Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Krzysztof Kolumb
Wydawca S. H. MERZBACH Księgarz
Data wyd. 1853
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Jenike
Tytuł orygin. Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.

Dwadzieścia pięć dni upłynęło od czasu jak nasi podróżnicy stracili z oczu ziemię, a oprócz przytoczonych zboczeń, i kilku dni ciszy, wyprawa w tym przeciągu posuwała się ciągle na zachód podług bussoli, w istocie zaś na południo-zachód. Nadzieja majtków, posunięta niekiedy do obłędu, tylokrotnie została zawiedzioną, że w końcu ponury smutek opanował wszystkie umysły. Chwilami tylko niepewny okrzyk: „ziemia!” na widok obłoków, przerywał ten stan bezwładnego osłupienia. Spokojność jedynie morza, czystość nieba i woń rozlana w powietrzu wstrzymać mogły wybuch ogólnéj rozpaczy. Sancho, nieustanny rozprawiacz, zwalczał obawę towarzyszów przez kłamstwa naprędce ułożone; podobnież wesołość i niezachwiana wiara Luis’a zbawiennie na nich działała. Kolumb zawsze jednako był spokojny, pełen zaufania w prawdziwość swéj teoryi i silnéj woli dokonania swego planu.
Od drugiego do piątego października żegluga była szybką i pomyślną, lecz żaden wypadek nie urozmaicił podróży. Dzień następny również przeszedł spokojnie; Opatrzność rączym biegiem zdawała się posuwać okręty ku celowi. Wieczorem la Pinta zbliżyła się o tyle, że dowódzca jéj mógł rozmawiać z admirałem bez użycia trąbki.
— Czy don Christoval jest na pokładzie? zapytał Pinzon, bo poznać go nie mogę w ciemności.
— Czego żądasz, kochany Marcinie Alonzo? odrzekł admirał.
— Chciałbym dla wielu przyczyn obrócić się na południe. Wszystkie odkrycia nowoczesne w téj właśnie poczyniono stronie; a mam niepłonną nadzieję, że i mnie się powiedzie.
— Czyż poprzednio zyskaliśmy co na tém, obiérając kierunek południowy? Myśl twoja, czcigodny przyjacielu, często cię unosi w krainę urojenia. Być może iż w prawo lub w lewo znajdują się tu wyspy, ale ląd stały leży na zachodzie. Trudno porzucać rzeczy pewne dla niepewnych, Indye dla jakiéjś wysepki, rozkosznéj może, lecz mało znaczącéj w porównaniu z wielkim celem do którego zmierzamy.
— Jednakże, sennorze, proszę o pozwolenie skierowania się nieco na południe.
— Trzymaj się prostéj drogi, Alonzo, i zapomniéj o swém życzeniu. Ponieś rozkazy moje dowódzcy la Niny, a gdyby przypadek rozdzielił nas w nocy, płyń ciągle ku zachodowi, i staraj się zemną połączyć; bo smutno byłoby błądzić samemu po nieznanym oceanie.
Pinzon, chociaż z widoczną niechęcią, poddał się przecież woli admirała i popłynął ku la Pincie, aby bratu udzielić otrzymane rozkazy.
— Marcin Alonzo zaczyna się wahać, rzekł Kolumb, zostawszy z Luis’em. Śmiałyto zaiste i zręczny marynarz, ale mu brak wytrwałości; trzeba więc aby silna ręka trzymała w karbach jego słabość.
Po północy wiatr się powiększył, i eskadra przez dwie godziny z nadzwyczajną płynęła szybkością. Majtkowie nie rozbiérali się, a Kolumb z Luis’em przepędzili noc na pokładzie, mając za łoże stary żagiel. Z brzaskiem jutrzenki wszyscy byli w ruchu, bo rząd obiecał 10,000 marawedów rocznéj pensyi temu, kto piérwszy spostrzeże ziemię, i każdy pragnął zasłużyć na tę nagrodę.
W miarę jak światło rozléwało się po zachodniéj części widnokręgu, wszystkie trzy okręty zaczęły walczyć z sobą o piérwszeństwo. W tych zapasach równoważyły się mniéj więcéj korzyści i niekorzyści szermierzów: la Nina płynęła najszybcéj przy spokojném morzu, lecz zato małych była rozmiarów; la Pinta miała wyższość przy wietrze nieco silnym; nareszcie la Santa Maria, choć ciężka w ruchach, posiadała najwyższe masztowanie, z którego patrzący rozleglejszą objąć mogli przestrzeń.
— Dziś wszyscy dobréj są myśli, sennorze don Christoval, rzekł Luis zbliżając się do admirała, i każdy radby coprędzéj ujrzéć ziemię obiecaną.
— Pepe, przywiązany małżonek Moniki, zawieszony jest na najwyższym maszcie, i zwraca oczy na zachód, chcąc gwałtem pozyskać nagrodę. W istocie 10,000 marawedów rocznego dochodu, to sumka co może pocieszyć stroskaną wdowę.
— Sennorze! sennorze! zawołał Sancho, siedzący na rei tak swobodnie, jak bywalec salonowy na fotelu; la Nina daje sygnały!
— Prawda, odrzekł Kolumb; Wincenty Yanez zatknął barwy królowéj.
Ponieważ to był znak umówiony w razie odkrycia lądu, nie wątpiono przeto że cel podróży został wreszcie dosięgniętym. Pomni wszelako na doznane zawody, majtkowie milczeli jeszcze, czekając potwierdzenia swych nadziei.
Okręty z rozwiniętemi żaglami pędziły ku zachodowi, jak ptaki zbyt długim znużone lotem, co ostatniém skrzydeł uderzeniem zmierzają do lądu, którego położenie wskazuje im siła instynktu.
Tak upłynęło kilka godzin. Widnokrąg, na zachodzie ciemnemi pokryty chmurami, omylić mógł najwprawniejsze nawet oko. Jednakże około południa, gdy statki odbyły mil pięćdziesiąt, a nie ujrzano pożądanego wybrzeża, niepodobna już było łudzić się dłużéj. Zniechęcenie, jakie nastąpiło po tym ostatnim zawodzie, większe jeszcze było niż poprzednie. Osada nie ukrywała już szemrania, utrzymując że wabieni przez złego ducha w nieznane przestrzenie oceanu, marnie tam wkrótce zginąć będą musieli. Zdaniem niektórych biografów Kolumb zmuszonym był wtedy wejść w układy z towarzyszami, przyrzekając im powrót, jeśli w oznaczonym czasie nie dosięgnie ziemi; ale ta słabość mylnie przypisywaną bywa wielkiemu człowiekowi, który w przeciwności nawet nie przestawał wywierać władzę nad osadą i utrzymywać przynależne sobie posłuszeństwo. Wszelako przezorność kazała mu w pewnym stopniu ustąpić życzeniu ogólnemu.
— Jesteśmy teraz, przyjacielu Luis, rzekł Kolumb w poufałéj pogadance wieczornéj z młodzieńcem, na tysiąc mil od Ferro, według mego obliczenia. Dotąd, mimo przeciwnych oczekiwań Marcina Alonzo, nie spodziewałem się napotkać jak tylko pojedyńcze wyspy; teraz atoli wyglądam stałego lądu, i umyśliłem skierować się za lotem ptaków, których liczne stada ciągną widocznie ku brzegom. Każę więc posterować więcéj na południe, nie tracąc z oczu głównego celu podróży.
Admirał wydał stosowne polecenia dowódzcom dwóch innych statków. Jednakże i nazajutrz nie ujrzano lądu, ale że statki, przy słabym wietrze, na kilka mil tylko przez noc postąpiły, zawód przeto nietyle był przykrym. Mimo niepewności położenia, podróżnicy z rozkoszą wonném oddychali powietrzem. Zioła nie pokrywały już powierzchni morza, lecz przypływały zupełnie świéże, a ptaki, widocznie lądowe, w coraz większych zjawiały się stadach.
Tak przeszedł dzień ósmy października. Nazajutrz wiatr zadął gwałtownie i zmusił eskadrę zwrócić się ku północy. Gdyby zboczenie igiełki magnesowéj jednostajnie się było powiększało, kierunek ten mógłby być najwłaściwszym; lecz okręty znajdowały się wtedy pod stopniem szérokości i długości, gdzie bussola odzyskuje położenie normalne.
Dziewiątego października 1492 roku rano znaki blizkości lądu coraz stawały się liczniejsze. Każdy wlepione miał oczy w niedościgłą dal oceanu, i okrzyk: „ziemia!” tak często się ponawiał, że Kolumb, pod utratą przyrzeczonéj nagrody, zakazać musiał tych wołań bezzasadnych.
Wieczorem niespokojni majtkowie postanowili raz jeszcze żądać od Kolumba powrotu, i chcąc z porządkiem pewnym dokonać tego zamiaru, wybrali mówcami jednego z sterników, Pedro Nino, i starego majtka Marcina. W chwili gdy admirał z Luis’em opuścić mieli pokład, dla udania się do kajuty, wszyscy rzucili się ku nim, wołając razem:
— Sennorze don Christoval!... excellencyo!... sennorze admirale!
Kolumb obrócił się i spojrzał na nich z powagą, przed którą zadrżał Nino.
— Czego chcecie? zapytał surowo.
— Przyszliśmy błagać cię o życie, sennorze, odpowiedział Marcin, o litość nad żonami i dziećmi swojemi. My wszyscy tu zgromadzeni sprzykrzyliśmy sobie tę podróż, i pragnęlibyśmy zakończyć ją jaknajprędzéj.
— Czy wiécie jak daleko jesteśmy od Ferro, wy, co tak nierozsądną zanosicie prośbę? Mów, Nino, bo mimo wahania się twego widzę, że i ty do nich należysz.
— Sennorze, odrzekł sternik, płynąć daléj, znaczyłoby rozmyślnie narażać się na zgubę. Zuchwalstwem byłoby chciéć przebyć ten pas bezgraniczny wody, którym Opatrzność otoczyła ziemię, dla powstrzymania dumnych zamysłów człowieka. Wszak wszyscy duchowni, sennorze, nie wyłączając twojego przyjaciela, przeora klasztoru najświętszéj panny de la Rabida, każą nie targać się rozumkowaniem na wolę wyższéj mądrości.
— Mogę cię zwalczyć własną twoją bronią, mój dobry Nino, odpowiadając, że wierzyć powinieneś światlejszemu od siebie, gdy sam sobie radzić nie umiész. Ustąp ztąd razem z towarzyszami, i nie mówmy już o tém.
— Sennorze! krzyknęło kilku majtków, nie możemy zginąć bez wysłuchania. Już i tak zbyt daleko nas powiodłeś; dziś jeszcze okręty zwrócić chcemy do Hiszpanii.
— To rokosz widzę. Kto między wami śmie tak przemawiać do admirała?
— My wszyscy, odezwało się dwadzieścia na raz głosów. Obowiązkiem jest mówić, gdzie idzie o życie!
— Czy i ty, Sancho, należysz do powstańców? czy i w tobie obawa przemogła żądzę użycia skarbów i rozkoszy Indyj?
— Jeżeli trzymam z niemi, sennorze admirale, to każ mi za karę całe życie smarować tylko maszty i nigdy nie dotknąć się steru. Choćbyś wpłynął okrętem prosto w otwartą bramę piekła, stary Sancho, co się urodził marynarzem, i wtedy jeszcze nie stchórzy.
— A ty, Pepe, mógłżeś do tego stopnia zapomniéć o posłuszeństwie winném dowódzcy téj wyprawy i wice-królowi donny Izabelli?
— Wice-królowi, ale czego? zapytał głos jakiś w tłumie, nim jeszcze Pepe zdążył odpowiedziéć. Wice-królowi ziół morskich, tuńczyków, wielorybów i pelikanów. To niegodnie tak się obchodzić z Kastylczykami.
— Nazad do Hiszpanii! do Palos! krzyknęła cała prawie osada, z wyjątkiem Sancha i Pepe’go, którzy stanęli po stronie admirała. Nie popłyniemy daléj na zachód: to bluźnierstwo przeciw Bogu! Żądamy powrotu, póki czas jeszcze!
— Nędznicy! kto was tych podłych nauczył wyrazów? zawołał Luis, sięgając mimowolnie ręką ku miejscu, gdzie dawniéj nosił szpadę. Ustąpcie, albo....
— Uspokój się, przyjacielu Pedro, przerwał mu Kolumb, i pozwól abym rozstrzygnął tę sprawę. Posłuchajcie, nierozsądni, ostatecznéj odpowiedzi mojéj na wszystkie podobne żądania. Wyprawa ta, zgodnie z wolą królewską, ma na celu przebycie Atlantyku i dosięgnienie Indyj. Póki więc życia we mnie stanie, płynąć będziemy na zachód, aż tego celu dopniemy. Drżyjcie przed gniewem naszych władzców, jeśli przeciwić się ośmielicie ich rozkazom! Jedno szemranie jeszcze, a winny surowo zostanie ukarany. Taka jest wola moja, i ostrzegam, ze kto odtąd wykroczy przeciw posłuszeństwu, gorsze na siebie ściągnie następstwa, niż urojone niebezpieczeństwo jakiém morze zagraża rozhukanéj wyobraźni waszéj. Rozważcie tylko sami obawy i nadzieje: z jednéj strony niepodobieństwo prawie dostania się do Hiszpanii, dla braku żywności i wody, a w najszczęśliwszym nawet razie kara za przestąpienie rozkazu królewskiego; z drugiéj bogata zdobycz, niezawodne odkrycie rozkosznéj krainy, zamieszkanéj przez ludzi spokojnych i gościnnych, nie mówiąc już o zaszczycie dokonania tak wielkiego dzieła.
— A jeśli przez trzy dni jeszcze nie ujrzemy lądu, sennorze, czy przyrzekasz nam wtedy powrót do Hiszpanii, odezwał się jeden z majtków.
— Nigdy! odpowiedział stanowczo Kolumb; płynąć będę do Indyj, choćby drugi jeszcze miesiąc! A teraz idźcie do roboty lub na spoczynek, i niech nie usłyszę więcéj tak niedorzecznych narzekań.
Kolumb tyle wrodzonéj miał godności i nakazującéj powagi, głos jego, podniesiony gniewem, tyle był groźny, że zuchwalstwo nawet buntu ustąpić przed nim musiało; osada więc rozproszyła się, lubo nie bez szemrania. Gdyby wyprawa z jednego tylko składała się okrętu, byłby zapewne jawny wybuchł rokosz; ale nie znając usposobienia osady la Pinty i la Niny, majtkowie nie śmieli do stanowczych posuwać się kroków; postanowili przeto odłożyć wykonanie zamiaru do czasu, aż sobie zapewnią współdziałanie towarzyszów.
— To nie żarty, jak się zdaje, rzekł Luis, wszedłszy z admirałem do kajuty. Na św. Łukasza! chciałbym ostudzić zapał tych łotrów rzuceniem kilku z nich w morze.
— Podobno że oni tę samę przyjemność gotują dla nas obydwóch, odpowiedział Kolumb; tak przynajmniej doniósł mi Sancho. Trzeba być łagodnym póki można; lecz w ostatecznym razie przekonasz się młodzieńcze, że Krzysztof Kolumb równie jest biegły w robieniu szpadą, jak w użyciu kompasu.
— W jakiéj odległości, sennorze, jesteśmy teraz od lądu? Pytam się z ciekawości tylko, nie z obawy: bo choćby ten okręt dosięgnął krańca ziemi i spaść miał w próżnię, nie usłyszysz odemnie skargi.
— Przekonany o tém jestem, szlachetny młodzieńcze, odrzekł Kolumb z przyjazném uściśnieniem ręki. Sądzę że znajdujemy się w odległości tysiąca mil przeszło od Ferro, a zatem dobiegamy punktu, w którym przypuszczam istnienie Indyj, i musiemy wkrótce napotkać jednę z wysp przynajmniéj otaczających pobrzeże lądu azyatyckiego. Księga okrętowa podaje nieco więcéj jak ośmset mil; że jednak w ostatnim czasie sprzyjały nam prądy, przeto w téj chwili przebyliśmy zapewne do tysiąca stu mil od wysp kanaryjskich.
— Mniemasz więc, sennorze admirale, że wkrótce ujrzemy ziemię?
— Jestem tego tak pewny, że byłbym przyjął warunki tych śmiałków, gdyby honor na to pozwalał. Ptolomeusz podzielił ziemię na dwadzieścia cztéry części, każda o piętnastu stopniach; Atlantyk zaś tylko pięć albo sześć takich części obejmuje. Tysiąc trzysta mil niezawodnie wystarczy, aby nas przenieść do Azyi, a zrobiliśmy już tysiąc sto blizko.
— Dzień jutrzejszy wielkie przyniesie nam wypadki, sennorze admirale; a teraz udajmy się na spoczynek. Marzyć będę o najcudniejszéj krainie, jaką kiedykolwiek widziało oko chrześcianina, i ujrzę na jéj pobrzeżu najpiękniejszą z dziewic Hiszpanii..... co mówię! całego świata.
Nazajutrz łatwo było poznać z ponurych twarzy majtków, że w piersi ich wrzała namiętność, gotowa wybuchnąć w każdéj chwili. Szczęśliwie jednak z rankiem nowe i tak stanowcze pojawiły się znaki, iż niezadługo ogólne zwątpienie najświetniejszéj ustąpiło nadziei. Wiatr był dość silny, a co najważniejsza, morze, tak spokojnie w ciągu całéj podróży, zaczęło falować.
Kolumb znajdował się na pokładzie, gdy okrzyk radosny z góry zwrócił jego uwagę. Pepe, siedząc na maszcie, wskazywał jakiś przedmiot płynący nieopodal, i wszyscy, wychylając się, ujrzeli zielone jeszcze sitowie. Z uniesieniem tryumfu powitano tę wróżbę szczęśliwą; bo ta roślina nieomylnie z poblizkiego pochodziła brzegu.
— Rzeczywiście dobra to przepowiednia, rzekł Kolumb, bo jeśli zioła morskie rosnąć mogą na dnie, sitowie potrzebuje światła dziennego.
Ta okoliczność zmieniła usposobienie rokoszan; z ponowioną nadzieją spoglądano na zachód, i wszyscy w gorączkowym byli ruchu. Po upływie godziny la Nina zbliżyła się do okrętu admiralskiego.
— Co nowego, Wincenty Yanez? zawołał Kolumb; zdaje się że przynosisz dobre wiadomości.
— Rzeczywiście, sennorze, odpowiedział dowódzca la Niny; napotkaliśmy krzew dzikiéj róży, ze świéżym jeszcze głogiem. To wróżba niezawodna.
Niepodobna opisać wesołości majtków, gdy posłyszeli te słowa. Śmiano się i żartowano, tam gdzie przed chwilą rozpaczliwe panowało zwątpienie; nikt już nie myślał o powrocie do Hiszpanii, marzono tylko o krainie zachodu. Niezadługo la Pinta, spuściwszy szalupę na morze, zwinęła część żaglów i czekała zbliżenia la Santa Maria.
— I cóż, Marcinie Alonzo? zapytał Kolumb, ukrywając niespokojność swoję pod przybraną obojętnością; jesteście, jak widzę w uniesieniu.
— Możeż być inaczéj!? Przed godziną ujrzeliśmy kawał téj trzciny, co z niéj na wschodzie wyrabiają cukier. Ale to nic jeszcze, bo zaraz potém spostrzegliśmy kilka razem płynących przedmiotów, które warto było wyłowić z morza.
— Przeszlij mi swą zdobycz, czcigodny przyjacielu, abym ocenił jéj ważność.
Marcin Alonzo, wsiadłszy w szalupę, wyskoczył niezadługo na pokład la Santa Maria, a za nim dwóch ludzi niosło wydobyte rzeczy.
— Szlachetni sennorowie, rzekł, oto coś nakształt deski z nieznanego drzewa; daléj kawałek trzciny; a tu oto kij podróżny, z nadzwyczajną wyrobiony starannością.
— Prawda, odpowiedział Kolumb, obejrzawszy wskazane przedmioty. Chwała Bogu na wysokościach za te dowody pocieszające! Teraz niepodobna już wątpić że blizko jesteśmy celu.
— Te rzeczy pochodzą zapewne z rozbitego statku, wtrącił Marcin Alonzo; gdyż, jakem wspominał, płynęły razem. Kto wié czy w pobliżu nie znajdziemy topielców.
— Nie smućmy się takiém przypuszczeniem; odrzekł admirał; przypadek zbliżyć mógł te przedmioty. Ale zkądkolwiek wyszły, zawsze ony dowodzą, że jesteśmy niedaleko okolic zamieszkanych.
Majtkowie z uniesieniem przyjęli to świadectwo nieomylne blizkości podobnych sobie istot. Zdobycz Pinzona przechodziła z ręki do ręki, ciekawie przez wszystkich oglądana, i wkrótce ostatki zwątpienia rozpierzchły się przed dotykalną rzeczywistością. Pinzon powrócił do siebie; rozwinięto znów żagle, i wyprawa do wieczora płynęła w kierunku zachodnio-południowym.
Lekka jednak obawa owładnęła umysły lękliwych, gdy słońce po raz trzydziesty czwarty od opuszczenia Gomery zapadając w morze, bezgraniczną oświecało przestrzeń. Osada z niespokojną czujnością śledziła widnokrąg zachodni; ale choć niebo było bez chmury, widziano tylko strop jego ubarwiony purpurą, i powiérzchnię oceanu roziskrzoną światłem ostatnich słońca promieni. Admirał, jak zwykle w téj porze, zgromadził okręty dla wydania rozkazów. Przekonanym będąc, że droga zachodnia jest najkrótszą, postanowił odtąd nie zbaczać już od takowéj.
Zmieniwszy kierunek biegu, majtkowie zanócili pieśń wieczorną: Salve Rogina! — Śród niezmierzonego oceanu głosy śpiewających z tchnieniem wiatru i szmerem fali w uroczystą zlały się całość. Natężone oczekiwanie podróżnych, tajemniczość niedalekiéj przyszłości, powiększała jeszcze wrażenie téj chwili. Nigdy hymn ten wspaniały nie brzmiał tak poważnie i słodko dla Kolumba; lekkomyślny nawet Luis łzy uczuł w oczach. Po skończoném nabożeństwie admirał zgromadził osadę na tylnym pokładzie i zwrócił do niéj pełną zapału przemowę.
— Rad jestem, rzekł, przyjaciele moi, że z tak przykładną pobożnością odśpiéwaliście hymn wieczorny, w chwili nastręczającéj tyle powodów wdzięczności dla Stwórcy, za nieskończoną łaskę z jaką nas dotąd prowadził. Rzućcie okiem w przeszłość, i zapytajcie samych siebie, czy najstarsi z was pamiętają podróż, nie mówię już równie długą, bo takiéj nie było jeszcze na świecie, ale równie pomyślną. Bóg, moi drodzy, obecny zarówno w samotni morza, jak w przybytkach czci Jego poświęconych, zsyłał nam w ciągu takowéj pociechę w zwątpieniu, a dziś szczególniéj niezbity udzielił nam dowód, że ręka Jego kieruje naszym losem. Mam nadzieję téj nocy jeszcze dosięgnąć lądu: za kilka więc godzin powinniśmy bieg swój zwolnić, z uwagi że się zbliżamy do nieznanego brzegu. Wiadomo wam, iż hojność naszych władzców temu co piérwszy odkryje ziemię przeznaczyła rocznie 10,000 marawedów; ja z swojéj strony dołączam bogaty kaftan aksamitny, godny wspaniałością granda Hiszpanii. Nie zasypiajcie przeto sprawy, bo w ciągu téj nocy, powtarzam, wszystko się rozstrzygnie.
Wyrazy te silne na słuchaczach sprawiły wrażenie; majtkowie rozproszyli się po okręcie, szukając korzystnych stanowisk dla pozyskania zapewnionéj nagrody. W oczekiwaniu wielkich wypadków człowiek zawsze jest milczący: wszyscy téż, porzuciwszy gwarną wesołość, z wytężeniem jednemu poświęcili się celowi. Kolumb został na pokładzie, a Luis, wyciągnięty na żaglu, marzył o kochance i o powrocie tryumfalnym do ojczyzny.
Głęboka cisza panująca na okręcie powiększała jeszcze uroczystość téj nocy pamiętnéj. La Nina, z rozpiętemi żaglami, przodkowała wyprawie; za nią płynęła la Pinta, a statek admiralski, dzięki staraniom Sancha, pospiesznie dążył w ich ślady. Niekiedy, gdy wiatr zaszeleścił linami, majtkowie mimowolnie zadrżeli, jak gdyby ich doleciał głos tajemniczy z nieznanego świata. Gdy fale morskie silniéj o bok okrętu uderzyły, rozdrażniona ich wyobraźnia oczekiwała zjawienia się zgrai dziwacznych istot, przybyłych z krainy wschodu.
Kolumb niecierpliwem okiem przedrzeć pragnął zasłonę ciemności. Śledząc nieustannie widnokrąg, po upływie godziny przyzwał do siebie Luis’a.
— Młodzieńcze, rzekł głosem drżącym od wzruszenia, spojrzyj tam oto, i powiédz czy mnie oczy nie mylą.
— Widzę, sennorze, jakieś światło migające i ruchome, jak gdyby człowiek przenosił je po brzegu.
— To nie złudzenie, mój synu! Światło które wzrok nasz uderza pochodzi z ziemi, albo ze statku indyjskiego. Przywołaj Rodriga Sanchez de Segovia, kontrolera floty.
Za przybyciem Rodriga sprawdzono spostrzeżenie admirała. Po upływie pół godziny światło zniknęło, potem znów zabłysło, nareszcie zgasło zupełnie. Majtkowie wkrótce się o tém dowiedzieli; lecz mało kto podzielał zdanie Kolumba względem ważności tego faktu.
— To ziemia, rzekł stanowczo odkrywca; za kilka godzin będziemy u celu. Pewny jestem swego, bo żadne zjawisko morskie nie może wytłumaczyć tego światła.
Mimo ufności admirała, osada niezupełnie jeszcze była spokojną. Gdy Kolumb mówić przestał, nikt nie przerywał już milczenia, i oczy wszystkich tęsknie zwróciły się ku zachodowi. Przez kilka godzin okręty z niezwykłą postępowały szybkością. Nad ranem strzał armatni rozległ się od la Pinty.
— Marcin Alonzo daje nam znak, zawołał Kolumb, zapewne nie bez ważnéj przyczyny. Kto tam zajmuje szczyt masztu?
— To ja, sennorze admirale, odpowiedział Sancho; siedzę tu od modlitwy wieczornéj.
— Czy nie widać nic w stronie zachodniéj? Patrz dobrze, bo jesteśmy u kresu wielkich zdarzeń.
— Widzę tylko że la Pinta zwija żagle, i la Nina także się zbliża.
— Chwała niech będzie najwyższemu! tym razem nie mogli się już pomylić.
Na pokładzie la Santa Maria wszystko było w ruchu, gdy po upływie pół godziny okręt admiralski dosięgnął dwóch innych, co wolnym biegiem płynąc obok siebie, odpoczywać się zdawały po odbytym wyścigu.
— Przybądź tu, Luis, i patrz! rzekł Kolumb.
Noc była jasna, niebo zwrotnikowe błyszczało gwiazd millionami; sam nawet ocean zdawał się rozlewać niepewne jakieś światło, dozwalające rozróżnić przedmioty, szczególniéj na krańcu widnokręgu. Gdy młodzian rzucił wzrokiem w kierunku wskazanym przez Kolumba, spostrzegł wyraźnie ciemną w oddaleniu wyniosłość, w zarysach jakie ziemia nocną porą przedstawiać zwykła na morzu.
— Otóż Indye! zawołał Kolumb. Wielkie zadanie jest rozwiązane! Zapewne to wyspa, ale ląd stały musi być niedaleko. Cześć i chwała imieniu bożemu!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Ludwik Jenike.