Księga godzin (Rilke)/O ubóstwie i śmierci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Księga godzin |
Podtytuł | z trzech ksiąg złożona. |
Wydawca | Wydawnictwo L. Chomińskiego |
Data wyd. | 1935 |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | Witold Hulewicz |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Może przez ciężkie góry ja wędruję
i w twardych żyłach, samotny jak spiż;
a tak głęboko, że kresu nie czuję
ni żadnej dali: wszystka dal jest bliska,
a w głaz stężała każda bliż.
Jeszcze mi wiedza z boleści nie błyska, —
małym więc czyni mnie ten wielki cień;
jeśliś to Ty jest: ciężko włam się weń:
niech się Twa cała spełni na mnie ręka,
a w Tobie cała mego krzyku męka.
Szczycie, co został, gdy ciągnęły góry, —
Stoku bez schronów, Wierchu bez imienia,
Ty Wieczny Śniegu, gdzie chrome gwiazd lśnienia,
Ty Glebo onej doliny kwitnienia,
skąd całej ziemi zapach idzie w chmury;
Ty Usta gór i Minaretu mury
(skąd jeszcze głos nie zabrzmiał o zachodzie):
Czy w Tobie kroczę teraz? Skamieniały
metal ja jestem, co odkryty będzie?
Kornie wypełniam szczeliny Twej skały
i Twoją twardość czuję wszędzie.
Czy też to strach jest, w czem ja żyję?
Nadmiernie wielkich miast głęboki strach,
w który wstawiłeś mnie po samą szyję?
Gdybyż Ci kto był opowiedział, ach,
o ich istoty złudzie, szale winy,
Ty byłbyś powstał w huraganu skrach
i pognał je przed sobą jak łupiny...
Jeśli mnie teraz odejść chcesz: to mów, —
to usta we mnie już nie mają pana,
a ja się jeno goić chcę, jak rana;
a ręce me, jak para psów zziajana,
po moich bokach warują bez słów.
Zmuszasz mnie, Panie, w czas obcej godziny.
Uczyń mnie stróżem Twoich dali
i tym, co głazy podsłuchuje,
niech się me oko rozfaluje,
na Twoich mórz samotnej fali;
i daj mi wzdłuż rzecznego biegu
od krzyku po dwu stronach brzegu
daleko wgłąb iść w dźwięków noc.
Poślij mnie w przestrzeń, w Twój kraj pusty,
przez który idzie wielkich wichrów moc,
kędy klasztory wielkie niby chusty
stoją wokoło nieprzeżytych żyć.
Tam wśród pielgrzymów chciałbym być,
żadnym już fałszem złej zasłony
od ich postaci nie dzielony,
za jakim ślepcem w obce strony
iść drogą, której nie zna nikt.
Panie, miast wielkich przeznaczenia
zgubione są wśród płynnych mas;
są jak ucieczka od płomienia
i niema dla nich ukojenia
i mija tak ich mały czas.
Tam żyją ludzie, ciężko, źle i, biada,
w głębokich izbach, z lękliwym bełkotem,
i bojaźliwsi od młodego stada;
a wdali oddech Twojej ziemi gada,
lecz oni są, a już nie wiedzą o tem.
Tam rosną dzieci u okien, gdzie krzywy
cień, jednakowy zawsze, trwa okrutnie;
nie wiedzą, że tam kwiaty krzyczą z niwy
na dzień daleki, wietrzny i szczęśliwy, —
muszą być dziećmi — i są dziećmi smutnie.
I tam dziewice kwitną w dal nieznaną,
w ciszę dzieciństwa ręce wyciągają;
lecz niema tego, na co tak czekano —
i drżąco się napowrót zamykają.
I mają w tylnych izbach zasłoniętych
swych macierzyńskich rozczarowań dni
i długich nocy bezwolne lamenty,
lata bez walki i bezsilne łzy.
I stoi w kącie mrok śmiertelnych łoży,
a one tęsknią powoli w tę stronę
i tak mrą długo, mrą jakby w obroży,
niby żebraczki chodząc pogardzone.
Tam żyją ludzie w kwiecie bladej krasy
i od ciężkiego świata mrą zdumieni.
A nikt nie widzi, w jak straszne grymasy
ten słodki uśmiech delikatnej rasy
w tych bezimiennych nocach się odmieni.
Gniecie ich ciężki upokorzeń głaz,
że służą rzeczom niemądrym bezmężnie,
a szaty na nich więdną niedołężnie,
a piękne ręce ich starzeją wczas.
A tłum się pcha jak kra, ich nie oszczędza,
choć wahający, słabi idą w świat, —
tylko psy trwożne, które się odpędza,
przez chwilę idą powoli w ich ślad.
Na łaskę stu siepaczom się oddali
i wrzeszczy na nich dzwon godzinnych drgnień;
kołują wolno dokoła szpitali,
czekając trwożnie na otwarcia dzień.
A tam jest śmierć. Nie ta, co to zamglona
już im w dzieciństwie pozdrowienia śpiewa,
śmierć mała, tak jak ją się tam zasiewa;
ich własna śmierć, niesłodka i zielona,
jak owoc wisi w nich, a nie dojrzewa.
O Panie, własną śmierć każdemu daj,
daj umieranie, które z życia płynie,
gdzie miał swą miłość, swój ból i swój raj.
Bo my jesteśmy tylko liść, łupina.
A wielka Śmierć, co w każdym tkwi w głębinie,
oto jest owoc, cel i praprzyczyna.
Gwoli niej dziewczę ramiona wypręża
i rośnie niby drzewo z lutni śpiewne —
i chłopcy tęsknią też do wieku męża;
niewiasty tym, co i rosną, są wylewne
za lęki, których nikt nie przezwycięża.
To, co widziane raz, choć przeszło zwiewne,
gwoli niej jakby w wieczność się spotęża, —
a każdy, który rzeźbi lub buduje,
światem otacza owoc ten — i snuje
światło dlań, wichrzy się i w mróz się stęża.
W niego wstąpiło też ciepło wszelakie
i serc i mózgów białe rozżarzenie —:
lecz Twe Anioły, ciągnące jak ptaki,
wszystkim owocom znalazły zielenie.
Panie, biedniejsi my niż biedne zwierzę,
co śmiercią własną kończy, chociaż ślepe,
wszyscyśmy bowiem nieumarli jeszcze.
Daj tego, ktoby zdobył władze wieszcze
podwiązywania życia na szpalerze,
wkoło którego wcześniej maj się zbierze.
My mrąc, tak obco, ciężko idziem na dno,
bo to nie nasza śmierć jest, lecz śmierć, która
bierze nas, bośmy nie dojrzali żadną,
więc wszystkich strząsnąć przychodzi wichura.
I zapełniamy co roku Twój sad,
by rodzić słodką śmierć, my, Twoje drzewa;
ale nas w żniwa już starość owiewa, —
jak dziewka, co Twój gniew się na nią zlewa,
jesteśmy zwiędły i niepłodny kwiat.
A może pysze mej się tak wydajem?
Czy drzewa lepsze? Może my rodzajem
i łonem tylko wszetecznic jesteśmy? —
Kupczyliśmy wiecznością w każdej cenie;
gdy przyjdzie rodzić, to widać, iżeśmy
zrodzili śmierci martwe poronienie;
strapiony embrjon, ta poczwarka krzywa,
co (jakby straszną rzeczą przerażona)
zarodki oczu piąstkami zakrywa —
i już na czole, rozrosłem od wzdęć,
mąk niezaznanych stoi strach embrjona; —
my się zwieramy jak ulicznic łona
w kurczach porodu od cesarskich cięć.
Wspaniałym, Panie, wielkim kogoś stwórz
i w życiu jego piękne łono złóż
i jako bramę zbuduj jego srom
w świetlistym włosów młodocianych lesie
i Cudowności członkiem niech się niesie
zebrane białe wojsko, które prze się,
miljonem idąc plemników jak grom.
I noc daj jemu jedną na poczęcie
tego, co nigdy w ludzką nie szło głąb;
daj noc: wszech rzeczy będzie zakwitnięcie,
niech słodziej pachną niż szczęścia zaklęcie,
więcej kołyszę niż Twych wichrów dęcie,
rozgłośniej grają od biblijnych trąb.
Potem mu długi daruj czas noszenia,
w obszernych sukniach niech rośnie szeroko;
i daj mu ciszę gwiazd osamotnienia,
by nie krzyczało nań zdziwione oko,
gdy rysów obraz płynnie się przemienia.
Niech odnawiają go pokarmy czyste
i rosy zwiewne strawy bezkrwawemi
i życie to, co cicho modlitewne
jak oddech ciepły dobywa się z ziemi.
Uczyń, niech swoje znów dzieciństwo wie;
to co cudowne, nieświadomie nowe
i swoich przeczuć lata początkowe
w koliska bajek omroczonej grze.
I daj, niech czeka tak swojej godziny,
sam i szumiący, jak ogromny gaj:
czeka na Śmierci-władcy narodziny,
skupiony z dali — tak mu czekać daj.
Ostatni niechaj się nam znak obwieści,
zjaw się w potęgi Twej koronie,
teraz nam złóż (po bólach wszechniewieścich)
ważność ludzkiego macierzyństwa w łonie.
Nie spełń, w swej mocy Darzyciela,
nie spełń snu tego Rodzicielki Boga, —
stwórz ważniejszego: Śmierci Rodziciela
i nas doń prowadź przez tłuszczę rąk wiela,
która go będzie prześladować mnoga.
Bo spójrz, ja widzę jego dręczycieli
i jest ich więcej niźli kłamstwa w czasie, —
on wstanie w kraju śmieszków i forteli,
zwan marzycielem: bo kto się ośmieli
czuwać, marzyciel jest w pjanym hałasie.
Niech Twoja łaska nad nim się rozszerza,
w Twym dawnym blasku postaw go jak słup;
mnie zrób tancerzem tej Arki Przymierza,
nowej Mesjadzie daj mnie za rycerza,
Dźwięczącym, Chrzcicielem mnie zrób.
Chcę go wysławiać. Jak na wojska czele
huf rogów idzie, kroczyć, krzyczeć chcę
Jak morze huczeć będzie krew w mem ciele,
słowo me będzie słodkie i aniele,
lecz nie jak wino, które w żyłach wre.
A zaś w milczące wczesne noce letnie,
gdy pod me łoże niewielu chce przyjść,
pragnę rozkwitać ja w harfy i fletnie
cicho, jak owe na północy kwietnie,
co późne, trwożne — pieszczą każdy liść.
Albowiem głos mój rosnął na dwie strony
i stał się wonią i krzykiem się stał:
jeden chce tego, który oddalony,
drugi samotni mej błogosławionej
twarzą, aniołem, szczęściem stać się miał.
I daj, by oba mi towarzyszyły,
gdy mnie rozsiejesz w miasta lęk i kłam.
Bo chcę iść z niemi w czasów gniew zawiły.
i z mego dźwięku schron Ci uwić miły
na każdem miejscu, gdzie zażądasz sam.
Nie są prawdziwe wielkie miasta wcale:
zwierzę i dziecko i dzień i noc mamią,
ich cisza kłamie, szelestami kłamią,
kłamią rzeczami, co są jak wasale.
Nie dzieje się w nich nic z dokonań owych
wielkich, istotnych, co się kłębią ciemno
dokoła Ciebie. Pęd Twych sfor wichrowych
wpada w ulice, krzywiąc się przyziemno;
ich szumów loty i nawroty dalej
lecą zmieszane, wzburzone, daremno.
Wichry trafiają też do parków, alej — :
Bo są ogrody, — przez królów stworzone,
w których przez chwilę czas spędzali miły
wśród młodych kobiet, które kwiaty wiły
i dziwne śmiechy w bukiety wplecione.
Dbały o czujność tych parków zmęczenia:
wiały jak wietrzyk ranny przez krzewiny,
lśniły w brokatach, futrach przez jaśminy,
a jedwabisty szelest krynoliny
dźwięczał na żwirze jak poszmer strumienia.
Każdy park teraz idzie w ślad ich cienia —
niepostrzeżenie i cicho się wkradł
pod obcej wiosny rozświetlone gamy
i spala się w jesieni rdzawe plamy
na wielkim rożnie ich gałęźnej ramy,
splecionym jak w tysiączne monogramy
i jakby kutym w sploty czarnych krat.
A przez ogrody świeci pałac biały
(tak zamazany, jak nieboskłon siwy),
w swoich obrazów ciężar już zwietrzały
jak w wizję ducha zatopiony cały,
rezygnujący, ucztom nieżyczliwy,
jak cichy gość milczący i cierpliwy.
Potem widziałem czasem pałac żywy;
tak puszy się, jak owe piękne ptaki,
które głos mają brzydki i chrypliwy.
Niejeden jest bogaty i chełpliwy, —
ale bogatym nie jest bogacz taki,
Nie jak Twych szczepów pastuszych władyki,
co Twe doliny jasne zobłoczali,
kiedy z baranków ciemną ciżbą w dali
ciągnęli przez nie, jak obłoków szyki.
A gdy ostatnie rozkazy przebrzmiały
w obozowisku sennem w nowej nocy,
to zdało się, że dusza innej mocy
wionęła na wędrowny ich kraj cały — :
łańcuchy garbów wielbłądzich ciemniały
wkrąg tak wspaniale, jakby górskie wały.
A zapach trzód bydlęcych gęsty trwał
za stadem ich do dziesiątego dnia,
ciepły i ciężki i na wietrze stał.
Jak w jasnym domu, gdzie wesele gra,
noc całą szczodre spływają winnice:
tak im swe mleko dawały oślice.
Lub szeikowie pustynią spaleni,
co na dywanie sypiali spłowiałym,
ale rubiny swoim klaczom białym
wprawiać kazali do srebrnych grzebieni.
I nie jak władcy niebaczni na złoto,
co nigdy im nie zapachniało miło,
a których dumne życie się łączyło
z ambry, sandału, olejków pieszczotą.
Nie jak ów wschodni biały gosudár,
któremu prawo dały jakieś bogi;
on wszakże leżał, wynędzniały car,
czoło położył na kamienne progi
płacząc, — bo pośród tych rajów bez miar
nie miał swej własnej godziny ubogiej.
Nie jak panowie dawnych morskich miast,
troszczący się, jak rzeczywistość swoją
snem niezrównanych obrazów podwoją,
a znów obrazy prześcigną przez czas;
każdy jak w złoto płaszcza zawinięty
był w swoje miasto, niby liść zwiędnięty,
a białych skroni oddech cicho gasł...
To byli możni, co życie zmuszali,
by ciężkie było, ciepłe, pełne dali.
Ale dni przeszły już nad bogatymi,
bezpowrotności ich nikt się nie żali, —
lecz znów ubogich uczyń ubogimi.
Oni są bowiem tylko nie-bogaci,
którzy bez woli żyją i bez świata;
trwóg ostatecznych noszący stygmata,
krzywi i nadzy jak dąb, co liść traci.
Do nich się garną wszelkie miejskie męty
i wszystkie pyły, ścieki do nich płyną.
Jak zakażony barłóg są przeklęty,
skorupy marne, szkielet precz ciśnięty
i jak kalendarz, którego rok minął, —
a jednak: gdyby ziemia biedę miała,
to na różaniec-by ich nanizała
i tak nosiła jak talizman święty.
Są bowiem czystsi od czystych kamieni,
jak ślepe szczenię, co jeszcze się boi,
pełni prostoty, nieskończenie Twoi,
nic im nie trzeba, tylko są spragnieni
jednego: by im wolno było — chcą —
być ubogimi, jak naprawdę są.
Ubóstwo bowiem to blask wielki z wnętrza...
Tyś jest ubogi, Tyś jest niezasobny,
Ty jesteś kamień odrzucony w chwast,
Tyś trędowaty wyrzutek nadgrobny,
z kołatką chodzisz pod bramami miast.
Twoje jest nic, jak wiatr nic nie posiada,
a Twoją nagość ledwie sława skrywa;
sukienka, jaką sierotka nakłada,
wspanialsza znacznie, bardziej własna bywa.
Tyś tak ubogi, jak siła nasienia
w dziewczynie, która ukryćby je chciała
i ściska biodra, aby wygnać z ciała
ten pierwszy oddech własnego brzemienia.
Tyś tak ubogi, jak ten deszcz wiosenny,
co na podmiejskie dachy pada błogo,
i jak chęć, którą więzień bezimienny
żywi w swej celi, bez świata, ubogo.
Jak chory, który się na bok przewróci
i jest szczęśliwy. Jak ten kwiat bezwiedny,
w wietrze podróży gdy wśród szyn się smuci;
jak ręka, w którą się płacze, tak biedny...
I czem są ptaszki, co marzną, przy Tobie,
czem jest ten pies, co nie żarł od tygodnia,
i czem przy Tobie jest ten żal po sobie,
ten cichy długi smutek zwierząt, co dnia
zamkniętych w klatce, jak zgasła pochodnia?
I ci ubodzy w przytułkach tajemnych
czem są przy Tobie i Twej wielkiej nędzy?
To małe są kamienie, chociaż między
niemi się miele trochę chlebów ciemnych.
Ty zaś najgłębszy jesteś niezasobny,
Ty jesteś żebrak z obliczem spod maski;
Tyś jest ubóstwa kwiat wielki, ozdobny.
Tyś jest do wiecznej przemiany podobny,
kędy się złoto zmienia w słońca blaski.
Tyś jest ów cichy milczący Bezdomny,
który za mało miejsca w świecie miał:
zbyt wielki, ciężki na wszelkie użycia.
Ty jesteś Harfa; wśród Twej burzy wycia
każdy się na niej strzaska, ktoby grał.
Ty, który wiesz, którego wielka wiedza
z ubóstwa i z nadmiaru jego idzie:
spraw, by ubodzy twardą ludzką dłonią
wciąż potrącani nie byli we wstydzie.
Inni z korzeniem wyrwani się bronią,
lecz oni wstają tak jak pewne kwiaty,
z ciemnych korzeni, pachnąc melis wonią,
brzeg liści ich jest czuły, ząbkowaty.
Spójrz na nich, patrz, co jest im równe wkrąg:
ruszają, się, jak zdani na wiatr halny,
a spoczywają — w cieniu czyichś rąk.
A w oczach ich jest uroczysty ciąg
tych nagłych ściemnień jasnych pasem łąk,
na które pada prędki deszcz upalny.
Tak cisi, rzeczom są upodobnieni.
Gdy ich zaprosisz do domowej sieni,
są jak przyjaciel, co wraca do grzęd;
wśród drobnych rzeczy chodzą zagubieni
i tak ciemnieją, jak spokojny sprzęt.
I jak strażnicy skarbów są, uparci:
pilnują ich, lecz ich nie oglądali, —
jak łódź niesieni na głębokiej fali,
jak na bielniku płótno, tak otwarci,
tak rozłożeni i tak rozpostarci.
I patrz, jak idzie też życie ich nóg:
splecione, jak u zwierząt, bezpowrotnie
z każdą ścieżyną; i pełne stokrotnie
wspomnień kamieni, śniegu, młodych lotnie
łąk, poprzez które szedł powiew ich dróg.
Cierpią z owego wielkiego cierpienia,
z którego człowiek spadł do małych mąk;
a balsam trawy i ostrość kamienia
to dla nich los, — ich miłość przepromienia,
idą dla oczu Twych uweselenia,
tak, jak po strunach idą kroki rąk.
A ręce ich są niby niewiast ręce
i macierzyństwu jakiemuś pokrewne
i tak radosne jak głosy ptaszęce, —
jak wody kubek w dotyku, dziecięce,
w chwytaniu ciepłe i w ufności pewne.
A usta ich jak w rzeźbie są z kamienia:
nie znają tchu, całunku ani brzmienia,
a jednak z bytów, które przeminęły,
to wszystko, mądrze wyrzeźbione, wzięły
i drżą, jak gdyby wszystko już wiedziały —
a jeno rzeczą są, ułomkiem skały...
A zaś ich głos wyruszył o przedzorzu
i drogę długą zaczął bardzo wcześnie
i bywał w puszczach wysoko i leśnie
i gdzieś z Danielem wiódł rozmowę we śnie
i morze widział i prawi o morzu.
A kiedy śpią, to jakby są oddani
wszystkiemu, co ich cicho wypożycza,
jak chleb w głodowy czas są rozdawani
między jutrzniane i nocne oblicza
i jak deszcz pełni opadania w tajną
i młodą jakąś ciemność urodzajną.
Nie pozostaje wtedy z ich imienia
nawet i blizna na czole, co czysto
kładzie się jako nasienie nasienia,
skąd Ty pochodzić będziesz wiekuisto.
I patrz: ich ciało jest jak oblubieniec,
leżąco płynie, jak wody niczyje,
i jak rzecz jakaś piękna, pięknie żyje,
skwitłe w namiętny, przedziwny rumieniec.
Słabość gromadzi się w niem pokryjomu,
tęskność, co z kobiet przelicznych przybyła;
lecz jego płeć jest jako smoka siła:
czeka, uśpiona trwa w dolinie sromu.
Bo spójrz: ci będą żyć, nikt ich nie zliczy
i nie ulegną pod brzemieniem czasu
i będą rosnąć jak jagody lasu,
ziemię skrywając całunem słodyczy.
Bo którzy cicho w deszcz bez dachu stali
i nie odeszli, są błogosławieni;
do takich przyjdą wszystkie żniwa z dali,
a owoc ich tysiącznie się rozpleni.
Oni przetrwają poza wszelkie krańce,
poza mocarstwa, które sens straciły,
i wzniosą się jak wypoczęte ręce,
gdy stanów, ludów ręce już w udręce
strudzone opadną bez siły.
Tylko ich zabierz znów z tej winy miast,
gdzie wszystko jest im gniewem i zwikłaniem
i kędy schną pośrodku wrzasków jazd
z pokaleczonem cierpliwem oddaniem.
Czy już im ziemia miejsca nie udzieli?
Kogo wiatr szuka? Kto pije blask nieba?
Czy w głębi stawu im się nie wybieli
odbiciem sennem próg i dom i gleba?
Im przecież tylko trochę miejsca trzeba,
gdzie, tak jak drzewo, wszystko będą mieli.
Jak święty kielich jest dom ubogiego,
kędy się wieczność na pokarm przemienia,
a gdy nastaje wieczór, pośród cienia
cicho powraca do siebie — i z drżenia
echem zamyka się w siebie samego.
Jak święty kielich jest dom ubogiego.
Dom ubogiego jest jak dziecka dłoń.
Nie bierze tego, po co starszy sięga;
chrząszcza, bo taka barwna na nim pręga,
kamyk, po którym szła potoku wstęga,
szmer piasku, muszlę, która dźwięk wylęga;
dłoń, niby wagi wiszącej potęga,
która najlżejsze drgnienia poruszenia
w długie wahanie swoich szal przemienia.
Dom ubogiego jest jak dziecka dłoń.
I jest jak ziemia ubogiego dom:
przyszłych kryształów drobny złom,
to jasny, to znów ciemny okruch cienki,
ubogi tak jak ciepłe ubóstwo stajenki, —
a są wieczory, kiedy wszystkiem jest,
z niego wychodzi każdej gwiazdy gest.
Lecz samolubne miasta są uparte,
wszystko w swój ostry porywają pęd.
Trawią narody przez ognie pożarte,
łamią zwierzęta jak bezsilny pręt.
A ludzie w służbę ich idą bezwolną
i z równowagi wypadają w strach
i zwą postępem żółwiość nieudolną
i jeżdżą szybciej, gdzie jeździli wolno,
i lśnią ladacznic strojnością swawolną
i wrzawę czynią w metalach i szkłach.
Snać kłamstwo małpio codziennie ich łudzi,
nie mogą wcale już być sobą: płyną,
pieniądz w ich siły urasta — i brudzi
i jest jak wicher; oni pod nim giną,
są wyzyskani, czekają, aż wino
i trutka soków ze zwierząt i ludzi
do interesów marnych ich podjudzi.
Twoi ubodzy cierpią pod tamtymi
(a każdy ciężko to, co widział, wlókł)
i, jak w gorączce, marzną rozpaleni
i w noc, podobni do umarłych cieni,
chodzą, a każdy odpycha ich próg;
i żyją całym brudem obarczeni,
opluci jak gnijący w słońcu stos,
na wrzask latarni, na wozy szalone,
na krzyk ulicznic zdani jak na los.
Jeśli gdzie usta są na ich obronę,
to niechaj krzyczą, to Ty im daj głos.
O gdzie jest ów, który z własności, z czasu
w swoje ubóstwo wielkie tak się wzmógł,
że przed biskupem zrzucił strój na bruk
i nagi stanął wobec barw atłasu.
Co szedł, najczulszą miłością duchowy,
a nastał, żył, niby rok jakiś młody;
słowików Twoich braciszek bronzowy,
w którym był jeden zachwyt wiecznie nowy
i jeden podziw dla ziemi urody.
Nie był on takim, co się wcześnie męczy,
bezradośniejszym stając o się stopniowo, —
on z małym kwiatem jakby z małym bratem
rozmawiał, idąc nad miedzą łąkową.
O sobie mówił i jak wszystko dźwięczy,
jak on wszystkiemu daje radość całą;
nie było końca serca jego tęczy,
nic, co maluczkie, jego nie mijało.
Szedł z światła w coraz głębsze światła knieje,
a w jego celi blask pogody legł.
Uśmiech, co jasno od lic jego wieje,
rósł i miał swoje dzieciństwo i dzieje
i tak dojrzewał jak dziewczęcy wiek.
A kiedy śpiewał, wówczas przeszłość cała
i zapomniane powracało doń;
i taka cisza w gniazdach nastawała,
tylko w siostrzyczkach tęsknota krzyczała,
kiedy kładł na nie oblubieńczą dłoń.
Lecz potem pieśni jego pyłek lichy
z czerwonych sfrunął ust — i w błogim śnie
płynął w zadumie do miłośnie cichych,
padając w tęsknie rozwarte kielichy,
osiadał wolno na kwiatowem dnie.
I tak poczęły, do swej duszy łona
przyjmując jego, Przeczystego głos.
Oczy ich były jak róża zamkniona,
pełen miłosnych nocy był ich włos.
Wielkie i małe z niego poczynało.
Zwierzętom niosły cheruby tę wieść,
że owoc wyda ich samiczek ciało, —
motylą szatę przybrały wspaniałą:
wszystko go bowiem poznawało
i miało zeń płodności treść.
A kiedy zmarł, tak lekko, bez imienia,
rozdany był: nasienie było tuż
w źródłach, był w drzewie śpiew jego nasienia,
patrzało nań spokojnie z wszystkich róż.
Leżał i śpiewał. A siostrzyczek pienia
płakały męża, który przebrzmiał już.
O dokąd przebrzmiał on, młody, świetlisty?
Z dala-ż nie czuje go (jak śpiewa czysty)
ubogi, który czekając się lęka?
Czemu nie wkracza w jego zmierzch cienisty —
on, wielka Ubóstwa Jutrzenka.
KSIĘGA TRZECIA: O UBÓSTWIE I ŚMIERCI |
||
Może przez ciężkie góry ja wędruję | 133 | |
Szczycie, co został, gdy ciągnęły góry | 134 | |
Uczyń mnie stróżem Twoich dali | 136 | |
Panie, miast wielkich przeznaczenia | 137 | |
Tam żyją ludzie w kwiecie bladej krasy | 139 | |
O Panie, własną śmierć każdemu daj | 140 | |
Bo my jesteśmy tylko liść, łupina | 141 | |
Panie, biedniejsi my niż biedne zwierzę | 142 | |
Wspaniałym, Panie, wielkim kogoś stwórz | 144 | |
Ostatni niechaj się nam znak obwieści | 146 | |
Chcę go wysławiać. Jak na wojska czele | 147 | |
I daj, by oba mi towarzyszyły | 148 | |
Nie są prawdziwe wielkie miasta wcale | 149 | |
Bo są ogrody, — przez królów stworzone | 150 | |
Potem widziałem czasem pałac żywy | 151 | |
Oni są bowiem tylko nie-bogaci | 153 | |
Ubóstwo bowiem to blask wielki z wnętrza | 154 | |
Tyś jest ubogi, Tyś jest niezasobny | 155 | |
Ty, który wiesz, którego wielka wiedza | 157 | |
Spójrz na nich, patrz, co jest im równe wkrąg | 158 | |
Tak cisi, rzeczom są upodobnieni | 159 | |
I patrz, jak idzie też życie ich nóg | 160 | |
A ręce ich są niby niewiast ręce | 161 | |
A usta ich jak w rzeźbie są z kamienia | 162 | |
A zaś ich głos wyruszył o przedzorzu | 163 | |
A kiedy śpią, to jakby są oddani | 164 | |
I patrz: ich ciało jest jak oblubieniec | 165 | |
Bo spójrz: ci będą żyć, nikt ich nie zliczy | 166 | |
Tylko ich zabierz ich znów z tej winy miast | 167 | |
Jak święty kielich jest dom ubogiego | 168 | |
Lecz samolubne miasta są uparte | 169 | |
Twoi ubodzy cierpią pod tamtymi | 170 | |
O gdzie jest ów, który z własności, z czasu | 171 | |
O dokąd przebrzmiał on, młody, świetlisty? | 174 |