Ksiądz Stanisław Chołoniewski. Nekrolog
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ksiądz Stanisław Chołoniewski |
Podtytuł | Nekrolog |
Pochodzenie | Okruszyny |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt, Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1876 |
Druk | Drukiem Kornela Pillera |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Do nienarodzonych strat, które w tych czasach poniósł kościół katolicki, dotknięty śmiercią głowy swej Grzegorza XVI., biskupa Pelli, wikarjusza apostolskiego Karola Baggs; w Prusiech Maksymiljana Droste de Vischering, biskupa Münsterskiego; na wschodzie patjyarchy ormiańskiego-katolickiego Marousch; we Francji zgonem kilku najznakomitszych prałatów, zaliczyć należy naszą własną ciężką stratę, jaką jest zgon ś. p. Stanisława hr. Chołoniewskiego.
W kościele wojującym mało jest mężów, coby go zastąpić potrafili, nikt może zupełnie miejsca jego nie zajmie. Rzadcy są ludzie jego zdolności, charakteru, świętobliwości i równie chrześcjasńkiej słodyczy, połączonej w potrzebie z męską energją duszy; my, cośmy go znali osobiście, cośmy go cenili sercem i umysłem, jako człowieka, kapłana, jako pisarza, zbliżeni ku niemu, głębiej zajrzawszy w anielską duszę jego, bolejemy może mocniej od innych nad zgonem. Wieść niespodziana śmierci tego człowieka przejęła nas żalem, pod którego wpływem, tych kilka słów nieudolnych chcemy poświęcić pamięci jednego z najznakomitszych ludzi w kraju naszym, jednego z najmniej przecie poznanych i ocenionych.
Tak jest, niejednokrotnie przekonaliśmy się, że jako kapłanowi, jako pisarzowi, należytej nie oddano mu sprawiedliwości.
Nie czas jest może dzisiaj rozszerzać się nad tem jeszcze, lecz przyjdzie chwila, w której spodziewamy się, że powszechność nasza spłaci na grobie dług zaciągnięty za życia jego.
Oto jest krótki rys życia zmarłego, skreślony w nekrologu bezimiennym (drukowanym w Tygodniku), i zebrany z wiadomości udzielonych nam przez bliskich, do których dodajemy tylko co serce dyktuje.
Stanisław Myszka hrabia Chołoniewski, urodził się w r. 1791, dnia 23. marca, w dziedzicznym zamku rodziny swojej Janowie, z ojca Rafała, miecznika koronnego, starosty dubienieckiego i lityńskiego, matki hrabianki Baworowskiej. Zgon jego matki, zaszły w dzieciństwie Stanisława, okropny, bo zginęła od przypadkowo zapalonej sukni w płomieniach, zostawił synowi bolesne wspomnienie. Ojciec, znakomity swojego czasu człowiek, poświęcił się wychowaniu dzieci, których mu sierotami czworo pozostało. Stanisław był najmłodszym z nich, przy piersiach jeszcze, gdy matka zginęła. Początkowe wychowanie pod kierunkiem Witwickiego odebrał Stanisław w domu, w którym, powiada nekrolog, „przechowywały się i starodawna pobożność i najrzadsze cnoty.“ Najlepszym dowodem tego był sam nasz ksiądz Stanisław. Z domu ojcowskiego przeszedł do uniwersytetu wileńskiego i innych uczonych zakładów, które korzystnie zwiedzał w licznych podróżach swoich za granicą. Usposobiony do życia spłacił dług krajowi, służąc mu najprzód w szeregach wojskowych. Następnie ze zmianą okoliczności wszedł do służby państwa, gdzie pracował przy ministerstwie spraw zagranicznych, pod naczelnictwem ministra hr. Capodistrias. Lecz życie świeckie i zaszczyty, których łatwo przy swych zdolnościach mógł dostąpić, nie smakowały mu nigdy, dusza jego pragnęła wyrzeczenia się świata, oddania Bogu. Powołany do duchownego stanu, nie żadnym widokiem i świecką rachubą, ale serdecznem pragnieniem doskonałości, pokorą chrześcjańską i pobożnością, może już w tej myśli udał się do Rzymu w r. 1827. Tu widok stolicy chrześcjanskiego świata, ziemia krwią męczenników napojona, popiołami ich zasiana, przemówiły silniej jeszcze do wzniesionego serca. Otrzymawszy za pośrednictwem posła rossyjskiego, księcia Gagarina, pozwolenie wstąpienia do seminarjum i dymisją (był urzędnikiem w ministerstwie spraw zagranicznych i kamerjunkrem Jego Cesarskiej Mości), ksiądz Stanisław wszedł do akademji duchownej, gdzie sposobił się lat kilka.
Zdolności jego i charakter, postępy, jakie uczynił, zwróciły nań świętobliwe oko Grzegorza XVI.; mianowany prałatem komornym papiezkim, protonotarjuszem apostolskim, kawalerem złotej ostrogi, naglony aby został w Rzymie, miał nawet spodziewaną pierwszą wakującą nuncjaturę. Lecz nic nie mogło zachwiać przywiązania jego do kraju i chęci, jaką pałał stania mu się użytecznym. Ojciec święty w długich rozmowach z nim, okazywał mu najczulszą ojcowską przychylność; kardynałowie Pacca, Gregorio, Acton, Odeschalchi, byli, można rzec, osobistymi przyjaciołmi zmarłego; wszystko zdawało się zatrzymywać go w Rzymie, na drodze dostojeństw duchownych, u steru katolickiego świata. Pomimo to wiedząc, jak kapłan nieskończenie użytecznym być może w kraju, gdzie wiara potrzebuje dzielnych obrońców przeciwko obojętności, w spadku z XVIII. wieku na nas spadłej, ksiądz Stanisław prosił Ojca świętego, aby mu dozwolił powrócić i pracować na własnej ziemi. Ta tęsknota za krajem jest najpiękniejszą pochwałą zmarłego, najlepszym dowodem prawdziwego powołania. Ani łaski głowy kościoła, ani nadzieja wzniesienia się, ani sposobność doskonalenia naukowego w stolicy katolicyzmu, ani klimat dla wątłego zdrowia jedyną może rękojmią życia będący, nie wstrzymały go tutaj. Napróżno Grzegorz XVI. starał się go nakłonić aby pozostał; w liście do niego pisanym wyraził ksiądz Stanisław, że czuje się powołanym pracować na ziemi własnej, gdzie jako prosty kapłan użyteczniejszym będzie, niż w Rzymie jako jeden z naczelnych wodzów wojującego kościoła; prosił wreszcie, aby jeśli w tem wyraźna jest wola Ojca świętego, raczył mu rozkazać pozostać pod grzechem. Nie uczynił tego Grzegorz XVI., ale z żalem dozwalając powrotu księdzu Stanisławowi, zdumiewał się nad jego pokorą i gorliwością, nad rządkiem poświęceniem. Odtąd wrażenie, jakie na Ojcu świętym uczynił ziomek nasz, nie wytarło się z pamięci jego żadnemi późniejszemi. Wspominał i dopytywał się o niego u przybywających z naszych prowincyj, a krewnych witał radośnie, zasyłając mu przez nich błogosławieństwo swoje.
Wrócił więc prostym kapłanem do kraju, z którego świeckim i urzędnikiem wyjeżdżał, wracając pracować jako duchowny, około ubogich na ciele, budować przykładem swoim i zdumiewać pobożnością, dobroczynnością charakteru, słodyczą niezrównaną.
Życie jego odtąd jest już życiem gorliwego kapłana obywatela. Jeśli w ostatnich jego chwilach chcą widzieć niektórzy upadanie na sercu, jakieś odrętwienie i zobojętnienie, czemuż nie szukają przyczyn w osłabieniu fizycznem i ciężkich próbach moralnych, czemu nareszcie nie starają się poznać lepiej tego, komu na grobie tak niesłuszny ciężki zarzut kładą?! Spełniał on obowiązki kapłana w Kamieńcu, w rodzinnym swym Janowie i gdziekolwiek się znajdował. Kaznodzieja pełen namaszczenia, natchniony i do serc najmniej usposobionych umiejący przemówić, dla naszych wytwornisiów, co poetyckiego kwiecia szukają w słowie bożem i mglistych, filozoficznych niby perjodów, nie był może tem, czem go mieć chcieli, lecz był nauczycielem najlepszym ludu, do którego trafiała zmysłową szatą obleczona myśl jego.
„Nie było łzy — mówi wyżej przywiedziony nekrolog — którejby się nie starał otrzeć, nie było twardego serca, coby go skruszyć nie usiłował! Wiele dusz chwiejących się utwierdził, wielu obłąkanych nawrócił. Czy na kazalnicy, czy w konfesjonale, niezmordowanym był apostołem prawdy, i że przy tak wątłem zdrowiu (bo ciągle prawie był cierpiącym), tyle prac mógł wytrzymać, widocznie nie natura, ale wyższa pomoc go wspierała.“
Lat temu trzynaście, złożony ciężką chorobą, przyjął już był nawet ostatnie pomazanie i na wielką drogę wieczności się przysposobił, lecz Bóg zatrzymał go nam jeszcze. Odtąd ciągle jednak cierpiący, potrzebował gwałtownie podróży do wód dla zniszczenia zarodu choroby, lecz mianowany dziekanem kapituły, nie chciał korzystać z otrzymanego już paszportu, i dla spełnienia obowiązków swych, pozostał w kraju.
Zaród choroby, która go nam wydarła, pozostał i niszczył go powolnie, codzień widoczniej upadał na siłach, ale z rezygnacją chrześcjańską, może z pragnieniem chrześcjanina, patrzał na śmierć i zjednoczenie z Bogiem.
„Dnia 28. czerwca bieżącego roku ksiądz Stanisław Chołoniewski wyjechał z Kamieńca do Janowa, lubo od dwóch tygodni cierpiał mocno na kolki żołądkowe, ale przywykły do ciągłych boleści (mówi nekrolog), nie zmieniał dla nich trybu życia i zajęć swoich. Lekarstw nie chciał przyjmować, prócz gorzkiej wody, która mu nieco ulżyła cierpienia. Pierwszy nocleg był w Tynnie, gdzie dla boleści oka zmrużyć nie mógł, drugi w Konstantynowie nieco spokojniejszy, trzeciego dnia zawczasu stanął w Janowie i zaraz przywołać musiano miejscowego lekarza, który zapisał stosowne dla ulgi choremu lekarstwo. Tegoż dnia, siostra zmarłego, hrabina Grocholska z mężem przybyła; radzono mu kurację wodną, choroba do dnia 7. lipca wzmagała się. Przybyli inni krewni, kochający go i poważający jak ojca, posłano po najlepszych lekarzy. Lecz nic nie pomogło.“
W ciągu dręczącej choroby nikt z krewnych, przyjaciół, sług nawet, najmniejszej oznaki niecierpliwości nie spostrzegł, choć dnie i noce w cierpieniach i bezsenności pędził. Anielska słodycz charakteru podtrzymywana pobożnością, towarzyszyły mu do zgonu.
W dzień Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marji spowiadał się, nazajutrz komunję przyjął, nie czując się jeszcze tak słabym, aby ostatniego pomazania żądać. Dopiero dnia 20. sierpnia, gdy usilnie nagleni lekarze wyznać mu musieli, że się znajduje w niebezpieczeństwie, przywołał do siebie proboszcza miejscowego i powtórzył przed nim spowiedź, gotując się na śmierć. A chociaż cierpienie połączone z gorączką i pragnieniem paliło mu usta, wytrwał nic nie przyjmując do dnia następnego, w którym ubrany, przytomny, przyjął komunję i ostatnie pomazanie.
Uspokojony i pocieszony po tem, czule podziękował przyjacielowi (Mikołajowi hr. Grocholskiemu), którego wcześnie uprosił, aby mu o niebezpieczeństwie oznajmił i nie dał opuścić obowiązków chrześcjanina.
Dnia 21. sierpnia klęcząc, powtarzał akta i modlitwy konających, i tak, w modlitwie, bez bolu, spokojny, oddał ducha Bogu o godzinie 4. po południu.
Po przyjęciu wijatyku ostatniemi słowy jego była modlitwa, którą przytomni zapamiętali:
„Najświętszy Ojcze! który mi dozwalasz opatrzyć się ciałem i krwią jednorodzonego Syna Twojego na drogę wieczności, bądź pochwalony i w tej chwili, jako Cię chwaliłem przez całe życie moje; nie racz pamiętać na grzechy moje, kiedy Ci będę zdawał potrójny rachunek jako człowiek, jako chrześcjanin i jako kapłan, a postąp ze mną wedle miłosierdzia Twego.“
Ta piękna, spokojem chrześcjańskiej prawdziwie duszy, modlitwa umierającego, musiała łzy wycisnąć z oczów przytomnych; ale rzewniejszą łzą zapłakali, gdy go ujrzeli umarłym już i na wieki sobie i światu wydartym. Wielu zapewne obcych jak my, a szczycących się przyjaźnią księdza Stanisława, z równem naszemu strapieniem, osłupieniem przyjęli wieść tej śmierci i podzielili boleść rodziny.
Pogrzeb i eksportacja, mające się odbyć w Janowie, naznaczone zostały w dniach 4. i 5. września. Tłum obywateli, krewnych, przyjaciół, znajomych z różnych stron przybyłych i ludu ubogiego był ogromny. Połowa prawie duchowieństwa djecezji znajdowała się w Janowie, niosąc dowód czci i szacunku dla zmarłego.
Ubodzy, których tajemnie wspierał ksiądz Stanisław Chołoniewski, cały wylany dla cierpiących w jakikolwiek sposób, niektórzy o mil kilkadziesiąt do zwłok dobroczyńcy się przywlekli, mówiąc, że to za święty uważali obowiązek. Eksportacja ciała odbyła się z wielką okazałością w dniu 4. września, pogrzeb dnia następującego. Z mów pogrzebowych mianych w ciągu dwóch tych dni, najpowszechniej uczute były: księdza Brudzyńskiego, kanonika krakowskiego, przy wyprowadzeniu ciała z zamku, druga księdza Jana Ostapowicza, proboszcza niemirowskiego, słynnego z wymowy kaznodziejskiej, który do łez słuchaczy swoich wyliczaniem cnót i zasług zmarłego przywiódł.
Dnia 5. września także odbył się obrzęd żałobny po księdzu Stanisławie w Petersburgu, w kościele św. Katarzyny, na który ziomkowie i krewni zmarłego zgromadzili się.
Nie wiem czy nie pierwszą, ogłoszoną drukiem pracą oryginalną księdza Stanisława Chołoniewskiego, była wytworna a króciótka rozprawka w Athenaeum, pod tytułem: Kilka słów o polemice chrześcjańskiej w przedmiotach moralno-filozofcznych (przez kapłana katolickiego, djecezji Kamieniecko-Podolskiej. Od. I. T. VI. str. 1 — 12). Po niej umieściło Athenaeum nasze kilka znakomitych artykułów pióra nieodżałowanego zmarłego. Sen w Podhorcach, tak potężny myślami, tak oryginalny i poetyczny formą, tyle życia i tyle objawiający siły, ukazał się też najprzód w Athenaeum. Winno ono jeszcze ułamek korespondencji de Maistra z Janem Potockim i kilka innych ozdób swoich, księdzu Chołoniewskiemu. Oprócz tego wydał tłómaczenia dwóch zbiorów kazań księdza Veith, „w czem — mówi słusznie nekrolog — zwykłą sobie skromność okazał, gdy własne jego w tym rodzaju utwory są nierównie wyższe.“ Dwa wieczory u pani starościny Olbromskiej, najmniej podobno ze wszystkich pism księdza Chołoniewskiego przypadły do smaku publice. Lecz i tu dla formy umyślnie obranej, a mało powabnej może dla ogółu, zaniedbano wejrzeć na wielkie piękności i myśli głębokie. Uskarżają się na ciemność allegorji, na zbyteczne osłabienie głównej myśli, dla wielu niedojrzanej, bo nikt powolnie i z zastanowieniem czytać nie chce. Może to być, iż słysząc Dwa wieczory czytane przez autora i wyjaśnione nam przez niego, lepiej od innych jesteśmy w stanie pojąć je i ocenić, lecz nam się zdaje, że zarzuty względem formy, więcej nasze niedbalstwo i lekkość, niż istotną jaką wadę mają za przyczynę.
Ostatniem pismem przez ręce nasze wysłanem do druku, dotąd podobno nie wyszłem jeszcze, są Odpowiedzi na dwa pytania i Legenda wschodnia. Odpowiedzi te rozwiązują zagadnienia: o postępie i rozumieniu chrześcjańskiem i o życiu w stanie małżeńskim. Wszystko cokolwiek pisał, tłumaczył, wydawał ksiądz Stanisław Chołoniewski, nosi na sobie jednę — główną, wybitną cechę — wielkiej i szczerej pobożności, ducha prawdziwie chrześcjańskiego i serdecznej chęci nawrócenia wszystkich ku Bogu. Żadnych tu ustępstw dla smaku wieku, dla pochlebiania publiczności, przypodobania się ogółowi; forma zgodna z głębią, szata urosła z ciałem, jak owa tradycyjna Chrystusowa, styl wielkiej czystości, poprawności i prawdziwie polski, przejęty Skargą, którego wielbicielem był ksiądz Stanisław.
Wszakże poznajesz w nim głęboko uczonego, a z uczonością nie na popis wychodzącego, nie szermującego nią na zamalowanie oczu, używającego jej tylko na poparcie przekonania, na utwierdzenie umysłów. Nigdzie innego celu nad wiarę i prawdę. Sen w Podhorcach, najpoetyczniejszy utwór księdza Stanisława, na pozór płód fantazji, w głębi tchnie religijną myślą, która buchając płomieniem, tak śliczne przybiera barwy! Żywa wyobraźnia nigdzie go nie uniesie za wykreślone wiarą szranki, nigdy on nie przejdzie za koło, własną wolą opasujące dlań plac popisu zdolności ludzkich. Wszędzie on jest najprzód kapłanem. W życiu prywatnem, publicznem, pisarskiem widzisz go zawsze księdzem przedewszystkiem. Słodki w towarzystwie, ujmujący dobrotliwością, grzecznością, współczuciem, dowcipny z serca nie z głowy, ale dowcipu prawdziwie polskiego, z którego się miłość braterska dla ludzi przebijać umiała; gdziekolwiek był, cokolwiek poczynał, nie starł z siebie na chwilę świętego i wielkiego charakteru kapłańskiego. Wśród zabawy, gdy przyszła godzina modlitwy, wychodził od ludzi, aby pokrzepić się rozmową z Bogiem. W pismach też pomniał najprzód na to, co stan mu nakazywał, tak zawsze, tak wszędzie.
Nie będziemy go tu sądzili jako pisarza: raz dla tego, że sąd nasz słusznie podejrzanym być może, bo z sercaby przejętego boleścią i przywiązaniem pochodził; powtóre, że może nie czas jest dziś całkowicie o nim wyrokować. Pozostałe po nim pisma, znane nam w części w rękopiśmie, rozprawy, obrazy i najbardziej ze wszystkiego zajmujące notaty własnych wrażeń i wydarzeń, jeśli kiedy, jak się spodziewamy, ogłoszone zostaną, dadzą dopiero poznać pisarza.
Lecz życie ukończone, przerwane w chwili, gdy najużyteczniejszem być mogło dla kraju i wiary, już sąd o człowieku samo wydało. Z czynów poznać ludzi: spojrzyjcie na czynności, a nie oglądajcie się na namiętne sądy ludzi niechętnych, zazdrosnych, nadto ograniczonych, żeby go ocenić potrafili, zbyt zawistnych, żeby wyrzekli co sumienie każe. Tak jest: przypatrzcie mu się uchodzącemu od świata dla sukni kapłańskiej, uchodzącemu od tronu papiezkiego dla skromnej i ciężkiej pracy na ziemi własnej, nie wahającemu wziąć pióro do ręki, gdy wiedział, ile nienawiści, ile przewrotnych tłumaczeń, ile przykrości wszyscy piszący u nas zarabiają, pozostającemu w kraju dla obowiązków dziekana djecezji i poświęcającemu może życie dla dobra kościoła; przypatrzcie się umierającemu z pokojem i rezygnacją, z modlitwą na ustach; przypatrzcie mu się, a gdy usłyszycie uwłaczających jego pamięci, przebaczcie im, jak im przy śmierci pewnie on także z uśmiechem przebaczył.