<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold Méyet
Tytuł Kule ze śniegu
Pochodzenie Światełko.
Książka dla dzieci
Wydawca Spółka Nakładowa Warszawska
Data wyd. 1885
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kule ze śniegu.
K

Karolek był uczniem pierwszej klasy jednej z prywatnych szkół w Warszawie; pojętny i sprytny uczył się nieźle, a mógłby niezawodnie należeć do wzorowych, gdyby odznaczał się lepszem sprawowaniem. Karolek bowiem był to chłopczyk żywy i swawolny bardzo, chociaż w gruncie rzeczy posiadał jak najlepsze serce. Ojciec jego, zajęty całodzienną pracą biurową, nie mógł rozciągnąć nad nim należytej opieki; matka zaś, zajęta pielęgnowaniem i wychowaniem młodszego rodzeństwa, rady sobie z nieposłusznym Karolkiem dać nie mogła. Z konieczności przeto był pozostawiony samopas i na złe używał tej swobody. Począł zaniedbywać się w naukach, tak, że rzadko kiedy przychodził do klasy dobrze na lekcyę przygotowany, pomagał sobie tylko doskonałą pamięcią i zdolnościami. Razu znów pewnego, przy zbijaniu w Ogrodzie Saskim kasztanów, zapoznał się z kilku chłopcami, większymi od siebie próżniakami i prawdziwymi nicponiami. W ich też towarzystwie Karolek przepędzał często długie godziny po za domem na rozmaitych zabawkach i wędrówkach po mieście. W szkole znów płatał kolegom figle najrozmaitsze, że zaś był od nich roślejszym i mocniejszym, więc po za szkołą lubił mocować i bić się z nimi.

Rodzice Karolka wiedzieli dobrze o nagannem jego postępowaniu, lecz na nic nie zdały się ich napomnienia i groźby, jak również surowe karcenia nauczycieli. Karolek był niepoprawny. Prześladował między innymi Ludwisia, obok którego siedział w klasie na jednej ławce. Często też książki, kajety i pióra jego na piec rzucał, a razu pewnego posunął figle tak daleko, że zabrał do siebie pozostawiony przez Ludwisia scyzoryk w pięknej, ze słoniowej kości oprawie. Gdy Ludwiś po przerwie wrócił z dziedzińca do klasy, zmartwił się bardzo, nie znalazłszy scyzoryka i powiedział o tem wkrótce prymusowi, bardzo lubianemu i poważanemu przez kolegów. Niezadługo fakt ten doszedł do ich wiadomości, a w klasie powstało wielkie wrzenie i zamięszanie.
Nareszcie prymus stanął na ławce, poprosił kolegów, by uciszyli się na chwilę i odezwał się do nich w te stanowcze słowa:
Ten, kto wziął Ludwisiowi scyzoryk, niech wie, że uważamy go wszyscy za złodzieja.
— Tak jest! za złodzieja! — odpowiedzieli chórem uczniowie.
W pierwszej chwili słowa te dotknęły Karolka bardzo żywo; krew uderzyła mu do głowy, zarumienił się jak wiśnia, oko zapałało jakimś dzikim blaskiem, lecz wkrótce ochłonął z pierwszego, przykrego wrażenia, roześmiał się w duchu i pomyślał sobie:
— Przecież mnie koledzy znają tak dobrze i wiedzą, że sam posiadam niejeden piękny scyzoryk, więc za złodzieja nigdy uważać mnie nie będą.
Namyślał się wszakże mimo to, czy Ludwisiowi scyzoryka nie oddać, lecz figlarna natura przemogła w nim, więc postanowił zwrócić go nazajutrz, a po skończonych lekcyach z wesołą miną pobiegł do domu.
Oczekiwał go już ojciec, który uwolniwszy się wcześniej od zajęć, pragnął z nim przejść się nieco po mieście.
Był to mroźny i wietrzny dzień grudniowy. Na ulicach panował ruch niezwykły i urozmaicony, prawdziwie przedświąteczny. Sanie sunęły raźnie po skrzypiącym śniegu, a konie dzwoniły dzwonkami głośno i wesoło. Za wielkimi szybami jaśniało w oknach sklepów mnóstwo przeróżnych przedmiotów, a szczególniej książek ładnie oprawnych, obrazków, zabawek i cacek najrozmaitszych dla dzieci na podarki gwiazdkowe.
Śnieg padał obficie i okrył drzewa w ogrodach, place i ulice miasta grubym a białym całunem. Karolkowi bynajmniej zimno nie było, gdyż ubrany był w ładne, barankowe futerko, takąż siwą czapeczkę i buty z lakierowanemi cholewkami. Spacerował wesoło, uczepiwszy się silnie ojcowskiego ramienia i uśmiechał się do tych pięknych rzeczy w wystawach sklepowych, gdy nagle dobiegł uszu jego ciągle zwiększający się szmer, a potem śmiechy i krzyki gawiedzi. Wkrótce z bocznej uliczki wysunął się nieśmiało drżący i skulony od zimna mały chłopiec w obszarpanej kurtce. Szedł pod strażą jednego tylko dozorcy więziennego, a za nim poruszała się chmara uliczników i próżniaków wszelkiego rodzaju. Nic nie zważali oni na groźby, wymysły, a nawet szturchańce strażnika, tylko biegli wciąż za małym więźniem, najgrawali się i rzucali na niego kulami ze śniegu.
Przykład ten zaraźliwie oddziałał na psotnego Karolka. Opuścił ramię ojcowskie, pochylił się prędko ku ziemi, ubił kulkę ze śniegu i chciał uderzyć małego aresztanta.
A tymczasem hałas, sprawiany przez uliczników, stawał się coraz większym i zewsząd zaczęły dolatywać wrzaskliwe ich krzyki:
— Złodziej, złodziej!!
Karolek zadrżał cały i kulę śniegową wypuścił z ręki. Drugi już raz usłyszał dzisiaj ten wyraz, który sprawiał na nim tak okropne wrażenie. Mimo woli ze wstydu spuścił oczy na ziemię, a gdy podniósł po chwili głowę — ujrzał przed sobą spacerującego po ulicy Ludwisia w towarzystwie kilku kolegów. Zdawało mu się, że oni to wskazują go wszystkim, jako istotnego złodzieja, że na niego wołają tem strasznem mianem i że wreszcie w niego uderzyć winny wszystkie przez tych uliczników rzucane kule ze śniegu.
Przechodził przez prawdziwe katusze i tak konwulsyjnie schwycił ojca za ramię, że ten, chociaż śledził bacznie całe jego zachowanie się, zapytał z pewną obawą:
— Co tobie jest, Karolku?
— Mnie bardzo zimno ojczulku, chodźmy stąd prędzej do domu.
— Zimno ci w ciepłem futerku i w zimowych butach? A czy pomyślałeś, jak zimno musi być temu biednemu chłopcu w obszarpanej kurtce, w którego chciałeś rzucić kulką ze śniegu?
— Prawda, mój ojcze, nie pomyślałem, lecz to jest... złodziej... tak... złodziej — wybąknął zamyślony Karolek. — A co to jest złodziej? — zapytał po chwili — Powiedz mi, proszę cię, ojcze.
— Złodziejem jest ten — odrzekł dobitnie ojciec — który źle czyni przez to, że w jakikolwiek sposób przywłaszcza sobie rzecz cudzą.
— Więc ten... mały więzień jest złodziejem?...
— Tak, Karolku.
— A jeżeli ktoś żartem zabiera rzecz cudzą, by ją zwrócić potem, to także jest złodziejem.
— Nie jest, moje dziecko złodziejem takim, któregoby za te żarty sądy karać powinny; lecz nie każdemu może być wiadomo, że żartem przywłaszczył sobie rzecz nieswoją, a wreszcie i nie każdy uwierzy, że działał ze zwykłych figlów i przez dziecięcą pustotę. O tym chłopcu, którego prowadzą, czytałem wczoraj w gazetach, że od dziecinnych lat pozostawiony bez należytej opieki rodziców, uczyć się nie chciał, zaprzyjaźnił się natomiast z ulicznikami, przez których namówiony wpadł do jakiegoś sklepu z owocami, porwał koszyk winogron i uciekł z nim na ulicę. Schwytano go i stawiono przed sądem. Tłumaczył się, że nie chciał ukraść, tylko figla spłatać handlarce. Nikt mu nie uwierzył i widziałeś, jak na tych figlach wyszedł.
— Ach to straszne, mój ojcze, chodźmy stąd prędzej, mnie wciąż jest bardzo zimno.
Szli przeto prędzej ku domowi, a Karolek trzymając się silnie ramienia ojca, postępował zamyślony, mając ciągle oczy w ziemię spuszczone.
Gdy przybyli do domu, Karolek zdjąwszy z siebie futerko, rzucił się ojcu z płaczem na szyję.
— Ojczulku drogi! ja bardzo zawiniłem!
— Cóż się stało, — zapytał ojciec strwożony?
Tu Karolek zaczął opowiadać o wszystkich figlach i przykrościach, które sprawiał Ludwisiowi i bardzo dokładnie powtórzył całe zajście w szkole, którego powodem był zabrany Ludwisiowi scyzoryk.
Ojciec słuchał uważnie, a znać było, że opowiadanie syna zrobiło na nim wielkie wrażenie i zmartwiło go bardzo.
— Ojcze drogi — zawołał błagalnie Karolek, — nie martw się i nie gniewaj. Przyrzekam szczerą poprawę. Zobaczysz, ojczulku, że dotrzymam obietnicy.
— Źle, bardzo źle postąpiłeś Karolku, lecz skoro odcierpiałeś należytą karę, przyznałeś się sam do wszystkiego i przyrzekasz poprawę, więc przebaczam ci i pójdę zaraz załagodzić u rodziców Ludwisia to zajście bardzo dla mnie przykre.
Sprawa też owa nie była zbyt trudną do załatwienia. Scyzoryk nazajutrz się znalazł i nikt Karolka o tę psotę nie posądził. Odtąd też Karolek i Ludwiś pozostali najlepszymi przyjaciółmi, a zmiana w postępowaniu Karolka z każdym dniem widoczniejszą. Uważniejszym był na lekcyach, coraz bardziej przykładał się do nauk, a w zabawach z kolegami był rozstropny i przyjacielski. Nie zadługo też koledzy polubili go bardzo.
Karolek na długo zachował w pamięci opisane przez nas zdarzenie. Ilekroć zima zawitała i pierwsze płatki śniegu ziemię pokrywać poczęły, tylekroć żywo przypomniał sobie owe kule ze śniegu, które tak korzystnie na los jego wpłynęły.
Później zaś, gdy dojrzalszym był i rozumniejszym, kierował się często tą prawdą w życiu, że uderzyć kogoś lekkomyślnie kulą ze śniegu, znaczy to samo, co niewinnie obrzucić człowieka potwarzą.

Leopold Méyet.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Leopold Méyet.