspy Cipango. Przed końcem przyszłego tygodnia, albo najdaléj za dni dziesięć, spodziéwam się dosięgnąć stałego lądu Azyi.
— To więcéj jakem przypuszczał, odpowiedział Luis obojętnie; ale naprzód, w imię Boże! jest taki na tym okręcie, co nie będzie narzekał, choćby przyszło okrążyć całą ziemię.





  1. Godną jest uwagi okoliczność, że dzisiajsza Filadelfia leży właśnie w miejscu, gdzie zdaniem poczciwego Pawła Toscanelli znajdować się miało mniemane miasto Quisay.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Ludwik Jenike.