Krzysztof Kolumb (Cooper)/Rozdział XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Krzysztof Kolumb
Wydawca S. H. MERZBACH Księgarz
Data wyd. 1853
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Jenike
Tytuł orygin. Mercedes of Castile lub The Voyage to Cathay
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII.

Wiadomość o powrocie Kolumba i ważnych jego odkryciach szybko rozeszła się po Europie, stanowiąc, zdaniem ogólném, najważniejsze epoki téj zdarzenie. Przez kilkanaście lat, a mianowicie od czasu odkrycia oceanu spokojnego przez Nunez’a de Balboa, wierzono że Kolumb, płynąc na zachód dosięgnął Indyj, i uważano kulistość ziemi za fizycznie udowodnioną. Cudowne szczegóły téj podróży, żyzność zwidzanych krajów, bogactwo ich i łagodność klimatu, ciekawości wreszcie przywiezione przez admirała stanowiły przedmiot niewyczerpany powszechnéj rozmowy.
Hiszpania od kilku wieków niesłychane czyniła wysilenia w walce przeciw Maurom; szczęśliwe atoli ukończenie takowéj było wypadkiem długoletnich zapasów, i niczém się zdawało w porównaniu z aureolą sławy, jaka nagle okoliła odkrycia wschodnie. Słowem, pobożni cieszyli się spodziewaném rozszerzeniem ewangelii; chciwi marzyli o skarbach nieprzebranych; politycy obliczali korzyści z przyrostu gruntowego; uczeni przewidywali wzbogacenie swych wiadomości; a nieprzyjaciele Hiszpanii z zazdrością spoglądali na jéj świetność. Piérwsze dnie po przybyciu posłańca Kolumba poświęcone były ogólnéj radości. Zaproszono admirała urzędownie aby przyjechał conajrychléj, rozkazano przygotowanie powtórnéj wyprawy i wszystkich usta brzmiały jego sławą. Po upływie miesiąca Genueńczyk w towarzystwie siedmiu Indyan przybył do Barcelony, gdzie obsypany został największemi honorami. Oboje królestwo przyjęli go w sali posłuchalnéj na tronie, powstali z miejsca za jego wejściem i kazali mu podać krzesło, któryto zaszczyt tylko książętom krwi z prawa był przynależnym. Odkrywca opowiedział swą podróż, okazał przywiezione przedmioty i rozwinął możliwe korzyści; poczém wszyscy obecni na klęczkach, pod przewodem chóru kaplicy królewskiéj, odśpiéwali Te Deum. Surowy nawet Ferdynand w téj chwili uroczystéj uronił łzę rozrzewnienia.
Długo jeszcze Kolumb był ogniskiem skupiającém promienie chwały i tryumfu. Nie przestawano otaczać go uwielbieniem, aż do drugiéj podróży jego na Wschód, jak się wówczas wyrażano.
W sam dzień przyjęcia admirała don Luis de Bobadilla zjawił się w sali posłuchalnéj, w bogatym stroju granda Hiszpanii. Uważano że Izabella mile się doń uśmiéchnęła, gdy tymczasem markiza de Moya posępną zachowała powagę.
Sancho, który pozostał w Barcelonie do przybycia zwierzchnika i któremu położone zasługi zjednały przystęp u dworu, zadziwiał wszystkich używaniem tytuniu. Niejeden już z dworzan, pragnąc go naśladować, przykrych nabawił się następstw; co wszakże nie przeszkodziło na późniéj szybkiemu upowszechnieniu téj rośliny.
Posłuchanie było skończone, i Sancho razem z tłumem opuszczał salę, gdy jakiś człowiek już nie młody, lecz szlachetnego ułożenia, zaprosił go na wieczerzę. Stary marynarz, lubo nieprzywykły do podobnych honorów, nie odmówił jednak wezwaniu. Towarzysz bezzwłocznie zaprowadził go do jednéj z sal bocznych pałacu, gdzie kilkunastu najpiérwszéj młodzieży czekało ich przybycia; bo w owym czasie wszyscy dobijali się o sposobność pomówienia choćby z podrzędnym uczęstnikiem wyprawy. Sancho przyjęty był z uprzejmością, a towarzysz jego, znany dziś dziejopisarz Pedro Martir, któremu królowa powierzyła wychowanie młodych paniczów dworskich, z uszanowaniem.
— Usiłowania moje, sennorowie, zawołał Pedro Martir, powiodły się zupełnie. Sam admirał z oficerami wieczerza dziś u króla, lecz ten oto godny marynarz zaszczyca nas swoją obecnością. Wydziérając go ciżbie zapraszających, nie miałem nawet sposobności zapytać o jego nazwisko.
Sancho poważną nastroił minę, i wiedząc czego po nim wymagano, gotował się pokazać światu jakiéjto mądrości nabywa człowiek przez podróż koło ziemi.
— Nazywam się Sancho Mundo, sennorowie, rzekł głosem napuszystym; ale radbym miéć przydomek Sancho indyjski, rozumié się jeśli admirał nie przybierze tego tytułu, bo jego prawa lepsze są od moich.
Przedstawiono następnie majtkowi kilku członków najpierwszych rodzin hiszpańskich, a w końcu całe towarzystwo udało się do sali jadalnéj, gdzie wspaniałą przygotowano biesiadę. W ciągu uczty Sancho, oddany całkiem rozkoszom gastronomicznym, głębokie zachowywał milczenie. Raz tylko, żywo zagadnięty, przerwał takowe, położył widelce i rzekł uroczyście:
— Sennorowie, jadło jest darem bożym; kto więc przeszkadza w jedzeniu, uwłacza poszanowaniu dla Stwórcy. Don Christoval podziela to zdanie, i wszyscy podwładni jego poszli za przykładem wielbionego zwierzchnika. Jak tylko skończę, odpowiadać będę chętnie na wasze zapytania.
Po obniesieniu wetów Sancho odsunął się trochę od stołu i temi słowy zagaił rozmowę:
— Jestem człowiek nieuczony, sennorowie; ale com widział, tom widział. Marynarz może miéć swoje zdanie tak dobrze, jak doktór z Salamanki. Zapytujcie mnie, proszę, gotów jestem odpowiedziéć.
— A więc, odezwał się Pedro Martir, życzylibyśmy usłyszéć szczegóły téj podróży. Objaśnij nas, sennorze, które z widzianych zjawisk uważasz za najciekawsze.
— Podług mnie nic nie wyrównywa zboczeniu gwiazdy polarnéj, odrzekł z żywością Sancho. To ciało niebieskie uważano dotąd za równie nieruchome, jak katedrę sewilską; teraz wiadomo że krząta się po niebie, nakształt staréj kumoszki roznoszącéj plotki sąsiadom.
— To rzecz cudowna! zawołał Pedro Martir, nie wiedząc jak przyjąć te wyrazy. Ale może to było złudzenie?
— Zapytaj don Christoval’a, sennorze; on zauważył to zjawisko, a późniéj razem wyciągnęliśmy z tąd wniosek, że nié ma na świecie nic stałego.
— Rozmówię się o to z szlachetnym admirałem. Lecz oprócz téj gwiazdy, mości Sancho, coś widział godnego uwagi?
Sancho przemyślał jeszcze nad odpowiedzią, gdy wszedł don Luis de Bobadilla. Młodzież przywitała go przyjacielsko, a Pedro Martir postąpił ku niemu kilka kroków.
— Pragnąłem, rzekł, zaszczytu obecności twojej, sennorze hrabio, jakkolwiek oddawna nie zostajesz pod moim kierunkiem; bo przypuszczam że tak zawołany zwolennik podróży rad będzie posłuchać opowiadania o cudownem odkryciu don Kolumba. Szanowny ten marynarz, obdarzony zaufaniem admirała, zezwolił na przyjęcie skromnéj wieczerzy naszéj. Przedstawiam ci, mości Sancho, don Luis’a de Bobadilla, hrabię de Llera, który niemało także tułał się po morzu.
— Wiem o tém, odparł Sancho, oddając z uszanowaniem lekki ukłon Luis’a, i cieszę się bardzo że go poznaję. Jeżeli wasza excellencya będziesz kiedy w okolicach Moguer, to racz nawiedziéć i chałupę starego Sancho Munda.
— Najchętniéj to uczynię, odpowiedział Luis z uśmiéchem. Lecz nie przerywam rozmowy tak zajmującéj w chwili mojego przybycia.
— Dobrze wszystko zważywszy, odezwał się Sancho poważnie, po ruchu gwiazdy polarnéj najwięcéj mnie to uderzyło, że w Cipango niéma dublonów. Trudno pojąć dlaczego w kraju gdzie tyle jest złota nie biją wcale piéniędzy.
Pedro Martir i uczniowie jego rozśmieli się z tego wyskoku.
— Pomińmy to pytanie, raczéj polityczne niż przyrodzone, zawołał Martir; ale coś widział szczególnego w sposobie życia tamecznych mieszkańców?
— Pod tym względem wyspa kobiét najwięcéj zasługuje na uwagę. U nas niewiasty zamykają się w klasztorach, lecz w Indyach całe wyspy zajmują w posiadanie.
— Prawdaż to? zapytało kilka głosów, czy rzeczywiście odkryliście taką wyspę?
— Widzieliśmy ją w oddaleniu i kontent jestem żeśmy tam nie wysiedli; bo mojém zdaniem w Moguer aż nadto jest kumoszek. Odkryliśmy potém rodzaj chleba rosnącego w ziemi. Dalipan; smacznato potrawa; nieprawdaż, sennorze de Llera?
— Mości Sancho, skoroś rzucił zapytanie, to chciéj sam na nie odpowiedziéć. Czyż mogę sądzić o płodach Cipango, kiedy nie byłem jak w Kandyi?
— To prawda, sennorze hrabio; zapomniałem iż temu tylko co widział godzi się mówić, a drudzy powinni słuchać i wierzyć.
— Czy Indyanie używają mięsa? zapytał jeden z obecnych.
— Tak jest, sennorze pożérają się wzajemnie. Wprawdzie ani ja ani don Christoval nie byliśmy nigdy proszeni na te biesiady; ale podług dokładnych obliczeń na wyspie Bohio spożywają corocznie tylu ludzi, ile w Hiszpanii wołów.
Słuchacze wydali okrzyk przerażenia, a Pedro Martir z niedowierzaniem potrząsnął głową.
— Co myślisz o ptakach przywiezionych przez admirała? ciągnął daléj rozmowę.
— Znam je, sennorze, a mianowicie papugi: to stworzenia tak mądre, że mogłyby odpowiedziéć na wszystkie zapytania wasze.
— Żartujesz, mości Sancho, odparł uczony z uśmiéchem; ale nic to nie szkodzi: puść wodze wyobraźni, i jeśli nie możesz oświecić, zabaw nas przynajmniéj.
— Bóg świadkiem, sennorowie, iż chciałbym z serca wszystko dla was uczynić; ale z natury tak jestem w prawdzie zamiłowany, że zmyślać zupełnie nie umiem. Trudno niewierzyć swoim oczom; byłem w Indyach i patrzyłem na wszystkie cuda tego kraju. Między innemi napotkaliśmy morze podobne do łąki, z którego wybrnęliśmy tylko cudem.
Młodzieńcy spojrzeli na swego nauczyciela, chcąc wyczytać z jego twarzy wyrok o słowach marynarza; lecz Pedro Martir, jakkolwiek światły, sam nie wiedział co trzymać o tém wszystkiem.
— Jeżeli pozwolicie, sennorowie, wtrącił Luis, zaspokoję waszę ciekawość. Wiadomo wam, że jestem w przyjaznych z don Kolumbem stosunkach. Po swoim powrocie czcigodny admirał objaśnił mnie o wszystkiém co dotyczy jego podróży; gotów więc jestem powtórzyć com słyszał od niego.
Ogólny poklask przyjął te wyrazy, i młodzieniec, z zapałem naocznego świadka, rozpoczął świetną opowieść wyprawy, przerywaną częstokroć głośném uwielbieniem słuchaczów.
Niewinny ten wybieg Luis’a dobrze mu posłużył. Wymowną łatwość z jaką posłyszane, jak mniemano, przytaczał rzeczy, uważano za niemałą zaletę. Pedro Martir, którego zdanie wielką miało powagę i młodzi uczniowie jego głosili wszędzie sławę hrabi de Llera.
Uwielbienie dla Kolumba tak było powszechne, iż na każdego co w bliższém zostawał z nim zetknięciu spływała przez to samo cząstka czci ogólnéj. Ponieważ widywano Luis’a w towarzystwie odkrywcy, zapomniano o lekkomyślnych jego postępkach, myśląc tylko o tém, że człowiek tak wielki zaszczyca go swą przyjaźnią. Tym sposobem Luis de Bobadilla doznał już następstw pomyślnych z swojego przedsięwzięcia, a od woli jego zależało podnieść takowe do wysokości tryumfu, objawieniem osobistego udziału jaki wziął w dziele Kolumba.
Zobaczymy poniżéj o ile ta zasługa poparła go w oczach pięknéj Mercedes de Valverde.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Ludwik Jenike.