Księga godzin (Rilke)/O pielgrzymstwie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rainer Maria Rilke
Tytuł Księga godzin
Podtytuł z trzech ksiąg złożona.
Wydawca Wydawnictwo L. Chomińskiego
Data wyd. 1935
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Witold Hulewicz
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



KSIĘGA DRUGA

O PIELGRZYMSTWIE




Ciebie nie dziwi rozmach burzy, —
tyś widział, jak on wiał; —
ucieczka drzew. A pęd ich dłuży
aleje rwące wcwał.
Ty wiesz: Ten, przed kim uciekają,
jest Tym, do kogo kroczysz;
okiem przez okno gdy potoczysz,
twe zmysły Go śpiewają.

Tygodnie letnie cicho stały,
krwi w drzewach rosnął gest;
czujesz, że będą opadały
w Tego, co wszystkiem jest.
Myślałeś, że już znasz tę siłę,
gdy owoc dojrzał dość:
w tajnie się skryła znów zawiłe,
a tyś jest znowu gość.

Lato jak dom twój było własny,
w którym już wszystko znasz —
ty jak w dolinę, z jaźni ciasnej
wyjść w serce swoje masz.
Wielka samotność się rozplata
i głuchną twoje dnie,
ze zmysłów twoich wiatr wymiata
świat jak listowie złe.

Patrzy przez pustość jego drzew
to niebo, które masz;
teraz bądź ziemia i bądź śpiew
i niebu temu twarz.
Teraz pokorny bądź jak rzecz,
kiedy się w byt rozkwieci,
by Ten, o którym idzie wieść,
czuł ciebie, gdy cię schwyci.




Modlę się znowu, o Dostojny,
Ty mnie przez wicher słyszysz znów,
bo głębie me głos mają zbrojny
w nieużywanych poszum słów.

Ja rozproszony w strzępach żyłem;
wrogom rozdany byt mój był.
Boże, ja w każdym śmiechu tkwiłem
i każdy pijak mnie pił.

I na podwórkach się skupiałem,
gdzie śmietnik mnie na miazgę starł,
i ust połową bełkotałem
do Ciebie, wieczna Pełnio miar.
Jak ja swe połowiczne dłonie
wznosiłem do Cię z nędznych jam;
niech mi tych oczu żar zapłonie,
któremi w Ciebie-m patrzał tam.

Byłem dom czarny po pożarze,
gdzie czasem zbójca śpi jedynie,
aż mu głos kar zgłodniałych każe
gnać coraz dalej po krainie;
byłem jak miasto, groźny grób,
gdy pomór je obleci:

zaraza zwisa jak zły trup
u wątłych ramion dzieci.

Obcy-m był sobie jak bylekto,
wiedziałem o nim tylko to,
że dotknął matkę mą, gdy ona
pod sercem mnie nosiła,
a młoda krew jej uciśniona
z boleścią o mój płód się biła.

Teraz znów jestem odrodzony
ze wszystkich strzępów poniżenia,
tęsknię do węzła zacieśnienia,
do jakowegoś rozumienia,
które mnie przejrzy z każdej strony, —
do Twego serca wielkich dłoni —
(o niechby na mnie prosto szły)
ja siebie liczę, ale Ty,
Boże, masz prawo mnie roztrwonić.




Ja jestem wciąż ten sam, co klęczy
przed Tobą w ciemnej sukni mniszej:
korny, służebny w wielkiej ciszy,
Tyś go przepełnił jak łuk tęczy,
on Cię wynalazł — a w nim dźwięczy
głos cichej celi, który ginie,
świat obok się jak wiatr przewala, —
a Tyś jest ciągle jeszcze fala,
co poprzez wszystkie rzeczy płynie.

To nic innego. Tylko morze,
skąd czasem lądy wstają z den.
To nic innego: ciszy tren
pięknych Aniołów, skrzypiec sen:
a Przemilczany zaś jest Ten,
któremu w wielkiej tej pokorze
wszystkie się rzeczy pokłoniły,
ciężkie promieńmi Jego siły.

Czy Tyś jest wszystko, — a ja jeden,
co się poddaje i buntuje?
Czy nie ogólność ja, gdy kocham,
czym ja nie wszystko, kiedy szlocham,
a Ty ów Jeden, który czuje?
Czy Ty co słyszysz obok mnie?

Czy głos się inny tam wynurza?
Czy burza jest? Jam też jest burza,
a lasy me witają Cię.

Czy pieśń tam chora, mała stoi,
co mnie wysłuchać Tobie wzbrania?
I jam jest pieśnią, słuchaj mojej,
co jest samotna, niesłyszana.

Jam wciąż ten sam jest, który w głodzie
pytał Cię czasem, ktoś Ty był.
Po każdym słońca ja zachodzie
jestem poranion i bez sił,
blady, zwolniony zewsząd, chory
i odepchnięty z wszystkich rzesz,
a wszystkie rzeczy są klasztory,
w których więziony byłem też.
I Ciebie wówczas mi potrzeba,
słodki Sąsiedzie każdej biedy,
mych bólów cichy Druhu, wtedy
trzeba mi Ciebie tak jak chleba.
Może Ty wcale nie wiesz, jaką
jest noc, gdy człowiek spać nie może:
dziecko, dziewica, starzec w łożu
niesprawiedliwi są jednako.

Zrywa się postać jak z letargu,
czernią przedmiotów omotana,
a para białych dłoni drży,
tak w dzikie życie whaftowana,
jak w jakiś obraz łowów psy.
Co przeszło, to przed nimi lśni,
trupami przyszłość ich zasłana,
ktoś w płaszczu stuka do ich drzwi;
oko ni ucho poprzez mgły
nie chwyta żadnych znaków rana.
Noc jest jak wielki czarny gmach.
I strach pokaleczonych rąk
wybija w ścianach wrota mąk —
i jest krużganków ciemny ciąg
i niema żadnej bramy w świat.

Taka jest, Boże, każda noc;
zawsze ze snu się budzi moc
tych, co Twój próżno tropią ślad.
Czy słyszysz ich, ślepców krokami
jak depczą mrok?
Na drodze, która wdół ich mami,
słyszysz ich krok?
I jak padają na głazy z rozpaczą?
Ty musisz płacz ich słyszeć: oni płaczą!

Ja Ciebie szukam, bo przechodzą oni
koło mych drzwi, nieomal mnie widomi.
Kogo mam wołać, jeżeli nie Tego,
co ciemny, bardziej nocny jest od nocy,
jedyny, który bez lampy pomocy
czuwa, nie trwożąc się; Jego, Głębnego,
co światłem nie znarowił się. Ja wiem
o Nim, bo wraz z pąkami wiosennemi
wystrzela dniem
i cicho dymi
woni przesłoną w moją twarz spuszczoną,
powstając z ziemi.




O Wieczny Ty, Tyś się ukazał mnie.
Ja Ciebie kocham jak drogiego syna,
co mnie opuścił raz jako dziecina,
bo los go wołał na jakowyś tron,
przed którym kłoni się niebiosów skłon.
A ja zostałem tak jak starzec: nie,
już on swojego Syna nie pojmuje
i mało o tych nowych rzeczach wie,
do których wola jego krwi pulsuje.
O los Twój szczęsny ja czasami drżę,
że go okrętów wiezie cudzych siła;
byś do mnie wrócił, ja czasami chcę,
do tej ciemności, co Cię wyżywiła.
Że Ciebie niema, już czasem się trwożę,
kiedy się bardzo gubię w czasowości.
A potem czytam: gdzie księgę otworzę,
Apostół pisze o Twojej wieczności.

Jam ojciec; Syn jest więcej. Syn to złoże:
jest wszystkiem, czem był ojciec; rośnie w nim
i ten, kim ojciec zostać już nie może.
Syn to jest przyszłość i powrót i zorze.
Syn to jest łono, to jest morze...




Modlitwa moja nie bluźnierstwo znaczy:
jakbym wertował starych książek strony,
żem tysiąckrotnie z Tobą spokrewniony.

Chcę Tobie miłość dać. Tak i inaczej...

Czyż ojca się miłuje? Nie odpada
się odeń twardo, jak Ty mnie rzuciłeś,
odchodząc od bezradnie pustych jego rąk?
Czyż jego zwiędłych słów się nie odkłada
do starych, rzadko czytywanych ksiąg?
Czy z jego serca nie spływają bole
moje na własną dolę i niedolę?
Czyż ojciec nie jest przeszły i nie-mój?
Minione lata, obcych myśli głos,
gest przestarzały i umarły strój,
przekwitłe ręce i wyblakły włos?
Choć bohaterem nawet był w swój czas,
jest liściem, co opada mimo nas.




Jego troskliwość dla nas jest jak cios,
a słowa jego dla nas są jak głaz, —
chcemy, by mowa zniewoliła nas,
lecz przez pół tylko słyszymy jej głos.
A wielki dramat między nim i nami
zbyt głośno krzyczy, by się móc rozumieć;
widzimy tylko, jak rusza ustami,
z których padają zgłoski, by wyszumieć.
Przeto jesteśmy tak dalecy sobie,
chociaż nas miłość splata siecią żył;
dopiero, gdy umiera na tym globie,
widzimy, że on na tym globie był.

Oto czem ojciec dla nas jest. A ja —
ja ojcem mam nazywać Ciebie?
To byłoby stokrotne oddalenie.
Tyś syn mój. I ja poznam Cię na niebie,
jak ojciec drogie dziecko poznaje szczęśliwy,
nawet gdy wyrósł z niego mąż wielki, sędziwy.




Zgaś moje oczy: ja Cię widzieć mogę,
uszy zatrzaśnij: ja Ciebie usłyszę —
i ja do Ciebie bez nóg znajdę drogę
i bez ust krzyk mój cisnę w Twoją ciszę.
Ręce mi odrąb, a ja Cię pochwycę,
ja Cię pochwycę sercem jak ramieniem,
zawrzyj mi serce: mózgiem Cię zdobędę,
a skoro mózg mi wypalisz płomieniem,
ja na krwi mojej Ciebie nosić będę.




Przed Tobą dusza moja jak niewiasta.
I jest jak Rut, jak synowa Noemi.
W dzień chodzi w znoju daleko od miasta
jak robotnica z snopami Twojemi.
Ale wieczorem, gdy skończone żniwa,
wykąpie się i piękny strój nakłada,
idzie do Ciebie, gdy cisza zapada,
przychodzi i u Twoich stóp nakrywa.
Gdy o północy pytasz ją, powiada
z wielką prostotą: jestem Rut, służebną.
Rozpostrzyj skrzydła nad mą szatą zgrzebną.
Ty jesteś dziedzic...

I moja dusza potem śpi do rana,
u nóg Twych leżąc, Twoją krwią ogrzana.
I jest niewiastą. Jest jak Rut.




Ty jesteś dziedzic.
Dziedziczy synów ród,
ojcowie bowiem umierają.
Synowie kwitną i trwają.
Ty jesteś dziedzic.




Ty dziedziczysz zieleń bez końca
przeszłych ogrodów, oraz błękit czysty
rozpadłych niebios.
Rosę tysiąca dni
i liczne lata, które mówią słońca,
i wiosen moc, co blaskiem i skargami drży
jak młodej kobiety liczne listy.
Dziedziczysz jesień, co złotem migoce
jak pyszna szata w poetów wspomnieniu:
i wszystkie zimy, jak lądy sieroce,
zdają się do Cię tulić w cichem drżeniu.
Ty Rzym dziedziczysz i Wenecję białą,
Pizę, Florencję i Italję całą
i oną Ławrę pośrodku Kijowa,
co pod miejskiemi ogrodami chowa
ciemnych krużganków splot labiryntowy, —
Moskwę z dzwonami jak pogłos echowy —
i dźwięk posiędziesz: skrzypiec, rogów, mowy;
na Tobie błyśnie jak blask brylantowy
pieśń każda, która zabrzmi dość głęboko.

Dla Ciebie tylko z tęsknotą szeroką,
poeci chodzą po bezludnej perci,
obrazy szumne i dumne zbierając;
i idą w świat, w symbolach dojrzewając,

i tacy są samotni aż do śmierci...
Poto się trudzi malarzy paleta,
iżbyś naturę, stworzoną śmiertelnie,
otrzymał znowu od nich nieśmiertelnie:
wszystko staje się wiecznem. Patrz, kobieta
dawno w Giocondzie dojrzała jak wino:
już niczem nowem żadne nie zasłyną.
Ci, którzy tworzą, są jak Ty.
Wieczności chcą. Wołają: głazie, stój,
bądź wieczny! To znaczy: bądź Twój!

Ci, co miłują, też Ci znoszą czyny:
to są poeci króciutkiej godziny,
oni to uśmiech ustom wcałowują,
dając im wyraz, co kształt piękny budzi,
i niosą radość i wraz wychowują
do bólu, który wydorośla ludzi.
W tym swoim śmiechu przynoszą cierpienie,
tęsknoty które śpią, to roztęsknienie,
co budzi się zapłakać w piersi obcej.
Oni konają, zagadki gromadząc,
jak mrą zwierzęta, co nie rozumieją, —
lecz może wnuki mieć będą, niewcześnie,
w których ich życia zielone dojrzeją:
oni w dziedzictwie tę miłość Ci dadzą,

co sobie ślepo dawali, jak we śnie.
Tak nadmiar rzeczy napływa do Ciebie.
I jak w fontannach z górnej misy strugi
wciąż przelewają się, jak długie smugi
rozplotłych włosów, do niższych bezpieczy, —
tak Tobie pełnia spada w Twe doliny,
gdy przelewają się myśli i rzeczy.




Jam tylko jeden z Twych maluczkich zgoła,
co ludzi ufnością mniej niż rzeczy darzy
i z celi patrzy w życie dookoła,
a co się dzieje, ważyć się nie waży.
Lecz jeśli pragnie mnie Twoja twarz cicha,
z której tak ciemno moc Twych oczu bije,
niech to w Twych oczach nie będzie zła pycha,
gdy powiem: Życia nikt swego nie żyje.
Ludzie to głosy, przypadek i część,
powszednie lęki, wiele małych szczęść,
już jako dzieci przebrani w maszkarze,
dorosłe maski, a zamilkłe twarze.

I myślę często: muszą być skarbnice,
kędy te wszystkie liczne życia leżą,
równe kołyskom, lektykom, pancerzom,
w które nikt nigdy nie wszedł: i na nice
jak owe szaty, co próżne, bezlice
same nie mogą stać i pustkę szczerzą
i silnym ścianom wiotkość swą powierzą.
I gdybym w wieczór szedł dalej pomału
z mego ogrodu, gdzie jestem strudzony, —
wiodłyby drogi — wiem — przez wszystkie strony
do nieprzeżytych rzeczy arsenału.
Niema tam drzew, kraina jest usłana,

wisi więzienna bezokienna ściana
wkoło, jak pierścień siedmiokrotny wału.
Brama, podobna żelaznej gardzieli,
broni dostępu tym, co wejśćby chcieli,
a ludzką ręką krata jej zdziałana.




Lecz choć od siebie każdy się wyrywa,
jak z lochu, co go nienawidząc gniecie, —
mimo to wielki cud jest we wszechświecie:
bo czuję: całość życia się wyżywa.
Więc kto je żyje? Czy rzeczy nieznane,
co jak melodji tony niewygrane,
jak w harfie niemej, tak stoją w wieczorze?
Czy wiatry wodne o porannej porze,
gałązki, które znaki sobie dają,
albo czy kwiaty, co zapachy tkają,
albo aleje długie, starzejące?
Czy krok idących ciepłych zwierząt może,
albo czy ptaki, obco wzlatujące?
Kto żyje życie? Żyjesz je Ty, — Boże?




Ty jesteś Starzec, Mistrz oporny,
masz sadzą okopcony włos,
Ty jesteś wielki Niepozorny,
z młociskiem w dłoni ważysz cios.
Tyś Kowal jest, śpiew lat uporny,
kowadłem jest Twój wieczny los.

Dzień masz roboczy w święto też,
Ty w pracy swojej jesteś mężem,
co umrzeć mógłby nad orężem,
wciąż go na nowo rwiesz i gniesz.
W sennem opilstwie gdy polężem
i wszystkich gnuśność zadowala,
wtedy słyszymy młot Kowala
na wszystkich dzwonach naszych wież.

Ty jesteś Mistrz, Tyś jest dorosły,
a nikt nie widział Cię w terminie;
Tyś Przybysz obcy i wyniosły;
o którym słuchy, głuche posły
chodziły ongi jak ninie.




Przeczuwające idą słuchy,
rozterki, które Cię zamgliły.
Leniwiec i marzyciel głuchy
nie wierzy żarom własnej siły
i chce, by góry mu krwawiły,
inaczej w Ciebie nie uwierzy.
Ale Ty twarz opuszczasz w cień.
Ty mógłbyś górom porozpruwać żyły
na wielkiego Sądu dzień;
lecz Tobie nie zależy nic
na poganach.

Ty nie chcesz walczyć bronią przebiegłości,
ani szukać kochania światłości;
nie zależy Ci nic
na chrześcijanach.

Tobie na pytających nie zależy nic.
Z słodyczą lic
patrzysz na dźwigających.




Wszyscy, co Cię poszukują, oszukują Cię.
A którzy Cię znajdują, skują Cię
z obrazem i gestem.

Ja chcę Cię pojąć takiem pojmowaniem,
jak Cię pojmują ziemia, drzewa;
z mem dojrzewaniem
dojrzewa
Twe królestwo.

Nie chcę od Ciebie próżności kras,
coby Ciebie dowiodła.
Wiem, że czas
inne ma godła
niż Ty.

Nie czyń dla mnie żadnego cudu.
Rządź prawem Twego prawa,
co z pokolenia w pokolenie
widoczniejszem się stawa.




Gdy przedmiot jakiś z okna spadł
(choćby to rzecz najmniejsza była)
jak zwala się ciążenia siła
potężnie niby wichru bat
na piłkę, która się odbiła,
i niesie ją w oś ziemi, w świat!

Nad każdą rzeczą czuwa moc,
skora do lotu, dobroć jakaś,
nad głazem, kwiatem i jednaka
nad każdem małem dzieckiem w noc.
Tylko my, w pysze swej, lecimy,
z kilku swych związków wciąż dążymy
w jakiejś wolności pusty świat,
miast oddać się rozumnym siłom
i wgórę podnieść się jak kwiat.
Zamiast w najszersze, boże szyny
włączyć się cicho i ochotnie,
my wielorako się łączymy, —
a kto się wyrwie z koleiny,
bezbrzeżnie czuje się samotnie.
I musi uczyć się od rzeczy,
jak dziecko znowu zacząć sam,
bo ci, co byli w Boga pieczy,
ci nie odeszli odeń tam.

Jedno znów musi umieć: padać,
w ciążeniu swem jak głaz spoczywać,
on, co pokusił się, by zadać
kłam ptakom i wyżej wzlatywać.

(Bo nie latają już też Anioły.
Ciężkim ptakom podobne Serafiny,
dokoła Niego siedzące, dumające;
ruinom ptaków, pingwinom
podobne, gdy tak karleją...)




Pokorę masz na myśli. Wzrok,
co Cię rozumie, cicho świeci.
Wieczorem młodzi tak poeci
w bezludnych parków idą mrok.
Tak chłopi otaczają mary,
gdy dziecku w śmierci lica zbledną, —
a co się dzieje, to jest jedno:
dzieją się rzeczy ponad miary.

Kto Ciebie pierwszy raz spostrzega,
temu przeszkadza sąsiad, zegar,
idzie schylony, gdzie Twój ślad,
jak obarczony wielą lat.
W naturę później się zagrzebie:
słyszy, jak niwy Cię szeptają,
widzi, jak gwiazdy Cię śpiewają,
i czuje wiatry i przestrzenie,
nigdy się nie oduczy Ciebie, —
a to jest tylko płaszcza Twego lśnienie.

Jesteś dlań nowy, dobry, drogi
i przecudowny jak podróże,
które na wielkich rzek lazurze
odbywa statkiem, cichy, błogi:
kraj wielki, w wiatrach, rozesłany

i przedwiekowych puszcz poddany,
na wielkie nieba wystawiony;
wsie, zbliżające się z wieczora,
mijają tak, jak dzwonów tony,
jak jakieś Dzisiaj, jakieś Wczora,
jak każdy obraz oglądany.
Aliści, z owej rzeki biegiem
wznoszą się miasta nad jej brzegiem,
ku uroczystym statkom potem
lecą ze skrzydeł pstrym łopotem.

A czasem statek ten przybije
do miejsc bez wsi, bez miast ogromu,
które czekają jak niczyje
na tego, który niema domu...
Dla takich są tam wozy małe
(w trzy konie każdy zaprzężony),
na zachód gnają oszalałe
po trakcie, który jest zgubiony.




Na wsi tej skraju jest ostatnia chata,
samotna tak, jak dom ostatni świata.

A droga, której wioski nie przywiąże,
powoli dalej w nocną dal podąża.

Ta mała wioska przeskokiem jest tylko,
drogą wzdłuż domów zamiast ścieżki,
między dalami tęskną, czujną chwilką.

Kto wyjdzie z wioski, idzie długo, srodze,
a wielu może umiera po drodze.




Czasem ktoś nagle wstanie od wieczerzy
i wyjdzie z domu, bieży, bieży, bieży, —
bo gdzieś na wschodzie kościół jest słoneczny.

Dzieci zań mówią odpoczynek wieczny.

A inny, który umarł w swoim domu,
dalej w nim mieszka, został pokryjomu
w sprzętach, aż dzieci pójdą w świat daleki
szukać zapomnianego kościoła na wieki.




Obłęd jest nocnym strażnikiem i trwa,
bo czuwa bez znużenia.
On przy godzinie każdej z śmiechem staje,
szuka dla nocy jakiegoś imienia
i zwie ją: siedem, osiemnaście, dwa...
A w ręku trzyma on trianguł drżący,
o krawędź rogu lekko trącający,
ale na rogu grać nie umie; śpiewa
i pieśnią domy wszelakie zalewa.

A małe dzieci noc spokojnie prześnią,
słysząc przez sen, że obłęd czuwa z pieśnią.
Aliści psy zrywają się z łańcucha,
po domach chodzą wielkie cienie psów;
dygoczą, kiedy pieśń mija ich głucha,
i boją się, by nie wróciła znów.




Czy o tych świętych Ty, o Boże, wiesz?
Nawet pod murów klasztornych powłoką
zbyt blisko czują gwar i śmiechy rzesz,
tak iż wkopali się w ziemię głęboko.
Szczyptę powietrza wydychał z ich nory
pustelnik oraz świecy jego żar;
swój wiek i swoją twarz zapomniał, starł,
jak dom bez okien wiodąc żywot chory,
już nie umierał, jakby dawno zmarł.
Czytali mało; przez martwotę snów
czuli, że w księdze mróz skostniały gości,
i tak jak habit zwieszał się z ich kości,
tak samo zwisał sens ze wszystkich słów.
Już nie mówili jeden do drugiego,
gdy się poczuli w czerni korytarzy,
zwieszali długie włosy, cisi, starzy;
żaden nie wiedział, czy już sąsiad jego
nie umarł stojąc.

A w okrągłej sali,
gdzie sto lamp srebrnych balsamem się pali,
czasem się w gronie pospólnem zbierali
wobec drzwi złotych jak sadów ze złota,

patrząc nieufnie w senne złote wrota
spoza szumiącej, długiej brody fali.

Żywot ich wielki był jak tysiąclecie,
odkąd nie dzielił się na dzień i skłon;
jakby ich fala poniosła na grzbiecie
napowrót znów do macierzystych łon.
Jak embryjony skuleni siedzieli,
o wielkich głowach, z rękami małemi,
i nic nie jedli, jakby z czarnej ziemi,
co była wkoło, pożywienie mieli.

I oglądają ich teraz pątnicy,
co z siół i stepów ciągną zbożną drogą.
Potrzykroć sto lat leżą w tej martwicy,
a ciała ich już rozpaść się nie mogą.
Ciemność się kłębi sadzą czarnych chmur,
okopca długą ich leżącą postać,
co się pod suknią umie skrycie ostać,
a splot ich dłoni, co nie chcą się rozstać,
na piersi leży im jak brzemię gór.

O Ty wzniosłości Książę wielki, stary:
czyliś zapomniał na te ziemne mary
śmierć zesłać, która ich do cna zużyje,

bo zanurzyli się w ziemię po szyję?
Czyli ten, który ma umarłych ton,
najpodobniejszy jest do wiecznych miar?
Czy to jest wielkie życie Twoich mar,
które ma przetrwać poza czasu skon?
Czy do Twych planów odpowiedni są?
Czy chowasz ich, naczynia wiekuiste,
Ty, wszelkim miarom Bezmierny, by czyste
kiedyś wypełnić swoją własną krwią?




Ty jesteś Przyszłość przed nami rozpięta,
Tyś nad wiecznością wielkiej Zorzy skłon.
Tyś Pianie Kura, którem noc przecięta,
Rosa i Jutrznia i Dzieweczka święta,
i Obcy Człowiek i Matka i Zgon.

Ty jesteś Postać w wieczystych przemianach,
z losu stercząca zawsze, niby z chmur,
co nieśpiewana trwa, nieżałowana,
nieopisana jako dziki bór.

Tyś jest sens rzeczy, ich najgłębszy prąd,
a ostatniego słowa nie wymawiasz
i wciąż się innym inaczej objawiasz:
brzegom — jak okręt, okrętom — jak ląd.




Ty jesteś Klasztor pod wezwaniem Ran,
Trzydzieścidwie katedry Tobie dali,
Tobie z bursztynów wzniesiony, z opali
skarb pięćdziesięciu kościołów jest dan.
W klasztornym każdym drobnym wnęku
jest jedna zwrotka Twego dźwięku,
w potędze bramy wstajesz: Pan.

Są w długich domach zakonnice,
siedemsetdziesięć w czerni mniszej.
Czasem przychodzą pod krynicę,
stoją, oprzędłe jedwabnice,
lub czasem w słońcu bladolice
wysmukłe idą w parku ciszy.

Lecz nigdy ich nie ujrzysz w tłumie;
każda z nich w ciszy domu tonie,
tak jako w chorem skrzypiec łonie
melodja, której nikt nie słyszy...

A wkoło, pod kościołów cieniem,
strojne w jaśminu wątły kwiat,
są groby, które swem milczeniem
opowiadają tamten świat.
Świat tamten, który nie istnieje,

chociaż o klasztor falą bije,
ubrany w blask i blichtr po szyję,
i grzech i śmiech jednako sieje.
Tyś jest: dlatego tamten zbladł.

Jeszcze gra świateł na tym świecie,
opływa obojętny rok;
lecz Tobie, zmierzchom i poecie
już po przez płynne te zamiecie
jest objawiony rzeczy mrok.




Królowie świata postarzeli,
dziedziców już nie będą mieli.
Synowie już w dzieciństwie mrą,
a blade córy oddać chcą
korony ich na pastwę gwałtu.
Tłuszcza je na monety zmieni,
a nowoczesny władca ziemi
w ogniu maszynę z nich wydłuży,
co jego woli gniewnie służy;
wszelako szczęście nie jest z niemi.
Spiż ma nostalgję. I ucieka
chętnie z tych monet i z tych kół,
co życia uczą go przez pół.
Więc z kas i fabryk u człowieka
wróci do sieci żył podziemnych,
w łona otwartych turni ciemnych,
które się za nim zamkną znów.




Wszystko znów będzie wielkie i potężne,
krainy proste z wody falistemi,
maleńkie mury, drzewa niebosiężne;
a zaś w dolinach wielokształtne, mężne
plemię pasterzy i uprawców ziemi.

Żadnych kościołów, co Boga chwytają
jak zbiega, jęczą i łzy wylewają
jak nad zwierzęciem złapanem tajemnie, —
domy gościnne każdemu, kto puka,
ofiarność, która zapłaty nie szuka,
we wszystkich czynach i w tobie i we mnie.

Bez wyczekiwań, wypatrywań „tam“, —
li chęć, by śmierci nie splamić haniebnie,
na ziemskich rzeczach ćwiczyć się służebnie,
by dłonie własne nie przeczyły nam.




Ty będziesz wielki też. Większy niż człek,
co teraz już żyć musi, wyrzec może.
Bardziej niezwykły, nadzwyczajny, Boże,
i znacznie starszy nad najstarszy wiek.

Będą Cię czuli: jak woń, która dyszy
z jakichś ogrodów sąsiedztwa bliskiego;
jak chory kocha, co ma najmilszego,
będą Cię kochać w przeczuciach i w ciszy.

Nie będzie modłów, co węzły wspólnemi
łączą ludzi. Ty jesteś nie w zrzeszeniu;
ktoby Cię czuł, Tobą się cieszył w cieniu,
ten będzie jak jedyny na tej ziemi:
zrzeszony będzie i wypchnięty, mały;
skupiony i zarazem roztrwaniany;
i uśmiechnięty i wpół zapłakany;
mały jak dom i mocny jak kraj cały.




Nie będzie ciszy w domach ludzkich, chyba
że umrze ktoś i dalej go poniosą,
albo że ktoś kapturem się nakrywa
i bierze kij, posłuszny tajnym głosom,
o drogę pyta, by ku obcym losom
iść tam, gdzie wie, że czekasz Ty.

Gościńce nigdy nie opustoszeją
z tych, którzy tropią Ciebie jak ów kwiat,
który zakwita raz na tysiąc lat.
Czerń tłumna ludu, prawie bezimienni,
a gdy do Ciebie dojdą, są zmęczeni.

Ale jam widział w pochodzie ich cienie;
i myślę odtąd to, że wichry wieją
z ich wielkich płaszczy, gdy idąc ciemnieją,
a ciche są, gdy idą na spocznienie — :
takie w dolinach było ich kroczenie.




Takbym chciał do Cię iść: pod obce progi,
jałmużną żyć, co mnie niechętnie żywi.
A gdyby złudnie liczne były drogi,
przyłączyłbym się tam, gdzie są leciwi.
Wśród małych starców stanąłbym na zew,
w pochodzie patrzyłbym niby przez sen,
że ich kolana poprzez brody len
jak wyspy wynurzają się, bez drzew.

Minęlibyśmy mężów ślepych, sennych,
którzy swym chłopcem patrzą, jak źrenicą,
zmęczonych i pijących nad krynicą
i wiele niewiast brzemiennych.
A wszyscy byli tak mi dziwnie swoi, —
snać męże we mnie widzą ród swój cały,
a przyjaciela niewiasty poznały —
i przyszły nawet psy do mych podwoi.




Boże, pielgrzymów tłumem chcę być tam,
by tak do Ciebie iść, w długim pochodzie,
i wielką częścią Ciebie być wśród niwy:
o Ty żyjących szpalerów Ogrodzie.
Gdy bowiem idę, tak jak jestem, sam,
kto zauważy? widzi mnie w pochodzie?
Kogo to porwie i kogo zawstydzi,
Tobie nawróci?

Każdy mnie wyszydzi
śmiechem powszednim. Więc jestem szczęśliwy,
idąc, jak jestem: żaden niegodziwy
z tych, co się śmieją, wtenczas mnie nie widzi.




Za dnia Tyś głucha jest pogłoska,
co płynie szeptem licznych mów;
po biciu godzin cisza boska,
co wolno się zamyka znów.

Im bardziej dzień na zachód zbladł
i słabnąc nocy się oddaje,
tem bardziej jesteś Ty. Powstaje
jak dym Twój świat ze wszystkich chat.




Ranek pielgrzymi. Z owych twardych leży,
gdzie jak otruty każdy złożył skronie,
podnosi się przy pierwszym dzwonów tonie
lud chudych mowców porannych pacierzy,
nad nimi żarem wczesne słońce płonie:
brodaci męże kłonią się do ziemi,
dzieci wychodzą z kożuchów zarysu, —
ciężkie milczeniem, z płaszczami wielkiemi
śniade kobiety z Taszkentu, Tyflisu.
I ci z Islamu gestem chrześcijanie
stoją przy studniach, podstawiając dłonie
jak płaskie misy, jak rzeczy, a na nie
kryniczna zlewa się woda, jak dusza.

I nachylają oblicza i piją —
i rozrywają łachmany pod szyją,
cisną do piersi rękami chudemi
wodę, jak chłodną płaczącą twarz czyją,
która o bólach mówi na tej ziemi.

A bóle te o zwiędłym wzroku stają
ciżbą dokoła; lecz wie jeden Bóg,
kto zacz, kim były. Tłumem chłopstwa, sług,
czy kupców rzeczą, co bogactwa znają,
czy mnichów letnich i nietrwałych zgrają,

lub rzezimieszków, co na łup czyhają,
dziewcząt, co hańbą swą obumierają,
szaleńców w matni pomylonych dróg —:
wszyscy jak króle, co odjęli sobie
wszystkie nadmiary w głębokiej żałobie.
Jak mędrcy, którzy wiele doświadczyli,
wybrani, którzy na pustyni byli,
gdzie Bóg ich żywił obcych zwierząt krwią;
samotni, którzy szli przez dolin wiele,
z wielu wichrami na spalonem ciele,
jakąś tęsknotą zalękli nieśmiele,
a tak przedziwnie wywyższeni nią.
Z dnia powszedniego wyzuci, włączeni
w chóralne śpiewy i wielkie organy,
klęczący i w rośnięciu wyrzeźbieni;
jak szumny sztandar, co długo schowany
leżał zwinięty śród pyłów i cieni:

Znów wywieszają się na wiatr i grom.

Niektórzy stoją, patrząc w jakiś dom,
kędy pielgrzymów schorzałych zamkniono;
właśnie się stamtąd mnich wyrwał ich łzom,
włos dziki, habit jak wydarty kłom,

z twarzą zsiniałą i poddaną złom
i od demonów zupełnie zaćmioną.

Schylił się, jakby się łamał na pół,
i w dwóch kawałach rzucił się na ziemię,
która mu teraz z ust zwisała wdół
jak krzyk — jakby w tej ziemi czuł
swych ramion gest rosnący, co w niej drzemie.

I zwolna odeń upadek odstaje.
Wyprysnął wgórę, jakby skrzydła czuł,
a jego nagle zelżałe uczucie
każe mu wierzyć, że ptakiem się staje.
I zwisał wąski tak spomiędzy ramion,
jak marjonetka posuwana skośnie,
złudzeniem wielkich dwu skrzydeł omamion,
którym u stóp oddawna już radośnie
świat jak dolina niezmierzona rośnie.
Nieufny ujrzał przez moc czyichś rąk
w obce się miejsce spuszczony bezgłośnie
i na zielone dno morskie swych mąk.

I rybą był, jak wąż się wiotki wił
przez głębię wody, cichy, srebrnoszary —
meduzowe oglądał koszmary
i widział włosy wodnicy śród ił,

przez które woda jak grzebień szumiała.
I szedł na ląd i oblubieńcem był
umarłej, której nato go przydano,
bo żadne dziewczę nad rajską polaną
nie ma się znaleźć obce i bez męża.

I za nią idzie i kroki wypręża
i tańczy krężnie, a ona jest oś,
ramion własnych dwoje go okręża.
I nasłuchuje, jakby trzeci ktoś
wstąpił cichutko w grę, co ich owstęża,
nie chcący tańca uwierzyć urokom.
I wtedy poznał: czas się modlić oto,
Ten-ci jest bowiem, który się prorokom
dał jak korony drogocenne złoto.
Trzymamy Go, codziennie Błaganego,
zbieramy Go, przedwiecznie Zasianego,
i powracamy ze żniwa Bożego
długim szeregiem pod pieśni pieszczotą.
A on wstrząśnięty pokłonił się wpas.
Aliści Starzec, choć oko nie spało,
nie widział tego, jakby wzrok mu zgasł.

Ów tak głęboko skłonił postać całą,
że dreszcz mu wielki przeszedł poprzez ciało.
Aliści Starzec milczał niby grób.

Wtedy mnich chory złapał się za czub
i sobą jakby suknią trzasnął w pień.
Aliści Starzec ani spojrzał weń.

Wtedy mnich chory chwycił siebie w ręce,
jak się oburącz bierze kata miecz,
i ciął i ciął i ściany ranił w męce
i wbił się wreszcie w ziemię jakby rzecz.
Aliści Starzec wciąż spozierał wprzecz.

Wtedy mnich suknię zdarł z siebie jak korę
i na kolanach podał ją Starcowi.

I patrz: On przyszedł. Wziął jak dziecko chore
i rzekł łagodnie: Wiesz-li, kto ja jestem?
Wiedział. Starcowi w tej pokory porę
pod brodą legł jak skrzypce miękkim gestem.




Już berberysy dojrzały czerwone,
dogorywają słabe astry w grzędzie.
Kto nie bogaty, gdy lato skończone,
nie znajdzie siebie i wciąż czekać będzie.

A kto się lęka zamknąć teraz oczy,
bo nie wie, czy obrazów tłum potężny
czeka w nim tylko, rychło noc się zmroczy,
i w jego ciemni wielki się roztoczy: —
ten jest miniony starzec niedołężny.

Nic doń nie przyjdzie, dzień mu się nie zdarzy,
bo jemu kłamie zdarzeń wszelkich zrąb;
i Ty, mój Boże. Jak głaz, który waży,
tak Ty codziennie pociągasz go wgłąb.




Nie bój się, Boże, Oni mówią „moje“
do wszystkich rzeczy, które są cierpliwe.
Jako ten wietrzyk, co muśnie po drzewie,
mówiąc: mój las.

Żaden z nich nie wie,
jak wszystko płonie, co pochwycą raz, —
tak, że nie mogą nic nawet na brzegu
utrzymać w ręku, tak im palce parzy.

Tak mówią „moje“, jak gdy człek przebiegły
księcia zwie kumem w rozmowie z chłopami,
gdy książę wielki jest i dość — odległy.
Tak obcą ścianę zowią „moja“ ściana,
wcale nie znając domu tego pana.
Mawiają „moje“, zowiąc to własnością,
gdy każda rzecz się zwiera, którą tknęli,
tak jak szarlatan z tępą bezczelnością
słońce, grom „swemi“ nazwać się ośmieli.
Tak mówią: moje życie, moja żono,
mój koń, me dziecko — wiedząc dobrze pono,
że wszystko: życie, żona, dziecko, koń —
to twory obce, o których treść ślepo
trąca ich przed się wyciągnięta dłoń.
Tę pewność wprawdzie tylko wielcy mają,

pragnący widzieć. Inni jej nie znają
i nie chcą wiedzieć, że ich biedne drogi
z żadną wokoło rzeczą nie związane,
że od własności odepchnięci mnogiej
i nie uznani przez swe mienie znane,
kobiety równie nie mają, jak kwiatu,
bo żywot ich jest obcy dla każdego.

Dlatego nie strać równowagi w niebie.
Ten nawet, kto Cię kocha i Twe lica
poznaje w mroku, chwiejąc się jak świeca
w Twoim oddechu — nie posiada Ciebie!
A gdy Cię w noc ktoś ujmie w mocny gest,
tak, że w modlitwę jego musisz przyjść:
Tyś gościem jest,
by zaraz dalej iść.

Kto Cię zatrzyma, Boże? Tyś jest Twój,
od właściciela ręki nie zmalały,
tak jak sok winny, jeszcze nie dojrzały,
słodyczą wzbiera, niczyj, bo jest swój.




Skarbie, głęboko Cię kopię noc całą.
Wszystkie nadmiary, com widział, są bowiem
przy Twojem Pięknie nędzą i pustkowiem,
Pięknie, co jeszcze nigdy się nie stało.

Droga do Ciebie jest długa straszliwie,
a że nikt dawno nie szedł nią, zawiana.
O, Tyś samotny. Tyś samotność sama,
krok serca ku odległych dolin niwie.

I ręce obie, całe zakrwawione
tą pracą, wznoszę na wiatr roztworzone —
i rozrastają się, podobne drzewu.
I Ciebie niemi wysysam z przestrzeni,
jak gdybyś kiedyś rozbił się wśród cieni
w zniecierpliwionym jakimś geście gniewu,
a teraz spadał, rozpylony świat,
z odległych gwiazd napowrót znów ku ziemi,
słodko jak deszcz, co wiosną spadł.







KSIĘGA DRUGA: O PIELGRZYMSTWIE

Ciebie nie dziwi rozmach burzy 79
Modlę się znowu, o Dostojny 81
Ja jestem wciąż ten sam, co klęczy 83
O Wieczny Ty, Tyś się ukazał mnie 87
Modlitwa moja nie bluźnierstwo znaczy 88
Jego troskliwość dla nas jest jak cios 89
Zgaś moje oczy: ja Cię widzieć mogę 90
Przed Tobą dusza moja jak niewiasta 91
Ty jesteś dziedzic 92
Ty dziedziczysz zieleń bez końca 93
Jam tylko jeden z Twych maluczkich zgoła 96
Lecz choć od siebiekażdy[1] się wyrywa 98
Ty jesteś Starzec, Mistrz oporny 99
Przeczuwające idą słuchy 100
Wszyscy, co Cię poszukują, oszukują Cię 101
Gdy przedmiot jakiś z okna spadł 102
Pokorę masz na myśli 104
Na wsi tej skraju jest ostatnia chata 106
Czasem ktoś nagle wstanie od wieczerzy 107
Obłęd jest nocnym strażnikiem i trwa 108
Czy o tych świętych Ty, o Boże, wiesz? 109
Ty jesteś Przyszłość przed nami rozpięta 112
Ty jesteś Klasztor pod wezwaniem Ran 113
Królowie świata postarzeli 115
Wszystko znów będzie wielkie i potężne 116
Ty będziesz wielki też. Większy, niż człek 117
Nie będzie ciszy w domach ludzkich 118
Takbym chciał do Cię iść: pod obce progi 119
Boże, pielgrzymów tłumem chcę być tam 120
Za dnia Tyś głucha jest pogłoska 121
Ranek pielgrzymi. Z owych twardych leży 122
Już berberysy dojrzały czerwone 127
Nie bój się, Boże. Oni mówią „moje“ 128
Skarbie, głęboko Cię kopię noc całą 130







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – siebie każdy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rainer Maria Rilke i tłumacza: Witold Hulewicz.