Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krzysztof Kolumb |
Wydawca | S. H. MERZBACH Księgarz |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Jan Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Ludwik Jenike |
Tytuł orygin. | Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Za nadejściem nocy la Pinta zwolniła bieg swój, aby się złączyć z innemi okrętami. Oczy wszystkich zwrócone były z tęsknotą ku stronie zachodniéj, gdzie spodziewano się lądu; lecz noc zapadła bez ziszczenia oczekiwań podróżnych. Wiatr ciągło dął od południo-wschodu; zboczenie bussoli jeszcze się nieco powiększyło, i odtąd nikt już nie wątpił, że sama tylko gwiazda polarna zmieniła położenie. Ale wyprawa, zamiast płynąć na zachód, skierowała się bardziéj ku południowi; i téjto okoliczności zawdzięczyć należy, iż Kolumb nie wylądował na brzegach Georgii albo wysp karolińskich.
Noc przeszła bez żadnego wypadku, i dnia 17 w południe, czyli z końcem dnia żeglarskiego, okręty o kilkadziesiąt znów mil zbliżyły się ku celowi. Krzewy morskie znikły, a z niemi i tuńczyki, żywiące się płodami szkopułów podwodnych, które tu bliżéj są powiérzchni niż w innych częściach Atlantyku. O południu wszystkie trzy statki, według przyjętego zwyczaju, udzielały sobie wzajemnych spostrzeżeń. Gdy la Pinta zbliżyła się dostatecznie do okrętu admiralskiego, starszy Pinzon rzekł do Kolumba:
— Bóg zsyła nam inne jeszcze znaki zapowiadające blizkość ziemi, sennorze don Christoval. Widzieliśmy liczne stada ptaków, a w stronie zachodniéj gęste chmury, podobne do tych jakie zwykle unoszą się nad lądem.
— Dobrato wróżba, don Marcinie Alonzo; ale powtarzam, że w tém miejscu napotkać możemy chyba wyspy rozpierzchnione. Do Azyi mamy jeszcze kilka dni drogi.
— Jeżeli pozwolisz, szlachetny admirale, rozepnę wszystkie żagle i popłynę naprzód, a pewny jestem że przededniem ujrzę się u celu.
— Płyń w imię boże, dzielny żeglarzu, gdy takie twoje przekonanie, lecz ostrzegam cię że nie dosięgniesz tak prędko lądu stałego. Wszelako każde odkrycie nasze przyniesie sławę Kastylii; pozwalam przeto, tak tobie jak wszystkim, choćby setkami wynajdywać nieznane kraje.
Majtkowie głośno zaśmieli się z tych wyrazów, bo ludzie szczęśliwi skłonni są zawsze do wesołości. La Pinta puściła się w drogę, i dopiéro z zachodem słońca powróciła. Widnokrąg od północy gęste wieńczyły obłoki, a wyobraźnia ludzi podrażnionych niebezpieczeństwem łatwo w ich kształtach fantastycznych upatrywać mogła to skały urwiste, to głębokie wąwozy, to cyple lub wyzębienia brzegów.
Nazajutrz rano dészcz padać zaczął gęstemi kroplami. Okręty zbliżyły się do siebie i szalupy krążyły już w tę, już w owę stronę.
— Przyszedłem, sennorze admirale, rzekł starszy Pinzon, wysiadając na pokład la Santa Maria, prosić o upoważnienie zwrócenia się na północ, dla odszukania położonych w téj stronie krajów, aby to wielkie przedsięwzięcie ukończyć w sposób godny dostojnych władzców naszych, a razem wykazać prawdę twych pomysłów.
— Życzenie twoje godne jest pochwały, mój dobry Marcinie Alonzo, ale nie mogę na to pozwolić. Nie wątpię, że płynąc w kierunku przez ciebie wskazanym moglibyśmy ważne poczynić odkrycia; lecz zawsze byłobyto zboczeniem od celu. Indye leżą na zachód, a moim zamiarem nie było i nie jest znalezienie gromad podobnych do wysp kanaryjskich i azorskich. Postanowiłem godło chrześciaństwa ponieść w krainę niewiernych, i nie odstąpię téj myśli chyba z życiem.
— Sennorze de Munoz, ty który posiadasz zaufanie jego excellencyi, czy nie mógłbyś poprzéć naszéj prośby?
— Prawdę mówiąc, szlachetny Marcinie Alonzo, odpowiedział Luis z niedbałością raczéj granda Hiszpanii, mówiącego z żeglarzem, aniżeli z uszanowaniem należném drugiemu po Kolumbie naczelnikowi wyprawy; prawdę mówiąc, tak gorąco pragnę nawrócenia wielkiego chana, że niechciałbym zwrócić się ani w prawo ani w lewo. Przekonałem się nieraz, że diabeł tych tylko kusi, co chodzą omackiem po bezdrożach.
— Więc żadnéj nam nie zostawiasz nadziei, sennorze admirale, i zrzec się mamy tylu świetnych przepowiedni, nie przedsięwziąwszy nawet sprawdzenia takowych?
— Niéma nato rady, odrzekł admirał. Lecz oto w kierunku la Pinty szybuje ptak jakiś, jakby spocząć chciał na jéj maszcie.
Wszyscy obecni obejrzeli się i spostrzegli pelikana, który rozpiąwszy potężne loty na dziesięć stóp szérokości, o kilka sążni nad wodą sunął w kierunku la Pinty; lecz błędne ptaszę, jak gdyby gardząc podrzędnem schronieniem, w niespodzianym obrocie zwróciło się nagle ku okrętowi admiralskiemu i usiadło na wielkim jego maszcie.
— Jeżeli ptak ten nie zapowiada nam blizkości lądu, rzekł uroczyście Kolumb, to zawsze obecność jego dobrą dla nas jest wróżbą. To znak widomy od Boga, by wytrwać w zamierzoném dziele; bo nigdy, Marcinie Alonzo, nie widziałem pelikana w odległości więcéj niż dwudziestu cztérech godzin od brzegu.
— I ja uważałem to samo, i mniemam że to pomyślna przepowiednia. Lecz może też Opatrzność skłonić nas chce do przeszukania tych stron oceanu?
— Rozumiem przeciwnie, że ona każe nam postępować ku wytkniętemu celowi. Powróciwszy z Indyj, będziemy mogli spokojnie zwidzić tę część Atlantyku; teraz zawcześnie o tém pomyśleć, gdyż kilkaset mil jeszcze mamy przed sobą. Radbym zgromadzić sterników, dla oznaczenia na mappie w którym jesteśmy punkcie.
Wszyscy sternicy zebrali się na pokładzie la Santa Maria, i każdy z nich igiełką na mappie morskiéj, wykonanéj przez samego admirała, wskazywał położenie okrętów. Wincenty Yanez umieścił igiełkę w oddaleniu czterystu czterdziestu mil od Gomery; Marcin Alonzo położył ją nieco bliżéj na wschód. Gdy przyszła kolej na Kolumba, zatknął on swoję na dwadzieścia mil jeszcze za znakiem Alonza, utrzymując że towarzysze jego musieli się pomylić. Po téj czynności admirał stosowne wydał rozkazy, i każdy powrócił do siebie.
Zdaje się że Kolumb przypuszczał rzeczywiście w tém miejscu bytność wielkiego archipelagu, a historyograf jego, Las Casas, popiéra prawdziwość tego zdania; wszelako, jeśli tam kiedykolwiek istniały wyspy, to ony zniknąćby musiały od dawna, co przecież niebardzo podobnem jest do prawdy. Że mnóstwo ziół morskich napotykano w tych stronach nie ulega zaprzeczeniu; lecz krzewy te naniesione być mogły przez prądy. Co zaś do ptaków, łatwo wytłumaczyć sobie ich obecność przez obfite pożywienie jakiego im właśnie dostarczały zioła i ryby oceanu; wiadomo bowiem iż ptaki morskie odpoczywać mogą na wodzie.
Mimo tylu znaków pomyślnych, majtkowie wkrótce przeszli z nadziei do obawy. Sancho, zostający ciągle w tajemnych z admirałem stosunkach, doniósł mu o tém usposobieniu osady wieczorem dnia 20 września, a więc w dni jedenaście od chwili jak wyspa Ferro zniknęła na widnokręgu.
— Lękają się ciszy, sennorze, rzekł Sancho; utrzymują że pod tym stopniem szérokości niéma wcale wiatru.
— Sancho, pociesz tych biédaków uwagą, że cisze chwilowe na wszystkich panują morzach. Spodziéwam się iż nie podzielasz tych niedorzecznych przypuszczeń?
— Trzymam się jak mogę, sennorze admirale. Ale wyznaję, że najdzielniéj pokrzepia mię myśl o bogactwach Indyj; gdy o nich marzę, uczuwam rodzaj zachwytu religijnego, i wnet zapominam o Moguer.
— Nienasycony jesteś w swych żądzach, przebiegły filucie. Oto masz dublona; patrząc na niego możesz sobie wyobrazić bogactwa wielkiego chana; bo trzeba ci wiedziéć że ten monarcha nietylko ogromne posiada skarby, lecz nadto lubi je rozdzielać przy zdarzonéj sposobności.
Sancho, przyjąwszy podarunek, zostawił Kolumba sam na sam z Luis’em.
— Wahaniu się tych tchórzów, zawołał niecierpliwy młodzieniec, możnaby łatwo zapobiedz płazem lub ostrzem nawet w potrzebie.
— Surowe środki, mój młody przyjacielu, w ważnych tylko przystoją okolicznościach. Poświęciwszy lat tyle téj wielkiéj sprawie, nie jestem zapewne skłonny ustąpić przed lada szemraniem. Ale Bóg nie obdarzył wszystkich ludzi jednakową zdolnością: przekonałem się o tém przy rozprawach z uczonemi Salamanki; jakżebym więc dziwić się miał sarkaniom tych prostaków, rzuconych w nieznane szlaki, gdzie wzrok wyższego tylko pojęcia upatrzyć zdoła drogę?
— Prawdę mówisz, admirale, a jednak lękliwi nie mają słuszności. Bo jakież, na ś. Piotra, zagraża nam niebezpieczeństwo? Jesteśmy prawda w oddaleniu kilkuset mil od lądu, ale tak nam tu dobrze jak wszędzie. Widziałem nieraz w jednéj rozprawie z Maurami dwa razy więcéj poległych, niżeli flotylla nasza ma ludzi, a krew w niéj rozlana mogłaby spławić ten okręt.
— Niebezpieczeństwa jakich się lęka osada nietyle są głośne, lecz niemniéj przerażające jak w walkach przeciw Maurom. Gdzież znajdziesz źródło coby zwilżyło spieczone ich usta? gdzież owoc coby odżywił zgłodniałych, gdy nasze zapasy będą wyczerpane? Okropna to rzecz umiérać z pragnienia i głodu śród morza, bez pociechy religijnéj. Otóż co niepokoi wyobraźnię majtków.
— Mnie się zdaje, sennorze, że o tém czas będzie pomyśléć, gdy napoczniemy ostatnią beczkę wody i ostatnią baryłkę sucharów; tymczasem zaś radbym prosić waszéj excellencyi o pozwolenie wszczepienia tym mózgownicom rozumu sposobem jaki uznam za właściwy.
Kolumb nadto dobrze znał charakter młodziana, aby te jego słowa przyjąć za prawdę. Obaj, oparci o maszt przodkowy, stali przez chwilę pogrążeni w dumaniu. Noc zapadała i trudno już było rozróżnić twarze majtków, tworzących na pokładzie małe grupy gwarne i niespokojne. La Nina i la Pinta w czarnych zarysach odrzynały się na sklepieniu nieba, jaśniejącém millionami gwiazd; żagle w malowniczych zagubach kołysały się śród masztów. Byłto obraz łagodny i czarujący, lecz samotność nocy, głęboka cisza morza, przerywana niekiedy tylko trzeszczeniem rejów, nadawała mu barwę dziwnéj jakiejś rzewności.
— Czy nie słyszysz Luis, trzepotania pomiędzy linami? zapytał admirał. Zdaje mi się że to szelest sprawiony przez małe ptaszki.
— Tak jest, admirale; widzę na masztach ptaszyny wielkości naszych wróbli.
— Posłuchaj ich śpiewu, wtrącił admirał; jakże on słodko pieści ucho! jak wielką jest dobroć Stwórcy, co wszechświat cały zapełnia harmonią tonów! Ziemia nie może być odległą, kiedy tak wątłe istoty towarzyszą naszéj podróży.
Wkrótce majtkowie spostrzegli obecność téj rzeszy napowietrznéj, i śpiéw jéj silniejsze na umysłach uczynił wrażenie, aniżeli najuczeńsze dowodzenia matematyczne.
— Mówię wam że jesteśmy blizko lądu, zawołał Sancho; oto dowód niezbity. Wesołe te świergotania brzmią tak radośnie, jak gdyby małe koncertanty dziobały winogrona lub figi kastylskie.
— Sancho ma słuszność, odezwało się kilka głosów. Powietrze nawet niesie nam woń lądową. Bóg nas prowadzi, niech będzie pochwalone Jego imię.
W téj chwili wszyscy z trwogi przerzucili się w nadzieję. Mniemano powszechnie, i sam nawet admirał zdanie to podzielał, że przybycie tak drobnych ptasząt dowodziło sąsiedztwa ziemi żyznéj, przybranéj we wszystkie powaby przyrody; ta zgraja bowiem skrzydlata lubi upatrywać sobie mieszkanie zgodne z słodyczą własnych nawyknień.
Późniejsze spostrzeżenia dowiodły, że Kolumb zostawał w błędzie. Mylimy się częstokroć sądząc o sile zwierząt według ich wielkości. Rzeczywiście z dwóch ptaków niewodnych, co śmiało mierzą przestrzenie oceanu, niniejszy właśnie zwykł puszczać się daléj, bo jemu lada zielsko służyć może za miejsce odpoczynku. Ptaki czysto lądowe nie wylatują wprawdzie na morze; lecz burza niekiedy unosi je poniewolnie.
Jakakolwiek zresztą była przyczyna zjawienia się tych drobnych śpiewaków na okręcie la Santa Maria, zawsze ono uspokoiło umysły majtków. Wszyscy słuchali świergotania ptaszków, z natężoną uwagą i w większéj niezawodnie cichości, jak nasi lubownicy szumnego popisu doskonale wyćwiczonéj orkiestry.
Z brzaskiem jutrzenki śpiewy się ponowiły, i wkrótce całe stado uleciało w kierunku południowo-zachodnim. Wiatr zwolniał i morze zasłane znów krzewami podobne było do niezmiernéj łąki. Dwudziestego drugiego września rano zupełna nastąpiła cisza; a razem z nią ponowiły się szemrania.
— Płyniemy w strony nieznane, mówili niechętni, i oto przybyliśmy na miejsce gdzie niéma już wiatru, gdzie ugrzęźniemy w zaroślach lub piasku, i pomrzemy z głodu.
Obawa ta naturalną była w czasie kiedy najświatlejsi nawet mężowie przedzierali się ku nauce przez grubą pomrokę przesądów, kiedy wiara w potęgę złych duchów była jeszcze powszechną.
Nazajutrz, 23go lekki wiatr zawiał od południo-zachodu; przy jego pomocy eskadra przebyła zarośle, i pragnąc nadal uniknąć téj przeszkody, zwróciła się nieco na północ. Kolumb mniemał wtedy że zmija się z prostą drogą, gdy tymczasem, w skutek zboczenia igiełki magnesowéj, ten właśnie obrót w właściwym prowadził go kierunku. Okoliczność ta zdaje się dowodzić, iż sam odkrywca wierzył w ruch gwiazdy polarnéj; inaczéj bowiem trudno sobie wytłumaczyć, dlaczego przy pomyślnym wietrze przez kilka dni płynął ukośnie ku południowi.
Usposobienie majtków w téj podróży nieustannym podlegało zmianom. Zaledwo okręty na czyste wypłynęły morze, już wszyscy nową krzepili się nadzieją, i lubo wiatr dął w kierunku wysp kanaryjskich, nikt wtedy nie myślał o powrocie. Ale wieczorem wyprawa napotkała znów przestrzeń pokrytą krzewami; ujrzano raki pełzające po zielsku i kilka ptaków, a między niemi turkawkę.
Admirał znajdował się na pokładzie, gdy przystąpił do niego jeden z majtków niezadowolonych, imieniem Marcin Martinez.
— Sennorze, rzekł, nie wiemy co sądzić o tém wszystkiém. Przez kilka dni wiatr z jednéj wiał strony; teraz zupełnie ustaje, a morze wygląda jak pole, na którém tylko patrzéć rychło zjawią się krowy i cielęta. To rzecz straszliwa, jakiéj żaden z nas nigdy nie widział!
— Te krzewy, odpowiedział Kolumb, są zielskiem ruchomém oceanu, i dowodzą tylko żyzności ziemi co je wydala. Wiatr południowo-zachodni zwykle w téj szérokości panuje, jak wiedzą wszyscy co płynęli do Gwinei. Nie upatruję w tém nic trwożącego i przekonany jestem że roztropny nasz Pepe nie podziela twéj obawy.
— Sennorze admirale, odezwał się zagadniony, poprzysiągłem ci wierność i święcie jéj dotrzymam; ale ta cisza, zaledwo słabém przerywana tchnieniem, wszystkich nas niepokoi. Powiérzchnia oceanu jest jakby obumarłą; może téż Bóg otoczył pewne kraje pasem martwéj wody, kładąc tém granicę ludzkiéj ciekawości.
— Rozumowanie twoje jest mylne; bo właśnie istota najwyższa kazała człowiekowi nad całą panować ziemią, i roznieść wszędzie światło ewangelii; granice zaś o których mówisz w wyobraźni tylko twojéj istnieją.
— Dziwię się w istocie, wtrącił Sancho, zawsze gotów popiérać admirała, że majtek tak doświadczony jak Marcin wspomina o wietrze peryodycznym i o zielsku, jako o rzeczach nieznanych. Dla mnie te zjawiska bardzo są powszednie. Płynąc do Irlandyi widziałem nieraz morze pokryte krzewami, a wiatr na jéj brzegach wieje regularnie przez cztery tygodnie z jednéj strony, przez drugie zaś cztéry z przeciwnéj.
— Czy nie słyszałeś nigdy o ławicach tak długich, że ominąć ich niepodobna? zapytał Marcin. To zielsko zapowiada nam blizkość podobnéj zawady.
— Dosyć téj gawędy, rzekł admirał nakazująco; płyniemy śród zielska albo na czystéj wodzie, stosownie do kierunku prądów.
— Ale ta cisza, sennorze admirale, zawołało kilka głosów. Nikt z nas nie widział wody tak nieruchoméj.
— Nieruchoméj! powtórzył Kolumb, otóż sama natura daje wam odpowiédź!
W chwili gdy admirał domawiał tych wyrazów, potężna fala podważyła okręt la Santa Maria; wszystkie maszty skrzypnęły, wszystkie liny zachrzęstły, i bałwany bić zaczęły do wysokości pokładu. Majtkowie, przerażeni, z zadziwieniem obejrzeli się wkoło; w powietrzu bowiem najzupełniejsza panowała cisza. Niezadługo całe morze było w ruchu i wszystkie trzy statki stały się igraszką zapienionych jego fali. Kolumb postanowił zaraz obrócić to zdarzenie na swą korzyść.
— Widzicie, rzekł do osady, że wszechmoc Boga zwalcza waszę obawę. Mógłbym nadużyć niewiadomości waszéj i nagłe to wzburzenie oceanu wystawić jako cud na poparcie mych zamiarów zesłany; lecz święta sprawa, któréj służę z poświęceniem, nie potrzebuje uciekać się do podstępu. To wzdęcie niespodziane jest skutkiem oddalonéj burzy, i ruchu wody w tym właśnie punkcie gasnącego. Zawsze jednak to zjawisko, chociaż zgodne z porządkiem natury, powinno was przekonać, że Opatrzność czuwać nad nami nie przestaje. Bądźcie więc spokojni, i pamiętajcie o tém, iż daléj nam teraz do kraju ojczystego, jak do Indyj. Godzina każda zbliża nas do celu, a ten co wytrwa do końca hojną odbierze nagrodę, podczas gdy opieszałych zasłużona nie ominie kara.
Przytoczyliśmy tę przemowę Kolumba jako dowód, że wielki odkrywca nie wierzył w cudowność wspomnionego zdarzenia, lubo wielu współczesnych i późniejszych pisarzów wystawia takowe jako bezpośrednie zesłanie Opatrzności. Trudno téż przypuścić, aby tyle doświadczony żeglarz nie znał zjawiska tak pospolitego w stronach szczególniéj nadbrzeżnych.