Światełko. Książka dla dzieci/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Światełko | |
Podtytuł | Książka dla dzieci napisana zbiorowo przez grono autorów polskich | |
Wydawca | Spółka Nakładowa Warszawska | |
Data wyd. | 1885 | |
Druk | S. Orgelbranda Synowie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WYDAWNICTWO SPÓŁKI NAKŁADOWEJ WARSZAWSKIEJ.
ŚWIATEŁKO
KSIĄŻKA DLA DZIECI
NAPISANA ZBIOROWO
przez
GRONO AUTORÓW POLSKICH.
WARSZAWA.
SKŁAD GŁÓWNY W BIURZE I EKSPEDYCYI SPÓŁKI NAKŁADOWEJ
Zielna Nr. 7a.
1885.
ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ.
Варшава, дня 8 Ноября 1884 года.
Warszawa. — Drukiem S. Orgelbranda Synów, ulica Bednarska Nr. 20.
|
Dzieci w Bronowie było czworo: Tadzio, Staś, Janek i Helenka.
Tadzio był już taki duży, że kiedy w jadalnym pokoju stanął przy dębowym stole, to stół mu był do ramion; a Staś kiedy stanął przy stole, to mógł na nim akurat brodę położyć; co zaś do Janka — wcale z za dębowego stołu widać go nie było. Ale nie bójcie się. Umiał on i tak wypatrzeć, co tam smacznego stało.
Helcia była jeszcze mniejsza; ba, chodzić nawet nie umiała dobrze. Co się zapędzi, to jej się nóżki poplączą i buch! — na ręce mamy, albo niani. Takie to już te małe dziewczątka.
A nianię to miała Helenka taką dobrą, i taką ładną, że się jej od szyi prawie puścić nie chciała. Było tej niani na imię Rozalia, a dzieci się niezmiernie przy niej bawić lubiły, szczególnie, kiedy zaczęła opowiadać przeróżne bajki. Już to, co prawda, Tadzio, jako słuszniejszy, wyśmiewał nieraz Stasia i Janka, że się babskiego fartucha trzymają. A zdarzało się to wtedy zwykle, kiedy z nowej głowy cukru hełm papierowy dostał i za rycerza się przebrał.
Ale i on sam nieraz tak się w tych bajkach zasłuchał, że kiedy przyszła dziewiąta godzina, a mama zawołała: „dzieci, spać!“ — to mój Tadzio pierwszy w prośby:
— Moja mamuniu, jeszcze troszkę — tylko się złota kaczka przez morze przeprawi.
A dopieroż te piosenki, co to niemi Rozalia usypiała Helcię — było czego posłuchać! Nie wiedzieć skąd się brały, a co jedna — to ładniejsza, a co dzień — to nowa. Dziś o sierocie, co gąski zganiała do domu, bo wieczór nadchodził, w chacie była zła macocha, a sieroty nie było komu bronić; jutro o wilku, co się rozhulał i w lesie sobie wesele wyprawiał; to znów o ułanie, co stał na widecie, to o koniku, co rżał w stajence, czekając aż młody wojak pożegna ojca i matkę...
I ktoby je tam zliczył!
Zaczynało się to nieraz od samego rana. Tadzio w najlepsze spi, a tu mu Rozalia przy łóżeczku śpiewa:
Dzień dobry Tadziu, na powitanie,
Koniczek w stajni, szabla na ścianie.
A ty Tadziu jeszcze śpisz,
O koniku ani wiész!
Dzień dobry, Stasiu, na powitanie
Jedzie tu Krakus w siwéj sukmanie.
A ty, Stasiu, jeszcze spisz,
O Krakusie ani wiész!
Staś tę piosenkę niezmiernie lubił. Zaraz téż chwytał Rozalię za szyję i póty trzymał a całował, póki mu jej jeszcze ze dwa razy nie zaśpiewała. Wtedy zaczynały się rożne pytania:
— A co to za Krakus? a skąd on jedzie? a po co? a na jakim koniku? a jaka to ta siwa sukmana? a kiedy on tu przyjedzie?
Rozalia dopiero jedno po drugiem wszystko pięknie rozpowiada, tymczasem myje Stasia, czesze go, ubiera, a Stasiowi aż się oczy śmieją. A miał on jasne oczki, właśnie jakby dwie iskierki.
Potem szła Rozalia do małego Janka; ale z Jankiem ciężkie bywały przeprawy. Jak się rozgrymasił, to jak deszcz w jesieni, zaczynał się mazać od samego rana. Ani wstać, ani spać, nie wiadomo było jak sobie z nim poradzić. Aż i na niego sposób Rozalia znalazła. Jak tylko zobaczyła, że Janek dudki stroi, zaraz mu taką śpiewała piosenkę:
Wyszła chmureczka nad nasze pole,
U mego Janka szyszki na czole,
Szyszki na czole, szyszki na brodzie,
Na kogo spojrzy — tego ubodzie.
Szyszki na czole, szyszki na brodzie,
Nad kogo spojrzy — tego ubodzie.
Już mu się to wreszcie sprzykrzyło, a tu, jak na złość, płakanie nic nie pomaga... Wyciąga tedy rączki do Rozalii i krzyczy co ma siły: ja już grzeczny! ja już grzeczny! A tak mu łezki lecą po twarzy, właśnie jakby groch. Zaraz mu Rozalia obciera jedno oczko, woła na chłopców, żeby byli cicho, i na wesołą nutę tak Jankowi śpiewa:
Rozjaśniło się słonko na wschodzie,
U mego Janka grają w gospodzie;
U mego Janka wesołe czasy:
Jedne skrzypeczki, a drugie basy.
Z tych „basów“ Janek się zawsze ogromnie cieszył. Jak tylko o nich usłyszał, już wnet o wszystkich grymasach zapominał, już mu się sama buzia śmiała, już nianię ściskał i całował na zgodę.
A Helenka tymczasem spała. Ani jej to w głowie, że już słonko weszło, że jaskółki dzieciom śniadanie przyniosły, że Antek fornal dawno po żyto na pole pojechał — spi a spi. Kołyseczka bieluchno muślinem przykryta, ani jedna muszka nie trafi do niej. Helenka cała różowa, na czołku aż rosa stoi, tak spi maleństwo.
A moja panienka w nocy przyjechała,
Bała się słoneczka, żeby nie zgorzała,
Bała się słoneczka, bała się chmureczki,
Żeby nie zmaczała białej sukieneczki...
Albo téż tak:
Pojechał dziadek na polowanie,
Zostawił Helcię jak malowanie,
Trębacze trąbili, muzyka grała,
Gdy dziadek odjeżdżał, to Helcia spała.
Bo trzeba wam wiedzieć, że dzieci prócz mamy i ojca miały jeszcze dziadka, który też mieszkał w Bronowie. Stary był ten dziadek, wysoki, siwy, dawny wojak, w czamarze z pętlicami, chodził w rogatywce z ciemnozielonego aksamitu z kasztankiem. A wąsy miał — jak sum. Widzieliście kiedy suma? Ryba to jest, co ma — ot, takie wąsy. Dziadek był wielki myśliwiec. Jak przyszła jesień, to już od rana na trąbce trąbił, strzelby czyścił, nabijał i do boru szedł. Różne też bronie wisiały na wilczurze, nad jego łóżkiem przybitej, a przed wielkim starościeckim kominem w jego pokoju legiwał wyżeł, Brawo. Stary był i trochę ślepy ten Brawo, ale zresztą dobre psisko.
Otóż wszystkie dzieci kochały niezmiernie dziadka, a dziadek znów najbardziej kochał Helenkę.
Oj, śpiewała też Rozalia o tym dziadku Helci, śpiewała! Naprzykład taką piosenkę:
U Helenki gęsty sad,
Nie przeleci żaden ptak,
Tylko dziadek nieborak
Do Helenki na obiad.
Nie miała mu co dać,
Dała mu dwa sery,
Półmisek gęsiny:
Jedz-że dziadku, nieboże,
Bo Helenka nie może.
— Aha! nie może, bo ząbków nie ma! — wołał Staś, i łap zaraz Helenkę za szyję. — Pokaż ząbki, nie puszczę, aż pokażesz ząbki!
Ale Rozalia zaczynała się gniewać.
— Niech-no mi Staś dziecka nie męczy! Ma Staś swoje ząbki, to niech będzie kontent, nie tam do czyich zaglądać...
I zaraz śpiewała inną znów piosenkę:
Rąbajcie mnie, siekajcie mnie,
A za dziadka nie dajcie mnie,
Bo u dziadka siwa broda
A Helenka jak jagoda.
Poradzę ja siwej brodzie,
Namoczę ją w zimnej wodzie,
Zasadzę ją do ogródka,
Juści bródka — jak jagódka...
Ale chłopcy nie pozwalali Rozalii śpiewać tylko dla Helci. Każdy z nich miał swoją ulubioną piosenkę, o którą się upominał u niani. Dla Tadzia musiała Rozalia śpiewać piosenkę, która się tak zaczyna:
Wezmę ja mundur, wezmę ja mundur,
Szablę przypaszę,
Pójdę do dziewczyny, pójdę do jedynej,
Tam się ucieszę.
Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna,
Jak różany kwiat,
Rączki załamane, oczki zapłakane,
Zmienił się jej świat.
A dla Janka — to znowu tę:
Chciało się Zosi jagódek,
Kupić ich za co nie miała;
Jasio miał pełen ogródek,
Ale go prosić nie śmiała.
A dla Stasia taką:
Tam na błoniu błyszczy kwiecie,
Stoi ułan na widecie,
A dziewczyna, jak malina,
Niesie koszyk róż.
Albo tę:
Trąbka trąbi: rata tata,
Trąbka trąbi: rata tata,
Nie mam ojca ani brata
Nie mam ojca ani brata.
Wszystkie te piosenki dzieci dobrze znały, jak tylko Rozalia którą zaśpiewała, zaraz i chłopcy śpiewali z nią razem, jak szpaki.
Po śniadaniu szły dzieci w różne gry się bawić: w chowanego, w piekło i niebo, w gąskę.
Do gąski dużo dzieci trzeba, więc przychodził ze wsi gruby Józiek od Antka fornala, przychodził Wojtuś Smyk od grajka, w koszulinie i w wielkim kapeluszu, przychodziła Hanka Jeżówna, co się do Helci uśmiechała jakby do słoneczka, a i Wicek Zaparty, sierota bez ojca, bez matki, równolatek ze Stasiem i wielki jego przyjaciel.
Jak się tylko dzieci zeszły, usadzała je Rozalia jedno za drugiem na piasku, albo na trawie. Zaczynało się to od Tadzia, a skończyło na Helence, którą Rozalia na kolanach przed sobą trzymała. Z Jankiem tylko znów była bieda, bo „gąską“ w żaden sposób nie chciał być, tylko „panią“. Po długich korowodach kończyło się na tym, że nie był ani gąską, ani panią, tylko gąsiorkiem, o którym Rozalia mówiła:
Po łąkach chodzi,
Po wodzie brodzi,
Nie pilnuje stada...
Tymczasem Staś obskakiwał na jednej nóżce rzędem siedzące dzieci i każde po kolei w łepek palcem pukając, zapytywał:
— Puk, puk! gdzie tu pani mieszka?
A dzieci jedno po drugiem odpowiadały mu:
— Wpodle.
Już przeszedł Tadzia i Janka i chłopców ze wsi, i Hankę Jeżównę, i niczego się dowiedzieć nie mógł. Aż nareszcie zaszedł do Helenki. Helenka, choć malutka, już zdaleka schylała czółko i uśmiechała się. Staś leciuchno zapukał:
— Puk, puk! gdzie tu pani mieszka?
— Ja sama sobie pani! — odpowiadała za Helcię Rozalia.
Moja pani prosi pani,
Czy są gąski na przedanie.
Pojechała w dróżkę,
Wykręciła nóżkę,
Miąska jej się chce.
Tu dzieci w strachu, które też na to miąsko pójdzie, a Rozalia na to:
Moje gąski skubane,
Nie na miąsko chowane;
Pióreczka pogubiły,
Jak nocką w szkodzie były.
— Heruś!.. łap je sobie teraz!
Jak tylko Rozalia krzyknęła: Heruś!... zrywały się dzieci i każde w inną biegło stronę. A co tam było gwaru, co śmiechu!
Oj, napocił się Staś niemało, zanim które chwycił. Że to był jednak chłopaczek chybki, więc mu się w końcu zawsze udało jakąś gąskę złapać. Złapana gąska musiała cicho siedzieć zdaleka, a Staś szedł za nią płacić Rozalii.
Macie tu za waszą gąskę,
Świeżego sianeczka wiązkę,
Na piasku je grabiono,
Na deszczu je suszono,
Czy dosyć?
— Mało — mówiła Rozalia. Gąska tłusta, siwa.
A z takiej gąski to są wygody,
Przyniesie drewek, przyniesie wody...
Macie tu dwa kamyczki,
Kupcie sobie trzewiczki,
Ze samego Krakowa,
Co w nich skóra wierzbowa.
Czy dosyć?
— Mało! — mówiła Rozalia, wyciągając rękę:
Bo ta gąseczka ma białą szyję,
Gdy się zabrudzi, to się wymyje,
Bo ta gąseczka ma białe piórko,
Bieli się od niej całe podwórko...
Więc Staś znowu na to:
Macie tu takie ziele,
Co go pod płotem wiele;
Ludzie z za morza jechali,
A takiego ziela nigdzie nie spotkali.
Przytknęli je do nosa,
Ugryzło ich jak osa.
Czy dosyć?
Targ w targ, zabierał Staś gąskę jak swoję, a po drugą szedł. Czasem i darmo którą dostał, bo to:
Jedna była siodłata,
Co z niej tylko utrata.
Druga była kulawa,
Co z niej twarda potrawa,
Trzecia była krzykliwa,
Chciała wódki i piwa...
Kiedy już Staś wszystkie gąski wyłapał, szedł grzecznie „pani“ na gęsinę prosić:
A tę czerninę wilcy warzyli,
I osolili, i opieprzyli,
Zapalili las dębowy,
Wykipiała do połowy...
Ale „pani“ nuż się wymawiać, że tam strach na wróble stoi, że tam psy złe, więc się boi. Więc Staś — ciągle na jednej nóżce skacząc — grzecznie jej tłumaczy, że psów w domu nie ma, bo jeden poszedł do lasu, a drugi poszedł na pole, a trzeci w budzie spi, a czwarty się w maślance utopił. Ha! cóż robić? Dała się pani namówić. Idą, idą, a tu jak nie wypadnie z boku gruby Józiek, Tadzio i Wojtuś Zaparty, jak nie zaczną ujadać: „ham, ham!... ham, ham!...“ aż ogłuchnąć można było.
Tu „pani“ krzyczy, tu Staś psy odpędza — a cicho! — woła — a do budy! Ale gdzie to tam pomoże! Jeden ciągnie „panią“ za fartuch, drugi za chustkę, aż pani i o czerninie już słuchać nie chce, tylko ucieka, a ucieka.
Taka była gra w „gąskę“.
Ledwie dzieci po zabawie odpoczęły trochę, a tu Paweł Włodarz idzie do dzwonka, co w rogu podwórza, niedaleko gołębnika stał, na południe dzwoni: deń, deń... deń, deń!...
Zaraz też Hanka Jeżowna i chłopcy ze wsi na obiad idą, każde do swojej miski. Tylko Wicuś Zaparty do dworskiej kuchni szedł, bo na wsi nie miał nikogo. Aż tu i stary Papierkowski niedługo na ganek wychodzi i woła:
— Hej, panicze, proszę na obiad!
Chłopcy się spieszą, jak mogą, ale Janek wszystkich wyprzedza. Za dziećmi idzie Rozalia i tak im po drodze śpiewa:
A pożywajcie panowie,
A pożywajcie —
A jak wam co z wąsów skapnie
To mi też dajcie,
— Panowie,
To mi też dajcie!
Uśmiechał się Tadzio, słysząc tę piosenkę, gdyż bardzo lubił, kiedy o wąsach mówiono. Zaraz mu się zdawało, że już mu naprawdę urosły.
Po obiedzie trzeba było trochę pobiegać. Wsiadał tedy Tadzio na piękny kij, co go sobie z sakłaku wystrugał, Staś na drugi, trochę tylko krótszy, co go od Wicka Zapartego dostał i jazda — dokoła trawnika przed domem. Janek tylko tak jakoś po obiedzie ociężał, że go nie można było do biegania namówić. Brała go tedy Rozalia za raczki i obracając się z nim w kółko, tak mu śpiewała:
Tańcujże ze mną,
Mam mączkę pszenną,
Nagotuję kluseczek,
Będziesz jadł ze mną...
Ale Jankowi wcale to nie było po myśli. Dopiero co się najadł, a tu mu o kluseczkach śpiewają. Nie był ich wcale ciekawy. Ociągał się tedy, krzywił, ledwie nóżkami przebierał, aż mu się i na płacz zebrało...
Nie będzie mnie główeczka bolała.
Choć mnie, Janku, nie weźmiesz;
Tylko będę oknem wyglądała,
Rychło drugą powiedziesz.
Oj, powiedziesz ty ją, mój Jasieńku,
Tylko będzie nie taka;
Za nią posag w malowanej skrzyni,
Ale sama garbata...
Tymczasem Staś i Tadzio nie mogli się jakoś pogodzić. Staś mówił, że jego koń piękniejszy, a Tadzio znów mówił, że jego większy i mocniejszy. Szli tedy do Rozalii oba chłopcy, żeby ich rozsądziła. Rozalia brała kij w rękę, oglądała pilnie i oddawała Tadziowi, tak śpiewając:
Wszystkie konie dobre, najlepszy mój siwy,
Przepłynął jeziorko, nie zamaczał grzywy.
Wtedy Tadzio z tryumfem spoglądał na Stasia, a Rozalia tymczasem drugi kij oglądała pilnie. Oglądała, mierzyła, aż nareszcie oddawała go Stasiowi z taką piosenką:
Wszystkie konie dobre, najlepszy mój kasztan,
Gdzie tylko zajadę, to mi mówią waćpan.
Obaj więc chłopcy byli kontenci i znów harcowali wesoło dokoła trawnika. Ale i Janka wzięła teraz zazdrość. Podnosił tedy pierwszą lepszą gałązkę, siadał na nią i puszczał się za chłopcami galopem.
Jedzie, jedzie, aż tu zawadza o coś gałęzią — buch na trawę — i w płacz...
Rozalia go tuli, całuje, na ręce bierze, bo Helenka teraz w kołyseczce spi; a Janek też rad, że się popieścić może, krzywi się i stęka, choć mu znowu tak bardzo nic nie jest. Po chwili tak mu Rozalia śpiewa:
Chory mój Janek, chory,
Leczyły go doktory.
Jeden mu przyniósł kaszy,
A drugi wina w flaszy,
Trzeci dał konia z rzędem:
— Leć teraz Janku pędem...
Tu już Janek nie mógł wytrzymać, zrywał się z kolan Rozalii i biegł za chłopcami „pędem“, póki znów sobie jakiego guza nie nabił.
Gdy się dzieci pomęczyły, zaczynała im Rozalia opowiadać bajki. Już też i Helenka wstała, i pięknie wyspana siedziała cichutko, słuchając.
Bajki były różne. Jedna „o baranim kożuszku“, druga „o zaklętej królewnie“, trzecia „o Madeju rozbójniku“, czwarta „o szklannej górze“, piąta „o sierocie i złej macosze“, szósta „o koszałkach opałkach“, siódma „o smoku i o rycerzu“ — a każda prześliczna taka, że aż się dzieciom oczy do niej śmieją. A już najczęściej zaczynały się te bajki tak: „Było trzech braci: dwóch mądrych, a trzeci głupi, który był ich wielkim faworytem“. Oprócz bajek były jeszcze tak zwane przypowiastki: o Maciusiu, co igły w stogu siana szukał, o gołąbku, co się zabłąkał, o kozie i o jeżu. Tę ostatnią najwięcej lubił Janek; szczególnie też to miejsce, gdzie się tak mówiło:
Ja kozadarta.
Kwartą soli natarta.
Kto tu przyjdzie, to go zjem!...
Wracały gąski, wracały,
Bose nóżeczki zmaczały,
Zmaczały w rosie na trawie,
Musiały suszyć na ławie.
Albo też tak:
Pójdźcie, pójdźcie, gąski moje,
Pójdźcie, pójdźcie do domu,
Noc nadchodzi, ja się boję,
Bronić mnie nie ma komu...
Starsi chłopcy szli jeszcze porozmawiać z mamą o tem, co widzieli, co słyszeli, jak się bawili przez dzień cały; ale Janek to już oddawna piąstkami oczy tarł i ledwie mamusię uściskał, zaraz się do łóżeczka spieszył.
Dla niego to Rozalia tak na dobranoc śpiewała:
Wyszedł miesiączek, zagasły zorze.
Spijże, Jasieńku, spijże nieboże,
Uwiję tobie wianek zielony,
Z białej lilii ślicznie pleciony...
Tadzio usypiał właśnie, kiedy jeszcze słyszał jej głos:
Już miesiąc zaszedł psy się uspiły,
A któż tam klaszcze za borem...
Moja mateczko, jeżeli prowadzimy wojnę, jeżeli naszę twierdzę cudze wojska oblegają, jeżeli mój tatuś jest na polu bitwy, to i ja, chociaż mały jego syn, powinienem być uzbrojony, co najmniéj jak Tadzio felczera.
— Tatuś — odpowiedziała pani Bolecka, skubiąc szarpie — nie poszedł zabijać, ale opatrywać rannych.
— Więc dobrze — mówił dalej Zenonek — ja, jako żołnierz, będę nieprzyjaciołom wstrzeliwał kule, a ojciec, jako lekarz, będzie je wyjmował.
— Nie trzeba być tak okrutnym — rzekła matka. Wojna nie jest zabawką, ale nieszczęściem.
— Nieszczęściem jest także — prawił Zenonek — gdy kto nie ma tego, czego pragnie, i gdy z niego jeszcze w dodatku drwią. Tadzio felczera, który od rana do wieczora chodzi w zbroi, wyśmiewa mnie ciągle: nazywa tchórzem, szczurem fortecznym, zającem na dwu nogach, a nawet obiecuje, że mi kiedy swoim pałaszem obierze głowę jak cebulę. I co ja wtedy zrobię? Pogroziłem mu, że jeśli mnie dotknie, to go zakłuję sztyletem jak prosię, ale go nie zakłuję, bo sztyletu nie mam. On o tem wie i zaraz też mi powiedział: dudek może przebić tylko czubkiem. Widzi mama, jak dumnie na mnie patrzy z dziedzińca. Tadziu!
Wszedł Tadzio.
Na głowie miał żółty hełm papierowy z czarną kitką, na piersiach złotawy pancerz z tektury a na ramieniu strzelbę.
— Więc takiéj chcesz zbroi? — spytała matka, podczas gdy Tadzio maszerował sztywnie przez pokój.
— Takiéj — odrzekł Zenonek — tylko jeszcze przydałby się rewolwer i sztylet.
— Dobrze — kupię ci.
— Zobaczy mama, jak będę pięknie wyglądał. Pozwól no mi, Tadziu, przymierzyć.
I zaczął z niego kolejno zdejmować a na siebie wkładać przybory wojenne. Pani Bolecka, porzuciwszy szarpie, chodziła niespokojna, wyglądając co chwila przez okno kogoś, kto by doniósł o ostatecznym wypadku porannéj bitwy.
— Co tam się dzieje — co tam się dzieje — powtarzała w zamyśleniu.
— Patrz mamo — przerwał jej wreszcie Zenonek — dobywając zamaszyście pałasz z pochwy.
Jeszcze matka nie zdążyła odpowiedzieć synowi, gdy do pokoju wsunął się żołnierz, okurzony, poczerniały, blady, z plamami krwi na koszuli, z prawą ręką owiniętą i zawieszoną na pasku. Mężny Tadzio, ujrzawszy tę nagle jawiącą się postać, wlazł naprzód pod stół, ale nie czując tam dostatecznego bezpieczeństwa, wybiegł, przeraźliwie wrzeszcząc.
— Cóż tam? — zapytała pani Bolecka.
— A dobrze, proszę pani — mówił żołnierz. E, albo to była bitwa: jakby głupi drażnił kijem psa w budzie, pies wyskoczył i łydki mu oberwał. Podlazło tych robaków pod twierdzę wszystkiego dwa tysiące; to téż gdy armaty nasze kilka razy dmuchnęły, my z karabinów kropnęliśmy kulami a jeszcze pan jenerał z boku na pomoc przyszedł i trzepać zaczął, nieprzyjaciele tak zmiatali, że się w plecy bili piętami.
— Gdzie mąż mój?
— Właśnie mnie przysłał, ażeby pani ze służącemi zabrała wszystkie szarpie, bandaże i przyszła do wałów, bo jest dużo rannych, swoich i cudzych.
Pani Bolecka przywołała służące i wziąwszy opatrunki, wyszła spiesznie. Ponieważ w domu nikt nie został, Zenonek podążył za matką. Na dziedzińcu dostrzegł bojaźliwie wyglądającego z za węgła Tadzia.
— Bądź zdrów — zawołał — do niego — idę na wojnę!
— Oddaj mi mą zbroję — pisnął płaczliwie Tadzio.
— Oddam, jak zwyciężę — rzekł wyniośle Zenonek — i pobiegł.
Słońce nie dobiegło jeszcze do południa, ale rozrzucało już gorące promienie z nieba, na którem nie uczepiła się ani jedna chmurka. Tylko z ziemi wznosił się i przyćmiewał światło pogodnego dnia szary obłok dusznego dymu prochowego. W twierdzy panował ruch niezwykły: ustawicznie przebiegali na koniach posłańcy, wchodziły i wychodziły roty wojska, przy armatach uwijały się gromadki żołnierzy, wieziono lub niesiono rannych. Gdy pani Bolecka z synem mijała bramę forteczną, jeden z żołnierzy odezwał się żartobliwie, salutując Zenonkowi.
— Za późno, pułkowniku Zenonie, za późno, już po weselu.
— Mama nie puściła — odrzekł chłopczyk.
Po za wałem roztaczała się szeroka płaszczyzna, na której widać było oddziały wojska, skupione w czworobokach, wozy, obszyte płótnami i zbierające na pobojowisku rannych, gdzieniegdzie leżał karabin, tornister, pałasz, trup konia lub człowieka. Od czasu do czasu odzywała się trąbka. Zenonek, pobudzony tym sygnałem, wycelował w przestrzeń strzelbkę i huknął: puf! puf! puf!
Pani Bolecka szukała wzrokiem męża. Nareszcie spostrzegła go w dali na okopie fortecznym: klęczał pochylony i czemś zajęty. Podążyła więc z synem ku niemu. Szli nad rowem, w którym co krok leżeli martwi lub pokaleczeni żołnierze. Ten, dźwigając się z trudem, prosił panią Bolecką o garść szarpi dla zatamowania krwi, drugi błagał o trochę wody do picia, inny wydawał rozpaczliwe jęki, inny tarzał się z bólu, a jeden, w odmiennym mundurze, syknął, grożąc Zenonkowi:
— Wilczku! — jeszcze od ziemi nie odrosłeś, a już chcesz polować na ludzi!
— Mamusiu — szepnął chłopczyk, upuściwszy strzelbkę, tuląc się do matki — jak tu strasznie!
Ale ojciec był niedaleko. Wyjmował on kulę ze szczęki leżącemu na wale oficerowi rozbitego, nieprzyjacielskiego wojska. Ranny, którego blada twarz wyrażała okropne cierpienie, milczał; ale wreszcie drgnął silnie, ujął rękę doktora Boleckiego i ściskając ją, rzekł z wysiłkiem:
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, nie trudź się pan daremnie, nic mi nie pomoże, czuję już śmierć blizką.
Zamknął oczy, a gdy je znowu otworzył i ujrzał przy sobie stojącego Zenonka, krzyknął wzruszony:
— Kaziu, najdroższy mój Kaziu!
Po chwili wszakże, rozpoznawszy pomyłkę, opadł na ziemię i wyszeptał:
— To nie mój Kazio, on został w domu i nie wie, że jego ojciec tu kona. Biedne dziecko, co poczniesz wraz z nieszczęśliwą matką! Na wasze wołania ja z grobu nie wstanę, smutnych twarzy nie ucałuję, chleba nie przyniosę. Kaziu mój! Kaziu!
— Ty nie Kazio — rzekł, zwracając się do Zenonka — masz na sobie hełm, pancerz, szabelkę, chcesz być żołnierzem. Oj, malutki, nie zabijaj ludzi, bo możesz czasem zabić takiemu, jak ty, chłopczykowi ojca.
Z ust oficera spływała struga krwi, gardło zarzężało, głowa osunęła się bezwładnie. Jeszcze raz cicho wymówił:
— Mój Kaziu... Ka...
Ale nie dokończył wyrazu i skonał.
— Mamo, mamo — szlochał drżący Zenonek — uciekajmy stąd!
Pani Bolecka wsadziła syna na przejeżdżający wóz i wróciła do domu.
Przez całą drogę Zenonek milczał, połykając łzy, hełm mu spadł z głowy, pancerz — z ramion a szabelka się oberwała.
Matka, usiadłszy, przysunęła go do siebie, pocałowała i rzekła:
— Nie martw się, kochanku, kupię ci zbroję.
— Nie chcę, mateczko, nie chcę — wołał, łkając; wreszcie oparł głowę na kolanach matki i długo płakał.
Czego też Zenonek płakał?
Pytał wróbel czyżyka: — Powiedźcie mi, bracie,
Dla czego wy inaczej, niż wróble ćwierkacie?
Tak śmiesznie... tak nieładnie... Oto radzę szczerze:
Niech każdy z was naukę śpiewu od nas bierze,
Boć wiadomo przecie,
Że nad śpiew wróbli nie masz piękniejszego w świecie!
A na to czyżyk jemu odpowiada skromnie:
— Co do mnie —
Nie chełpię się swym śpiewem, ani innych ganię...
Kto z nas dwóch lepiej śpiewa — to jeszcze pytanie!
Może śpiewam nieładnie — nie chcę przeczyć temu,
Ale wolę nieładnie, byle po swojemu.
Wandzia jechała z mamą do Warszawy i cieszyła się niezmiernie, tem bardziej, że na samem wyjezdnem dobry i bogaty wujaszek dał jej całe sto złotych, ażeby sobie kupiła to, co jej się najlepiej podoba.
Nigdy jeszcze tyle pieniędzy nie miała: zdawało jej się więc, że ma w ręku niewyczerpane skarby, i przez całą drogę nie dawała matce pokoju, radząc się, na coby je obrócić. Matka słuchała jej wszystkich projektów z uśmiechem i odpowiadała na pytania dziewczynki jednem słowem:
— Zobaczymy.
Kiedy wreszcie wjechali do miasta, Wandzia nie mogła się dość napatrzeć wspaniałym domom, kościołom, pałacom, i porównywała z nimi dworek rodziców, nizki, skromny, z gankiem, na dwóch filarkach opartym, na którym stały ławki drewniane, gdzie siadano nieraz po obiedzie.
Do Warszawy przyjechały z matką już nad wieczorem. Nazajutrz, kiedy wyszły na miasto i dziewczynka zobaczyła wystawy sklepowe, chciała zatrzymać się przed każdą i wołała:
— Mamo! mamo! Jakie to śliczne!
— Cóż ci się tak podoba? — pytała matka.
— Mamo, ja to kupię — powtarzała, pokazując kolejno paluszkiem różne rzeczy.
— Na co ci się to przyda?
— No, tak! Będę patrzała, to wszystko takie ładne.
Wujaszek przecież dał mi pieniędzy, żebym sobie kupiła, co mi się podoba.
— Możesz sobie kupić, ale potem zobaczysz znowu coś, co ci się lepiéj podoba, a jak raz wydasz, to skądże weźmiesz pieniędzy? — tłumaczyła matka.
I Wandzia szła daléj, ociągając się i zatrzymując co chwila, aż wreszcie, zobaczyła w oknie pięknie ustrojoną lalkę, rozpartą na maleńkiéj kanapce. Dziewczynka stanęła zachwycona, ciągnąc matkę za rękę.
— Ach! mamo, nic tak ślicznego nie widziałam w życiu. Już tę lalkę kupić sobie muszę.
— Masz przecież lalkę w domu.
— Ale ona wcale do téj niepodobna.
I póty prosiła, aż weszły do sklepu. Lalka okazała się jednak bardzo drogą: wraz z kanapką kosztowała właśnie taką sumę, jaką Wandzia od wujaszka dostała. Pomimo to chciała kupić ją zaraz; matka jednak przedstawiła jéj, że lalka nie ucieknie a tymczasem trzeba jeszcze inne rzeczy zobaczyć. Więc Wandzia, chociaż niechętnie i oglądając się ciągle, poszła daléj z mamą.
Niedaleko był sklep z samą porcelaną a w nim takie śliczne koszyczki z kwiatów malowanych, że wyglądały jak prawdziwe. Wandzia znów prosiła mamę, by zapytała o cenę jednego koszyczka. Kupiec pokazał ich wiele, ale najtańsze nawet kosztowały kilkadziesiąt złotych; gdyby je więc kupiła, nie miałaby już pieniędzy na lalkę.
Idąc daléj, Wandzia zobaczyła trzewiczki ze złocistéj skórki, haftowane jedwabiem i paciorkami; zaczęła więc prosić, by jéj takie sprawiono; mama jednak powiedziała, że takie trzewiczki należą do rzeczy zbytkownych, dla dzieci niewłaściwych, i wstąpiwszy do sklepu, kupiła jéj zwyczajne czarne trzewiczki, jakich właśnie potrzebowała.
— To ja sobie kupię sama, te śliczne trzewiczki — zawołała dziewczynka.
Trzewiczki ze złocistéj skórki kosztowały znów bardzo drogo. Po nich podobał się Wandzi rycerz z czekolady, wystawiony w oknie cukierni, klatka ze śpiewającymi kanarkami i książka w ślicznéj oprawie, któréj ryciny przedstawiały rozmaite zwierzęta, i tyle innych rzeczy, że gdyby wujaszek dał był jéj dziesięć razy tyle pieniędzy, jeszczeby na to wszystko starczyć nie mogły.
To zafrasowało ją bardzo.
— I cóż ja zrobię mamo? spytała żałośnie. Mam tak mało pieniędzy.
— Żartujesz Wandziu, nigdy w życiu tyle ich nie miałaś.
— Cóż z tego! W Warszawie jest tyle ślicznych rzeczy, a ja... ja chciałabym je mieć wszystkie.
— Cóż byś z niemi robiła?
— Jakto, cobym robiła? Miałabym. Bawiłabym się lalką, postawiłabym na stoliku koszyczek porcelanowy i rycerza z czekolady, w oknie zawiesiłabym klatkę z kanarkami, ustroiłabym się w błyszczące trzewiczki i przeglądałabym obrazki w mojej książce. Ale wszystkiego na raz mieć nie można; niech mi mama poradzi, co ja mam kupić?
— Ja ci poradzić nie mogę.
— Dla czego?
— Bo mnie żadna z tych rzeczy nie zrobiłaby wielkiéj przyjemności.
— Żadna! To nic dziwnego, mama nie jest małą.
— To prawda, ale ręczę, że i dla ciebie przyjemność nie byłaby długą.
Dziewczynka niedowierzająco wstrząsnęła główką i nawet zrobiła zadąsaną minkę.
— Więc cóż ja mam zrobić? — pytała.
— Kup, co chcesz.
— Kiedy ja chciałabym mieć wszystko.
— Wszystkiego mieć nie możesz.
— Żeby to wujaszek dał więcej pieniędzy.
— Toby ci się pewno mnóstwo innych rzeczy zachciało.
Mama miała niezawodnie słuszność, przecież Wandzia wcale przekonaną o tem nie była. Zaczęła się namyślać, krzywić, narzekać, grymasić, aż nareszcie rozpłakała się na dobre, bo nie mogła mieć wszystkiego, czego jej się zachciewało.
Mama spoglądała na to czas jakiś, wreszcie zawołała dorożkę, wsiadła w nią z Wandzią i kazała zawieść się przez most na Pragę.
Było to właśnie przy końcu czerwca. W miarę jak dorożka zbliżała się do zjazdu, tłum ludzi, krążących po Krakowskiem Przedmieściu i Placu zamkowym, stawał się tak gęsty, iż trudno było przejechać. Wandzia téż zapomniała swoich kaprysów i pytała, dla czego wszyscy się w tę stronę cisną.
— Zobaczysz sama — odpowiedziała matka.
Rzeczywiście, kiedy skręcili na zjazd, ukazała im się Wisła wielka, szeroka, rozlana.
— Mamo, ja takiej Wisły nie widziałam nigdy! — wołała.
— Bo téż Wisła zwyczajnie jest daleko mniejszą, ale teraz wystąpiła z brzegów i zalała przyległe nizkie miejsca.
— A dlaczego ona wystąpiła?
— Rzeki, które z nią się łączą, zanim z Karpat pod Warszawę, dopłyną: Dunajec, San, Wieprz — wezbrały, łożysko Wisły więc tego nagłego napływu wody pomieścić nie mogło.
— A tamte rzeki, czemu wezbrały? — pytała zaciekawiona dziewczynka.
— Powodem tego były albo wielkie deszcze, albo topnienie śniegu w górach.
I mama zaczęła tłumaczyć jeszcze, jakim sposobem, kiedy woda wystąpi z brzegów, zalewa naprzód nizkie miejsca, potem stopniowo coraz wyższe, w miarę tego, jak przybywa.
Lecz widok, jaki się oczom Wandzi przedstawił, odwrócił jej uwagę od tego tłumaczenia.
Zobaczyła bowiem zdaleka na Saskiéj Kępie drzewa, których tylko sam wierzchołek z rzeki wyglądał, a daléj zobaczyła z mostu obraz jeszcze smutniejszy, ulice, po których płynęła woda i uwijały się łodzie, a w których okna parterowe stały otworem, pokazując puste wnętrza mieszkań zalanych. Matka tłomaczyła jéj daléj, że tutaj w mieście łatwiéj o pomoc, ale były takie miejsca, gdzie woda wdarła się szybko i kto nie zdążył przed nią uciec, utonął. Opowiadała o dziecku, które płynęło w kolebce, uniesione prądem rzeki i pomimo usiłowań dzielnych ludzi nie mogło być ocalonem.
— A jakim sposobem woda przyszła tak szybko, kiedy mama mówiła, iż podnosi się powoli? — spytała Wandzia.
Właśnie w tej chwili dorożka przyjechała na Pragę i Wandzia zobaczyła wysoko usypany wał ziemi, o który rozbijały się z wściekłością fale rzeki, coraz unosząc z niego jakąś cząstkę. Mnóstwo ludzi znosiło worki z piaskiem, z gliną i wrzucało je w te miejsca, gdzie woda ziemię unosiła. Po za tym wałem była znowu równina, a matka tłumaczyła jej, że ten wał zrobiony jest na to, ażeby ochronić dalsze wybrzeża od zalewu. W razie jednak, gdyby wał nie wytrzymał parcia wody i przerwał się, fale, długo wstrzymane, ze zwiększoną gwałtownością wylałyby się dalej i dla tego to ci ludzie pracują i wzmacniają wał ciężkimi workami piasku i gliny, ażeby przerwaniu się jego zapobiedz.
Na tym wale, około którego ludzie pracowali, stało pełno biednych sprzętów, wyniesionych przez mieszkańców domków, zalanych już a położonych tuż nad brzegiem rzeki, kiedy ci uciekali przed powodzią. Kobiety i dzieci siedziały, pilnując tej resztki dobytku, głodne, wybladłe i spoglądały żałośnie na rwący prąd rzeki, który uniósł całe ich mienie. Ustawicznie dawał się słyszeć płacz dzieci.
— Czego one płaczą? — pytała Wandzia matki.
— Pewno głodne, rodzice z wody nie wynieśli nic prawie, nie mają ani czego ugotować, ani ogniska, ani domu.
Nieszczęściem deszcz padać zaczął, powiał wiatr zimny a te wszystkie biedne rozbitki tuliły się do siebie. Szczególnie zwróciła uwagę Wandzi stara kobieta, trzymająca małą dziewczynkę. Dziewczynka ta miała na sobie krótką spłowiałą sukienkę perkalową, dziurawe trzewiki i nic więcej. Wandzi strasznie jej się żal zrobiło, prosiła matki, żeby wysiadły z dorożki i zbliżyły się do tych biednych ludzi. Matka uczyniła to chętnie. Zapytywała koleją ofiary powodzi o straty poniesione, o położenie, o rodzinę i każdemu wsuwała coś w rękę na pierwsze potrzeby. Było to bardzo niewiele, bo potrzebujących wsparcia zebrało się mnóstwo, a matka Wandzi rozporządzała małemi bardzo pieniędzmi. Wkrótce też wyczerpało się to, co dać mogła, i musiała odwrócić się ze łzami w oczach od żądających pomocy.
Pomiędzy temi ostatniemi była właśnie i stara kobieta z dziewczynką w wieku jej córki.
— Mamo! mamo! — wołała Wandzia — czy tym nic nie dasz?
— Rozdałam już wszystko.
— A masz jeszcze pieniądze w woreczku!
— Muszę przecież zapłacić hotel, w którym mieszkamy, i powrócić do domu, więc wszystkich pieniędzy oddać nie mogę.
Wandzia zamyśliła się smutnie.
— Mamo — szepnęła wreszcie — a te pieniądze, które dostałam od wujaszka?
— Te do ciebie należą.
Dziewczynka milczała przez chwilę. Przed jej oczami przesuwały się wszystkie piękne rzeczy, które w sklepach kupić zamierzała.
— A gdybym ja — wyrzekła wreszcie — dała im coś z tych pieniędzy i tak zostałoby mi jeszcze na kupienie tego, coby mi się podobało.
Matka pochwaliła jej zamiar i spytała, wiele dać zamierzała. Wandzi bardzo żal było biednych ludzi, dotkniętych powodzią, a osobliwie tej dziewczynki, co spoglądała na nią smutnemi oczami. Zdawało jej się dziwnem, żeby ona kupowała sobie bogato wystrojoną lalkę, kiedy jej rówieśnica drżała od zimna, zaledwie okryta łachmanami; ale chciała także mieć choć jednę z tych rzeczy, które jej się tak bardzo w sklepach podobały.
— Mamo — wyrzekła wreszcie — ja bym chciała kupić tej dziewczynce sukienkę. Spytam, jak się nazywa.
Zbliżyły się więc do niej obie.
Matka rozpytywała starą kobietę o jej położenie, a Wandzia zaczęła rozmowę z dziewczynką.
— Nie płacz — mówiła — nie martw się, ja mam pieniądze, od wujaszka, kupię ci sukienkę.
Ale słowa te nie pocieszyły, powiększyły tylko jej smutek.
— Ja — zawołała — miałam sukienki, trzewiki, łóżeczko nic mi nie brakowało, a teraz wszystko poszło z wodą.
— A jak się nazywasz?
— Marynia.
— No, nie płacz, bo mi cię żal bardzo, woda przecież odejdzie.
— Woda odejdzie, ale nie odda tego, co zabrała.
— A jadłaś dzisiaj?
— Ludzie dobrzy kawałek chleba dali — to i wszystko.
— A babka ma co włożyć na siebie?
— Nie ma! Kuferek z rzeczami był ciężki a woda waliła, dobrze, żeśmy z życiem uciekli.
— Kupię ci sukienkę — powtórzyła Wandzia — zaczekaj, poproszę mamę, to ci jeść przywieziemy.
Wsiadły znowu do dorożki i powróciły do Warszawy. Matka kazała pojechać na taką ulicę, gdzie były już gotowe suknie i całe ubrania. Wybrała jednę sukienkę na wzrost Wandzi i zapłaciła z jej pieniędzy. Ale wtedy Wandzia pomyślała, że do sukienki trzeba koszuli, a dalej trzewików i jakiejkolwiek chustki, którąby można głowę ochronić od słońca i deszczu, prosiła więc mamę, ażeby kupiła to wszystko.
Nie były to rzeczy drogie. Za dwadzieścia złotych dostały całe ubranie dla Maryni. Pomimo to Wandzia nie odchodziła od sklepu, bo żal jej się zrobiło tej starej kobiety, co razem z wnuczką siedziała nad Wisłą.
— Mamo — szepnęła znowu — tu także dostaniemy ubrania dla babki Maryni.
— To będzie znacznie drożej kosztowało — wyrzekła matka; nie zostanie ci pieniędzy ani na piękną lalkę, ani na dzbanuszki, ani na złociste trzewiczki.
— Oh! wolę ich nie mieć, ja się bez tego wszystkiego obejdę, wszakże w domu mam wszystko, czego mi potrzeba; nawet mam lalkę, gospodarstwo i pełno rzeczy, a one drżą od chłodu.
Matka uściskała córkę serdecznie i kupiła całe ubranie dla starej kobiety. Nie wyczerpało to jednak wszystkich funduszów Wandzi, bo rzeczy pierwszej potrzeby mniej zwykle kosztują od zbytków, ale Wandzi odechciało się teraz tego wszystkiego, co ją rano tak nęciło. Za resztę pieniędzy kupiły z matką chleba, wędliny, sera i powróciły na Pragę.
Kiedy Wandzia zobaczyła ubraną i nakarmioną biedną rodzinę, uczuła się bardzo szczęśliwą i dziwiła się samej sobie, iż mogła płakać i grymasić dla tego, że jej nie wystarczało pieniędzy na zadowolenie wszystkich zachcianek.
— No i cóż Wandziu, cóżeś sobie kupiła w Warszawie? — pytał wujaszek, kiedy powróciła do domu. — Pokaż mi, zobaczę, czyś postąpiła rozumnie.
Wandzia wówczas zarumieniła się po uszy, bo nic pokazać nie mogła.
— Wujaszku, ja nic nie przywiozłam — szepnęła.
— Schowałaś pieniądze? — zawołał zdziwiony.
— Nie, wujaszku, nie mam nic, bo widzisz tam była powódź. Wisła wylała, zabrała biednym ludziom wszystko, co posiadali, a ja.., mnie żal było wydawać pieniędzy na zabawki, kiedy jest tylu głodnych.
Wujaszek nic nie powiedział, tak, jak to uczyniła matka, lecz ucałował Wandzię serdecznie.
Lalka byłaby się prędzej czy później popsuła, koszyczki z kwiatów porcelanowych potłukły, trzewiczki złociste zdarły i zapewne byłby tylko płacz z tego powodu. Kiedy jednak dziewczynka pomyśli o nędzy, którą wsparła, kiedy sobie przypomni rozjaśnione twarze Maryni i jej babki, uśmiecha się mimowoli i tym sposobem pieniądze wujaszka przyniosły jej zawsze odnawiającą się radość, a zatem najlepiej użyte były.
— Tatku! — zawołał mały Stefek, skoro tylko ojciec jego do domu wrócił — ciocia śpiewała nam dziś taką ładną śpiewkę o kalinie, co nad potokiem rosła. Pamiętam nawet początek:
„Rosła kalina z liściem szerokim,
Nad bystrej wody rosła potokiem,
Drobny deszcz piła, rosę zbierała,
W majowem słońcu liście kąpała.“
— To bardzo ładna śpiewka — dodał chłopczyk, ale wie tatko, mnie się zdaje, że to głupia śpiewka, przecież drzewo nie żyje i nie ma ust, jakim więc sposobem kalina mogłaby pić wodę?
— To wcale nie głupie wiersze — rzekł ojciec — drzewa żyją i piją wodę; ale teraz jestem zmęczony, a mama czeka z obiadem, więc później ci to wytłumaczę.
Ojciec nie zapomniał przyrzeczenia i gdy po obiedzie udał się do swego pokoju, przywołał Stefka i tak rozpoczął.
— Wiem, dla czego sądzisz, że drzewo nie żyje. Zdaje ci się że tylko ludzie i zwierzęta żyją, bo chodzą, biegają, skaczą przenoszą się dowolnie z miejsca jednego na drugie; ale nie tylko ruch stanowi życie. Drzewo, chociaż przyrosłe jest do ziemi, choć zawsze nieruchome na jednem miejscu pozostaje, choć nie mówi i nie krzyczy, nie śmieje się i nie płacze, drzewo przecież żyje; żyje inaczej, niż człowiek, inaczej, niż koń lub wróbel, inaczej, niż pszczółka lub ślimak, żyje jednak...
— Ale przecież co się nie rusza, to nie żyje — utrzymywał dalej chłopiec.
— Nie skończyłem jeszcze, zrozumiesz to zaraz lepiej. Przyjrzyj się bliżej drzewu. Czy pamiętasz, że w śpiewce tej wspomniano coś o koralach?
— A, pamiętam: kalina stroiła się w korale.
— Widzę, że dobrze uważałeś, ale czyś też zrozumiał, co to znaczy, w jakie to korale stroiła się kalina?
— O, to zrozumiałem; wiem przecież, że to nie są prawdziwe korale, tylko piękne, czerwone jagódki, które na kalinie rosną; kiedym pierwszy raz kalinę zobaczył, sam myślałem, że to są korale.
— Widzisz więc, — odrzekł ojciec, — że jagódki rosną na kalinie; a w zimie czy także ozdobioną jest ona czerwonemi jagódkami i zielonymi liśćmi?
— O nie! w zimie drzewa wyglądają smutno, na gałęziach nie ma liści ani kwiatów; dopiero na wiosnę ukazują się pączki, potem rozwijają się liście i kwiaty, pamiętam nawet, że kwiatek posiada kielich i koronę, pręciki i słupki, a nakoniec z kwiatków wyrastają owoce. Aha, te czerwone korale — to pewno owoce kaliny.
— Bardzo mnie to cieszy, że pamiętasz tak dobrze, com ci opowiadał i coś sam wiedział. I myślisz jeszcze, że drzewo nie żyje, choć na niem rosną i liście i kwiaty? Kamień nie żyje, bo wygląda zawsze jednakowo, i w lecie i w zimie, był zawsze takim samym, jakim jest dzisiaj, i zawsze takim samym pozostanie, jeżeli go nikt nie poruszy. Drzewo nie zawsze było takiem, jakiem je dziś widzimy: powstało z drobnego nasionka, rosło stopniowo, rozgałęziało się coraz bardziej. I nie zawsze istnieć będzie; gdy się zestarzeje, przestanie już wydawać kwiaty i owoce, uschnie i zwiędnie, nie trwa ono wiecznie, jak kamień. Drobne zioła i krzewy tak samo jak wielkie drzewa wyrastają z nasionek, pokrywają się liśćmi, wydają kwiaty i owoce, a gdy chcemy mówić razem o ziołach, krzewach i drzewach, nazywamy je roślinami. Zioła istnieją tylko przez rok jeden, przez jedno lato, dęby i inne drzewa istnieć mogą przez lat kilkaset, ale żadna roślina nie trwa tak, jak kamień, wiecznie, przez czas nieograniczony; każda powstaje i ginie, a przez ciąg swego istnienia ulega zmianom, przeobrażeniom. To właśnie znaczy, że żyje, chociaż prowadzi życie cichsze, spokojniejsze, skromniejsze, aniżeli zwierzę. Zwierzę rośnie, przyjmuje pokarm, wydaje głos, porusza się i czuje; roślina nie posiada ruchu i czucia, ale rośnie, przyjmuje pokarm i pod tym względem podobna jest do zwierzęcia — żyje więc także. Rozumiesz więc już zapewne, co to znaczy, że drzewo i każda roślina żyje?
— Wiem już teraz, że drzewo żyje, dla tego, że rośnie, ale nie pojmuję, jakim sposobem może się karmić, przecież nie je i nie pije, tak jak zwierzę? — zapytał znów Stefek.
— Jeszcze ci wszystkiego nie powiedziałem. Kalina piła drobny deszcz, bo każda roślina pije wodę, chociaż ust nie posiada. Zrozumiesz nawet łatwo, jak to się dziać może. Przypomnij sobie, co to zachodzi, gdy kawałek cukru jednym koniuszkiem zanurzysz w wodę; wiesz, że wtedy cały kawałek cukru wilgotnieje, to jest — napaja się wodą. Pochodzi to stąd, że w cukrze są drobne otworki, wązkie kanaliki, a w kanalikach takich woda podnosi się zawsze w górę. Przyniosę ci jutro wąziutką rurkę i zobaczysz, że gdy ją jednym końcem pogrążymy w wodę, to woda jakby czepiając się szkła, posunie się wysoko w górę. Przypatrz się lampie; to nie knot przecież, ale nafta w niej się pali, bo jeden knot starczyć może na kilka miesięcy; nafta wszakże znajduje się daleko niżej, aniżeli płomień, i sama się po knocie w górę posuwa; knot bowiem jest dziurkowaty, jakby utworzony z bardzo wązkich rurek czyli kanalików, a nafta po tych kanalikach, jak woda w rurce, pnie się w górę. Owe wąziutkie rurki są prawie tak cienkie, jak włos, i dla tego nazwano je włoskowatemi; mówimy też, że w kawałku cukru albo w knocie płyn podnosi się w górę wskutek włoskowatości. Gdy po umyciu wycieramy się ręcznikiem, to także z powodu włoskowatości zabiera on wodę z rąk naszych i z twarzy. Jeżeli miednica stoi na krześle, a ręcznik przerzucimy przez poręcz tak nieostrożnie, że jednym końcem zanurzy się w wodę, to ona po nim podnosić się będzie stopniowo; ręcznik zmoczy się cały i woda drugim końcem, spadającym z krzesła, spłynie z miednicy na podłogę.
— Oho, — przerwał ojcu wesoło Stefek — zaraz pokażę nową sztukę: powiem, że wyleję wodę z miednicy, chociaż się wcale jej nie dotknę i stać będę zdaleka.
— Możesz to zrobić, — odpowie ojciec, — bylebyś podstawił miskę dla uchronienia podłogi od zalania; aby się ta sztuka udała, pamiętać jednak należy, że koniec zwieszony ręcznika przypadać winien niżej, aniżeli miednica, czyli, że ręcznik dłuższą swą częścią spadać winien po za poręcz. Ale wracajmy do naszego przedmiotu.
Otóż i w drzewie i roślinie każdej są właśnie takie wązkie, włoskowate kanaliki; gdy ziemia jest wilgotna, to znaczy: gdy grunt jest napojony wodą, podnosi się ona w tych kanalikach w górę i rozchodzi po całej roślinie. Roślina znajduje wodę w ziemi i pije ją przy pomocy włoskowatości. A razem z nią czerpie z ziemi i inne pokarmy; woda bowiem rozpuszcza różne materyały, które się w gruncie znajdują, podobnie jak rozpuszcza sól albo cukier. Teraz już zgodzisz się chyba na to, że roślina żywi się, jak człowiek, jak zwierzę, choć nie ma zębów, któremiby gryść mogła bułki lub mięso. Inne ma ona pożywienie, aniżeli my, inaczej je przyjmuje, ale tak samo jak my potrzebuje pokarmu i bez niego żyć by nie mogła.
Kiedy przez czas długi deszczu nie ma, kiedy ziemia wysycha, roślinom brakuje wody do picia, nie mogą czerpać pokarmu, usychają, więdną i przedstawiają się wtedy bardzo smutno; ale niech tylko obfity popada deszczyk, ożywiają się one natychmiast, liście odzyskują piękną swą barwę zieloną, a drzewa wyglądają wesoło, jakby się radowały.
Otóż, tak to rośliny żyją i w taki sposób piją one wodę i pokarm z ziemi czerpią. Gdy będziesz starszym, będziesz się uczył, będziesz czytał, poznasz lepiej, jak misternie urządzone są te kanaliki w roślinie, które są tak wązkie, że tylko przez szkła bardzo powiększające dojrzeć je można; dowiesz się o innych rzeczach, którychbyś teraz nie zrozumiał. Czyż więc powiesz jeszcze, ze to głupia śpiewka o kalinie?
— O nie, tatku, nie będę już mówił, że to głupstwo, czego nie rozumiem. A czy to Mickiewicz te wiersze napisał?
— Nie, napisał je inny poeta, Lenartowicz; napisał on i wiele innych pięknych wierszy; poproś mamy, to ci niektóre z nich przeczyta.
Dzień był zimowy i pochmurny, śnieg zaściełał ulice Grodna, ale Jaś wraz z rodzicami swemi, wstając od stołu, klaskał w dłonie, podskakiwał wysoko i nie wiadomo już po raz który, ręce obojga rodziców całował. W wesołości tej Jasia nie było nic dziwnego. Ojciec i matka czule głaskali go po głowie i całowali w czoło; w jadalnym pokoju, w którym tylko-co obiad spożytym został, panowało ciepło przyjemne. Zielone rośliny przypominały wiosnę i lato, żółty kanarek skakał po prętach ładnej klatki i wyśpiewywał zawzięcie, na bufecie stały resztki niedojedzonych wybornych potraw i przysmaków — nakoniec przez drzwi otwarte widać było pokój dziecinny, a w nim na podłodze i stołkach mnóstwo ślicznych zabawek: koni drewnianych, książek z obrazkami, łamigłówek i t. d.
Jaś był bardzo szczęśliwem dzieckiem.
Dziś jednak, o, dziś spotkać go miała wielka i niezwyczajna uciecha. Ciotka jego wydawała balik dziecinny, na którym znajdować się miało, oprócz ciotecznych braci i sióstr jego, wiele innych znajomych i nieznajomych dzieci, a rodzice sprawili mu na tę zabawę śliczne krakowskie ubranie. Ubranie to, Jaś włożyć miał zaraz po obiedzie, a potem z boną swoją, panną Pauliną, udać się do domu ciotki, dokąd też, w parę godzin potem, przybyć mieli i jego rodzice. Jaś aż drżał ze wzruszenia, kiedy z pomocą panny Pauliny kładł długie buciki z błyszczącemi podkówkami, białą bluzę, suto czerwonemi taśmami naszytą, i granatową pelerynkę, która tak od złotych blaszek błyszczała, jak gdyby ją kto usiał iskrami. Ale gdy zobaczył pasek skórzany, gęsto stalowemi guzikami nabity, z mnóstwem przywiązanych doń kółek brzęczących i czapeczkę granatową, siwym barankiem oszytą, radość jego granic nie znała. W tem garderobiana, Andzia, weszła do dziecinnego pokoju i oznajmiła matce Jasia, że jakiś żebrak przyszedł i o wsparcie prosi. Usłyszawszy to, Jaś w mgnieniu oka zapomniał o nowym stroju i doznanej przed chwilą radości, a krzyknąwszy z przestrachu, wyrwał się z rąk panny Pauliny, która go właśnie ślicznym pasikiem opasać chciała, i co prędzej schował się za wysoką poręcz łóżka.
— O, Boże! — ze smutkiem w głosie zawołała matka Jasia — zawsze to lękanie się ubogich! Jasiu — mówiła ona dalej — proszę mi zaraz zaprzestać tego chowania się...
— Nie mogę, mamunciu, doprawdy, nie mogę, tam... pewnie... straszny dziad jakiś! — odpowiadał z za poręczy drzący i żałosny głosik Jasia.
— Cóż to się dzieje? Dla czego Jaś chowa się za łóżko? wchodząc do pokoju, zapytał ojciec Jasia.
Matka opowiedziała mu wszystko, co zaszło, a potem z wielkiem zmartwieniem mówiła, że Maryanna, niańka Jasia, a także i panna Zofia — ta bona jego, która pannę Paulinę poprzedziła — tak mu zawsze za niegrzeczność i nieposłuszeństwo groziły dziadem brodatym i noszącym wielką torbę, w którą niegrzeczne dzieci zabiera, że do tego czasu, pomimo wszelkich usiłowań i jej i panny Pauliny, Jaś nie przestaje lękać się ubogich, myśląc zawsze, że każdy z nich jest takim dziadem z długą brodą i wielką torbą. Opowiadaniem tem ojciec Jasia bardzo był rozgniewany i surowym głosem powiedział, aby ubogiego przywołał do garderoby, a Jaś powinien mu sam zanieść i grzecznie podać jałmużnę.
— Ojcze! — coraz płaczliwiej wołał z ukrycia swego Jaś — nie mogę, doprawdy, nie mogę... pewnie ten dziad brodaty i z wielką torbą.
Tu panna Paulina pochyliła się i cichutko mu szepnęła:
— Niech Jaś rodziców nie martwi... Mama łzy ma w oczach, a ojciec ze zmartwienia zachorować może.
Na dobre i kochające rodziców serce Jasia słowa te wpływ wywarły. Z rozczochranymi włosami wyszedł on z ukrycia i ze spuszczonemi oczami stanął przed ojcem. Ojciec dał mu srebrny pieniążek, powtarzając raz jeszcze, żeby zaniósł go i grzecznie oddał czekającemu w garderobie żebrakowi.
O, tak, przypuszczenie Jasia sprawdziło się zupełnie. Żebrak miał długą aż do pasa brodę i wielką płócienną torbę, zawieszoną na plecach. Stał oparty na grubym kiju i pół głosem odmawiał pacierze. Jaś miał szczerą ochotę zaraz od progu garderoby uciec i schować się znowu za łóżko, ale panna Paulina trzymała go za rękę i ciągle po cichu mówiła, że nie trzeba rodziców martwić i że mama miała łzy w oczach.
Szedł więc, ale drżał i oczy szeroko ze strachu otwierał. Sam nie wiedział, kiedy i jak oddał pieniądz żebrakowi a spełniwszy już rozkaz ojca, wyrwał rękę z dłoni panny Pauliny i zdyszany tak, jak gdyby był całą wiorstę ubiegł, wpadł do dziecinnego pokoju. Tu znalazł oboje rodziców, którzy długo i po kolei przedstawiali mu, że lękać się i nie lubić ubogich jest rzeczą bardzo, bardzo nieładną, że wszyscy pomyśleć mogą, iż Jaś ma złe serce, i jest bardzo nierozsądnem dzieckiem, że najświętszym obowiązkiem ludzi bogatych, albo dostatnich powinno być wspieranie tych, którzy mniej od nich posiadają. Jaś przedstawień tych słuchał z pokorą i uszanowaniem, ale gdy rodzice odeszli, do panny Pauliny powiedział:
— Doprawdy, nie wiem, co ja temu winien jestem, że się tak dziadów boję... Mówiłem przecież, że i ten będzie pewno z długą brodą i wielką torbą. A czy nieprawda? Każdy ubogi jest takim strasznym dziadem!
Kiedy już z panną Pauliną wychodził na ulicę, odezwał się:
— Wie panna Paulina, co ja sobie myślę? Kiedy wyrosnę i będę miał swoich służących, rozkażę im, aby nigdy żadnego ubogiego do mieszkania mego nie wpuszczali.
Panna Paulina oburzyła się bardzo na to powiedzenie Jasia i chciała znowu przedstawiać mu, jak on źle i nieładnie myśli i postępuje, ale Jaś, zobaczywszy w oknie fryzyera ogromną lalkę, z pięknie uczesanymi włosami i w perłach na szyi, która okręcając się powoli, zwracała się ku ulicy to twarzą, to plecami, w mgnieniu oka zapomniał o wszystkiem, co przed chwilą mówił lub słyszał i pannę Paulinę ku oknu z lalką pociągnął. Stali tam oboje dość długo, a gdy nakoniec odeszli, uwagę Jasia zwróciła o kilkadziesiąt kroków stamtąd znajdująca się wystawa cukierni. Poprosił pannę Paulinę, aby pozwoliła mu popatrzyć i długo nacieszyć się nie mógł widokiem różnokolorowych pudełek, z wymalowanymi na nich różnymi obrazkami, a także wyrobionym z cukru koszykom, konikom, aniołkom z różowemi buziami i innym podobnym figurkom. Dalej znowu, na innej już ulicy, była księgarnia, za której oknem, nad porozkładanemi książkami w ślicznych oprawach, znajdowała się dziwna bardzo i piękna maszyna. Składała się ona z kilku różnokolorowych kółek, które, na mosiężnych drutach osadzone, okręcały się około jednej kuli dużej i bardzo błyszczącej. Panna Paulina wytłumaczyła Jasiowi, że maszyna ta służy do pokazywania dzieciom, jakim sposobem ziemia i inne gwiazdy obracają się na około słońca, czem Jasia tak zaciekawiła, iż postanowił prosić ojca, aby maszynę tę kupił i dużo, dużo o słońcu, o ziemi i gwiazdach opowiedział.
Tak co chwilę przystając, powoli zbliżali się do celu swej wycieczki, a ponieważ ciotka Jasia mieszkała dość daleko, znajdowali się więc zaledwie w połowie drogi, gdy zmrok zapadać zaczął. Jednocześnie zobaczyli sporą gromadę ludzi, która zapełniając sobą cały środek ulicy, biegła naprzeciw nich, z głośnymi krzykami i śmiechami. Jaś, skłonny do trwogi, zląkł się trochę; ale panna Paulina powiedziała mu zaraz, że nie ma wcale przyczyny do obawy, bo ludzie ci pewnie tak biegną za człowiekiem pokazującym sztuki, albo jakieś osobliwe zwierzęta.
— Sztuki! zwierzęta! — zawołał Jaś i aż podskoczył z radości. Chodźmy — wołał — chodźmy! moja droga panno Paulino, chodźmy zobaczyć, jakie to sztuki, czy zwierzęta!
Z całej siły ciągnął za sobą pannę Paulinę, która śmiejąc się, zawołała.
— O, patrz! patrz! jaka ładna małpeczka!
Ludzie, którzy tak gromadnie tłoczyli się na ulicy, krzycząc i śmiejąc się, biegli za człowiekiem, niosącym na zgarbionych plecach katarynkę, ozdobioną u góry dwoma rzędami malutkich lalek, a w ręku trzymającym długi sznur, u którego końca znajdowała się niewielka małpka. Stworzonko to było nadzwyczaj śmieszne. Z pod pąsowego kaftanika ukazywał się z jednej strony krótki, kosmaty ogonek, z drugiej zaś wysuwała się głowa, z twarzą bardzo do ludzkiej podobną, orzechowy kolor mającą i niezmiernie ruchliwą. Zwinna i zgrabna, wyprawiała ona najrozmaitsze skoki, to na ramię prowadzącego ją człowieka, to na katarynkę wskakując, to znowu po ziemi wywijając się jakby w tańcu. A miny robiła takie, że ludzie, patrząc na nie, śmieli się jak szaleni. To czoło marszczyła, to wargami prędko poruszała, to niosła do pyszczka jabłko, które trzymała w przednich łapeczkach i gryzła je tak prędko, jak gdyby lękała się, aby go jej kto nie odebrał, a oczy miała takie czarne i błyszczące jak paciorki i bystro niemi na wszystkie strony rzucała.
Jaś śmiał się głośno, i razem z panną Pauliną wciskając się pomiędzy tłum ludzi, do małpki podejść usiłował. Nie zważał wcale na to, że trącano go zewsząd i popychano, tak bardzo chciał pogłaskać milutkie stworzenie, a przynajmniej przypatrzyć mu się zbliska. Nagle w tłumie zrobił się ruch, a wysoki jakiś i silny chłopak, popychany przez innych, wpadł pomiędzy Jasia i pannę Paulinę tak gwałtownie, że roztrąceni od razu daleko się od siebie znaleźli. Jaś nie zwrócił na to uwagi, bo w tej własnie chwili, człowiek prowadzący małpkę dotknął zapewne sprężyny jakiejś, znajdującej się w niesionem przez siebie pudle, a dotknięcie to sprawiło, ze z wnętrza pudła ozwała się muzyka skocznego walca i nieruchomo stąjce dotąd dwa rzędy lalek poruszać się, łączyć w pary i tańczyć zaczęły. Lalki, poubierane w kolorowe suknie, tańczyly coraz prędzej i zawzięciej, a małpka, wskoczywszy na głowę właściciela swego, z kieszeni czerwonego kaftanika zaczęła wydobywać łupiny od orzechów i rzucać je na ludzi. Jedno z łupin, przez małpkę rzucanych, tak blizko przed twarz Jasia przeleciała, ze machinalnie zamknął na chwilę oczy. Gdy otworzył je, katarynka z tańczącemi lalkami i małpka były już tak przez ludzi otoczone, że Jaś dostrzedz ich nie mógł; słyszał tylko oddalającą się muzykę i czuł, że plecy, boki i ramiona od otrzymywanych wciąż potrąceń i uderzeń bardzo go bolały. Chciał obejrzeć się i poszukać wzrokiem panny Pauliny, ale nie mógł uczynić poruszenia najmniejszego, tak go ze wszech stron ściśnięto i wśród takiego znalazł się tłoku ramion, łokci, nóg, pleców i głów ludzkich. Chwilami uczuwał, że własne nogi jego odrywają się od ziemi. Nie szedł, ale był przez tłum unoszonym; kilka razy już, już upaść miał, ale uczepił się z całej siły poły surduta jakiegoś wysokiego człowieka, który szedł tuż przed nim, a innym razem zawisł cały na wielkiéj chustce, którą jakaś gruba kobieta była okryta. Niewiedział już wcale, gdzie się znajduje, i niewyraźnie zdawało mu się tylko, że wraz z tłumem przebył parę jakichś zaułków, część jakiejś ulicy i spuścił się po pewnej pochyłości, kędy otworzyło się przed tłumem miejsce nieco obszerniejsze, placyk mały, niebrukowany i nizkimi domkami ostawiony. Tu wielka gromada ludzi rozsypała się na kilkanaście małych gromadek, które z kolei malały także, bo składający je ludzie rozchodzili się w różne strony. Człowieka z katarynką i małpką wcale już widać nie było; nakoniec placyk stał się zupełnie pustym i tylko w głębokim zmroku drobne okna otaczających go domków migotały żółtemi światełkami, a pośród śniegu, zaściełającego ziemię, połyskiwała tu i ówdzie zamarzła w kałużach woda.
Jaś stał pośrodku placyku sam jeden, ogłuszony i wylękły. Po chwili dopiero obejrzał się dokoła i bardzo żałosnym a zarazem bardzo słabym głosikiem zawołał:
— Panno Paulino!
Wołanie to powtórzył wiele razy, coraz żałośniej i niecierpliwiej. Żadnej jednak znikąd nie otrzymał odpowiedzi, a w dodatku, brzegiem placyku, przesuwały się co chwila cienie jakieś, do ludzkich podobne, on zaś, za nic w świecie, nie odważyłby się ku nim przybliżyć. Kiedy był mniejszym, lękał się bardzo cieniów i krzyczał ze strachu, gdy wypadkiem własny swój cień na ścianie zobaczył. Potem trwoga ta przeminęła, ale teraz wróciła znowu. Chciałby iść, biedz, szukać i wołać panny Pauliny, a tu, gdy tylko krok jeden postąpi, cień jakiś wychyla się to z za domu, to z bramy jakiejś i mknie prędko brzegiem placyku, a choć zniknie, znajduje się wnet drugi i trzeci, i po dwa, po trzy na raz, sznurem za sobą ciągną.
Nie wiadomo, jak długo Jaś stałby tak pośrodku pustego i ciemnego placyku, nie śmiąc postąpić w żadną stronę, gdyby jeden z tych cieni, które go tak przerażały, nie był skierował się właśnie ku niemu. Oderwał się od ściany jednego z domków i przez placyk szedł wprost ku Jasiowi, który dostrzegł wyraźnie, że od obu ramion jego zwisały dwa jeszcze inne cienie, podobne do cieni dwóch olbrzymich czapek, czy szeroko rozwartych torb. Jaś krzyknął i z szybkością błyskawicy przebiegłszy placyk, przytulił się z całej siły do ściany jakiegoś domku. Cień jednak, niosący dwa cienie olbrzymich kapeluszy czy torb, zbliżał się ku temu właśnie miejscu, na którem on szukał schronienia. Jaś drżał, ale najlżejszego poruszenia uczynić nie śmiał; stłumił nawet oddech w piersi i rad byłby schować się pod ziemię. Nagle spostrzegł, że przedmiotem jego trwogi był człowiek ubrany w barani kożuch i niosący na ramionach tak zwane Koromysła, czyli drąg gruby, z przywiązanemi u obu końców wiadrami z wodą. Spostrzegłszy to Jaś, oprzytomniał, uspokoił się trochę i pomyślał sobie, że i tamte wszystkie cienie są też zapewne niczem innem, tylko ludźmi, którzy w zmroku i przy błędnem świetle śniegu i gwiazd wyglądają jak cienie. Pomyślał także, że trzeba koniecznie co prędzej szukać panny Pauliny albo drogi do domu, i szybko postąpił naprzód. Przebywszy placyk, znalazł się naprzeciw dwóch uliczek, rozchodzących się w dwie różne strony; którą z nich iść trzeba było, ażeby trafić do domu — nie wiedział. Postawszy chwilę, skierował się na prawo, bo zdawało mu się, że niegdyś przechodził, czy przejeżdżał tamtędy. Istotnie, zaledwie doszedł do połowy uliczki, wyraźnie sobie przypomniał, że raz z rodzicami jechał tędy na przejażdzkę i że ojciec mówił podówczas do matki: „tu sami ubodzy ludzie mieszkają.“ Przypomnienie to wprawiło znowu Jasia w wielką trwogę. Znajdował się więc w uliczce, zamieszkiwanej przez samych dziadów! Nuż wychodzić oni teraz zaczną z tych domków, które tak nędznie i krzywo wyglądają? Nuż, pootwierają się wszystkie drzwi i wszystkie zamknięte okienice tych domków, a w każdych drzwiach i w każdem oknie ukaże się dziad z długą brodą i wielką torbą! Jaś zląkł się tak bardzo, że z całej siły biedz zaczął, aby co prędzej minąć nieszczęsną uliczkę i wejść na inną. Nagle stanął, jak wryty w ziemię. Przed nim, tuż przed nim zarysowała się jakaś postać straszna i dziwna. Było to coś, co wyglądało na człowieka olbrzymiego wzrostu, tak olbrzymiego, że ramionami i głową przerastającego najbliższe domki. U dołu widać było czarną suknię, szeroko rozpostartą, wyżej — grube i nadzwyczaj szeroko rozwarte i trzęsące się ramiona, wyżej jeszcze — długą brodę, która w zmroku nawet jak śnieg była białą, najwyżej — głowę, z długimi, białymi i rozwianymi włosami, kołyszącą się w różne strony. Jaś stał i patrzał na olbrzyma bardzo przelękniony, ale też trochę i ciekawy: ktoby to taki być mógł? Słyszał on nawet już i czytywał różne historye o olbrzymach, którzy takiego małego, jak on, chłopczyka, na jednym palcu wygodnie pomieścić mogą. Mówiono mu wprawdzie, że są to bajki i że naprawdę olbrzymi tacy nigdzie na świecie nie istnieją; teraz jednak, wobec dziwnego zjawiska, które miał przed sobą, Jaś pomyślał:
— A może to i nie bajki? Może olbrzymi są naprawdę i mieszkają w sąsiedztwie dziadów? Ale, jeżeli to olbrzym, to on mi nic złego nie zrobi. Olbrzymi bywają najczęściej bardzo dobrzy. Trzeba tylko podejść, grzecznie ukłonić się i poprosić, aby mi przejść pozwolił, a kto wie — może jeszcze zlituje się i do domu mię zaprowadzi!
Wszystko to jednak łatwiejszem było do pomyślenia, niż do wykonania. Jaś nie mógł długo zebrać się na dostateczną śmiałość, aż na koniec, gdy silnie już postanowił postąpić naprzód, przechodzień jakiś szybko przesunął się środkiem uliczki, a światło niesionej przezeń latarni szerokim promieniem upadło na tajemniczą, olbrzymią postać. Jaś zobaczył wyraźnie, że nie była ona czem innem, tylko drzewem, drzewem nawet niewysokiem, tuż przy parkanie rosnącem. Cień, rzucany przez parkan, wyglądał jak czarna suknia, ramionami olbrzyma były gałęzie, któremi wiatr poruszał, siwą brodą gruby i puszysty nasyp śniegu, a głową wierzchołek osypany też śniegiem i kołyszący się w różne strony pod powiewem wiatru. Jaś pomyślał teraz, że wziąwszy już raz żywych ludzi za straszne cienie, a drugi raz drzewo za olbrzyma, powinien niczego nie lękać się, lecz śmiało i jaknajprędzej iść ku głównym ulicom miasta, które znał i z których mógłby trafić do domu. Trudność jednak była w tem, że na żaden sposób zmiarkować nie mógł, w której stronie znajdowały się te główne ulice i jakby ku nim iść należało. Musiały być one bardzo odległe od miejsca, w którem się znajdował, bo napełniający je zwykle turkot i gwar nie dochodził tu zupełnie; natomiast cisza panowała głęboka i ostre powiewy, takie, jakie w środku miasta nigdy czuć się nie dają, z cichym szumem i pogwizdywaniem skądś przylatywały. Jaś uczuł, że było mu coraz zimniéj. Na krakowskiem ubraniu miał wprawdzie paltot dobrze watowany i z futrzanym kołnierzem, a na bucikach z podkówkami inne jeszcze futrem wyłożone obuwie; niemniej jednak zaczynał uczuwać chłód dokuczliwy, przyczem plecy i ramiona bolały go od otrzymanych w tłumie szturchańców i popchnięć, a nogi boleć też zaczynały od zmęczenia. Przez głowę przeszła mu myśl, że balik dziecinny ciotki jego zacząć się już musiał, a zebrane tam dzieci siedzą sobie w ciepłym pokoju, przy jasno płonącej lampie i zajadają przysmaki, albo może i tańczyć już lub w gry bawić się zaczynają. Na myśl tę, taki go żal ogarnął, że oparłszy się o parkan, twarz zakrył rękami i płakać zaczął. Po chwili jednak pomyślał sobie, że płacz nic nie pomoże, że trzeba iść dalej i odważyć się do okna któregokolwiek domku zastukać, aby o pomoc poprosić. Lecz skoro tylko twarz odsłonił, jakże zdziwił się i przeląkł znowu: przed chwilą, chociaż zmrok panował gęsty, można było wybornie drogę przed sobą rozpoznawać i nawet parkany od domów odróżniać; teraz zrobiło się daleko ciemniej, tak ciemno, że Jaś dołu jakiegoś, znajdującego się w pobliżu, nie dojrzał, jakkolwiek dobrze przypatrywał się ziemi i posunąwszy się o parę kroków naprzód, upadł. Stłukł się trochę, ale po chwili powstał. Wstając, spojrzał w górę. Gwiazdy na niebie nie było ani jednej, a na twarz spadło mu coś tak mokrego i zimnego, że przez chwilę rękawem paltota oczy sobie przecierać musiał. Cicho, bez zawieruchy, bez żadnego prawie szelestu, śnieg padał wielkimi, rzadkimi płatami i czasem tylko, w ciemności i ciszy, podmuchy wiatrów przelatywały z przeciągłym pogwizdem, albo w dali zaszumiało coś i zaturkotało, niby oddalony i szybko milknący grzmot.
Teraz Jaś zaczął już bardzo płakać. Zziębnięte ręce przyciskał do drżących ust i głośno szlochając, powtarzał:
— Boże, mój Boże? co ze mną będzie? co ze mną będzie?
Chciałby bardzo znaleźć dom jaki, aby do okna lub drzwi zastukać i o pomoc poprosić, ale daremnie chodził to w prawo, to w lewo, zapłakanym wzrokiem usiłował przebić ciemność i ręką do koła siebie wodził, na żadną ścianę, na żadne nawet drzewo natrafić nie mógł. Wszędzie było pusto i pusto, ciemno i ciemno. Czuł tylko pod stopami coraz więcej śniegu i coraz mu trudniej było iść naprzód. To też zmęczony i zanosząc się od płaczu, przysiadał parę razy na ziemi, myśląc sobie, że tak przesiedzi, dopóki noc nie przejdzie i dzień nie nastąpi; lecz za każdym razem robiło mu się tak zimno, że mimowoli wstawał i zaczynał iść znowu, choć coraz powolniej i z większą trudnością. Nakoniec spróbował raz jeszcze poszukać w ciemnościach jakiego domu; kilka kroków z wyciągniętemi naprzód rękami uszedłszy, natrafił istotnie na drewniany słup jakiś, o którym pomyślał zrazu, że było to drzewo. Nagle krzyknął i odskoczył. We wnętrzu słupa, którego dotknął, słychać było monotonne dzwięczenie, takie zupełnie, jak gdyby w tym słupie brzęczał rój pszczół, albo syczało wiele naraz gotujących się samowarów. Jaś przeląkł się znowu, ale po chwili przypomniał sobie, co to znaczy. Przypomniał sobie, że parę razy, gdy wychodził z ojcem za miasto na przechadzkę, ojciec mówił mu, aby przybliżył się do słupów telegraficznych, przyłożył do nich ucho i posłuchał, jak one brzęczą i syczą. Był to więc słup telegraficzny, a domyśliwszy się już tego, Jaś dowiedział się zarazem, ze znajduje się za miastem, w czystem polu, kędy słupy te, powiązane kilku drucianemi nićmi, długim stały rzędem. Co tu teraz robić? jakim sposobem wrócić znowu do miasta, kiedy tak ciemno na świecie, zimno, śnieg pada, a nogi mdleją i uginają się pod nim, nietylko już od zmęczenia, ale od strachu i wielkiego żalu? Objął słup, przytulił się do niego i z całej siły wołać zaczął:
— Mamo! Mamciu! Mamciu!
A wołając tak, szlochał głośno i drżał od stóp do głowy.
W tem przestał szlochać i wołać matki. Z za mgły śniegowej, wprost przed sobą i w niebardzo wielkiej odległości, zobaczył błyskający ogień. Chwilami światło to wydawało się małą iskierką, a chwilami wielkim płomieniem, ale Jasiowi sprawiło ono wielką radość. — Może tam jacy ludzie mieszkają i do domu mię zaprowadzą! — pomyślał, a na myśl tę uczuł, że sił mu przybyło i że mógł jeszcze wybornie ujść kawałek drogi. Zaczął więc iść znowu, od czasu do czasu tylko zatrzymując się i odpoczywając przy słupach telegraficznych, których brzęczenie i syczenie teraz, gdy miał nadzieję spotkać ludzi, bawić go już zaczynało. Niebawem spostrzegł wyraźnie, że ogień, ku któremu zmierzał, palił się we wnętrzu sporej budowy, która nie miała wcale okien, ale której szerokie drzwi na oścież były rozwarte. Zbliżywszy się więcej jeszcze, Jaś zobaczył, że była to szopa z drzewa zbudowana; na samym jej środku, naprzeciw otwartych drzwi, znajdowała się jama i z tej to właśnie jamy buchał płomień, kołyszący się pod powiewem wlatującego przez drzwi wiatru. W pobliżu płomienia siedzieli na ziemi trzej ludzie, dziwnie wyglądający. Mieli oni włosy gęste i rozczochrane, twarze bardzo czerwone, oczy bardzo błyszczące, a ubrani byli w białe fartuchy, które od samych szyi aż do stóp spadały, w ręku zaś trzymali fajki na krótkich cybuszkach, od czasu do czasu wypuszczając z ust grube kłęby dymu. Obok tych ludzi, za nimi i przed nimi, leżały na ziemi długie i grube jakieś zwoje, czy wałki, w których Jaś, po przypatrzeniu się, rozpoznał mnóstwo z gliny ulepionych a jeden w drugi powstawianych garnków. Ludzie owi rozmawiali z sobą głośno i jak się zdawało dość wesoło, bo czasami śmieli się grubym, głośnym śmiechem. Jaś długo stał na progu szopy, nie śmiąc zbliżyć się i nie wiedząc, jak przemówić do ludzi, którzy tak dziwnie byli ubrani i takie czerwone mieli twarze, a głosy grube i oczy w blasku płomienia także błyszczące. Pragnął on jednak bardzo zbliżyć się do ognia i trochę się przy nim ogrzać. Po kilku więc minutach wahania wszedł do szopy, postąpił kilka kroków i cichutkim głosem wymówił:
— Dobry wieczór panom.
Więcej już nic powiedzieć nie mógł, bo zabrakło mu odwagi, ale najbliżej siedzący człowiek posłyszał to ciche odezwanie się i spostrzegając Jasia, zawołał.
— Patrzcie no! A cóż to za kawaler zabłąkał się tu do nas, w nocy i w śnieżycę taką?
Inni ludzie obejrzeli się też i okazali wielkie zdziwienie. Ten, który go pierwszy spostrzegł, wyciągnął wielką i gliną oblepioną rękę, a schwyciwszy nią Jasia za paltocik, przyciągnął go ku sobie.
— Skądże to przywędrowałeś tu, kawalerze? — pytał; po co to łazisz po świecie nocami, jak mara po piekle? czego chcesz od nas?
— To panicz jakiś — ozwał się drugi: — w futerku i ładnej czapeczce...
— To prawda — potwierdził trzeci — ale skąd się on wziął tutaj?
— No — zawołał pierwszy — gadaj zaraz kawalerze, coś ty za jeden?
Jaś przerywanym głosem i nawpół z płaczem opowiedział im całą swą przygodę i skończył prośbą, aby panowie byli tak łaskawi i zaprowadzili go do domu.
— A jakże nazywają się twoi rodzice? gdzie mieszkają? — jednogłośnie zapytali wszyscy trzéj ludzie.
Jaś powiedział im nazwisko rodziców swoich, ulicę, przy której mieszkali, i nawet nazwę domu; ale człowiek, który trzymał go ciągle za rękaw od paltota, wydał się wiadomościami powziętemi mocno zakłopotanym.
— Hej hej! — zawołał — kawał drogi uszedłeś i jużbyś go po raz drugi tego samego wieczora pewno nie uszedł! Trzebaby naprzód do miasta dojść, a potem aż prawie na drugi jego koniec się dostać. Przytem my stąd jeszcze odejść nie możemy, bośmy roboty swojej nie skończyli, dziecka mego w nocy z tobą nie poślę, boby go jeszcze w mieście, jak włóczęgę, zabrali... To już inaczej nie będzie, jak tylko, że u nas w chacie przenocujesz, a jutro raniutko Wincuk mój odprowadzi cię do rodziców.
Słysząc to Jaś, zaczął głośno płakać, tupać nogami i krzyczeć:
— Ja chcę do mamy! ja chcę do mamy! ja chcę do domu!
Ale człowiek ów na krzyki i tupanie jego żadnej nie zwracał uwagi. Obejrzał się i zawołał.
— Wincuk!
Na wołanie to z jamy, której dotąd Jaś nie spostrzegł, ale będącej zupełnie taką samą, jak ta, z której buchał płomień — tylko, że w niej ognia nie było, — wyskoczył chłopiec, o parę lat starszy od Jasia, bosy, w płóciennych majteczkach i spencerku, z okropnie rozczochranymi włosami i twarzą poplamioną przez glinę i sadzę. Trzymał w ręku glinianą figurkę sporej wielkości, trochę do konia, trochę do psa, a trochę do koguta podobną, wyskakując zaś z jamy, zawołał.
— A co, tatku! jaki kogut!
Jednocześnie przyłożył usta do znajdującego się w grzbiecie figurki otworu i przeraźliwie weń zagwizdał.
— No, no! dość téj swawoli — rzekł ojciec — spójrz oto, jaki panicz spadł nam z nieba. Zabłądziło biedactwo i aż tu przylazło. Zaprowadź go do chaty, a niech mu tam babula i matka ciepłej strawy dadzą i spać położą...
Wincuk poskoczył i z szeroko otwartemi od ciekawości oczami chwycił Jasia za rękę, ale Jaś znowu płakać i upierać się począł, krzycząc, że nie chce do chaty, chce do mamy i do domu! Ojciec Wincuka zniecierpliwił się tem widać, bo wstał, tupnął nogą i krzyknął:
— Dość tych beków! zaraz mi iść, gdzie Wincuk poprowadzi! Nie porzucę przecież dla ciebie roboty i nieść cię nie będę w nocy całe dwie wiorsty, boś już i za duży na to... nie udźwignę!
Jaś przeląkł się krzyku człowieka tego i posłusznie poszedł z Wincunkiem, który wyprowadziwszy go z szopy i trzymając za rękę, wnet bosemi nogami po gęstym śniegu różne dziwne skoki wyprawiać począł.
— Czy daleko do waszego domu? — nieśmiało zapytał Jaś.
— Ej nie, paniczu, niedaleko, bliziusieńko! — odpowiedział, my na Garncarzach mieszkamy, panicz wie? Ta uliczka, o wiorstę może od miasta, co się tak nazywa dla tego, że na niej od wieków sami tylko garncarze zawsze mieszkają.
Jaś nie słyszał nigdy o zamiejskiej uliczce, która nazywa się Garncarze, i zapytał, kimby byli ci panowie, którzy tam przy ogniu siedzieli, i coby takiego robić tam mogli? Wincuk wybuchnął głośnym śmiechem.
— To nie są żadni panowie? — zawołał — tylko garncarze! Jeden z nich jest mój tatko a dwaj tamci, to sąsiedzi, którzy z tatkiem do współki szopę tę zbudowali... bo tatko mój biedny jest i sam nie miał za co.... Zbudowali tedy szopę na współkę i razem w niej garnki wypalają... Dziś już dużo garnków w jednym piecu wypalili, a teraz rozłożyli ogień w drugim, żeby resztę wypalić... Ot co!
Tu podskoczył wysoko i dodał.
— I ja będę garncarzem. Tatko mię uczy rzemiosła i dziś już sobie takiego ślicznego koguta ulepiłem!...
— Pokażesz mi tego koguta? — z zajęciem zapytał Jaś.
— A dla czegóż nie? Z największą ochotą — odpowiedział Wincuk; Marylka będzie z niego bardzo kontenta.
— Któż to taki, ta Marylka?
— To moja siostrzyczka, maleńka jeszcze, trzy lata ma; ale ja i mniejszą mam... taką... taką maleńką, w kołysce!
— I ja miałem także siostrzyczkę... taką malusieńką... w kołysce.
— A teraz cóż — wyrosła?
— Ej nie! — smutnie odpowiedział Jaś — umarła.
— To szkoda — rzekł Wincuk i zarazem otworzył drzwi jakiegoś domostwa.
— Ot i chata nasza — rzekł — babula pewno krzyczeć będzie... ona zawsze krzyczy...
Nie dokończył, bo Jaś, przechodząc małe, ciemne sionki, potknął się o sprzęt jakiś, który upadł i stuknął. W téjże chwili usłyszał on za ścianą krzyczący głos:
— Kto tam taki po sionkach łazi i sztuki wyprawia? pewnie to Wincuk... łotrzyk ten... do tej pory włóczy się...
Tu Wincuk drzwi otworzył i Jaś zobaczył wnętrze chaty garncarza. Była to izba dość obszerna, ale bardzo nizka, z okopconemi ścianami i aż czarnym prawie sufitem. Pod ścianami znajdowało się parę stołów, kilka stołków i jedna długa ława, w głębi zaś izby palił się na kominie wielki ogień, a przed tym ogniem... przed tym ogniem stała kobieta, na której widok Jaś, ośmielony i rozweselony rozmową z Wincukiem, uczuł znowu ogarniającą go trwogę. Była to kobieta wysoka, chuda, koścista, bardzo stara, z twarzą żółtą jak pomarańcza i tak pomarszczoną, że gładkiego miejsca ani na dotknięcie szpilki na niej nie było. Zębów nie miała ona znać wcale: bo dziobaty nos jej stykał się prawie ze spiczastą i ku górze sterczącą brodą. Pasma białych zupełnie włosów, z pod okręconej na głowie czerwonawej chustki, opadały na żółte czoło i policzki; ubrana była w grubą koszulę, krótkie spodnie i fartuch. Stała przed ogniem i wygrzewała sobie ręce, a rozpostarte palce jej, chude i węzłowate, przeświecały przez siebie ogień i wyglądały jak szpony drapieżnego ptaka. Przytem, odwracając twarz ku drzwiom, krzyczała ostrym i przeszywającym głosem, łając Wincuka za to, że tak długo nie wracał do chaty.
Jaś nie śmiał poruszyć się, ale Wincuk szepnął mu po cichu, ażeby się nie lękał, bo babula choć krzyczy, nic mu złego nie zrobi. Potem wziął znowu Jasia za rękę i przyprowadziwszy go do starej kobiety, opowiedział wszystko, o czem słyszał od ojca i co on mu powiedzieć kazał. Stara kobieta umlikła i z pod siwych brwi ciekawie na Jasia patrzyła. Potem zawołała:
— Anulka! Anulka!
W drzwiach, prowadzących z izby do małego i jedną malutką świeczką oświetlonego alkierzyka, ukazała się druga kobieta, ale młoda jeszcze, z pięknymi, czarnymi włosami i bladą, mizerną twarzą. Niosła ona na ręku trzyletnią dziewczynkę, która spała z głową na ramię spuszczoną.
— Marylka! — zawołał Wincuk — Marylka! obudź no mi się zaraz i zobacz, jakiego ci koguta przyniosłem!
Dziewczynka obudziła się, wyciągnęła ręce do Wincuka i glinianej figurki, którą jej pokazywał, i z objęcia matki zsunęła się na ziemię. Było to śliczne dziecko w grubej koszulce, z bosemi nóżkami i białą, mizerną twarzyczką otoczoną włosami jasnymi, jak len.
Stara tymczasem krzyczeć zaczęła na matkę Wincuka i Marylki, że chorą będąc, dźwiga jeszcze takie duże dziecko; lecz gdy ta łagodnie odpowiedziała, że Marylka, bawiąc się u niej na kolanach, zasnęła, a ona lękała się budzić słabe i niezdrowe dziecko, stara przestała gniewać się i Jasia jej pokazała, opowiadając, jakim sposobem się tu znalazł.
— O biedna dziecina! — zawołała kobieta z czarnemi włosami i przysiadłszy na ziemi, zdjęła coprędzej z Jasia paltot i futrzane buciki. Zaledwie jednak uczyniła to, gdy za plecami jej Wincuk i Marylka krzyknęli ze zdumienia i ona sama plasnęła rękami, mówiąc:
— O, Boże mój! jakież to piękne ubranie! I stara także kiwała głową, uśmiechała się i mówiła: Ależ panicz ubrany! gdyby krakowiak! czysty krakowiak! Marylka z zadumienia matki wlepiała zaciekawione oczy w błyszczącą złotemi blaszkami pelerynkę Jasia, a Wincuk śmielszy od małej swej siostry, uklęknąwszy przy Jasiu, oglądał buciki jego z podkówkami i stalą nabijany pasek.
— O to pasik! — mówił on — oto przecudny pasiczek!
Garncarzowa tymczasem, rozebrawszy Jasia, przysunęła stołek do ognia i uprzejmie zapraszała, aby usiadł i ogrzał się; stara babka zaś z wielką ciekawością zaczęła się rozpytywać, dokąd to wybrał się w takim paradnym stroju, kim byli rodzice jego, czy długo błądził, czy bardzo mu straszno było samemu śród ciemności i śnieżycy takiej? Jasiowi zrobiło się w bliskości ognia bardzo ciepło i przyjemnie; garncarzowa pocałowała go w głowę, Marylka zaś obu łokciami oparła się o jego kolana i nie bardzo wyraźnie, ale wesoło szczebiocąc, dotykała wciąż paluszkiem to paska jego, to pelerynki, to czerwonych naszyć bluzki. Zupełnie więc ośmielony i szczebiotem Marylki nawet rozśmieszony, Jaś zaczął obszernie i z coraz większym zapałem opowiadać o wszystkiem, co mu się dnia tego wydarzyło. Wszyscy obecni słuchali z uwagą i ciekawością, a stara babka, wziąwszy wielką drewnianą łyżkę, wyjęła ze stojącego przed ogniem garnka kilka ugotowanych kartofli i dając je Jasiowi, w drugą rękę mu soli nasypała.
— Jedz, jedz — rzekła — posyp kartofle solą, to ci lepiej smakować będą... głodne być musisz niebożątko!
Mówiąc to, przesunęła pomiędzy włosami Jasia kościste i węzłowate palce. W ogólności, stara babka przy bliższem poznaniu zyskiwała wiele, stawała się mniej brzydką i straszną, a chwilami trochę nawet podobną do ciotecznej babuni Jasia, która była także bardzo, bardzo stara i którą Jaś bardzo kochał. Kiedy śmiała się, usta jej, zupełnie tak samo jak u babuni Jasia, rozciągały się szeroko, od ucha do ucha prawie, tak samo trzęsła głową i takie same zmarszczki zbiegały się nad siwemi jej brwiami. To też Jaś jadł chętnie kartofle z solą, a odpowiadając Marylce i Wincukowi na różne ich zapytania, zaczął bawić się dość wesoło, gdy otworzyły się drzwi i ukazał się w nich człowiek wysoki i barczysty, z krótko przystrzyżonym, siwym zarostem dokoła twarzy i czemś bardzo długiem, zębistem i błyszczącem na plecach. Jaś ze zdziwieniem i trochę już z przestrachem patrzył na przedmiot przez człowieka tego niesiony i wtedy dopiero, kiedy przybliżył się do ognia, poznał, że była to wielka i doskonale wyczyszczona, więc błyszcząca piła. Na widok wchodzącego, stara babka, przestając mięszać w garnku, zawołała:
— Widzisz ojcze, jakiego to mamy dziś gościa!
Stary odpowiedział, że wie już o wszystkiem od Janka, z którym spotkał się u wejścia do chaty. Tu wszedł i ojciec Wincuka i Marylki, którego przybycie ucieszyło widocznie garncarzowę. Blada twarz jej przybrała wesoły wyraz; podniosła głowę z nad roboty, szyła bowiem przy świetle ognia grubą jakąś koszulę i skinęła głową ku mężowi.
— Wcześnie wróciłeś, Janku — rzekła — myślałam, że chyba po północy skończysz robotę.
Garncarz powiedział, że dopilnowanie nieskończonej roboty powierzył sąsiadom, a sam do domu pospieszył, bo niespokojny był o małego panicza, aby się pomiędzy nieznajomymi ludźmi bardzo nie lękał.
— Ja wcale nie lękam się — głośno i śmiało powiedział Jaś.
— A cóż to, czy to my dzikie zwierzęta, żeby się nas lękać?
Tak ozwał się stary człowiek, który przyszedł z piłą, a teraz, piłę postawiwszy w kącie izby, zdjął siermięgę i na ławie za stołem usiadł.
— Matko! — zawołał do starej — hej matko! pół sążnia drzewa dziś spiłowałem, wieczerza mi się należy!
Stara gderząc i gniewając się za przypomnienie o wieczerzy, zaczęła na trójnóżku skwarzyć kawałek słoniny, a Jaś, zsunąwszy się ze stołka, pociągnął ją z lekka za fartuch.
— Kto to taki? — zapytał, wskazując głową starego.
Baba zaśmiała się znowu tak, że usta jej rozciągnęły się od ucha do ucha.
— Aha! ciekawy jesteś mój paniczyku! No, chodź tu do mnie, zanim słonina uskwarzy się, opowiem ci wszystko: co my za jedni i do czyjej to chaty razem ze śniegiem spadłeś.
Objęła Jasia ramieniem, przytuliła go mocno do siebie i pochylając się nad nim, opowiedziała, że ona sama pochodziła ze szlacheckiej zagrody i młodą będąc, sługiwała po dworach za pokojowę lub praczkę, jak się zdarzyło. Potem wyszła za tego starego, tylko, że nie był wtedy wcale starym. Cieślą był dostatnim a porządnym. Ale nieszczęścia różne im się przytrafiały, na starość nic sobie zebrać nie mogli, a odkąd jedyną córkę wydali za garncarza, mieszkają przy dzieciach. Stary, choć stary i cieślą już być nie może, pracuje przecież, do piłowania drzewa najmuje się, aby tylko u córki i zięcia na łaskawym chlebie nie siedzieć.
— Oni i sami ubodzy... — dodała.
— Oni ubodzy?! — tonem zdziwienia zawołał Jaś.
— A pewno — odrzekła stara; my tu wszyscy ubodzy. Myślicie paniczu, że z lepienia garnków i piłowania drzewa po pańsku żyć można, szczególnie kiedy w chacie siedm dusz jest do nakarmienia i przyodziania? Ale toby jeszcze nic nie było, gdyby się była Anula dwa lata temu nie rozchorowała. Od dwóch lat nie domaga ona i nie domaga, a Janek bardzo jej żałuje, więc tedy do doktorów i do apteki chodzi a chodzi... a to dużo pieniędzy z domu wyciąga, tak, że już ich potem na niedzielny kawałek mięsa brakuje...
— A dla czego niedzielny? — zapytał Jaś.
— Bo my, paniczu, w niedzielę tylko mięso jadamy i to nie zawsze...
Kiedy tak Jaś ze starą babką rozmawiał, garncarz nosił po izbie Marylkę i czasem podrzucał ją aż pod sufit, a potem chwytał w powietrzu, z czego ona i Wincuk, a nawet mizerna garncarzowa śmieli się na głos cały. Stary tracz tylko głodny był i niecierpliwił się, że mu wieczerzy nie dają.
— Matko! — zawołał znowu — dawajcież prędzej!
Stara rozgniewała się bardzo i krzyczeć zaczęła.
— Czy to nie widzicie, że Mikołaja jeszcze nie ma, a bez niego wieczerzać grzech byłby i ubliżenie jemu!... Nie możecie to poczekać cierpliwie?
Kiedy uspokoiła się i przestała, Jaś wskazując jej starego, zapytał znowu:
— Wszak ten... pan to mąż pani?
— Aha — odpowiedziała — wszak ci to już mówiłam...
— A dla czegóż pani nazywasz go: ojcze! a on panią: matką? Mama moja i mój ojciec nazywają się po imieniu.
Stara zaczęła śmiać się bardzo, trząść głową i wołać.
— Ot ciekawy paniczyk! ot roztropne dzieciątko! jakie to ono pytanie zadaje! Aj, śmiech, doprawdy, czysty śmiech!
Po chwili jednak przestała się śmiać.
— Oj paniczu! mówiła, długobym ja, długo gadać musiała, gdyby opowiadać przyszło, dla czego ubodzy ludzie jedni drugich, ojcem i matką nazywają. A któż nam ojcem i któż nam matką, jeśli nie my jedno dla drugiego? U bogatych — inaczej. Oni mają wielkie pokoje, sługi, które ich w robocie każdej wyręczają. My, w ciasnej izbie, zawsze drugiemu służym; on pracował na kawałek chleba dla mnie i był przez to jakby ojcem, karmicielem moim; ja pilnowałam, aby mu wszystko w porę było i do gustu a kiedy bywało zachorował, dzień i noc przy nim siedziałam, doglądałam i byłam mu przez to matką. A kiedy zgryzota jaka, albo bieda, on do mnie przychodził, jak do matki, żebym go pocieszyła, a ja do niego, jak do ojca, żeby poradził. Ot dla czego nazywać się ojcem i matką zwyczajem u nas się stało... i nie tylko u nas, ale i u wszystkich ubogich ludzi, którzy, tak jak my, biedują i pracują, a starają się wiek swój przeżyć.
— To wy jesteście ubodzy? raz jeszcze zapytał Jaś, ale w tejże chwili, zawołał:
— Wincuk! Wincuk! ja chcę twoją malusieńką siostrzyczkę zobaczyć!
— Idź, pokaż paniczowi Magdusię! — rzekł ojciec do Wincuka, który porwawszy Jasia za rękę, wybiegł z nim do alkierza.
Marylka pobiegła też tam za niemi.
Alkierzyk oświetlony był żółtą, małą świeczką, palącą się w drewnianym lichtarzyku. Pomiędzy stołem, na którym paliła się świeczka, a łóżkiem garncarzowej stała kołyska, w której głębi, na pościółce z czystego, ale szarego i grubego płótna spała malutka, roku jeszcze niemająca dziecina. Miała ona włoski takie same, jak u Marylki, jeszcze gdyby len, okrągłą różową twarzyczkę i różowe, jak kłębuszki okrągłe rączki. Spała spokojnie i może śniło jej się coś przyjemnego, bo tak uśmiechała się przez sen, jak gdyby wnet miała oczy otworzyć i zaśmiać się głośno.
Jaś, Wincuk i Marylka stanęli przy kołysce i z początku nie rozmawiali z sobą wcale. Owszem, kiedy Marylka chcąc siostrzyczkę zobaczyć, podskoczyła i bosemi nóżkami o podłogę głośniej trochę uderzyła, Jaś przyłożył palec do ust i syknął:
— Ci... i... cho!
Potem dopiero, kiedy już dobrze przypatrzył się Magdusi cichutko szepnął:
— Wiesz Wincuk, twoja siostrzyczka bardzo jest podobna do tej mojej... która umarła!
— Podobna? — zadziwił się Wincuk.
— Takusieńka! takusienieczka! — szeptał Jaś, taka sama buzia i takie same rączki... ja bardzo mojej siostrzyczki żałuję! A ta... to zupełnie... jakby tamta!
Nachylił i się leciuchno, lękając się ją obudzić, różową piąstkę Magdusi pocałował. Marylka zaś z drugiej strony kołyski wspięła się na kolana Wincuka i pocałowała Magdusię w drugą piąstkę. Potem Jaś obejrzał się po alkierzyku i spostrzegł u stóp glinianego pieca rozrzucone zabawki. Poskoczył ku nim i siadł na ziemi przy piecu a Wincuk i Marylka naprzeciw niego.
— Co to? zapytał Jaś, podnosząc z ziemi brunatną i nadtłuczoną figurkę z gliny.
— To Kizia — objaśniła go Marylka.
— To jest kot — poprawił siostrę Wincuk.
Jaś zaczął bardzo śmiać się.
— Ależ to wcale do kota niepodobne! — zawołał — to niewiadomo co... takie brzydkie!
Wincuk zdawał się zasmuconym naganą, którą Jaś udzielił ulubionej jego zabawce, a Marylka uderzając rączką o rączkę, wołała:
— To kicia... kicia... ładna kicia... miła kicia!
— A to co? — zapytał znowu Jaś, wyciągając z pod pieca bałwanek sporej wielkości, z łachmanów różnych utworzony posiadający białą głowę, na której atramentem wymalowane były włosy, oczy, nos i usta.
— Lala! — zawołała Marylka i wyrwała bałwanek z rąk Jasia.
— To lalka Marylki! — nieśmiało już trochę objaśnił Wincuk.
— Fi! jaka brzydka! wszystkie wasze zabawki brzydkie, czy to ładniejszych nie macie?
Wincuk smutnie trochę odpowiedział, że ładniejszych zabawek nie mają i nie mieli nigdy, a Marylka kołysząc bałwanka w ramionach, krzyczeć zaczęła. — Lala ładna! lala caca! luli lala, luli, luli, lu... lu... lu...
— No, to ja mam daleko ładniejsze... — rzekł Jaś i zaczął opowiadać o wielkim koniu drewnianym na takich kółkach, że jak tylko popchnąć go trochę, to już się sam przez caluteńki pokój potoczy; o saniach takich dużych, że w nich dwa bałwanki pomieścićby się mogły, a które zaprzężone są dwoma gniademi końmi i na kozłach mają furmana po krakowsku ubranego; o strzelbie, do której są prawdziwe pistony i trzeba tylko pistony te umieścić, gdzie należy, a potem kurek pociągnąć, to tak głośno wystrzeli, że w drugim pokoju słychać; o książkach w ładnej oprawie, pąsowej, albo błękitnej i z obrazkami, na których wymalowane są różne zwierzęta, ptaki, drzewa, kwiaty a wszystko jakby żywe. Wincuk słuchał opowiadań tych z takiem zajęciem, że aż usta szeroko otworzył i Marylka także, upuściwszy z rąk bałwanka, słuchała. Kiedy Jaś opowiadać przestał, Wincuk potrząsł głową i smutnie powiedział:
— Dobrze paniczkowi, że takie ładne zabawki ma... my ubodzy, nigdy takich nie będziemy mieli.
Jasiowi bardzo jakoś zrobiło się smutno. Pożałował on Wincuka i Marylki i zawołał:
— Owszem! owszem! będziecie mieli! Gdy mię jutro do domu odprowadzisz, to ci różnych ślicznych zabawek dam... Mama i ojciec pozwolą... i mamy poproszę, żeby dla Marylki śliczną lalkę z prawdziwymi włosami kupiła...
Zaledwie słów tych domówił, Wincuk zarzucił mu na szyję obie ręce i tak go mocno całować zaczął, że wszystka glina, którą był powalany, na twarzy Jasia została. Potem z wielkiej radości upadł na wznak, przewrócił koziołka i usiadł na ziemi, pośrodku alkierzyka, tak śmiejąc się, że aż błękitne oczy jego, jak turkusy, a białe zęby, jak perły, błyszczały. Jaś ze swej strony naprzód otarł rękawem glinę z twarzy, a potem schwycił Marylkę za ramiona i niewiadomo dla czego, ale serdecznie i głośno w oba policzki ją wycałował. Jednocześnie dał się słyszeć z izby ostry i gderliwy głos starej babki:
— Dzieci! wieczerzać chodźcie!
Porwali się z pod pieca wszyscy troje i na wyścigi do izby wpadli. Tu jednak Jaś stanął jak wryty, bo zdziwił się a także i przeląkł znowu trochę. Na ławie, za stołem, pomiędzy starym traczem a garncarzową, w podartej siermiędze i z siwą, długą brodą siedział — dziad. Jaś zaledwie na niego spojrzał, poznał zaraz, że był to ten sam żebrak, któremu dziś, z rozkazu ojca, z taką niechęcią i bojaźnią srebrny pieniążek podał. W wielkiem przerażeniu i zakłopotaniu mimowoli podniósł do włosów obie ręce, a oczu od ziemi oderwać nie mógł. Gdy tak stał, posłyszał, że żebrak ochrypłym trochę głosem mówił:
— O dla Boga! toż to ten sam paniczyk, który mi dziś złotówkę dał, kiedym do jego rodziców przyszedł o wsparcie prosić! Widziałem ja, widziałem wprawdzie, że paniczyk straszliwie starego dziada się lękał, ale nie dziw, w bogactwie to wychowane i ubogich ludzi nie widuje nigdy, a przytem u panów taki zwyczaj, że dziadami dzieci straszą.
Kiedy dziad wymówił te słowa, stary tracz, który z wielkiego bochenka razowy chleb dla wszystkich kroił, odezwał się:
— Oj źle to, źle i wstyd wielki, że panicz ubogich nie lubi i lęka się.
Jasia i wstyd i żal jakiś ogarnął.
— Ja wcale nie lękam się — zawołał — wcale ubogich nie lękam się...
— A no — śmiejąc się już, rzekł dziad — jeżeli nie lękacie się, to chodźcie tu i siądźcie przy mnie. Będziemy w sąsiedztwie z sobą wieczerzali.
Jaś zawahał się jeszcze. Jakkolwiek bowiem wstydził się bardzo trwogi swej, a szczególnie zawstydzał go stary tracz, który patrzał na niego bardzo bystremi i trochę srogiemi oczami, to jednak dawne przyzwyczajenie od razu ustąpić nie mogło. Ale garncarzowa zawołała go, aby pomiędzy nią a Mikołajem (tak tu dziada nazywano) usiadł. Garncarzowa była tak łagodną i tak delikatnie wyglądała, że Jaś usłuchał jej od razu i siadł na miejscu, które mu wskazywała. Z drugiej strony stołu siedział tracz, garncarz i Wincuk, trzymający na kolanach Marylkę. Stara babka postawiła na stole ogromną misę pełną krupniku z kartoflami i ze słoniną, a każdej z obecnych osób dawszy po drewnianej łyżce, sama też przy stole, obok męża swego, usiadła. Przed Jasiem tylko garncarzowa postawiła osobny, krupnikiem napełniony talerz, wszyscy inni czerpali z jednej miski, na środku stołu umieszczonej. Jaś pierwszy raz w życiu widział, aby kilka na raz osób z jednego naczynia jadło i bardzo się tem zadziwił; nie miał jednak czasu zapytać: dla czego tak było, bo stara babka mówić zaczęła:
— Paniczyk zdziwił się bardzo, zobaczywszy tu u nas starego dziada Mikołaja. Otóż paniczowi powiedzieć muszę, że ja i Mikołaj jesteśmy z sobą dawni znajomi. Sługiwaliśmy za młodu po jednych domach: ja za pokojową, albo praczkę, on za stangreta...
Ostatni wyraz zaciekawił bardzo Jasia. Lubił nadzwyczajnie konie, a stangreci mają z końmi do czynienia. Niosąc do ust łyżkę z krupnikiem, po raz pierwszy odważył się popatrzeć na dziada. Dziad spostrzegł to zaciekawienie Jasia.
— Stangretem byłem, paniczu — rzekł — a jakże? I jakim jeszcze! Dzieckiem wzięli mię ze wsi za chłopca do stajni, a potem, kiedym wyrósł jak dąb i wąs miałem czarny, długi taki, że aż na piersi spadał, nieboszczyk pan marszałek powiedział, że tęgi będzie ze mnie stangret...
Jaś znowu popatrzył na dziada i nie mógł powstrzymać się od śmiechu na myśl, że on miał niegdyś czarne wąsy. Były one teraz gęste jeszcze i długie, ale białe jak mleko.
— Śmiejecie się paniczu, żem ja czarne wąsy miał niegdyś — zgadując myśl Jasia, ciągnął dalej Mikołaj; oho! a jaką moc i zgrabność w rękach miałem! Dla mnie bywało sześć koni, wprost ze stadniny wziętych, do węgierskiego woza zaprządz i lecieć potem niemi po drogach, drożynach i wertepach różnych, to zabawa była. Ażeby nie wiem jak rwały się i leciały, nie tylko w rękach moich nie uniosą, ale koło o kamień żaden nie stuknie i kłosa żadnego, przy drodze rosnącego, nie ugnie! Oprócz mocy i zgrabności w rękach miałem ja jeszcze wielkie u koni szczęście. Lubiły mię, jak dzieci ojca. Ale dla czego tak było? Był to już mój sekret; taki ot, cały sekret, żem z nimi jak z dziećmi postępował. Każdego z nich naturę i upodobanie i narów znałem, jak samego siebie, i stosownie do tego z jednym srożej, z drugim łagodniej a z innym to już całkiem łagodnie i gdyby z ogniem ostrożnie byłem. Karmiłem ich bywało chlebem własnym, a czasem, jak zacznę którego z nich głaskać a rozmawiać z nim, to sam nie wiem jak, dwie godziny w mig polecą, a koń głowę na mojem ramieniu kładzie, w oczy mi patrzy i zdaje się, że ot wnet, wnet zagada do mnie. To też nie tylko głos, ale chód mój znały. Nie wejdę jeszcze, bywało, do stajni a one wszystkie głowy poodwracają i jak jeden zarżą; czują, że już idę. Co zaś do głosu, to tak bywało: sześć ich do karety założę, bystrych takich, że zdaje się, ogień im z pysków bucha i wprost od stajni, przez ogromny dziedziniec puszczam pełnym galopem, a dopiero przed gankiem, kiedy panowie stają tam i patrzą, z cicha sobie syknę: cy — y — y — t! lejcami ani poruszając; moja zaś szóstka, jak pędziła pełnym galopem, tak i staje od razu a żaden ani drgnie, ani parsknie... jak z kamienia wykute, wszystkie jak w ziemię wryte... stoją i słuchają, co ja im dalej robić każę!...
Kiedy Mikołaj opowiadał, Jaś słuchał go z taką ciekawością, że aż parę razy krupnikiem usta sparzył i ciągle przy tem przypatrując się dziadowi, spostrzegł, iż starzec mówiąc o koniach, ożywił się i popiękniał jakoś. Pod krzaczystymi, białymi brwiami oczy mu zabłyszczały i przynajmniej połowa zmarszczek z twarzy znikła. Mikołaj zauważył, że Jaś nie lęka się go już wcale, objął więc go i posadził na kolanach.
Wyławiał z krupniku najpiękniejsze skwarki i sporą ich ilość położył na talerzu Jasia. Garncarzowa ze swej strony kładła na talerz ten największe i najlepiej rozsypujące się kartofle. Jaś jeść już nie chciał, lecz kiedy położył na stole łyżkę, wszyscy zaczęli bardzo uprzejmie zapraszać go, aby jadł więcej, garncarzowa zaś zawołała:
— Ot są jeszcze w domu pastylki, co mi je doktór od kaszlu przepisał... słodkie takie, może paniczowi smakować będą.
Pobiegła do alkierza i wróciła zaraz z garstką pastylek, które Jasiowi w rękę wsypała. Jaś grzecznie podziękował i wziął jednę pastylkę do ust, ale zaraz skrzywił się bardzo. Pastylki, od kaszlu przepisane, napuszczane były oliwą, czy czemś może innem, ale bardzo niesmacznem. Wincuk za to patrzał ciągle na pastylki, co widząc Jaś, przez stół mu je podał, a potem ze zdziwieniem patrzył, jak on te obrzydliwe dla niego rzeczy z największym smakiem gryzł i zajadał. Pomyślał też sobie, że jutro, kiedy już wróci do domu, poprosi mamę, aby Wincukowi i Marylce dała takich ciastek i cukierków, jakie on sam tak często dostaje i zjada. Biedny Wincuk, biedna Marylka, myślał Jaś: dla nich i te obrzydliwe pastylki smaczne!
Tymczasem, wieczerza była już skończona. Stara babka, zdejmując ze stołu naczynia i resztki jadła, rozgderała się znowu. Krzyczała na córkę, na zięcia, na Wincuka, nie wiedzieć za co, ot, tak! przyczepiała się do każdego to o to, to o owo, byle gniewać się i krzyczeć. Tylko na starego tracza i na dziada Mikołaja nie krzyczała wcale, a ponieważ córka, zięć i wnuk odpowiadali jej łagodnie, albo wcale nie odpowiadali, uspokoiła się prędko i z cicha już tylko mrucząc, zaczęła myć i wycierać garnki, misę i łyżki. Przez cały ten czas Mikołaj trzymał Jasia na kolanach, opowiadał mu historyjkę o jakimś starym koniu, którego od urodzenia hodował i pieścił. Koń ten żył sobie długo w pańskiej stajni, w łaskach i wygodach wszelkich, Mikołaj potem spotkał go wożącego wozy ze zbożem do młyna, chudego takiego, że tylko kości z niego a on go poznał widać, bo zobaczywszy, podniósł łeb i zarżał. Opowiedziawszy historyjkę tę, Mikołaj zaczął Jasia na kolanach podrzucać, nucąc przytem: Jedzie sobie pan —
Hopapa! hopapa!
A za panem chłop, chłop,
Hop! hop! — hop! hop!
A za panem cygan, cygan,
Klap! klap! — klap! klap!
Jaś aż kładł się od śmiechu, a Mikołaj popatrzywszy mu w twarz, pocałował go w same usta, Jaś krzyknął: fi! fi! i odwrócił się. Z ust dziada wionął na niego bardzo przykry zapach wódki.
— Coście tam, Mikołaju, paniczowi zrobili? — zapytała z alkierza garncarzowa.
Dziad śmiał się.
— Hej, hej! — wołał — jak paniczyk skrzywił się strasznie od całusa mego! A ja wiem, co to znaczy! Wódka paniczowi z gęby mojej zaleciała. Prawda, co?
Jaś, zawstydzony trochę, nie skłamał jednak, ale twierdząco głową skinął. Dziad śmiał się jeszcze chwilę, ale potem sposępniał, brwi mu się najeżyły i mnóstwo znowu zmarszczek na twarz wystąpiło.
— A, wypiłem ja dziś kieliszek wódki i nie jeden — zaczął ponuro — ale niech się znowu panicz tak nie krzywi, że biedny człowiek wódką mu czasem zapachnie. A czy panicz wie, jakim sposobem Mikołaj nauczył się pić gorzałkę, tak, że jej czasem i zanadto wypije? Czy panicz widział kiedy stangretów, co w mróz siarczysty, albo w słotę taką, że deszcz i mgła do szpiku człowiecze kości przejmuje, siedzą na kozłach godzinami, hej! dniami nieraz i nocami całemi na panów swoich czekając... Siedzę i ja tak, bywało, rękami o piersi biję z mocy całej, a tu nogi kostnieją i po plecach dreszcze chodzą i głód dokucza, bo choć w domu jest co zjeść, ale koni i powozu nie porzucisz dla jedzenia, ani odjechać ci nie wolno... Wtedy, paniczu, kieliszek gorzałki dobry, oj! bardzo dobry! rozgrzeje i nasyci a potem za nim, ot tak nieznacznie, pójdzie drugi i trzeci, i picie w zwyczaj zamienia się; a to jeszcze wielkie szczęście, jeżeli przez zwyczaj ten człowiek nie zamieni się w bydlę... Nie ze szczęśliwości pochodzi to paniczu, nie ze szczęśliwości...
Jaś łzy miał w oczach i chciał bardzo przeprosić dziada za to, że tak niegrzecznie odwrócił się był od niego, ale nie wiedział sam, jak to zrobić i co powiedzieć.
Dziad sam znowu mówić zaczął:
— Ciężka to bieda, paniczu, kiedy człowiek, który przez cały wiek ciężko pracował, na starość o miłosierdzie ludzkie prosić musi. Czterdzieści lat służyłem u panów różnych, później, kiedym już moc w ręku i piękną postawę stracił, a stangretem być nie mógł, rąbałem drzewo i nosiłem wodę; aż nakoniec i do tej roboty sił zabrakło; przyszedłem do miasta i dziadem zostałem... jaki grosik uzbieram, tu go przynoszę, a dobrzy ludziska karmią mię i pod dachem swoim nocować pozwalają... Ot jak... ot jak... na starość!
Trząsł głową i wzdychał.
Garncarz ustąpił Jasiowi łóżka swego w alkierzu, a sam w pierwszej izbie na ławie spać się położył.
Jaś zasnął zaraz, ale w nocy obudził się i przypomniawszy sobie, że nie jest w domu lecz pomiędzy obcymi ludźmi, miał już na głos rozpłakać się, gdy usłyszał w ciemności miarowe stukanie kołyski i śpiew garncarzowej, starającej się uśpić płaczącą Magdusię. Jakoż dziecko wnet płakać przestało, ale przez kilka minut jeszcze bieguny kołyski stukały o podłogę: tik, tak! tik, tak! a garncarzowa nuciła: luli, luli, dzieciątko moje, luli!
Jaś przypomniał sobie, że kiedy mała siostrzyczka jego była bardzo chorą, matka po całych nocach często siadywała nad nią, a kołyska siostrzyczki zupełnie tak samo stukała: tik, tak! tik, tak! a matka jego, tak samo śpiewała: luli, luli, dzieciątko moje, luli!
— Tak samo... tak samo... tak samiuteńko! — myślał Jaś i przy łagodnym śpiewie garncarzowej usnął znowu smaczno i spokojnie.
Nazajutrz garncarz, ubrawszy się w porządny choć gruby surdut, sam odprowadził Jasia do mieszkania rodziców i kiedy obsypany przez nich podziękowaniami za gościnność i opiekę, dziecku ich udzieloną, odchodzić miał, Jaś przyniósł mu mnóstwo zabawek i przysmaków, prosząc, aby oddał je Wincukowi i Marylce; potem objął go mocno za szyję i długo mówił, żeby pokłonił się od niego babulce i pani garncarzowej, staremu Mikołajowi, Wincukowi, Marylce i wszystkim... wszystkim... wszystkim!
Od dnia tego największą przyjemnością Jasia jest chodzić z rodzicami po tych dzielnicach miasta, wśród których znajdują się domki najbardziej pozapadane i stare. Widok domków takich zaciekawia go nadzwyczajnie; a gdy tylko rodzice pozwalają na to, wchodzi do nich i zaznajamia się z mieszkającymi w nich ludźmi. Rad jest bowiem zawsze dowiedzieć się, jak oni tam żyją i pracują — i czy czasem nie potrzebują czegoś, o coby on rodziców swych mógł poprosić. Ubogie dzieci zajmują go też bardzo; Wincuka i Marylkę widuje często, ale i z innemi dzieli się nieraz zabawkami i przysmakami swemi. Żebraków nie lęka się też zupełnie, owszem, zawiązuje z nimi długie rozmowy, dopytując się ich, kim byli za młodu, co robili i jakim sposobem przyszli do biedy i żebractwa. Nieraz też opowiadają mu oni ciekawe historye, od których Jasiowi łzy w oczach stają i przez które, coraz lepiej rozumieć zaczyna wielką rozmaitość zajęć i losów ludzkich.
Dobrzy i rozumni rodzice Jasia nie wzbraniają mu tych znajomości i rozmów, bo przekonali się, że w dobrem jego sercu życzliwość i współczucie dla ubogich rozwinęły się wtedy dopiero, gdy zobaczył ich na własne oczy, gdy ich życie, prace, cierpienia, przymioty i nawet wady poznał za pomocą spostrzegania i doświadczenia własnego.
Jak piękny przedstawia widok powierzchnia stawu, oświetlona blaskiem wiosennego słońca! Białe chmurki, na niebie zawieszone, odbijają się w niej jak w zwierciadle. Lekkie fale, wiaterkiem pędzone, uderzają jedna za drugą o biały brzeg piaszczysty. Tu żółte kwiaty kaczeńca błotnego, tam jaskry wodne zdobią szklistą powierzchnię stawu, a owdzie gęste kępki zielonego tataraku z pod wody się wychylają. Ileż tu życia wszędzie! Opodal, na bagnistej, sitowiem zarosłej łące przechadza się bocian, pożywienia szukając. Zielone żaby, w gęstwinie nadbrzeżnej ukryte, rzucają się w wodę, krokami naszymi spłoszone, a gromadka maleńkich rybek przypływa do brzegu i wystraszona oddala się od nas w oka mgnieniu. Nad wodą unoszą się chmary komarów, od których opędzać się wciąż musimy, a na wybrzeżu piaszczystem wije się czarna pijawka...
Zaczerpnijmy szklankę wody ze stawu. Cóż się w tej wodzie dzieje? Tysiące drobnych jak ziarnka piasku raczków buja tam w różnych kierunkach, pąsowe pajączki wodne wesoło pląsają, zwierzątka, jak punkciki maleńkie, czarne i szare chyżo przebiegają naczynie z wodą. Miejsca i czasu by nie starczyło, gdybym chciał wam, młodzi czytelnicy moi, o tych wszystkich stawu mieszkańcach opowiedzieć, a opowiedzieć by się dało o każdym z nich bardzo wiele ciekawego.
Ale posłuchajcie choć cokolwiek.
Znacie zapewne wszyscy komara, to maleńkie dwuskrzydłe zwierzątko o sześciu długich nitkowatych nóżkach. Komuż nieznanym jest nieprzyjemny ból, jakiego doznajemy, gdy nas to maleństwo nieznośne ukąsi.
Gołem okiem trudno przyjrzeć się dokładnie komarowi. Ale uczeni mają szkła powiększające, przez które gdy spoglądamy na jaki bądź mały przedmiot, wydaje on się bardzo wielkim i różne ciekawe dostrzedz można na nim szczegóły. Otóż np. skrzydełko komara; na pozór tak proste, gdy przez szkło powiększające spojrzymy na nie, dziwny przedstawi nam obraz.
Na skrzydełku dostrzeżemy drzewiasto rozgałęziające się żyłki, pokryte pięknemi, drobnemi łuszczkami kształtu serduszek. Łuszczki podobne pokrywają też skrzydełka motylów, a pyłek, jaki nam na palcach pozostaje, gdy motylka za skrzydła chwytamy, jest właśnie zbiorem tysięcy owych maleńkich łuseczek. Również pięknie wyglądają różki komarów, szczególnie u samczyków, gdzie przedstawiają one delikatne, maleńkie pióreczka, osadzone z prawej i lewej strony na wspólnej łodyżce.
Ale czem też nas tak kąsa boleśnie komar?
Oto, posiada on zaostrzony na końcu sztylecik, ząbkami po bokach uzbrojony. Sztylecik ten spoczywa w szczególnej pochewce, z której wysuwać lub do której chować się może. Warto raz poświęcić kropelkę krwi własnej i pozwolić komarowi spokojnie ssać rękę, aby w ten sposób przypatrzyć się, jak on też zgrabnie ostry sztylecik w skórę naszę zagłębia. Zwykle komar ssie, stojąc na wszystkich sześciu nogach; ale zdarza się często, że gdy sztylecik zagłębi się już silnie, komar tylne dwie nóżki do góry unosi i wtedy na czterech stojąc, zabawną przybiera pozę.
Gdy się dosyć krwi napił, wyciąga sztylecik i odlatuje, nie troszcząc się o to, że przez jego ukłucie na ręce naszej bąbel bolesny się tworzy, który tak nieznośnie nam dokucza. Ból ten pochodzi stąd, że komar, kłując, wpuszcza pod skórę kropelkę jadowitego, ostrego płynu, który wydziela się na końcu sztylecika.
Ale dlaczego to — spytacie mnie zapewne — w blizkości stawu tak wiele unosi się komarów.
Oto dla tego, że komar, zanim zupełnie staje się dojrzałym, żyje pewien czas w wodzie i tylko stopniowo, gdy mu się skrzydełka rozwijają, opuszcza ją, by sobie lekko w przestworzu bujać. Na wiosnę, gdy słonko przygrzewa, łatwo znaleść na powierzchni stawu lub jakiejbądź kałuży łąkowej pływające kępki białawe wielkości prosa. Gdy taką kępkę, po wodzie wiatrem gnaną, obejrzymy przez szkło powiększające, dziwny dostrzeżemy obraz. Otóż kępka ta składa się z bardzo wielu maleńkich jakby buteleczek, zwróconych szyjkami na dół i szczególną błoną zamkniętych.
Te buteleczkowe ciałka, jedno obok drugiego zlepione razem w kępkę, są to jajeczka komarów, które owady te na powierzchni wody składają. Z tych jajeczek wylęgają się młode, ale nie od razu.
Najprzód z jajeczka wychodzi tak zwana gąsienica t. j. długie ani nóg, ani skrzydełek nieposiadające stworzonko z wyraźną główką i dziesięcioma pierścieniami na ciele; przy główce dokoła ust osadzone są włoski, którymi gąsienica szybko porusza, a w tyle ciała umieszczona jest długa, cienka rureczka, którą oddycha. Gąsienice komara pływają zwykle główkami na dół, a tylne rurki wystawiają po nad wodę, ażeby niemi czerpać powietrze do oddychania potrzebne. Są one bardzo bojaźliwe; dosyć jest dmuchnąć lub wody pręcikiem się dotknąć, aby spłoszyć gąsienice. Uciekają one na dno, lecz po chwili znów całe ich stada do powierzchni wody się zbliżają, wysuwając swe rurki ku górze.
Gąsienica w ciągu życia kilka razy skórę zrzuca, a po pewnym czasie przeobraża się w tak zwaną poczwarkę. Ta ostatnia zabawniejszy jeszcze posiada wygląd, niż gąsienica. Ciało jej krótkie, a głowa bardzo wielka z dwoma długimi wyrostkami rurkowatymi na kształt oślich uszu.
Podobnie jak gąsienica tylną rurką, tak poczwarka komara oddycha temi dwiema na głowie umieszczonemi rurkami. Taka poczwarka nie posiada gęby i wcale też pokarmu nie przyjmuje. Przemienia się już ona w komara dojrzałego i nawet przez przezroczystą jej skórę dojrzeć można tworzące się wewnątrz nóżki i skrzydełka. Skórka poczwarki oddziela się stopniowo i tworzy jakby zamknięty błoniasty woreczek, wewnątrz którego leży już rozwinięty zupełnie komar. Teraz zaczyna się najniebezpieczniejsza dla życia komara chwila. Musi on przerwać błoniaste swe sklepienie, by na świat daleki wyfrunąć; ale gdyby sobie nieborak zmoczył skrzydełka, śmierć niechybna go czeka. Oto jak sobie radzi. Przerywa od górnej strony otaczającą go błonkę i sadowi się w niej prostopadle głową do góry, jakby maszt na łódce. Dziwny przedstawia to widok, kiedy po powierzchni stawu pływają te maleńkie, błoniaste łódeczki, posiadające starą skórę poczwarki, a w pośrodku w pionowem położeniu, niby żeglarz, stoi komar młodziutki. Wiatr unosi po toni wodnej tych maleńkich żeglarzy... ale biada, gdy wywróci ich delikatne łódeczki; komar moczy wtedy sobie skrzydełka, już wzlecieć więcej nie może i zginąć musi w tym samym żywiole, w którym dotąd jako gąsienica i poczwarka tak wesoło bujał.
Podczas żeglugi na łódce komar prostuje nóżki, wyciąga skrzydełka, które powoli obsychają zupełnie, a wreszcie staje na chwilę delikatnie nóżkami na powierzchni wody i ulatuje w powietrze, opuszczając błoniastą łódeczkę i staw rodzinny.
O tych maleńkich raczkach, któreśmy w szklance wody ze stawu zaczerpniętej widzieli, także dużo ciekawego dałoby się powiedzieć.
Przez szkło powiększające dojrzeć można, że są najrozmaitszych kształtów i kolorów: jedne białawe, inne różowe lub zielone, a niektóre jak szkło przezroczyste, tak, że widać wszystko, co wewnątrz ich ciała się dzieje: jak pokarm w żołądku się porusza, jak serce bije, jak krew płynie i tak dalej. Te różne raczki drobne, dochodzące wielkości główki od szpilki zwane są cyklopami, Cyprysami, lub też pchełkami wodnemi.
Z wielkiem zajęciem przypatrywać się można, co też te maleńkie istotki wyprawiają w wodzie: skaczą na wszystkie strony, to do góry, to na dół, to na prawo, to na lewo. Żyją całemi stadami; w stawie każdym są ich miliony. Pomimo, że się mnożą bardzo licznie, wiele ich też ginie, gdyż służą za pokarm rybom i innym zwierzętom wodnym. Zabawna niespodzianka spotyka czasami te maleńkie istotki. Oto na stawach naszych żyje pewna piękna roślinka wodna, zwana pływaczem, której żółtawe lub błękitno-fioletowe kwiateczki unoszą się na powierzchni wody. Roślinka ta okryta jest mnóstwem drobnych kulistych pęcherzyków. Każdy pęcherzyk posiada jeden otworek, zasłonięty klapką tak urządzoną, że gdy do wnętrza pęcherzyka chcielibyśmy się przedostać, klapka ta otworzyłaby się i wejść by nam pozwoliła, ale gdybyśmy z pęcherzyka wydostać się chcieli, napróżno staralibyśmy się klapkę otworzyć. Otóż te pęcherzyki pokryte są szczególnymi włoseczkami, które wabią do siebie owe raczki. Swywolne raczki uderzają często o klapki pęcherzyków, klapki się otwierają i raczek wpada do wnętrza pęcherzyka. Ale biada mu teraz! Już z tego więzienia wyjść nie może, bo klapka od wewnątrz się nie otwiera. Nieszczęśliwy na wszystkie płynie strony, szukając wyjścia z ciemnego i ciasnego więzienia, ale napróżno. Z głodu nieborak umrzeć musi zdala od towarzyszów na wolności używających życia. Ciało raczka ulega gniciu i jako gęsta masa wypełnia wnętrze pęcherzyka. Któżby się spodziewał, że te niewinne pęcherzyki pływacza tak straszną stanowią pułapkę dla nieszczęśliwych raczków wodnych. Ale nietylko raczki wystawione są na to niebezpieczeństwo. Zdarza się też, że maleńkie gąsieniczki komarów lub innych owadów wodnych także w pułapkę taką wpadają i życiem przypłacić to muszą.
Powiedzcież sami, czyż nie jest ciekawem to życie drobnych mieszkańców stawu! Opowiedziałem wam tylko cząsteczkę maleńką tych wszystkich cudów, jakie tam się odbywają. Ale nie tylko w głębi stawu, wszędzie w naturze podobnie ciekawe napotykamy zjawiska; czy to w wodach, czy na łąkach, w lasach, lub pod ziemią; wszędzie tysiące istot porusza się, cieszy się życiem swojem, doznaje trosk i rozkoszy. Przyroda jest piękną, a badanie i przyglądanie się jej dziwnemu życiu dostarczyć może człowiekowi najszlachetniejszych przyjemności.
Najstraszniejsze są nieszczęścia, które dotykają dzieci maleńkie. Starsi, gdy im się zdarzy co złego, mogą się jeszcze ratować, bo mają rozum i siłę; lecz dzieci nie umieją się bronić, często nieszczęścia, jakie ich spotka, nie potrafią nawet ocenić. Przeciwko nędzy, naprzykład, człowiek starszy broni się pracą, dziecko zaś nie może się samo na żaden zdobyć ratunek i nie zrozumie tego nieszczęścia, aż mu dokuczy zimno lub głód. Zabezpieczają dzieci od nieszczęść rodzice lub krewni; jeżeli jednak się zdarzy, że są niedobrzy, niedbali lub pomrą, nie byłoby dla biedactwa ratunku, gdyby się nie znaleźli ludzie poczciwi. Nawiedzają zresztą dzieci i takie nieszczęścia, których nikt nie potrafi osłodzić, z wyjątkiem owych poczciwych. Tacy przyjaciele dzieci zdarzali się u nas w czasach dawniejszych, trafiają się także i dzisiaj.
Przeszło sto lat temu umarł w Warszawie jeden z największych dobroczyńców nieszczęśliwych dzieci, francuz rodem, Piotr Gabryel Boduen. Był początkowo żołnierzem; że jednak więcej miał skłonności do ratowania ludzi, niż do zabijania ich, wojaczkę porzucił i został księdzem. Przybywszy do Warszawy, wyuczył się dobrze po polsku i najczęściej przestawał z ludnością ubogą, żeby wszystkie jej troski poznać dokładnie. Znalazł śród tej ludności nieszczęść niemało i jak mógł, biednym pomagał; najtroskliwszą jednak rozciągnął opiekę nad sierotami i niemowlętami, porzuconemi przez matki. Trafiały się bowiem kobiety, które, nie mając czem nakarmić swych dzieci, zostawiały je na ulicach i placach; zdarzały się inne, które porzucały niemowlęta, bo nie chciało im się na ich wyżywienie pracować. Były i takie matki, które, dla pozbycia się kłopotów, mordowały dzieci i zwłoki tajemnie grzebały lub rzucały do wody. Nieraz sam ksiądz Boduen znajdował w zakącie ulicy kwilące niemowlę, drżące od głodu i zimna. Podnosił je z ziemi, otulał połą swojego płaszcza, powierzał opiece jakiej poczciwej niewiasty i nad wychowaniem czuwał jak ojciec. Ponieważ liczba nieszczęśliwych zwiększała się ciągle, postanowił stały dla nich urządzić przytułek. Dla dokonania tego, począł odwiedzać ludzi zamożnych i zbierać składki. Trudno wyobrazić sobie ile upokorzeń znieść musiał, nim potrzebną na zakupienie domu dla dzieci zgromadził sumę. Zaszedłszy, naprzykład, razu pewnego do jednego z zamożniejszych domów, znalazł towarzystwo, zajęte grą w karty, a na stole stosy pieniędzy. Do tego, przed którym leżało złota najwięcej, zbliżył się ksiądz Boduen nieśmiało i przemówił pokornie:
— Wielkie tu bogactwo — czyż cząstki nie uzyskam dla biednych?
Gracz udawał, że prośby nie słyszy.
— Małą cząstkę dla sierot! — powtórzył ksiądz głośniej.
Zniecierpliwiony bogacz, zamiast datku, znieważył księdza policzkiem, na co ten odpowiedział spokojnie:
— To jest dla mnie, a cóż będzie dla sierot?
Zdumiony wielkością duszy księdza, krzywdziciel rzuci się w jego objęcia, przepraszał i znaczną część pieniędzy ofiarował na dzieci. Przy takiej wytrwałości, zebrał ksiądz Boduen sumę, za którą zakupił naprzód kamienicę, a później wystawił wspaniały gmach dla podrzutków, istniejący dotychczas pod nazwą szpitala Dzieciątka Jezus. Żeby złe matki nie potrzebowały dzieci zabijać lub porzucać ich na ulicy i placach, — urządzono w ścianie szpitala okienko, przez które wsuwać mogły niemowlęta do przygotowanej kołyski. Wyjmowała dziecko z kołyski służba szpitalna, opatrywał je lekarz i nakarmione oddawano mamce do miasta lub na wieś. Ochronił w ten sposób ksiądz Boduen wiele matek od zbrodni zabójstwa, ocalił mnóstwo dzieci od śmierci. Wielką ten mąż znakomity całemu krajowi wyrządził przysługę: iluż bowiem w przeciągu lat stu przeszło ze skazanych na zagładę niemowląt wyrosło ludzi poczciwych i zdatnych do pracy!
Podobnym do Boduena był, zmarły przed laty trzydziestu, Stanisław Jachowicz. Uczą się dzieci pięknych jego bajeczek, nie wszystkie jednakże wiedzą, że sam wychowywał sieroty i zebrał dużą sumę pieniędzy na urządzenie dla nich przytułku i szkółki.
Gdy Boduen i Jachowicz pielęgnowali podrzutków i opuszczone sieroty, ksiądz Jakób Falkowski poświęcił się dzieciom dotkniętym strasznem kalectwem, bo utratą słuchu i mowy. Poznawszy pewnego siedmioletniego głuchoniemego chłopczyka, usiłował go najprzód wyleczyć. Według wskazówek, które znalazł w książkach lekarskich, golił malcowi głowę, świdrował mu w uszach, podcinał język — wszystko jednak daremnie. Żal mu było chłopczyny, który się niczego nie mógł nauczyć, ani się porozumieć z nikim nie umiał; kiedy przeto nie pomogło leczenie, jął się sposobów innych. Wiedział, że dla wymówienia czegokolwiek, musi człowiek stosownie ułożyć usta i wprawić je w ruch. Stawał ksiądz Falkowski przed lustrem i uważał, jak trzeba ułożyć usta i jak niemi poruszać dla wymówienia, naprzykład: a, b, c. Nabrawszy wprawy, układał usta wobec głuchoniemego i nakłaniał go przez znaki, żeby tak robił, jak on, i żeby głos wydał. Próba się udała. Od wymawiania liter przeszedł ksiądz Falkowski do sylab, od sylab do całych wyrazów. Patrząc na usta, mógł już nieszczęśliwy chłopczyk rozumieć mówiących; wyuczywszy się sporo wyrazów, mógł i własne okazać myśli. Jeżeli mu zabrakło wyrazów, używał umówionych znaków, robionych palcami. Oddany przez opiekuna do szkoły, nabrał biegłości w rysunkach, kaligrafii, geografii i rachunkach; okazało się na nim, że i tak straszne nieszczęście, jak brak słuchu i mowy, można znacznie złagodzić. Ucieszony postępami swojego ucznia, założył ksiądz Falkowski w Szczuczynie, niedaleko Łomży, dla głuchoniemych szkołę, którą następnie przeniósł do Warszawy. Powstał w ten sposób przed siedmdziesięciu laty staraniem zacnego księdza zakład dla głuchoniemych, do którego później zaczęto i dzieci ociemniałe przyjmować. Głuchoniemi porozumiewają się z sobą na migi; do tych, którzy używanych przez nich znaków nie rozumieją, potrafią, chociaż niewiele, mówić, wszystkie zaś myśli swoje mogą przedstawić na piśmie. Wychodzą na ludzi pożytecznych, nabierają bowiem biegłości w różnych rzemiosłach. Ociemniali umieją czytać na książkach z literami wypukłemi, które rozpoznają palcami, potrafią grać na różnych instrumentach i również pożytecznymi stają się ludźmi.
Do dzieci nieszczęśliwych należą jeszcze i takie, które mają rodziców i cieszą się zdrowiem, lecz przez złe wychowanie nabierają ochoty do różnych występków; zaledwie kilka lat licząc, wyciągają ludziom z kieszeni pieniądze, chustki i inne przedmioty, słowem — kradną. Z maleńkich rzezimieszków wyrośliby wielcy zbrodniarze, gdyby się nie znaleźli znowu ludzie poczciwi i nie rozciągnęli nad nimi opieki. Urządzili oni dla tych małych hultajów przytułek nie daleko Warszawy, w Studzieńcu. Jeżeli malca jakiego schwytają na kradzieży, zamiast bić lub zamykać w więzieniu, wiozą go do owej osady w Studzieńcu. Tłumaczą mu tam, że postępował brzydko, wyrabiają w nim wstręt do złych czynów i uczą rzemiosł, iżby, wyszedłszy z osady, mógł poczciwie na chleb zarabiać.
Dzięki Boduenowi i Jachowiczowi porzucane przez matki niemowlęta i ubogie sieroty mają dzisiaj przytułki. Zacny ksiądz Falkowski przyszedł z pomocą kalekom. Inni ludzie poczciwi rozciągnęli opiekę nad dziatwą zepsutą, a wreszcie znaleźli się tacy, którzy dla dzieci ubogich założyli ochrony, gdzie one bezpłatnie się kształcą. Wszyscy ci mężowie pracowali i pracują z wielkiej miłości dla nieszczęśliwych, których zawsze na świecie jest dużo. Oby takich zacnych przyjaciół dzieci nie brakło nigdy!
Karolek był uczniem pierwszej klasy jednej z prywatnych szkół w Warszawie; pojętny i sprytny uczył się nieźle, a mógłby niezawodnie należeć do wzorowych, gdyby odznaczał się lepszem sprawowaniem. Karolek bowiem był to chłopczyk żywy i swawolny bardzo, chociaż w gruncie rzeczy posiadał jak najlepsze serce. Ojciec jego, zajęty całodzienną pracą biurową, nie mógł rozciągnąć nad nim należytej opieki; matka zaś, zajęta pielęgnowaniem i wychowaniem młodszego rodzeństwa, rady sobie z nieposłusznym Karolkiem dać nie mogła. Z konieczności przeto był pozostawiony samopas i na złe używał tej swobody. Począł zaniedbywać się w naukach, tak, że rzadko kiedy przychodził do klasy dobrze na lekcyę przygotowany, pomagał sobie tylko doskonałą pamięcią i zdolnościami. Razu znów pewnego, przy zbijaniu w Ogrodzie Saskim kasztanów, zapoznał się z kilku chłopcami, większymi od siebie próżniakami i prawdziwymi nicponiami. W ich też towarzystwie Karolek przepędzał często długie godziny po za domem na rozmaitych zabawkach i wędrówkach po mieście. W szkole znów płatał kolegom figle najrozmaitsze, że zaś był od nich roślejszym i mocniejszym, więc po za szkołą lubił mocować i bić się z nimi.
Rodzice Karolka wiedzieli dobrze o nagannem jego postępowaniu, lecz na nic nie zdały się ich napomnienia i groźby, jak również surowe karcenia nauczycieli. Karolek był niepoprawny. Prześladował między innymi Ludwisia, obok którego siedział w klasie na jednej ławce. Często też książki, kajety i pióra jego na piec rzucał, a razu pewnego posunął figle tak daleko, że zabrał do siebie pozostawiony przez Ludwisia scyzoryk w pięknej, ze słoniowej kości oprawie. Gdy Ludwiś po przerwie wrócił z dziedzińca do klasy, zmartwił się bardzo, nie znalazłszy scyzoryka i powiedział o tem wkrótce prymusowi, bardzo lubianemu i poważanemu przez kolegów. Niezadługo fakt ten doszedł do ich wiadomości, a w klasie powstało wielkie wrzenie i zamięszanie.
Nareszcie prymus stanął na ławce, poprosił kolegów, by uciszyli się na chwilę i odezwał się do nich w te stanowcze słowa:
Ten, kto wziął Ludwisiowi scyzoryk, niech wie, że uważamy go wszyscy za złodzieja.
— Tak jest! za złodzieja! — odpowiedzieli chórem uczniowie.
W pierwszej chwili słowa te dotknęły Karolka bardzo żywo; krew uderzyła mu do głowy, zarumienił się jak wiśnia, oko zapałało jakimś dzikim blaskiem, lecz wkrótce ochłonął z pierwszego, przykrego wrażenia, roześmiał się w duchu i pomyślał sobie:
— Przecież mnie koledzy znają tak dobrze i wiedzą, że sam posiadam niejeden piękny scyzoryk, więc za złodzieja nigdy uważać mnie nie będą.
Namyślał się wszakże mimo to, czy Ludwisiowi scyzoryka nie oddać, lecz figlarna natura przemogła w nim, więc postanowił zwrócić go nazajutrz, a po skończonych lekcyach z wesołą miną pobiegł do domu.
Oczekiwał go już ojciec, który uwolniwszy się wcześniej od zajęć, pragnął z nim przejść się nieco po mieście.
Był to mroźny i wietrzny dzień grudniowy. Na ulicach panował ruch niezwykły i urozmaicony, prawdziwie przedświąteczny. Sanie sunęły raźnie po skrzypiącym śniegu, a konie dzwoniły dzwonkami głośno i wesoło. Za wielkimi szybami jaśniało w oknach sklepów mnóstwo przeróżnych przedmiotów, a szczególniej książek ładnie oprawnych, obrazków, zabawek i cacek najrozmaitszych dla dzieci na podarki gwiazdkowe.
Śnieg padał obficie i okrył drzewa w ogrodach, place i ulice miasta grubym a białym całunem. Karolkowi bynajmniej zimno nie było, gdyż ubrany był w ładne, barankowe futerko, takąż siwą czapeczkę i buty z lakierowanemi cholewkami. Spacerował wesoło, uczepiwszy się silnie ojcowskiego ramienia i uśmiechał się do tych pięknych rzeczy w wystawach sklepowych, gdy nagle dobiegł uszu jego ciągle zwiększający się szmer, a potem śmiechy i krzyki gawiedzi. Wkrótce z bocznej uliczki wysunął się nieśmiało drżący i skulony od zimna mały chłopiec w obszarpanej kurtce. Szedł pod strażą jednego tylko dozorcy więziennego, a za nim poruszała się chmara uliczników i próżniaków wszelkiego rodzaju. Nic nie zważali oni na groźby, wymysły, a nawet szturchańce strażnika, tylko biegli wciąż za małym więźniem, najgrawali się i rzucali na niego kulami ze śniegu.
Przykład ten zaraźliwie oddziałał na psotnego Karolka. Opuścił ramię ojcowskie, pochylił się prędko ku ziemi, ubił kulkę ze śniegu i chciał uderzyć małego aresztanta.
A tymczasem hałas, sprawiany przez uliczników, stawał się coraz większym i zewsząd zaczęły dolatywać wrzaskliwe ich krzyki:
— Złodziej, złodziej!!
Karolek zadrżał cały i kulę śniegową wypuścił z ręki. Drugi już raz usłyszał dzisiaj ten wyraz, który sprawiał na nim tak okropne wrażenie. Mimo woli ze wstydu spuścił oczy na ziemię, a gdy podniósł po chwili głowę — ujrzał przed sobą spacerującego po ulicy Ludwisia w towarzystwie kilku kolegów. Zdawało mu się, że oni to wskazują go wszystkim, jako istotnego złodzieja, że na niego wołają tem strasznem mianem i że wreszcie w niego uderzyć winny wszystkie przez tych uliczników rzucane kule ze śniegu.
Przechodził przez prawdziwe katusze i tak konwulsyjnie schwycił ojca za ramię, że ten, chociaż śledził bacznie całe jego zachowanie się, zapytał z pewną obawą:
— Co tobie jest, Karolku?
— Mnie bardzo zimno ojczulku, chodźmy stąd prędzej do domu.
— Zimno ci w ciepłem futerku i w zimowych butach? A czy pomyślałeś, jak zimno musi być temu biednemu chłopcu w obszarpanej kurtce, w którego chciałeś rzucić kulką ze śniegu?
— Prawda, mój ojcze, nie pomyślałem, lecz to jest... złodziej... tak... złodziej — wybąknął zamyślony Karolek. — A co to jest złodziej? — zapytał po chwili — Powiedz mi, proszę cię, ojcze.
— Złodziejem jest ten — odrzekł dobitnie ojciec — który źle czyni przez to, że w jakikolwiek sposób przywłaszcza sobie rzecz cudzą.
— Więc ten... mały więzień jest złodziejem?...
— Tak, Karolku.
— A jeżeli ktoś żartem zabiera rzecz cudzą, by ją zwrócić potem, to także jest złodziejem.
— Nie jest, moje dziecko złodziejem takim, któregoby za te żarty sądy karać powinny; lecz nie każdemu może być wiadomo, że żartem przywłaszczył sobie rzecz nieswoją, a wreszcie i nie każdy uwierzy, że działał ze zwykłych figlów i przez dziecięcą pustotę. O tym chłopcu, którego prowadzą, czytałem wczoraj w gazetach, że od dziecinnych lat pozostawiony bez należytej opieki rodziców, uczyć się nie chciał, zaprzyjaźnił się natomiast z ulicznikami, przez których namówiony wpadł do jakiegoś sklepu z owocami, porwał koszyk winogron i uciekł z nim na ulicę. Schwytano go i stawiono przed sądem. Tłumaczył się, że nie chciał ukraść, tylko figla spłatać handlarce. Nikt mu nie uwierzył i widziałeś, jak na tych figlach wyszedł.
— Ach to straszne, mój ojcze, chodźmy stąd prędzej, mnie wciąż jest bardzo zimno.
Szli przeto prędzej ku domowi, a Karolek trzymając się silnie ramienia ojca, postępował zamyślony, mając ciągle oczy w ziemię spuszczone.
Gdy przybyli do domu, Karolek zdjąwszy z siebie futerko, rzucił się ojcu z płaczem na szyję.
— Ojczulku drogi! ja bardzo zawiniłem!
— Cóż się stało, — zapytał ojciec strwożony?
Tu Karolek zaczął opowiadać o wszystkich figlach i przykrościach, które sprawiał Ludwisiowi i bardzo dokładnie powtórzył całe zajście w szkole, którego powodem był zabrany Ludwisiowi scyzoryk.
Ojciec słuchał uważnie, a znać było, że opowiadanie syna zrobiło na nim wielkie wrażenie i zmartwiło go bardzo.
— Ojcze drogi — zawołał błagalnie Karolek, — nie martw się i nie gniewaj. Przyrzekam szczerą poprawę. Zobaczysz, ojczulku, że dotrzymam obietnicy.
— Źle, bardzo źle postąpiłeś Karolku, lecz skoro odcierpiałeś należytą karę, przyznałeś się sam do wszystkiego i przyrzekasz poprawę, więc przebaczam ci i pójdę zaraz załagodzić u rodziców Ludwisia to zajście bardzo dla mnie przykre.
Sprawa też owa nie była zbyt trudną do załatwienia. Scyzoryk nazajutrz się znalazł i nikt Karolka o tę psotę nie posądził. Odtąd też Karolek i Ludwiś pozostali najlepszymi przyjaciółmi, a zmiana w postępowaniu Karolka z każdym dniem widoczniejszą. Uważniejszym był na lekcyach, coraz bardziej przykładał się do nauk, a w zabawach z kolegami był rozstropny i przyjacielski. Nie zadługo też koledzy polubili go bardzo.
Karolek na długo zachował w pamięci opisane przez nas zdarzenie. Ilekroć zima zawitała i pierwsze płatki śniegu ziemię pokrywać poczęły, tylekroć żywo przypomniał sobie owe kule ze śniegu, które tak korzystnie na los jego wpłynęły.
Później zaś, gdy dojrzalszym był i rozumniejszym, kierował się często tą prawdą w życiu, że uderzyć kogoś lekkomyślnie kulą ze śniegu, znaczy to samo, co niewinnie obrzucić człowieka potwarzą.
Nadszedł wieczór, mrok zapadł, po skończonem żniwie
Żeńcy radzi, że zbiory wypadły szczęśliwie,
Na wóz plonem ładowny usiedli weseli,
Całą drogę śpiewali, pili i krzyczeli,
A wół, który wóz ciągnął, wciąż ryczał ponuro,
Więc młodszy z żeńców krzyknie: — Czego ryczysz ciuro?
A wół na to: — Mój panie, gniewa mię niemało
Wasza radość przedwczesna — wszak i mnie przystało
Cieszyć się, pracowałem i ja, panie młody;
Kiedy stanę u żłobu, wtedy czas na gody.
Nie jestem i nie byłem nigdy żołnierzem, a jednak chodziłem niegdyś przy pałaszu. Jak się domyślacie, było to w tych szczęśliwych latach, w których wy teraz jesteście, kochani czytelnicy, w wieku pierwszej młodości, czyli dzieciństwa. Tak, jak nie jeden z was, jak wy wszyscy prawie, bywałem niegdyś żołnierzem, który z drewnianym nawet pałaszem przy boku ścigał odważnie rozbójników, będących naprawdę dobrymi znajomymi i kolegami moimi.
Najpiękniejszy ze wszystkich, jakie miałem w życiu, było to pierwszy mój pałasz. Dostałem go w podarunku od dobrego znajomego moich rodziców, kiedy nie miałem więcej jak lat sześć. Pan ten powrócił z podróży i za gościniec przywiózł mi ten pałasik z Wrocławia. W owych czasach Wrocław leżał od nas bardzo daleko, nierównie dalej niż dzisiaj, nie dlatego, żeby się jego geograficzne położenie zmienić mogło, ale dla tego, że nie było jeszcze wszędzie kolei żelaznej. Podówczas wrócić z Wrocławia albo mieć stamtąd jaki towar — znaczyło zapewne więcej, niż dziś przyjechać, albo przywieść co z Paryża. Możecie sobie przeto wyobrazić, że choć i bez tego pałasz mój był ładny, nabierał jeszcze więcej wartości w moich oczach przez to, że pochodził z tak daleka.
Cieszyłem się nim bardzo i z dumą dźwigałem przy boku, gdy mnie wyprowadzono na przechadzkę, a jak na szczęście często się to zdarzało, bo było właśnie lato. Wszyscy moi znajomi rówieśnicy podziwiali tak ładny przedmiot, a jak później, niestety! się przekonałem — i nieznajomi zdaleka na niego z zazdrością spoglądali.
Przezorna moja matka, ażebym pałasza nie popsuł lub nie zgubił, nie zostawiała go ciągle w moich rękach, i kiedy nabawiłem się nim już dosyć, kazała go sobie oddawać i chowała wysoko na szafie, tak, że bez woli i wiedzy starszych, nawet gdybym się wspinał po stołku, nie mogłem go stamtąd dostać. Rozsądna to była przezorność i dobra moja matka miała widać przeczucie tego, co mię niedługo spotkać miało.
Pewnego dnia, po obiedzie, bawiłem się sam jeden w sieni domu, w którym mieszkaliśmy. W tem zbliża się do mnie znacznie, bo może dwa razy odemnie starszy, nieznajomy jakiś chłopiec i zaczyna ze mną rozmowę. W tym wieku znajomość łatwo się zawiera, każdy kto się do nas odezwie, staje się już naszym znajomym, a rozmowa tego chłopca była dla mnie tem bardziej ponętną i zajmującą, że zaraz po pierwszych słowach zaczął mówić o moim ładnym pałasiku. Jak mi wyznał, widział go u mnie na spacerze, podobał mu się bardzo, ale, dodał następnie, brakowało mu jeszcze jednej rzeczy.
Zdziwiłem się nieprzyjemnie, bo mi nigdy przez myśl nie przeszło, żeby mojemu pałaszowi mogło czego brakować.
— Nie ma przy nim chwastu — odpowiedział mi i w tej chwili wyjął z kieszeni chwast duży, żółty, pochodzący od prawdziwego żołnierskiego pałasza.
— Jakby to ładnie było, gdybyś przy pałaszu miał chwast taki — dodał podstępnie.
Cała dusza moja zapaliła się do tego obrazu, a oczy zaiskrzyły mi się z chęci posiadania dość niezgrabnego i do mego pałasika niestosownego bawełnianego chwastu.
— Daj mi go — powiedziałem natarczywie.
— Dam, ale musimy najprzód przymierzyć. Przynieś pałasz.
Zachmurzyłem si trochę na te słowa i rzekłem smutnie:
— Nie mogę, bo mama schowała.
— To idź i poproś mamę.
— Mama teraz nie da, bo mi teraz niepotrzebny.
— Powiedz, że go chcesz pokazać komuś.
— Mama ciebie nie zna, nie da mi go.
Coraz więcej się zasępiałem. Nieznajomy mój przyjaciel bez pokazania pałasza chwastu dać nie chciał, a ja pałasza mieć nie mogłem. Zacząłem myśleć nad sposobami, jakby go dostać. Zły mój duch podszepnął mi po chwili radę.
— Poczekaj — rzekłem do chłopca — powiem mamie, że pan Antoni chce go widzieć.
Pan Antoni był to mieszkaniec tegoż samego domu, mężczyzna dorosły, a dobry mój przyjaciel, który mię często obdarzał ciastkami i obrazkami i z wiedzą rodziców nieraz brał ze sobą na spacery.
Poszedłem do matki i powtórzyłem jej moje ohydne kłamstwo. Dobra matka, nie przypuszczając ani na chwilę nic złego, zdjęła pałasz z szafy, gdzie tak bezpiecznie spoczywał, i oddała go w moje niegodne ręce.
Ucieszony, że mi się podstęp udał, pędem powróciłem do sieni, bojąc się, czy nieznajomy chłopiec nie odszedł przez ten czas z chwastem. Ale nie! — on czekał ciągle na mnie.
Wziął pałasz w ręce, przywiązał do niego ogromny chwast i zaczął na nowo przedemną zachwalać, jak pięknie teraz wyglądać będzie.
Mnie nie trzeba było tej zachęty. Chwilami nie wiedziałem, cobym więcej mieć pragnął: czy ten ładny wrocławski pałasik, czy ten prosty, ordynarny chwast, z żółtej bawełny. Posiadać je zaś oba razem — było dla mnie szczytem szczęścia.
— Wiesz co? — powiedział chłopiec po chwili, przypatrując się ciągle pałaszowi — mój ojciec naostrzy ci go i wtenczas będzie zupełnie jak prawdziwy pałasz.
Te słowa podrażniły znowu moje ambitne pragnienia. Mój pałasz, myślałem sobie, mógłby jeszcze być lepszym i doskonalszym, niż jest, mógłby zostać „prawdziwym pałaszem“, takim, jakie noszą duzi i prawdziwi żołnierze... Spodobało mi się to ogromnie, ale z drugiej strony tknęło mię po raz pierwszy jakieś złe przeczucie.
Mój towarzysz spostrzegł to widać i odezwał się:
— Pójdziesz razem ze mną do mojego ojca, niedaleko stąd; za parę minut ci naostrzy, będziesz miał dopiero pałasz!
Trudno było mi jakoś zgodzić się na to od razu; bałem się powierzyć pałasz w obce ręce i oddalić się sam z domu. Ale chłopiec nie myślał mi oddać pałasza, tylko trzymał go silnie w ręku. Chcąc nie chcąc, musiałem robić to, czego żądał. Jeden mój krok fałszywy, to kłamstwo, którego się dopuściłem względem matki, uczyniło mię od niego zawisłym. Nie mogłem też odstąpić pałasza, o który się już obawiać poczynałem. Poszedłem więc razem z chłopcem, szamotany trwogą i niepewnością.
On, zapewne dla dodania mi otuchy i rozpędzenia podejrzeń, odpiął znowu chwast od pałasza i mnie go oddał. Pałasz został w jego rękach.
Podstępny mój przyjaciel zaprowadził mię, jak to później, gdym już miał więcej rozumu, poznać mogłem, nie dalej jak na pięćset kroków od domu.
Nie nadmieniłem wam dotąd, kochani czytelnicy, że to, co wam opowiadam, stało się w Krakowie. Otóż z jednej z ulic, przytykających do Rynku, nie zeszliśmy dalej, jak pod ratuszową wieżę, stoję na tymże samym placu z drugiej strony po za Sukiennicami.
Gdyśmy już tam stanęli, powiedział mi, że jego ojciec tu mieszka, żebym trochę zaczekał, że zaraz wróci i pałasz mi odniesie.
Cóż miałem robić? co miałem odpowiedzieć? Mógł robić, co mu się podobało, byłem całkiem pod jego władzą. Czułem, że wszelki mój opór, nawet w słowach wyrażony, na nic się nie zda. Poszedł więc, unosząc ze sobą pałasz, zniknął mi gdzieś z przed oczu, do dziś dnia sam nie wiem gdzie, a ja zostałem sam. Przykre było to czekanie i gorzkie moje myśli. Dobrze jeszcze było, dopóki podtrzymywała mnie nadzieja, że powróci. Ale po niejakim czasie musiałem o tem zwątpić. Czekałem i czekałem, a mojego chłopca z pałaszem jak nie widać, tak nie widać. Żal ściskał mi serce, coraz większy smutek mię ogarniał a nie widziałem żadnego sposobu odzyskania straty. Nie mogłem nikogo zapytać o chłopca, którego imienia, ani mieszkania nie znałem. Upływał kwadrans po kwadransie, godzina po godzinie, a ja wciąż czekałem. Zmęczony, przygnębiony smutkiem i zmartwieniem usiadłem na jednej z belek, które właśnie cieśle ociosywali, a oczy miałem wciąż wlepione w wieżę ratuszową, za którą ów zdrajca zniknął.
Słońce miało się ku zachodowi, a potem i mrok się już poczynał. To zwiększyło moją boleść. Trzeba się więc już pożegnać z pałaszem, trzeba wracać do domu, opowiedzieć, co się stało, wyjawić kłamstwo i poddać się zasłużonej karze.
Podniosłszy się z belki, obejrzałem się dokoła, myśląc o powrocie. Ale jak? Którędy powrócić? nie wiedziałem. Zapomniałem drogi. Chodziłem tu i tam, kręciłem się w kółko i ciągle wracałem w toż samo miejsce. A tu wieczór robi się coraz większy, coraz ciemniejszy... Rozpacz zaczynała zaglądać do mojej duszy.
Sukiennice przedzielały mię od domu, tak, że go z widoku straciłem. W owe czasy dokoła Sukiennic było jeszcze poprzylepianych, jak gniazda jaskółcze, w równych kierunkach mnóstwo kramów i jatek, które z biegiem czasu usuwano, aż nareszcie przy odnowieniu tego gmachu w roku 1879 całkiem zniknęły; stał jeszcze na środku odwach, dzisiaj zburzony; prócz tego koło wieży ratuszowej leżało w różnych stronach dużo belek i drzewa przygotowanego do fabryki. To wszystko, przy mojem pomieszaniu i przygnębieniu, sprawiło, że znalazłem się w owem miejscu jak w labiryncie, z którego nie widziałem wyjścia.
W pośrodku ludzi, snujących się na wszystkie strony, w zgiełku głośnych rozmów i turkotu dorożek i pojazdów uczułem się jakby na pustyni. Zdawało mi się, że nigdy nie wrócę już do domu, że nie zobaczę nigdy rodziców i braci, że tutaj zginę. Zapomniałem nawet o pałaszu i płacząc rzewnie, to chodziłem, to znowu stawałem, jak błędny.
Straszne cierpiałem katusze.
I nie znalazłem drogi do domu. Ale na szczęście byli inni, co o mnie myśleli, troskali się i zaniepokojeni mojem zniknięciem, szukali na wszystkie strony. Znaleziono mię wreszcie i zaprowadzono do domu.
Z gorącemi łzami boleści, zanosząc się od płaczu, opowiedziałem matce moje smutne wydarzenie. Przebaczyła mi winę, widząc, że dostatecznie byłem przez przebyte cierpienia za kłamstwo ukarany. — Zdołałem sobie także i to u matki wyprosić, że ta przygoda zostanie tajemnicą przed ojcem. Bo ojciec, chociaż nas bardzo kochał, surowy był dla nas i dotkliwa kara pewnie by mię była za moje przekroczenie nie minęła.
Była to pierwsza, mogę powiedzieć, a podwójna nauka, którą mi życie dało. Najprzód, że są na świecie niedobrzy ludzie, którzy z łatwowierności drugich korzystają, a powtóre, że za złem, którego się dopuścimy, jak cień za słońcem, idzie zawsze kara.
Jako bolesne przypomnienie tej nauki i jedyna pamiątka po ładnym pałasiku został mi ów ordynarny chwast żołnierski, który mię skusił i na złą naprowadził drogę. Ilekroć matka chciała mnie upomnieć lub zawstydzić, pokazała mi go, albo wspomniała o nim, a ja wtedy spuszczałem zawsze oczy ku ziemi.
Dzień był pogodny, lecz mroźny. Edzio wcześnie wrócił ze szkoły, a mając na widoku kulig, niecierpliwił się i biegał do kredensu napędzać starego Andrzeja, aby prędzej nakrywał do stołu.
— Na wszystko stanie czasu — gderał stary sługa, ostrożnie wyjmując z szafy i pomału ustawiając na stole talerze i szklanki.
— A i tobie pilno! — dodał — odpędzając serwetą psa, który za Edziem wbiegł do kredensu i patrząc Andrzejowi w oczy, poszczekiwał wesoło.
— Bo i on głodny! Biedny Tankred! — zawołał Edzio, obejmując psa za szyję i tuląc do jego wielkiego pyska rumianą twarzyczkę.
— Głodny! no proszę, głodny i biedny! — mruczał Andrzej. — Znam ja niejednego człowieka, co pozazdrościłby losu i chleba temu psisku...
— Andrzej nie wiadomo co wygaduje i nie ma litości nademną i nad Tankredem — zawołał rozżalony Edzio — No! prędzej Andrzeju!
Lecz Andrzej nie spieszył się wcale, uśmiechał się tylko i kiwał głową mrucząc:
— Biedny Edzio, biedny pies!
Co prawda Tankred nie robił wrażenia biednego psa.
Owszem wyglądał na psa bardzo szczęśliwego. Nie miał zapadłych boków, pomarszczonej skóry, pod którą policzyć by można wystające żebra, sierci pokudłaconej i najeżonej, podkurczonego ogona, stulonych uszu, wystraszonej, pokornej, i ponurej miny, z jaką się psy nędzarze i żebraki — gdyż i pomiędzy psami wiele jest nędzarzy i żebraków — włóczą po ulicach i chowają po kątach, potrącane przez przechodniów, zewsząd wyganiane, bite kamieniami przez niegrzeczne i nielitościwe dzieci. Miał by się z pyszna ten, ktoby spróbował rzucić kamieniem na Tankreda. Rosły, silny, hardo i śmiało patrzał ludziom w oczy, zawsze gotów stanąć w obronie swego pana lub też siebie samego. Choć zły był i zajadły w potrzebie, nie napadał nigdy na słabszych: na małe pieski, których szczekaniem gardził, i na dzieci, które, wówczas nawet, gdy mu dokuczały, odpędzał burknięciem tylko. Przepadał za Edziem, z którym się wychowywał i który go karmił: nie odstępował od niego na krok, dzielił z nim zabawy, pozwalał mu robić ze sobą, co mu się podobało, nawet kiełznać się, zaprzęgać do wózka i jeździć na grzbiecie. Że zaś Tankred był piękny, miał długą, mięką sierć płową ze srebrzącymi się na piersiach kosmykami i ciemniejszym na grzbiecie pasem, uszy długie i delikatne, a oczy czarne, wypukłe i połyskujące, Edzio ze swej strony przepadał za tym psem, dzielił się z nim każdą zabawą, każdym smacznym kęskiem.
Można by też ręczyć, że Tankred głodu nie doznał nigdy.
Edzio i jego pies, nie otrzymawszy nic od Andrzeja, poskoczyli do kuchni.
Na dworze było zimno, śnieg skrzypiał pod nogami przechodniów, a nad oknem kryształowe sople migotały, jak brylanty, w słońcu zimowem. Na szybach mróz rysował splątane, bezlistne gałązki, osypane srebrnym szronem. W kuchni, poustawiane do koła na półkach blaszane i miedziane naczynia błyszczały także w słońcu. Na kominie z trzaskiem wielki płonął ogień a na okapie komina siedział kotek bury, który na widok Tankreda napuszył się cały. Tankred, chociaż zacięty wróg kotów, i chociaż zwykle Burkowi nie folgował i wyganiał go zewsząd, tym razem całą uwagę zwrócił na pary i smaczne wonie, napełniające powietrze. Siadł przed kominem z podniesioną głową i rozkoszując się ogniem, wodził okiem za każdym ruchem kucharki.
Marcinowa — tak się kucharka nazywała — ubrana w biały fartuch i biały czepek, z odwiniętymi rękawami, smażyła coś na patelni. Były to wyborne skwarki ze świeżej słoniny, którymi po chwili okrasiła stojącą na stole misę białego i zawiesistego krupniku.
Tankred oblizywał się, wietrząc woń skwarków.
Edziowi oczy błysnęły, łyknął ślinkę.
— Jeszcze trochę słoninki, jeszcze trochę, ot tych, podrumienionych skwarków — prosił z przymileniem.
— Niech panicz nie wymyśla, to doprawdy grzech..... — zaczęła kucharka, lecz Edzio nie dał skończyć, porywając ją za szyję, co widząc Tankred wspiął się też na jej piersi i pulchną, od ognia zaczerwienioną jej twarz liznął parę razy wielkim językiem.
Kucharka broniła się ze śmiechem.
— Paniczu!... Żeby ciebie! — machnęła na psa fartuchem, a tymczasem Edzio porwał patelnię, wylał na krupnik całą rozpuszczoną na niej słoninę i pochwycił misę, z której para buchała.
— Ostrożnie — wołała Marcinowa — panicz siebie i psa oparzy!
— Postawię w sieni, aby ostygło! — z sieni już wołał Edzio.
Tu spotkał jednego z kolegów i powiódł go z sobą, chcąc mu pokazać fuzyjkę, otrzymaną od rodziców, na gwiazdkę.
Oglądanie fuzyjki zajęło bardzo obu chłopców. Z kolei Edzio pokazywał koledze obrożę z czerwonej skóry, nabijaną bronzowymi ćwieczkami, z własnych oszczędności kupioną dla Tankreda, w którą miał właśnie psa ubrać przed spacerem...
Gdzież Tankred?
Tankred pozostał był w sieni. Zwykle zmyślny pies kładł się tam wyciągnięty na przednich łapach, warując, przed stojącą w kącie misą krupniku. Dla niego bowiem przeznaczony był ten biały i zawiesisty z sutą omastą pokarm. Tankred wyczekiwał tak cierpliwie wejścia Edzia i pozwolenia przystąpienia do jadła.
Teraz z sieni dochodziły do pokojów niezwykłe jakieś szmery i brzęk cichy, metaliczny, stłumione słowa prośby, czy perswazyi, chciwe chlipanie płynnej strawy, warczenie głuche.
Edzio poskoczył ku drzwiom i stanął jak wryty. Na przeciw mało co od niego słuszniejszy, a wiele szczuplejszy, owieszony zwitkami drutu, osmolony, odarty, z zimna zsiniały i drżący, wystraszony, do ściany potężnemi łapami Tankreda przyparty, stał druciarz mały. Jego czarny, z szerokiemi brzegami kapelusz leżał zmięty na ziemi. Na czoło opadały mu długie, czarne włosy. Z chudych, śniadych rąk wypuścił misę, z której przed chwilą, nie zważając na buchającą z niej parę i groźne warczenie Tankreda, pił chciwie gorący i pożywny krupnik. Przed kilku chwilami wszedł był do sieni w celu szukania roboty. Nieśmiały i nie wiedząc, w które drzwi zapukać, stanął w milczeniu, tem bardziej, że się przeląkł leżącego na środku sieni i z cicha warczącego psa. Musiał też poczuć zapach skwarzonej słoniny, spostrzegł w kącie na ziemi stojącą misę jadła.
Głodny był, wczoraj rano zjadł ostatni, jaki posiadał, kawał suchego chleba. Zimno mu przytem było, a stojące w kątku jadło było tak ciepłe. Przemknęła mu myśl, że to cudze... i odwrócił się. Czemuż jednak stoi tak w sieni? Może dla psa tego postawione.
Szczęśliwy pies — pomyślał. Gdyby to choć skosztować, misa ogromna, wystarczy dla nich obu a pies i tak dość tłusty, dobrze w sierć długą i mięką odziany... gdyby spróbować?
Cichemi słowy uspakajając coraz groźniej warczącego Tankreda, przyczołgał się do misy. Tak smacznej, ciepłej strawy nie jadł oddawna, od tego szarego jesiennego poranku, w którym go w góralskiej chacie matka, sobie od ust odejmując, nakarmiła i wyprawiła w świat za chlebem. W chacie nie było czem przekarmić go przez zimę. Tankred, ujrzawszy misę z jadłem w rękach obdartego chłopca, wskoczył mu na piersi, przyparł go do ściany i z błyszczącemi oczami warczał tuż nad twarzą pijącego chciwie krupnik, zgłodniałego druciarza. Teraz, gdy wylękły samem drzwi otworzeniem, wypuścił z rąk misę i Tankred uwolnił go od groźnego uścisku, liżąc rozlaną po ziemi i z odzieży druciarza spływającą strawę.
Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia, Edzio poskoczył naprzód oburzony, zagniewany na śmiałka, co przywłaszczył sobie smaczny obiad Tankreda.
— Zło... — chciał zawołać, lecz się powstrzymał...
— Przepraszam — bełkotał druciarz niewyraźnie, wystraszony, niby na gorącym uczynku pochwycony złoczyńca. — Przepraszam jaśnie wielmożne państwo, myślałem, że to niepotrzebne, wyrzucone dla psa... nie jadłem od dawna.
O tak! głodny był, od dawna nie jadł. Widać to było z jego zapadłych oczu, gorączką spieczonych ustek. Edzio widział po raz pierwszy ten straszny i ponury pożądliwości połysk, który głód zapala w zapadłych oczach ludzkich. Przeląkł się, czuł, że mu się na łzy zbiera i jednocześnie jak gdyby wstyd mu było czegoś. Czego? Nie wstydził się przecie za tego biedaka, który psu jego odkradł łyk ciepłej strawy. I nie za Tankreda także, który warczał wprawdzie, broniąc swej własności, lecz nędzarza nie pokąsał i nie poszarpał nawet na nim ostrzępionej odzieży. Wstyd mu jednak było. Czego? Sam nie wiedział i nie umiałby powiedzieć. Jednocześnie pomyślał, że jest bardzo szczęśliwem dzieckiem. Miał rodziców dobrych, naukę ułatwioną, dostatek, dom własny, przyjemności, — a i Tankreda — psa, któremu niejeden człowiek, jak mawiał Andrzej — mógł pozazdrościć chleba i losu. Na świecie tymczasem ileż było dzieci do tego druciarza podobnych, głodnych, zziębłych, odartych, opuszczonych, bez dachu na włóczęgę skazanych i dla zaspokojenia głodu i ogrzania się mogących ukraść łyk strawy... psu...
— Nie bój się chłopczyku — rzekł łagodnie, ujmując za rękę wylękłego druciarza. Nie bój się i nie gniewaj na Tankreda. Dobry to, zmyślny pies i pewnie nie posądził, żeś zło...
Znów mu słowo, które chciał wyrzec, skonało na usteczkach, wykrzywionych jak do płaczu. Płakał bo też już na dobre i łkając, kończył:
— Tylko... Tankred nie wiedział, żeś głodny... i... że ci jego obiad smakować będzie. Chodź do kuchni, ogrzejesz się, a Marcinowa da ci smażonych dla mnie kartofelków.
Ojciec Edzia, który się we drzwiach przypatrywał milcząc całemu temu zajściu, uściskał syna czule.
— Pewien jestem — rzekł — że będziesz odtąd, Edziu, cenił to, co posiadasz. Lecz abyś mógł spokojnie cieszyć się swem szczęściem i używać dostatków, pamiętaj, że szczęśliwy, który żadnej łzy nie otrze, — syty, który nie nakarmi głodnego, wstydzić się powinien i czuć stokroć nędzniejszym od nędzarzy, z którymi podzielić się tem, czem ma jest jego obowiązkiem.
Najulubieńszą zabawką Józia było puszczanie baniek mydlanych. Rozpuściwszy trochę mydła w wodzie, zanurzał w tym płynie rozszczepioną na końcu słomkę, a dmuchając z drugiego jej końca, wydymał kulkę, pustą wewnątrz, o ślicznych, mieniących się barwach tęczy. Gdy kulka dosięgła znacznych rozmiarów i nabrała bardzo żywych kolorów, strząsał ją ze słomki i dmuchając z dołu, wzbijał w powietrze. Cóż to była za radość gdy piękna i wielka kulka unosiła się w powietrzu i przez stosowne z tej lub owej strony dmuchanie dała się kierować ku oknu albo ku drzwiom!
Ale przy tej zabawce miał Józio pracę i wzruszenie nielada jakie. Na dziesięć baniek zaledwie się jedna udawała. Trudno mu było umiarkować dmuchanie. Nieraz udawało mu się wydąć bańkę dużą i piękną, która jednak pękała, gdy ją chciał strząsnąć ze słomki; innym razem, gdy dmuchał krócej lub słabiej powstawały bańki maleńkie, które nie chciały wylatywać, albo wzlatując leniwie, nie przedstawiały barw żywych. Często aż w gniew wpadał, że pomimo wszelkich starań nie mógł celu osiągnąć.
Nieudatne próby zniechęcały go nawet do tego stopnia, że już dobrowolnie nigdy się do tej zabawki nie zabierał. Jednakże prośby młodszego rodzeństwa zmuszały go do nowych prób, które raz lepiej, drugi raz gorzej wypadały, ale zawsze były bardzo niepewne.
Trwało to dopóty, dopóki nie przyjechał ze szkół na święta starszy brat Józia, Adaś.
— Mój kochany Adasiu — rzekł do niego zaraz na drugi dzień Józio — czy ty się czasem nienauczyłeś w Warszawie lepszego sposobu puszczania baniek?
— A i owszem — odrzekł Adaś — umiem robić bańki i to bardzo wielkie i piękne.
— Mój ty jedyny, pokaż nam, jak to się robi, bo my się tylko strasznie męczymy i rzadko nam się udaje.
Adaś, nie zwlekając, zaraz się wziął do rzeczy. Rozpuścił mydło nie w wodzie, lecz w spirytusie i dodał gęstej gliceryny. Gdy wydmuchał z tego płynu bańkę, wszystkie dzieci zawołały, że nie tylko nigdy nie widziały, ale nawet nie spodziewały się, aby można było tak wielką i piękną bańkę wydmuchać. A przytem jakaż łatwa robota była z tą mieszaniną roztworu mydła i gliceryny! Udawało się teraz tyle baniek, że już więcej nie potrzeba było sobie życzyć. To też uciesze nie było końca.
Po kilku dniach, gdy już się Józio dosyć zabawą nasycił, zapytał go Adaś:
— Słuchaj, czyś ty nie ciekawy, dla czego z tego płynu łatwiej się bańki udają, niż z mydlin zwyczajnych?
— O i bardzom ciekawy.
— Rozumiesz zapewne, że ta powłoczka mydlana, powstająca z kropli mydlin przez wdmuchiwanie powietrza, tem bardziej może się powiększać, rozszerzać, im jest mocniejszą, im spójniejszą. Otóż właśnie ten roztwór, który zrobiłem, jest z powodu większej kleistości spójniejszym, tak, że się lepiej daje rozciągać za pomocą dęcia. Weź trochę tego płynu we dwa palce i oddalaj je od siebie. Powstanie tedy pomiędzy nimi dość długa i cienka nitka przezroczysta. Gdy weźmiesz mydlin zwyczajnych, nitka ta będzie krótszą, gdy wody z cukrem, to jeszcze krótszą, a gdy wody czystej, to wcale nitki nie będzie. Taka łatwa próba przekona cię, że mieszanina mydlin i gliceryny jest bardziej spójna, klejka, ciągliwa od mydlin zwyczajnych. Czy zaś rozciągasz jaki płyn pomiędzy palcami, czy też wydymasz z niego bańkę, to wszystko jedno; w obu razach rozciągasz płyn. Tylko, że raz ma on postać nitki i jest rozciągany wprost palcami, a drugi raz rozpierasz go powietrzem, wydymanem z płuc. Rozumiesz?
— Rozumiem. Ale skąd się biorą kolory?
— Barwy tęczowe, jak cię już nauczyło własne doświadczenie, powstają dopiero wtedy, gdy bańka jest duża, t. j. dobrze wydęta, czyli gdy jej powłoczka jest bardzo wyciągnięta, cienka. I właśnie dla tego barwy baniek, które cię robić nauczyłem, są tak żywe, że ten płyn pozwala się rozciągnąć na niesłychanie cieniutką powłoczkę. Mógłbyś jeszcze zapytać, dla czego te barwy zależą właśnie od cienkości powłoczki mydlanej, ale na to pytanie odpowiem ci później, gdy będziesz starszym, bo teraz byś nie zrozumiał. Natomiast wyjaśnię ci inne pytanie. Czy wiesz, dla czego taka bańka wznosi się w górę?
— Bo jest lekka.
— A dla czego się nie wznosi kropla mydlin, z której można wydmuchać bańkę? Wszakże ta kropla nie waży więcej, jak bańka, która z niej powstaje. Dla czego zresztą nie wznosi się bańka niewydęta należycie? Widzisz więc, że przyczyna wznoszenia się nie leży w mydlinach, lecz w powietrzu wydmuchiwanem. Mydliny stanowią tylko powłoczkę błonkowatą dla tego powietrza i skutkiem tego właśnie są używane, że się dają rozciągnąć na błonkę spójną, obejmującą jak np. beczułka wodę, wdmuchane z płuc powietrze, które ma własność wznoszenia się do góry.
Nie myśl jednak, żeby wyłącznie tylko powietrze z płuc wydychane miało własność wzlotu. Do góry wznosi się każde powietrze ogrzane, i dla tego właśnie powietrze wydychane wznosi się w górę, że jest ogrzane ciepłem naszych płuc. O tem, że powietrze cieplejsze wznosi się zawsze do góry, można się przekonać wielu sposobami. Przytoczę ci kilka doświadczeń, które sam możesz wykonać.
Oto jeśli nad lampą umieścisz wiatraczek, to on się będzie obracał. Obraca się zaś dla tego, że jest pod wpływem wiatru, czyli powietrza płynącego z dołu do góry.
Gdy taki wiatraczek umieścisz przy ogrzanym piecu, to również się będzie obracał; powietrze bowiem, stykające się z piecem, ogrzewa się i ciągle płynie do góry.
Jeśli wreszcie otworzysz w zimie drzwi i postawisz zapaloną świecę na podłodze, to zobaczysz, że płomień kieruje się ku pokojowi, t. j., że przy podłodze wieje wiatr (czyli inaczej mówiąc powietrze płynie) z dworu do pokoju. Powietrze to naturalnie jest zimne. Gdy zaś świecę umieścisz w górnej części drzwi, to płomień skieruje się ku sieni, czy ku ulicy, co okazuje, że powietrze ciepłe z pokoju płynie górą. Wniesiesz więc stąd łatwo, że gdy nagle wpuścimy powietrze zimne do ciepłego, czy na odwrót, to powietrze ciepłe zajmie górne warstwy, a zimne — dolne, czyli inaczej, ciepłe wzniesie się do góry i zimne spadnie na dół. Tak samo rzecz się ma, gdy wydychamy ciepłe powietrze. Idzie ono do góry. Gdy ludzie są w pokoju, to taka wędrówka ciepłego powietrza do góry odbywa się bezustannie, i gdybyś umieścił termometr pod sufitem i przy podłodze, to przekonałbyś się, że w pierwszem miejscu jest cieplej, niż w drugiem.
— Ah! już rozumiem — rzekł Józio. Więc w bańce mydlanej unosi się do góry ta trocha ciepłego powietrza, które wdmuchałem. Mydliny zaś służą temu powietrzu tylko za powłoczkę, jakby za beczułkę, tak, że ono się nie może rozwiać, rozproszyć, ale musi siedzieć w tem więzieniu, które stanowi mydlana powłoczka.
— Doskonale określiłeś bańkę mydlaną. Tak, jest to beczułka ciepłego powietrza, jest to powietrze ciepłe, uwięzione w powłoczce mydlanej. Rozumiesz też, że gdy powietrze po pewnym czasie ochłodnie, to bańka musi spaść.
— Rozumiem, ale...
— Ale co?
— Ja myślę, że baloniki czerwone sprzedawane na ulicach są zupełnie podobne do baniek mydlanych, tylko że są zrobione z gumy.
— Masz słuszność. Powłoczka gumowa zastępuje w nich mydliny i dla tego te baloniki są trwalsze.
Ale jest tu jeszcze jedna różnica, a mianowicie, że w bańkach gumowych nie ma ciepłego powietrza, lecz gaz, taki sam, jak palący się w latarniach, który nawet będąc zimnym, jest lżejszym od powietrza i wznosi się w górę.
— Więc ostatecznie — rzekł Józio — miałem racyę, twierdząc, że bańka wznosi się w górę dla tego, że jest lekką, bo przecież chodzi o to, żeby w niej było powietrze ciepłe lub gaz lżejszy od powietrza.
— Dobrze — rzekł Adaś. Aleś ty nie wiedział wcale o tem, że przyczyna wznoszenia się bańki polega na tem, żeby bańka była napełniona powietrzem lżejszem od powietrza w pokoju i przypisywałeś wszystko lekkości kropli mydlin. Tyś myślał, że dla tego bańka się wznosi, iż niewiele zaważyłaby na wadze. Dla tego to właśnie powiedziałem ci, iż nie masz racyi. Rozumiesz? Wzlot bańki polega na różnicy ciężkości powietrza w bańce i powietrza w pokoju. Jeżeli ci teraz powiem, że powietrze z płuc ma zawsze około 37 stopni ciepła i zapytam, czy bańki wznosiłyby się w górę, gdyby i w pokoju było 37 stopni, to chyba łatwo będzie ci zrozumieć, że w tak ciepłem powietrzu bańki nie będą wzlatywały w górę. Teraz zrozumiesz już to dobrze, a dawniej nie mógłbyś odpowiedzieć na podobne pytanie. Rozumiesz też, dla czego bańka po niejakim czasie spada — bo ochłodła.
Józio podziękował serdecznie Adasiowi za tę naukę i prosił, aby mu jeszcze więcej podobnych zabawek pokazał. Adaś przyrzekł to uczynić, ale pod warunkiem, że przesłucha Józia po dwóch tygodniach i przekona się, czy dobrze rozumie, dla czego bańki mydlane i wogóle balony wznoszą się do góry.
Na dworcu kolejowym ruch i gwar. Ludzie roją się, jak pszczoły w ulu, szmer słów coraz bardziej się wzmaga. Dotąd rozmawiano tylko, teraz już jedni drugich żegnają. Słychać głośne nawoływania.
Nic dziwnego — zadzwoniono już drugi raz. Jeszcze tylko odezwie się trzeci dzwonek, — nadkonduktor, który prowadzi pociąg przyłoży do ust świstawkę, da sygnał, maszynista podniesie kurek, lokomotywa zagwiżdże i pociąg ruszy.
Służba kolejowa biega koło powozów, roznosząc za odjeżdżającymi podręczne pakunki, konduktorzy oglądają bilety i przebiegając ode drzwi do drzwi, zamykają je na klamki i klucze, żeby nie było w drodze wypadku; na wielkim zegarze ściennym skazówka minutowa stoi już tuż, tuż koło dwunastej, mniejsza godzinowa pokazuje siódmą. Za parę minut, punkt o siódmej pociąg odchodzi.
— Ojczulku! — woła jakiś mały chłopczyk, blondynek, wychylając się z okna — kiedy do nas przyjedziesz?
— Za tydzień, Jasiu, w sobotę — odpowiedział mu na to stojący obok wagonu ojciec, a spiąwszy się w górę, na stopień, ucałował chłopczyka i odjeżdżającą na wieś żonę.
Wszyscy troje mieli łzy w oczach. Tydzień, jakże to długo! Pociąg ruszył. Jaś długo jeszcze wyglądał, przez okno i razem z matką patrzyli na ojca, który ich żegnał, poruszając chustką, aż wreszcie, gdy oddalali się od siebie coraz bardziej, łzy zachodziły chłopcu na oczy: nie widział już ojca.
Maszyna syczała, koła powozów turkotały, Jaś się obejrzał, dokoła obce twarze, uścisnął matkę, ona pogładziła jego jasną główkę, otarła zapłakane oczy.
Jaś nie pierwszy raz jechał koleją. Na dworze było ciemno i zimno, okna zamknięto; usiadł więc, oparł głowę o ramię matki, przytulił się do niej, popatrzył jakiś czas w marsowatą, ponurą twarz otulonego futrem pana w okularach, który siedział naprzeciwko, aż wreszcie sen mu skleił powieki, zasnął.
Świst lokomotywy zbudził go.
— Mamuniu! — zawołał, otwierając oczęta, w których znać było przerażenie. — Ah! mamuniu! — mówił dalej, tuląc się do matki — jakie to straszne!
— Co takiego, Jasiu!
— Śniło mi się, ah! mamo, ja drżę cały, śniło mi się, że ojciec umarł i poszliśmy wszyscy na cmentarz, tam do tego grobu, gdzie babcia już leży. Mama płakała okropnie, a ojca w trumnie spuszczano...
— Cicho, aniołku — rzekła matka i pocałunkiem zamknęła mu usta. Na sen nikt rozsądny nie zważa. Zabieraj się, tu wysiadamy.
Pociąg stanął. Otworzono drzwiczki, pani Racięcka z synkiem wysiadła. Zaraz też zjawił się służący, który po nich na stacyę przyjechał i zabrawszy pakunki, poprowadził oboje w stronę powozu.
Już wsiedli i woźnica właśnie na kozioł się wspinał, gdy woźny kolejowy w mundurze zbliżył się do matki Jasia i podał jej spiesznie jakiś papier.
— Co to? — zapytała.
— Telegram.
Szybko rozerwała kopertę przerażona, woźnica zdjął u powozu latarnię i poświecił.
„Jutro przyjeżdżam do Was, przyślijcie po mnie konie.“
Telegram był od p. Racięckiego.
W dziedzińcu koło bramy wielkie zbiegowisko,
Jeden tłoczy drugiego, by mieć miejsce blizko.
W środku tłumu dwaj chłopcy na podartej derze
Przewracaniem koziołków zajmują go szczerze.
Obcisłe ich trykoty od chłodu nie chronią,
Więc nieraz malcy z zimna zębami zadzwonią.
Nieraz wątłem ich ciałkiem wstrząśnie długie drżenie,
Nieraz swemi główkami uderzą w kamienie...
Lecz to sztuk nie przerywa, bo pan ich uparty,
Bo wiedzą, że gdy gniewny, to już nie na żarty...
Wolą zatem ból znosić i febryczne dreszcze,
Niż jedno ócz opiłych spojrzenie złowieszcze.
Więc przewracają kozły, a pan w bęben wali,
Tłum się cieszy i śmieje... i tak dalej, dalej...
Na to razem z innymi patrzy górskie dziecię —
Druciarczyk, co zarobku już szuka po świecie...
Chociaż zdala od swoich — ma swobodę ptaka,
Nie zna bata nad sobą, ni szaty cudaka.
Nauczyli go starsi druciarskiej roboty
I szuka w świecie chleba, pełen sił, ochoty...
Ostatni skok zrobiono — już koniec zabawy,
Począł się zwolna motłoch przerzedzać ciekawy...
Z talerzykami w koło obeszły dzieciaki,
Posypały się drobne: srebro i miedziaki...
Sumka dosyć poważna... pan zgarnął ją żwawo,
Chłopcom rzucił kęs chleba, z śmiechem mruknął: brawo!
Warciście dziś nagrody, jeden z drugim synku!
I brząkając pieniędzmi, powiódł ich — do szynku...
Z obszernego dziedzińca znikła tłumu fala.
A w tem głosik się rozległ małego górala:
— Hej, hej! garnki drutować!... Nie czekał też długo,
Gdyż mu dano robotę i jedną i drugą.
Że chłopczyna szył drutem dokładnie i żywo.
Nie marł z głodu i zimna, miał owszem grosiwo,
I radość promieniła twarz jego różową,
Że nie walił, jak skoczki, o kamienie głową.
Z promieniejącą od radości twarzą podążał Tadzio ulicą Chłodną. Biegł on raczej, niż szedł, wymijając ciągle przechodniów i spoglądając im śmiało w oczy z miną tryumfatora. Radość i duma jego były usprawiedliwione. Przed tygodniem zdał egzamin do klasy drugiej i to z takiem powodzeniem, że pomimo natłoku kandydatów i małej liczby wolnych miejsc, przyjęto go do gimnazyum.
Podczas gdy tylu synów zamożnych rodziców, pomimo pomocy najlepszych nauczycieli i korepetytorów, pomimo wygód, jakiemi byli otoczeni, zachęty i ułatwień do pracy — nie zdołało złożyć egzaminu lub zdało go o wiele słabiej; Tadzio, syn stolarza z przedmieścia, przygotowany przez biednego szóstoklasistę, ucząc się ze starych, podartych książek, w ciasnem mieszkaniu, złożonem z kuchenki, warsztatu i jednej stancyi, otrzymał celujące stopnie ze wszystkich przedmiotów.
Nic dziwnego, że dziś, gdy po raz pierwszy wdział na siebie nowy mundurek granatowy z błyszczącymi guzikami, nie umiał pohamować swego szczęścia. Czuł że własnej pracy i pilności zawdzięcza głównie swe powodzenie i tryumf nad paniczami, którym nieraz zazdrościł strojnych ubrań i ciastek, jakimi się objadali w Saskim ogrodzie, gdy sam zaledwie raz w miesiąc dostawał od ojca po kilka groszy, za które sobie kupował chleba świętojańskiego, orzechów lub groszowych karmelków. Dziś niczego im nie zazdrości, gdyż mundur zatarł różnicę w ubraniu, jaka go dzieliła od strojnych paniczów a powodzenie egzaminowe pozwalało mu z góry na nich spoglądać. Wprawdzie wyszedł z domu po to tylko, by kupić kajet do rysunków, ołówek i gumę, lecz piękna pogoda i tłumy przechodzących dawały taką sposobność do pokazania światu nowego munduru i publicznego stwierdzenia swego tryumfu egzaminowego, że choć minął już po drodze ze cztery składy materyałów piśmiennych, odkładał załatwienie kupna do coraz dalszego sklepu — aż wreszcie znalazł się w Saskim ogrodzie. Do zupełności szczęścia, jakie czuł w tej chwili, brakowało mu jedynie towarzysza, z którym by się mógł podzielić własnemi wrażeniami. Po drodze spotykał ciągle gromadki studentów, rozprawiających wesoło i hałaśliwie; on tylko wychowany na przedmieściu, śród biednej ludności robotniczej, nie znał nikogo w środkowych częściach miasta, a od wczoraj dopiero rozpoczęte lekcye nie pozwoliły zawiązać świeżych stosunków koleżeńskich. Łatwo pojąć, z jaką radością posłyszał w bocznej alei ogrodu Saskiego znajomy głos, wołający go po imieniu. Odwróciwszy się, ujrzał na ławce rozpartego Władka, trzecioklasistę, syna właściciela domu, w którym mieszkali jego rodzice.
Władek, choć czasem grywał na podwórzu w piłkę z Tadziem i bawił się jego gołębiami, na ulicy przecie nigdy z nim nie rozmawiał, uważając, że jako uczeń klasy trzeciej i syn gospodarza nie powinien zadawać się z biednym chłopakiem, który się przyjaźnił z terminatorami. Teraz jednak, gdy ujrzał Tadzia w nowym mundurze, zawołał chętnie na niego, by pozyskać towarzysza do przechadzki próżniaczej po ogrodzie i ulicach miasta. Został bowiem na drugi rok w tej samej klasie i nie zdołał jeszcze zawiązać nowych znajomości, zaś dawniejsi towarzysze, przeszedłszy do czwartej klasy, nie zadawali się z próżniakiem, który przez lenistwo i głupotę stał się pośmiewiskiem kolegów.
Uszczęśliwiony ze spotkania Tadzio, niepomny dawnych uraz, opowiedział jednym tchem Władkowi dzieje swych powodzeń przy egzaminie.
— Wszystko to głupstwo — odparł z obojętną miną Władek — znam ja się na takich facecyach. Poczęstuj mię oto, mały, papierosem, bom zapomniał swoich.
Tadzio zamilkł, zmieszany i zawstydzony zarazem, zarówno wzgardliwą odpowiedzią kolegi jak i jego żądaniem, któremu nie mógł zadosyćuczynić. Ze zdumieniem i boleścią prawie przekonywał się, że to, co uważał za szczyt szczęścia i zasługi, nie miało żadnego znaczenia dla pierwszego kolegi, z którym się spotkał, że zapewne i u innych kolegów jego praca i zdolności, ani nowy mundur nie znajdą uznania. Nie palił dotąd papierosów, choć go podmawiali do tego chłopcy z warsztatu, ponieważ przywykł zawsze opowiadać rodzicom o wszystkiem, co widział i robił po za domem, a ojciec go zawsze upominał, aby nigdy nie czynił tego, czegoby nie śmiał opowiedzieć za powrotem. Na nieszczęście radość i duma, jakie teraz przepełniły serce Tadzia, tłumiły w nim chwilowo pamięć o domu rodzicielskim. Z chwilą gdy przywdział nowy mundur, izba służąca za mieszkanie całej rodziny, wydała mu się ciasną, brudną i biedną, — zabawy z terminatorami nudne i nieodpowiednie nowemu stanowisku; potrzebował teraz innych stosunków i innych zabaw.
— Jeżeli inni studenci palą papierosy, to ja gorszym być od nich nie mogę i ojciec mi tego bronić nie będzie — myślał sobie Tadzio. Dotąd tego nie robiłem, ale teraz mam prawo, bom zdał tak dobrze egzamin. Choć więc na żądanie Władka odpowiedział przecząco, chcąc jednak poprawić swę opinię wobec trzecioklasisty, dodał po chwili, iż szedł właśnie kupić paczkę papierosów, jakkolwiek w rzeczywistości nie miał tego zamiaru.
— Kiedy tak, to chodźmy zaraz, — zawołał Władek, — ja cię zaprowadzę tam, gdzie sam kupuję, jeszcześ takich nie palił zobaczysz jakie pyszne.
I mówiąc to, pociągnął za rękę zmięszanego i wahającego się Tadzia. Fałszywy wstyd przemógł nad skrupułami i zamiast przyborów rysunkowych kupił Tadzio pudełko papierosów i paczkę zapałek. Na widok papierka rublowego, którym płacił za papierosy zdziwiony Władek zawołał:
— Skąd ty masz tyle pieniędzy — twój stary musi być bardzo hojny.
Uległość nieśmiałego kolegi ozuchwalała Władka, który zmarnowawszy dawno wydzielaną mu przez ojca pensyę miesięczną, czepiał się skwapliwie koleżków, nowicyuszów zwłaszcza, by się pożywić ich kosztem lub wyłudzić pożyczkę.
Zapaliwszy papieros z całą powagą i zręcznością doświadczonego palacza, podał ogień Tadziowi, który trzymał papieros zakłopotany i wahający się, lecz ośmielony dobrą miną Władka i obawiając się jego żartów, zapalił także i krzywiąc się puszczał kłęby dymu z wielką skwapliwością.
Skoro wyszli na ulicę, Władek ułożywszy sobie plan dalszego wyzyskiwania uległego koleżki, rzekł do niego:
— Ale, czy wiesz o tem, że każdy nowicyusz musi się wykupić kolegom i oblać nowy mundur!
Tadzio słyszał nieraz jak ojciec opowiadał, ile go kosztowało wyzwolenie na czeladnika, a później na majstra, wiedział także, jak się kłopotali o pieniądze na wyzwoliny terminatorzy pracujący u ojca. To co mówił Władek wydało mu się naturalnem i wstyd go było, że nie pomyślał o tem i nie prosił ojca o pieniądze.
— Nie bój się, mówił dalej Władek, widząc pomieszanie Tadzia, który zaczął się usprawiedliwiać, — ja ci to ułatwię — oto pójdziemy teraz do cukierni i zafundujesz mi lodów i czekolady, a ja powiem w klasie, żeś sprawił fundę i będę cię bronił, gdyby ci chcieli urządzić bicie.
Odurzony dymem papierosa zapomniał Tadzio, iż niema prawa rozporządzać pieniędzmi, które mu ojciec dał na zakupno przyborów rysunkowych; fałszywe pojęcie obowiązków życia koleżeńskiego i fałszywa ambicya popychały go od jednego błędu do drugiego. O ile z wahaniem wchodził do dystrybucyi, o tyle teraz śmiało skręcił do cukierni i rozsiadł się na kanapce wyścielanej czerwonym aksamitem przy marmurowym stoliku, na którym, na jego zlecenie, pojawiły się lody i czubaty talerz ciastek kremowych. Nienawykły do tych przysmaków Tadzio upajał się rozkoszami, których przez tyle lat zazdrościł, przypatrując się przez okno szczęśliwcom, rozsiadającym się na tych kanapkach i raczących się ponętnemi słodyczami.
Rozkoszne chwile nie długo jednak trwały. Zarówno nawał wrażeń i uciech jak i skwapliwość, z jaką pochłaniał nieznane mu przysmaki, sprowadziły u Tadzia przesyt, który mu nie pozwolił dojeść czwartego ciastka i dokończyć czekolady. Władek tylko, spokojny i doświadczony, jadł powoli i spożył dwa razy tyle.
Po zapłaceniu kosztów uczty zostało Tadziowi z rubla zaledwie kilka groszy. Trzeba było wracać do domu bez kajetu i bez pieniędzy. Przy wyjściu Władek zmusił go do zapalenia papierosa. Najedzony do syta szedł on obojętnie koło kolegi, którego pusta kieszeń nie obiecywała mu żadnych korzyści. Tadzia tymczasem gnębiły coraz czarniejsze myśli i obawy. Po raz pierwszy znalazł się wieczorem sam w mało znanej mu stronie miasta. W każdym przechodniu upatrywał dyrektora gimnazyum lub profesora, śledzącego ich czynności; to znowu przyszło mu na myśl, iż ojciec, zaniepokojony długą nieobecnością, wyszedł go szukać i lada chwila pojawi się, by skarcić go wobec Władka i przechodniów. Ten szczęśliwy tryumfator, który przed dwiema godzinami pragnął, by wszystkich oczy były na niego zwrócone, teraz unikał wzroku ludzkiego i wybierał odludne, boczne uliczki.
Na domiar złego zaczął mu dokuczać ból głowy, połączony z nudnościami a wywołany przez nadmiar słodyczy, dym tytuniowy i niepokój moralny. Władek tymczasem nie widząc dla siebie żadnej przyjemności w towarzyszeniu choremu koledze, poszedł spiesznie do domu, nie czekając powrotu Tadzia, walczącego z dokuczająca mu chorobą. Widząc się opuszczonym przez towarzysza, jeszcze bardziej upadł Tadzio na duchu. Osłabiony wymiotami i znękany obawą gniewu ojca i wstydu, jaki ściągnął na siebie własnymi błędami, ledwie dowlókł się do domu. Nie śmiąc pokazać się ojcu, skrył się w szopie, służącej za skład desek i za pośrednictwem jednego z chłopców, wywołał matkę, której opowiedział całą przygodę, nie wymieniając nazwiska kolegi i zamilczawszy o doznanym od niego zawodzie.
Przez kilka godzin wyczekiwał biedny winowajca wyroku ojca, człowieka sprawiedliwego i rzadkiej uczciwości, lecz wymagającego od wszystkich takiej samej uczciwości i prawdy w postępowaniu.
Dopiero około dziesiątej w nocy pojawił się w szopie sam ojciec, i wziąwszy za rękę drżącego od strachu i wstydu Tadzia, przyprowadził do mieszkania. Tam kazał mu raz jeszcze opowiedzieć całe zdarzenie. Pomimo ponownego nalegania matki nie wymienił nazwiska kolegi, który go skusił do złego. Wysłuchawszy opowieści, ojciec pomyślał trochę i rzekł:
— Najadłeś się wstydu i strachu, zostałeś więc już ukarany, niech ci to służy za przestrogę. Nie wydałeś tego łotra — koleżki, dobrze zrobiłeś, bo mazgaje tylko winy własne zwalają na innych. Ten szczęśliwy egzamin zawrócił ci głowę, zdawało ci się, żeś posiadł wszystkie rozumy i możesz zgóry patrzeć na tych, co nie chodzą do gimnazyum; a tymczasem dałeś się za nos wodzić jakiemuś osłowi i hultajowi.
Jeżeli chcesz zostać porządnym człowiekiem, to strzeż się zarozumiałości i towarzystwa próżniaków.
∗
∗ ∗ |
W czwartej klasie szkoły miejskiej we Lwowie, po skończonej nauce, kazano chłopczykom zostać jeszcze i czekać chwilę. Korzystając z nieobecności nauczyciela, jedni podnosili się na ławach, huśtali między poręczami, drudzy śmieli się głośno, płatali sobie figle, hałasowali. Między najpsotniejszymi był Adaś, synek dość zamożnych rodziców, chłopiec nadzwyczajnie żywy. Dużo z nim było kłopotu, nim go nauczono, że przy lekcyi siedzi się na ławce, a nie wisi w połowie w powietrzu; że kiedy się czyta, nie rwie się w palcach bibuły pod stolikiem, a kiedy się pisze, nie rysuje się po bokach zeszytu jakichś dziwacznych figur. Miał jednak dobre, tkliwe serce i wszyscy koledzy bardzo go lubili. Obok niego siedział na ławce Tomuś. Był to jakby stworzony dla Adasia kolega, cierpliwy, łagodny chłopczyk, o rok starszy — miał już lat 11. Na mizernej jego twarzyczce malowała się słodycz, a czarne oczki, wypatrzone w nauczyciela uważnie, były czasem tak smutne, że ten pytał się nieraz:
— Co ci jest, Tomusiu?
— Nic — odpowiadał chłopczyk i lekki rumieniec zmięszania pokrywał jego twarzyczkę.
Gdy się lekcye kończyły, Adaś brał go za ramiona, potrząsał mocno, jakby chciał z niego wydobyć odpowiedź i wołał głośno:
— Co ci jest?... co ci jest?...
Wtedy Tomuś bronił się i rozweselał.
Raz tylko cicho i z głębokiem westchnieniem powiedział:
— Nie wiem, czy będę chodził dalej do szkoły; mój ojczym nie chce mi dać na książki od wakacyi, mówił, że dosyć dla mnie tej nauki...
— A mama? — pytał Adaś.
— Przecież wiesz, że nie mam mamy.
— Prawda — rzekł zasmucony Adaś i zaczął Tomcia całować. — Ale ty do szkoły chodzić musisz! Ty najpierwszy uczeń! Ja ci książek pożyczę.
Kochali się bardzo, choć każdy był inny. Tomuś zresztą nie przyjaźnił się z nikim. Adaś wszystkim płatał figle, dokuczył nieraz, bił się z nimi, Tomusia nigdy nie uderzył. Rozśmieszał go wprawdzie i przeszkadzał mu, ale leciał do niego co dzień z otwartemi rękami jak prawdziwy przyjaciel. Najczęściej razem wracali do domu z rękami na ramionach. Przy kościele, u starej przekupki Adaś kupował sobie jabłka lub pierniki na drugie śniadanie i częstował Tomusia. Biedny chłopczyk czasem przyjmował, ale nie lubił tego i raz naprawdę się pogniewali, gdy Tomuś ofiarowany mu piernik zostawił w szkole.
Otóż kiedy kazano chłopcom zostać w klasie, powstała wrzawa i Adaś, jak zwykle, skacząc po ławkach, śmiejąc się, zaczepiając kolegów, hałasował w najlepsze.
— Co to może być? — pytali jedni drugich.
— Czekajcie! — zawołał Adaś — ja zobaczę i powiem wam. — Poskoczył do drzwi, otworzył, wybiegł na korytarz i po chwili wrócił niby przerażony, wszedł do ławki, otworzył książkę i zagłębił się w czytaniu.
— No i cóż? i cóż? — pytano dokoła.
Adaś czytał.
— I nic nie powiesz? no! — dopominali się koledzy, szarpiąc go za rękawy.
— Strach! sam dyrektor niesie tu przez korytarz pęk jakichciś prętów! W głowę zachodzę do czego to? Źle!...
Cała klasa parsknęła śmiechem.
— Pan Adam boi się? — rzekł rozwlekłym głosem gruby Hipek.
— Co, ja się boję! Poczekaj!
I puścił się za uciekającym chłopcem.
Wszedł nauczyciel i cisza od razu zapanowała w klasie. Chłopcy stanęli każdy na miejscu.
— Dobrzy ludzie — rzekł — co kochają pilnie uczące się dzieci, urządzili dla tych, które nigdy z miasta na wieś nie wyjeżdżają, tak nazwane: „Kolonie Wakacyjne“. Do pięknego miejsca w górach, koło Morszyna, pojedzie kilkudziesięciu chłopczyków użyć powietrza, lasu i swobody. Z każdej szkoły wybranych będzie kilku najbiedniejszych, co są mizerni lub chorowali w zimie. Z naszej szkoły też pojedzie paru. Powiedźcie zatem rodzicom lub opiekunom waszym, aby się zgłosili do dyrektora szkoły po bliższe objaśnienia. Teraz idźcie do domu.
Cichy szmer powstał między uczniami; lecz wzięli się parami za ręce i w porządku wyszli ze szkoły spokojnie. Dopiero przed domem rozległ się gwar! Choć kilku tylko miało być wybranych, każdemu uśmiechała się wieś, każdy tęsknił do lasu, do łąki!
Adaś złapał Tomusia, i trzymając go za obie ręce, wołał z radością:
— No, będziesz widział to wszystko, co ci opowiadałem nieraz o wsi!
Tomuś spojrzał zdziwiony.
— I cóż tak patrzysz na mnie? Jeśli kto, to ty musisz pojechać!
Tomuś uśmiechnął się smutnie, nabrał pełnemi piersiami powietrza, jakby przeczuwając wiejskie odetchnienie i szepnął:
— Ja — nie!
— Jakto! — wołał Adaś. — Jesteś najmizerniejszy z całej klasy, blady, oczy masz podsiniałe, w zimie miałeś odrę, do dziś dnia kaszlesz!
— Ale ja nie mam biednych rodziców; a tylko tacy...
— Ależ co ty mówisz! — przerwał mu Adaś. — Nie masz biednych rodziców, bo ich całkiem nie masz, jesteś sierotą, to jeszcze gorzej i dlatego właśnie musisz jechać na wieś, na wakacye.
— A ojczym... Dyrektor wie, ze ojczym ma warsztat i nie jest...
— Twój ojczym nie jest biedny taki, ale ci nic dać nie chce i ty jesteś zupełnie bez nikogo, biedny, sierota. Zresztą on sam będzie kontent, że pojedziesz na parę tygodni.
Tomuś się zamyślił. Szli razem do domu.
— Kazano, żeby rodzice przyszli do szkoły rozmówić się... a za mną kto pójdzie? — szeptał Tomuś.
— Ach! — rzekł ze łzami Adaś — dość na ciebie spojrzeć, aby widzieć, że ci wsi potrzeba!
Porozmawiali jeszcze chwilę a potem Adaś wbiegł do ogrodu za sztachetami, gdzie stał ładny dom w głębi, a Tomuś poszedł dalej ulicą do siebie. W nocy, leżąc na kanapce w izbie stolarskiej, marzył o wsi, o zielonych łąkach, na których widział kwiaty rosnące i bociana na rżysku; las ciemny, sosnowy wyciągał niby do niego ramiona a leśne maliny i liliowe dzwonki wabiły słodko. Przymknął oczy i zdawało mu się, że to prawda. Ale po chwili, gdy je znów otworzył, zobaczył śpiących terminatorów i blade światło idące od okna. Parę tygodni upłynęło od tego czasu. Ze szkoły tylko paru wzięto chłopców: Kazia, co miał koklusz, i Stasia, co miał sześcioro rodzeństwa i biedną matkę. Tomuś został we Lwowie. Posmutniał trochę więcej, ale za to Adaś tak się w klasie rozpłakał, że go uspokoić nie mogli.
Dnia 16 Lipca, na placu Cłowym, zebrały się dzieci mające pojechać na kolonie. Tramwaj zajechał, chłopcy w nowych sukienkach, z siatkami na motyle, z piosnkami na ustach wsiedli z nauczycielem i ruszyli do kolei żelaznej. Tomuś patrzał na to wszystko, stojąc na rogu ulicy; a gdy już nie było widać powiewających chorągiewek, gdy piosnki ucichły, poszedł wolnym krokiem do domu. W izbie stolarskiej usiadł przy oknie, otworzył książkę i chciał czytać. Zwolna podniósł oczy w górę, gdzie było widać kawałek nieba i dumał o złotych polach ze zbożem, o bławatkach i o tem wszystkiem, co te dzieci zobaczą na wsi, a czego on jeszcze nigdy nie widział w życiu! Wtem wpadł zadyszany Adaś.
— Tomciu! Tomciu! słuchaj! Oni za parę tygodni wrócą, a druga partya pojedzie i ty z nią! Tomciu mój drogi! teraz już bądź zdrów, bo ojciec mnie bierze na wieś.
— Skąd ty wiesz o tem, Adasiu?
— Jakżeż! Ojciec mój rozmawiał z naszym nauczycielem i prosił, żeby cię umieścił najpierwszego na liście. Nauczyciel powiedział, że trochę trudno tak wielu posyłać z jednej szkoły, ale zrobi, co będzie mógł. Zanieś-że świadectwo. Już wiesz wszystko.
Tomuś uściskał serdecznie Adasia, bo czuł, że to on uprosił mu to wszystko u swego ojca. Cały wieczór spędzili razem. Nazajutrz Adaś wyjechał.
Trzy tygodnie ciągnęły się długo w miejskim skwarze i pyle, ale Tomuś żył nadzieją wyjazdu. Aż pewnego dnia stanął w progu izby stolarskiej nauczyciel i spytał głośno:
— Gdzie jest Tomuś, uczeń IV klasy?
Tomuś, siedzący pod oknem, zerwał się z miejsca i stanął z bijącem sercem przed nauczycielem.
— Jestem — rzekł drżącym głosem.
— Chłopcy wrócili wczoraj, jutro ty jedziesz!
Tomusiowi nogi zadrżały, zbladł i nie mógł słowa przemówić, przetarł oczy i patrzył niepewnie na nauczyciela.
— Więc ja pojadę?
I łzy mu popłynęły z oczów. Nauczyciel przyciągnął go do siebie.
— Nie płacz — rzekł — to prawda, pojedziesz jutro na wakacye. Przyniosłem ci nową sukienkę i siatkę na motyle. Tam na wsi będziesz pił mleko, biegał po lesie, zbierał kwiaty, maliny; jest i huśtawka, piłki, obręcze, a na dni niepogodne będziesz miał książki do czytania. Nauczyciel, który z wami pojedzie, już wie o tobie. A teraz masz jeszcze coś.
I wyjął z kieszeni list od Adasia do Tomcia i oddał mu od ojca Adasia kapelusz słomiany z zielonym sznurem. Tomuś rozradowany nie wiedział prawie, gdzie jest i co się z nim dzieje. Całował ręce nauczyciela, przyciskał list Adasia do serca, a łzy wdzięczności błyszczały mu w oczach. Ledwie doczekać mógł drugiego dnia. Przed godziną 5-tą po południu pobiegł na plac Cłowy i był najpierwszym, a nauczyciel oddał mu do trzymania jedną z chorągiewek. Tramwaj zajechał. Znów mnóstwo chłopczyków wskoczyło z piosnką wesołą, chorągiewki zaszumiały, a na przodzie stał Tomuś z promienną twarzyczką, uśmiechnięty, szczęśliwy!
Jechał na wieś, na wakacye.
W tkliwem jego sercu jako też i wakacyjnych jego towarzyszy, wzrosła prawdziwa wdzięczność dla tych, pełnych miłości bliźniego ludzi, którzy trudem swym i staraniem dali gromadce biednych dzieci użyć kilku chwil słodkich, wśród przyrody i ciszy wiejskiego ustronia.
Co to jest deszcz, skąd bierze się woda, która z góry na nas spływa?
Pytanie to nieraz zapewne wam się nasuwało, bo każdy człowiek pragnie pojmować to wszystko, co wokoło niego się dzieje. Takiej ciekawości nikt wam nie zgani; ciekawość bowiem brzydką jest wadą, ale staje się prawdziwą zaletą, gdy ją zwracamy do rzeczy użytecznych, gdy jest podnietą do rozszerzenia naszej wiedzy.
Kto nie jest ciekawy, dla tego nauka nie ma żadnego powabu; książka go nie zajmuje i nigdy nic umieć nie będzie.
Wracamy więc do naszego pytania, skąd deszcz powstaje?
Powstaje z chmur, rzecz jasna, któż o tem nie wie.
Prawda, ale przecież chmury niezawsze nam niebo zasłaniają; skąd się więc biorą, skąd czerpią one swą wodę; gdzież są ukryte źródła, które im jej dostarczają?
Otóż źródła te wcale nie są ukryte, tajemnicze; znacie je dobrze. To są nasze jeziora i rzeki, morza i oceany. Z dołu, z powierzchni ziemi, woda się w górę podnosi.
Ale i to przecież każdemu wiadomo, że woda sama w górę się nie podniesie; woda, jak każda inna rzecz, jak każde inne ciało, jest wszakże ciężka i w skutek ciężaru swego spływa na dół, w górę się nie wznosi. Któż to więc dźwiga ją tam pod błękit niebieski, ponad szczyty gór najwyższych?
Widzicie, jak coraz nowe pytania pobudzają naszę ciekawość, jak z jednej zagadki wysuwają się coraz nowe. Ale i na tę zagadkę odpowiedzieć możemy, — wodę podnosi w górę słońce.
Jakto być może? jakżeż słońce wodę dźwigać może?
Zanim się nad pytaniem tem bliżej zastanowimy, zajmijmy się tymczasem rzeczą, którą lepiej znacie.
Uważaliście nieraz, jak woda gotuje się w garnku lub w innem naczyniu; co się tam dzieje?
Woda ogrzewa się przy ogniu; widzimy, jak wyrywają się z niej drobniutkie, a potem większe, połyskujące pęcherzyki; baniek tych tworzy się coraz więcej, coraz więcej wydobywa się ich z wody; woda szumi, syczy, zaczyna się burzyć i burzy coraz gwałtowniej, gotuje się, wre.
Gdy usuniemy naczynie od ognia, wrzenie to się przerywa. Ale my-byśmy chcieli się dowiedzieć, na czem się to wszystko skończy, — pozostawiamy więc wodę przy ogniu: ona wciąż się burzy, kotłuje, wre, a tymczasem w naczyniu ciągle jej ubywa, i jeśli nam cierpliwości nie zabraknie, doczekamy się chwili, gdy woda wszystka z naczynia ujdzie, wygotuje się zupełnie, naczynie będzie puste.
Jakto? — więc woda zginęła zupełnie, znikła? Nie — zamieniła się w parę. Para ta rozeszła się po pokoju i my jej nie widzimy, ale to nas dziwić nie będzie. Przecież i powietrza nie widzimy, choć wiemy, że ono nas wszędzie otacza, że ono pokój cały wypełnia; nie widzimy go, bo jest zupełnie bezbarwne, nie ma żadnego koloru. Ale i para, która z wody powstała, jest tak samo bezbarwna, tak samo, jak powietrze, nie ma żadnego smaku i zapachu; gdy się więc po powietrzu rozeszła, nie potrafimy jej od niego rozróżnić, jest zupełnie niewidzialną. Przez ogrzewanie zatem, pod wpływem ciepła, woda zamienia się w parę, przechodzi w stan lotny.
Wróćmy raz jeszcze do naczynia z wrzącą wodą. Mówiliśmy, że para jest zupełnie niewidzialną, a tymczasem my ją widzimy, dostrzegamy białawy obłoczek wznoszący się z naczynia. Ale tak nam się zdaje tylko. To, co widzimy, to już nie istotna para, która w części znowu przeszła w wodę, w stan ciekły; jest to para częściowo skroplona. Jak przez ogrzewanie woda się w parę zamienia, tak znów przez oziębianie para w wodę przechodzi. Gdy para wznosi się ponad naczynie, znajduje się w przestrzeni zimniejszej, ochładza się i wraca do stanu ciekłego.
Ale w jakiż sposób kropelki wody w powietrzu utrzymywać się mogą, gdy woda jest od powietrza cięższa? Oto ów biały obłoczek nie jest rzeczywiście utworzony z kropelek, ale z pęcherzyków wodnych, o cienkich błonkach, a wewnątrz pustych, albo raczej wypełnionych parą. Są to niby bańki mydlane, ale niesłychanie zdrobniałe i unoszą się w powietrzu jakby lekkie baloniki.
Często pęcherzyki te nazywamy parą, ale to niesłusznie. Mówi się np., że para bucha z kotła, ale rozumiemy już teraz, że to, co widzimy, nie jest parą. Tak samo mówimy często, że w zimie ludziom para z ust idzie. Ale przy oddychaniu para z ust naszych wychodzi tak samo w lecie jak w zimie; dlaczegóż więc w lecie jej nie widzimy? Po tem, cośmy dotąd mówili, nie trudno będzie nam to objaśnić.
A teraz ponad ową parą z naczynia buchającą, czyli ponad owym białawym obłoczkiem, potrzymajmy zimny jakikolwiek przedmiot, talerz np., łyżkę, taflę szklaną, albo też poprostu pokrywkę garnka. Cóż dostrzegamy? Oto, stykając się z zimną powierzchnią, para skrapla się zupełnie i powierzchnia pokrywa się kroplami wody, które z początku do niej przylegają, następnie w skutek ciężaru swego odrywają się od niej i opadają.
Przyjrzyjcie się tym opadającym kroplom. Czyż nie przypomina nam to kropel zbiegających z chmur, czyż to nie deszcz istotny pada z tej pokrywki? Czyż nie tak?
Otóż i wyjaśniła się wam cała zagadka deszczu. Woda mórz i rzek zamienia się w parę, rozchodzi się, wznosi w górę; tam się oziębia, skrapla i spada deszcz. A znów ten białawy, mętny, słabo przejrzysty obłoczek — czyż to nie zupełny obraz mgły jesiennej?
Pojmujemy już tedy, jak powstaje deszcz i mgła, — tworzą się one z pary, która pochodzi z rzek i mórz, podobnie jak para wydobywająca się z naczynia wrzącej wody. Ale tu znów sęk nowy. Przecież w rzekach i morzach woda się nie gotuje, nigdy nie jest nawet gorąca, a często zimna zupełnie; jakżeż się z niej para tworzyć może? I z tym wszakże sękiem kłopotu mieć nie będziemy; para bowiem tworzy się nie tylko wtedy, gdy woda wre, gdy się gotuje. Oto rozlano wodę po podłodze, a podłoga szybko wyschła; woda znikła, co się z nią stało? Woda, chociaż zimna, wyparowała, zamieniła się w parę. Tak samo schnie bielizna, a wody znajdującej się na talerzu wciąż ubywa.
Pozostawiwszy wodę w szklance, na drugi dzień ledwie dostrzeżemy jej ubytek; przelejmy ją na talerz, a przez dzień już dużo jej ubędzie; rozlejmy ją po podłodze, a wyparuje szybko. Jakie zachodzą tu różnice? W szklance woda ma powierzchnię małą, na talerzu większą, na podłodze taż sama ilość wody zajmuje powierzchnię znaczną. Im większą powierzchnię ma woda, tem prędzej paruje. Przy gotowaniu widzieliśmy, że woda w całej swej masie zamienia się w parę, przy tem parowaniu powolnem ulatnia się tylko na powierzchni.
Pozostawmy na talerzu jednym wodę zimną, na drugim ciepłą; woda ciepła ulatniać się będzie prędzej. Woda, im jest cieplejsza, tem prędzej paruje.
Wody na powierzchni ziemi jest bardzo dużo, więcej niż lądu; wie o tem każdy, kto choć raz przyjrzał się globusowi, wyobrażającemu kulę ziemską. Skoro tedy woda ta wciąż się ulatnia, to łatwo domyślić się możemy, że w powietrzu zawsze para wodna znajdować się musi; podczas długotrwałej nawet suszy, powietrze nigdy zupełnie nie jest suche. I o tem łatwo przekonać się możemy.
Co się dzieje, gdy karafkę z zimną wodą wnosimy do ciepłego pokoju? Skąd bierze się wilgoć osiadająca na szkle? Przecież woda z karafki przez szkło nie przecieka. Ale powietrze w pokoju zawsze przejęte jest parą wodną, gdy więc ta para styka się z zimną karafką, oziębia się i skrapla. Tak samo szyby naszych okien podczas chłodnych poranków pokrywają się wilgocią, wodą; a nawet gdy w zimie szyby są zmrożone, woda na szkle marznie i szyby pokrywają się lodem. Szyba wilgoci się również, gdy na nią chuchniemy; najlepszy to dowód, że z płuc naszych i w zimie i w lecie wydobywa się para wodna.
Krople wody spadające z pokrywki dawały nam obraz deszczu, białawy obłoczek nad wrzącą wodą przypominał nam mgłę; cóż nasuwa nam na myśl warstwa wilgoci osiadająca na zimnej karafce lub na oziębionych szybach okien? Czyż to nie wyborny obraz rosy, która zbiera się na trawie po zachodzie słońca? W czasie pogodnej nocy letniej ziemia szybko stygnie, prędzej daleko, aniżeli powietrze, — na powierzchni zatem ziemi zachodzi toż samo, co na karafce. Rozumiemy już tedy, jak się rosa tworzy.
Pojmujemy też teraz, że rosa powstawać może tylko w nocy, a nie w dzień, gdy ziemia jest przez słońce ogrzewana. Przekonano się także, że nie wszystkie ciała stygną jednakowo szybko; wogóle ciała chropowate i ciemne stygną prędzej, aniżeli gładkie i jasne; liście więc i trawa po zachodzie słońca chłodną daleko prędzej, aniżeli kamienie i piasek, dla tego też rosa osiada tylko na roślinach. W czasie nocy pogodnych ziemia stygnie daleko silniej, — aniżeli podczas nocy pochmurnych; chmury bowiem stanowią jakby osłonę nad ziemią, niedopuszczającą utraty ciepła; kiedyż więc rosa obficiej się tworzy, — w czasie nocy pochmurnych czy też pogodnych? A właśnie podczas suszy jest ona najpotrzebniejsza, bo zastępuje roślinom deszcz.
Gdy na noc pozostawimy na trawie stolik, pod nim rosa się nie rozwinie, choć wokoło ziemia będzie zwilgoconą. Dlaczego?
Jeżeli noc jest bardzo zimna, tak, że szyby silnie zziębną, to osiadająca na nich woda lodowacieje, mówimy, że szyby marzną. Toż samo dzieje się, jeżeli ziemia w nocy tak silnie się oziębi; wtedy rośliny pokrywają się już nie rosą, ale szronem. Szron składa się z drobnych igiełek lodowych, występuje najczęściej w późnej jesieni, gdy dni są jeszcze dosyć ciepłe i w powietrzu nagromadza się dużo pary, a noce są już dosyć mroźne; drzewa pokrywają się w tym czasie tak obficie szronem, że wydają się, jakby grubo ocukrzone; — jest to widok piękny, ale zgubny dla drzew, które łamią się pod uciskającym je ciężarem. Jeszcze zgubniejszym jest szron wiosenny, gdy po ciepłym dniu następuje noc bardzo chłodna; młode rośliny mają tkanki bardzo jeszcze cienkie, gdy więc soki ich marzną, lodowacieją, tkanki te rozrywają się i rośliny giną; należy bowiem wiedzieć, że gdy woda marznie, to rozszerza się, to jest, lód zajmuje większą objętość, aniżeli woda, z której powstaje. (Przecież lód pływa po wodzie, a tem samem jest od niej lżejszy, jakby luźniejszy, a z tego właśnie łatwo wnosimy, że woda przy marznięciu rozszerza się, zajmuje więcej miejsca). Rolnicy i ogrodnicy bardzo się obawiają przymrozków wiosennych.
Zajmijmy się teraz mgłą; przyczynę jej już znamy; powstaje ona, jeżeli powietrze przejęte jest parą wodną, a w krótkim czasie znacznie się oziębi; para wtedy w części się skropli i wytworzą się owe drobne pęcherzyki, o których mówiliśmy, a one właśnie stanowią mgłę. Podobnież powstać może mgła, jeżeli para dostaje się do powietrza zimniejszego. Mgła głównie tworzy się w jesieni, nad wodą lub gruntem wilgotnym. W krajach położonych nad morzami, a zwłaszcza też na wyspach, gdzie pary wodnej jest dużo, mgła ukazuje się częściej niż u nas.
Najgęstsze mgły bywają w Anglii, która, jak wiecie niezawodnie, jest wielką wyspą; a zwłaszcza dają się one często we znaki mieszkańcom Londynu. Wiecie i to bowiem zapewne, że jest tam mnóstwo fabryk, których kominy ciągle buchają dymem. Skoro więc nad miastem rozpościera się mgła, cząsteczki sadzy tego dymu przylegają do pęcherzyków mgły, która staje się prawie czarną, nieprzezroczystą, a stąd zalega taka ciemność, że po całych dniach palą się na ulicach latarnie i lampy w mieszkaniach.
Mgła unosi się tuż nad ziemią; niekiedy jednak nad samą ziemią powietrze jest zupełnie przezroczyste, a mgła zakrywa nam dopiero szczyty wież lub wierzchołki gór. Czyż widok ten nie przedstawia zupełnie chmury? Rzeczywiście, można powiedzieć, że mgła taka jest to chmura bardzo nizko się unosząca. Stojąc u stóp góry, widzimy jej szczyty osłonięte chmurą, a gdy się na wierzchołek wedrzemy, gdy znajdziemy się w chmurze, poznajemy, że jesteśmy otoczeni mgłą; aeronauci czyli żeglarze powietrzni, wznoszący się balonem w górę, nieraz przebijali się przez chmury i przekonali się, że chmury są po prostu mgłą. Można powiedzieć, że chmura — to mgła na wysokości, a mgła — to chmura na dole. Chmury więc są to kłęby na pół skroplonej pary, mające często postać dziwaczną, czasami obejmujące cały widnokrąg.
Chmury bujają niekiedy bardzo nizko nad nami, niekiedy znów unoszą się daleko po nad szczytami najwyższych gór, w wysokości, do której i balonem dostać się już nie możemy. Tu znowu nasuwa się nam pytanie, jaka to przyczyna, jaka to siła wzniosła tam w górę wodę z mórz i rzek, z powierzchni kuli ziemskiej? Ale teraz potrafimy już bez trudu z pytaniem tem sobie poradzić. Do gotowania wody potrzeba ognia, ciepła; gdy ulatnia się ona zwolna, na swej powierzchni tylko, nie trzeba żaru tak wielkiego, ale bez ciepła się nie obejdzie; widzieliśmy przecież, że im woda cieplejsza, tem paruje prędzej. Któż to dostarcza tego ciepła, czyjeż promienie ogrzewają ziemię?
Ciepło otrzymujemy tylko od słońca, słońce ogrzewa lądy i morza, słońce zamienia wodę w parę i dźwiga ją w górę. Nie lada to zapewne praca tak wysoko dźwigać tak olbrzymie ilości wody, a choć to nam się dziwacznem wyda, możemy śmiało powiedzieć, że promienie słoneczne pracują i pracują bezustannie. O tej pracy słońca możnaby dużo i długo mówić, ale zapomnielibyśmy tymczasem o chmurach, które nas teraz zajmują. Przyjrzyjmy się im jeszcze.
Gdy chmura przez całe godziny utrzymuje się nad nami, gdy przez kilka dni z rzędu zakrywa nam niebo, wydaje się nam napozór, że pozostaje ona niezmienną; rzeczywiście jednak zachodzą w niej ciągłe przeobrażenia; pęcherzyki łączą się z sobą, stają się cięższe i opadają niżej, gdzie otoczone powietrzem cieplejszem znów się ulatniają i zamieniają w parę. Od dołu więc chmura bezustannie się rozwiewa i ginie, a natomiast od góry ciągle narasta.
W warstwach przeto powietrza tuż poniżej chmury się znajdujących nagromadza się coraz więcej wilgoci, powietrze to coraz silniej nasyca się parą. Opadające tedy pęcherzyki chmur parują coraz trudniej, zbiegają niżej, łączą się jedne z drugiemi i tworzą kropelki, które z powodu ciężaru swego w górze utrzymać się już nie mogą i spadają na ziemię, — mamy więc deszcz. Bywa i tak, że krople deszczu w drodze ku ziemi znów się ulatniają, — dlatego na górach pada więcej deszczu niż w dolinach.
Para wodna powstaje zarówno z rzek i jezior, jak z mórz i oceanów, ale ilość wody w rzekach i jeziorach jest zupełnie nieznaczną w porównaniu z morzami, dla tego też głównem źródłem deszczu są olbrzymie morza, jak Ocean Atlantycki i Ocean Wielki.
Spójrzmy na kartę ziemi: do Oceanu Atlantyckiego od nas niedaleko, od Oceanu Wielkiego oddziela nas cała Azya i Rosya, stąd odgadnąć łatwo, że deszcze przybywają do nas głównie z wód Oceanu Atlantyckiego.
Ocean Atlantycki względem nas położony jest na zachód; jeżeli więc wieje wiatr od strony zachodniej, od zachodu, to zwykle sprowadza wilgoć i chmury, a bardzo często i deszcz. Wiatr wschodni, to jest wiejący od wschodu, mógłby nam przynieść wodę tylko z Oceanu Wielkiego, ale zanim do nas się dostaje, przebiedz musi długą drogę ponad rozległym lądem, i do nas przybywa suchy. Dla tego to wiatry wschodnie sprowadzają nam pogodę, wiatry zachodnie deszcze i ulewy.
Są na ziemi okolice słynne z ulewnych deszczów; z jednodniowego deszczu zbiera się tam niekiedy więcej wody, aniżeli u nas przez cały rok, — deszcz nie pada tam kroplami, ale spływa prawdziwemi potokami. W naszym kraju i w Europie całej o takich ulewach nie mamy nawet pojęcia.
Są znów inne okolice, oddzielone od mórz wysokiemi górami, po-za które wiatry wilgotne przedostać się nie mogą, deszcze też tam prawie są nieznane. Nie potrzebuję wam dodawać, że okolice takie są to zupełnie jałowe pustynie, bez deszczu bowiem roślinom żyć nie podobna, a dla braku wody ani rośliny ani zwierzęta tam przebywać, ani ludzie osiedlić się nie mogą.
Wielkie ulewy sprowadzają niekiedy straszne spustoszenia; ludzie z przerażeniem mówią wtedy, że to się chmura oberwała. Wiemy wszakże, że chmura to tylko zbiorowisko mgły, pary częściowo skroplonej i oberwać się nie może. Gdy więc usłyszycie kiedy ludzi opowiadających o oberwaniu się chmury, będziecie wiedzieli, że to mowa tylko o gwałtownej bardzo ulewie.
Zdarzają się, chociaż rzadko, deszcze bardzo osobliwe, siarczyste, krwawe, to jest: żółte lub czerwone. Pochodzą one stąd, że w czasie kwitnienia roślin unosi się w powietrzu pyłek żółty i czerwony; pyłek ten przyczepia się do spadających kropel deszczu i barwi je na żółto i na czerwono. — Siarki i krwi wcale tam nie ma. W czasach jednak dawnych, gdy zjawisk przyrody dokładnie badać nie umiano, sądzono, że kolor czerwony jest już dostatecznym dowodem deszczu krwawego, że to naprawdę krew z nieba na ziemię spływa. Objawy te wywoływały niegdyś niesłychane przerażenie i uważano je za zapowiedź strasznych klęsk. Nauka wytępia zabobony.
Woda deszczowa niedługo na powierzchni ziemi pozostaje; część jej spływa do rzek, a stąd do mórz — wraca więc tam, skąd ulotniła się w postaci pary; część przesiąka w ziemię i zasila źródła, część nakoniec ulatnia się i rozchodzi po powietrzu. Ale możeście słyszeli wyrażenie, że z deszczu spadło ćwierć cala lub cal wody — co to znaczy? Trzeba to rozumieć tak, że gdyby po deszczu woda nie spływała, nie ulatniała się i nie przenikała w głąb’ ziemi, toby pokryła ziemię tak a tak wysoko, na ćwierć cala lub na cal. Aby oznaczyć tę wysokość, używa się narzędzi zwanych deszczomierzami czyli pluwiometrami; są to po prostu naczynia w rodzaju słojów, u góry otwarte; woda deszczowa zbiera się w nich tak wysoko, jakby stała wokoło naczynia, gdyby tam nie uchodziła. Z deszczomierza woda nie spływa i nie przesiąka w ziemię, może się jednak ulatniać; dla uchronienia jej od tej straty, pokrywa się naczynie daszkiem pochylonym, posiadającym we środku otwór, którym woda deszczowa wewnątrz spływa. U nas przez cały rok spływa mniej więcej łokieć deszczu. — Kto objaśni to wyrażenie?
W zimie, gdy chmury silnie się oziębiają, para wodna zamienia się już nie w krople wody, ale marznie i tworzy śnieg. Chmury wtedy składają się nie z pęcherzyków, ale z drobnych igiełek lodowych, które, łącząc się z sobą, tworzą płatki śnieżne. Nie wiem, czyście przyglądali się kiedy dokładnie tym płatkom, a szkoda, bo mają one bardzo piękną i misterną budowę; bywają zresztą bardzo rozmaitej postaci, a kilka z nich mamy odrysowanych na załączonej rycinie. Nie myślcie, że to fantazya albo przesada; ktoby je chciał rzeczywiście zobaczyć, niech uchwyci śnieg na zimny jaki przedmiot, na szkło, tabliczkę łupkową, na papier ciemny, lub na rękaw swej odzieży: najlepiej obserwować je, gdy mróz nie jest zbyt słaby i zbyt silny, — można się im wtedy doskonale przyjrzeć; zwłaszcza te rozpoznać je można dobrze, spoglądając na nie przez szkło powiększające.
Jakkolwiek formy tych płatków są różne, to we wszystkich jednak dostrzedz można gwiazdkę sześciokątną. Dziwić nas może tak prawidłowa ich postać, ale podziw nasz się zmniejszy, gdy przypomnimy sobie, że różne minerały znajdują się w ziemi w postaciach regularnych, zwanych kryształami. Zresztą, spójrzcie na cukier lodowaty, — kształtne jego bryłki stanowią właśnie kryształy. I drobne igiełki, z których się gwiazdy śnieżne składają, są to kryształki lodu, a przez szkła silnie powiększające widzieć można, że są to słupki sześciokątne, a słupki te łączą się znów w gwiazdki sześciokątne.
Foremne takie, krystaliczne gwiazdki śnieżne wtedy tylko padają, jeżeli para wodna zwolna marznie; gdy zaś powietrze ciepłe dosyć nagle się oziębi, wtedy igiełki zbijają się w kłaczki, w których prawidłowości odszukaćbyśmy nie mogli.
Grad pada w lecie; składa się z ziarnek lodowych, zwykle wielkości grochu, ale niekiedy dochodzących wielkości orzechów i jaj gołębich. Powstaje on wtedy, gdy górne warstwy atmosfery doznają bardzo nagłego i znacznego oziębienia; ale w jaki to sposób następuje tak nagłe oziębienie, że w krótkim czasie rozwijają się tak wielkie bryłki lodowe, opowiedzieć wam nie mogę, bo jeszczebyście tego nie pojęli. Dużo bowiem uczyć się musi, kto chce dobrze zrozumieć zjawiska przyrody, jakie wokoło nas zachodzą, a kto ich wcale nie rozumie, jest jakby człowiek obcy w kraju, którego języka nie zna.
Osioł, na grzbiecie niosąc ciężar duży,
I pies, co luzem szedł, niby w odwodzie,
Kroczyli zwolna. — Jak zwykle w podróży.
Zgłodnieli. — Trudno wędrować o głodzie,
Trzeba się czemś posilić. Dla osła
Rzecz to nie trudna: miał chwasty przy drodze;
Chwastów tam różnych moc ogromna rosła;
Więc też je skubał. Ale psu niebodze
Posiłek taki nie służy. Więc tedy
Do osła w prośby: — Mój ośle jedyny.
Ty jeden chyba wyciągniesz mnie z biedy;
W jukach masz chleby, sery i wędliny:
Daj kąsek czego! — Nie — osioł odpowie —
Skub chwasty jak ja. — Ha! rady nie było.
Wtem osioł, idąc, patrzy — aż w parowie,
W krzakach, wilczysko się nań zaczaiło.
— Hej, ratuj! — krzyknie — wilk pełznie przez krzaki!
Lecz pies mu na to: — A chwasty! — odpali.
Rzecz ta się w sposób rozstrzygnęła taki,
Że osioł zginął, a pies poszedł dalej.
Na polu, wicher jesienny otrząsał ostatnie liście z konarów tu i owdzie czerniejących drzew. Lodowaty deszcz padał bezustannie, zamieniając grzązki czarny grunt Sandomierskiej ziemi w szkaradne błoto. Ciężko było koniom wybrnąć z głębokich jam i kałuży na gościńcu, wiodącym od miasta do wioski; ciężej jeszcze, biednym ludziom przebywać pieszo tę drogę, na której stopy wpadały jak w bagna.
Pomimo tej pory, nie sprzyjającej podróżnym, na gościńcu, od strony miasta, toczył się zwolna powóz, zaprzęgnięty czterema gniadoszami. Od wioski zaś, szła kobieta, w szarą płachtę obwinięta, niosąc na rękach duży jakiś pakiet, pod osłoną płótna zgrzebnego. Powóz przechylał się wśród wybojów to na prawo, to na lewo, niby okręt na morzu. Furman zachęcał konie głosem i biczem, ale biedne zwierzęta, zabłocone po uszy, sapały tylko ze zmęczenia, zaledwie mogąc się wlec krok za krokiem.
Kobieta, ze swym ciężarem, wybierała napozór suchsze, ale mimo tej przezorności, co chwila zapadała w błoto i, choć zimno było dojmujące, na twarzy biedaczki krople potu mięszały się z kroplami deszczu, a może i łzy rozpaczy znalazłyby się na tem znękanem obliczu, gdyby ktokolwiek popatrzył uważniej na nieszczęśliwą.
Buty jej, błotem oblepione, zmoczona na plecach płachta, brzemieniem nieznośnem przygniatały ją, czyniąc prawie niepodobieństwem dalszą drogę. Kobieta westchnęła ciężko, przycisnęła do piersi zawiniątko i powiodła wkoło siebie wzrokiem ginącego, który szuka jakiegobądź ratunku. Powóz nadciągał powoli, wreszcie zrównał się z nią niemal. Kobieta postąpiła krok ku podróżnym, wołając:
— Stójcie, w imię Boga, zmiłujcie się, ludzie!..
Furman jechał dalej, ale z powozu dano mu rozkaz zatrzymania koni, i młody mężczyzna wnet otworzywszy drzwiczki, wyskoczył na drogę, zapytując kobiety:
— A czego to wam trzeba?
— Litości, panie! szłam do szpitala, chora jestem okrutnie, dziecko, ot, malutkie przy piersi, i otom ustała... Już nie mogę ani krokiem dalej... ratujcie...
Zaledwo wymówiła te słowa, straszna bladość powlokła jej policzki, zachwiała się i, gdyby nie pomoc młodego pana, byłaby padła twarzą na ziemię.
Niewiele myśląc, pan wziął ją na ręce i przeniósł do powozu. W powozie siedziała jego młoda żona, która natychmiast poczęła nacierać skronie omdlonej wodą kolońską. Tymczasem, w zawiniątku coś się poruszyło, zaskrzeczało.
— Moje dziecko, córeczka moja, Stasia... — szepnęła kobieta, otwierając oczy. Ale zaraz je znów zamknęła. Młoda pani delikatnie wyplątała dziecinę z więzów płachty i wzięła ją na kolana. Mąż jej kazał furmanowi jechać co prędzej. Wieś już była niedaleko. Konie, czując stajnię, pociągnęły żwawiej.
Zajechano przed dwór piękny i duży; służba wybiegła na spotkanie państwa. We wszystkich piecach ogień płonął wesoły, wieczerza zastawiona na stole oczekiwała przybyłych. Ale dobrzy młodzi małżonkowie przedewszystkiem zajęli się chorą. Przeniesiono ją do garderoby, położono do łóżka, rozcierano ciepłemi serwetami. Niestety, starania te przyszły zapóźno. Nie odzyskała już przytomności biedaczka i nazajutrz wieczorem umarła.
— Dziecko wezmę za własne — rzekła litościwa pani, co też potwierdził jej mąż najchętniej.
Tak tedy mała Stasia znalazła wypadkiem opiekunów w państwu Różyckich, dziedzicach wsi Dębiany.
Sierotka chowała się zdrowo, choć drobna była i blada zawsze. Pani Różycka zajmowała się szczerze biedną dzieciną, lecz w kilka lat później dwoje ślicznych dziateczek rozweseliło serca rodzicielskie. Syn Stefan i córeczka Wanda, przybyli państwu Różyckim na pociechę życia. Stasia, pięcioletnia już podówczas dziewczynka, dowiedziała się wtedy, że nie ma ani mamy, ani ojca. Powiadomiła ją o tem Justyna, panna służąca, istota obłudna, udająca do każdego wielkie przywiązanie, na to tylko, aby mu wyrządzić krzywdę jakąś.
Stasia, choć napozór nie zrozumiała całego opowiadania panny Justyny o swem sieroctwie, jednak od tego dnia jakby onieśmieliła się wobec opiekunów. Dopóki była sama, pani Różycka zwracała na nią tak baczną uwagę, że nie uszłoby i to jej oka, ale teraz dzieci własne zajmowały ją tak bardzo, że pół roku minęło, zanim zauważyła, iż Stasia inaczej niż dawniej zbliża się ku niej, i zamiast „mamo“ mówi jej „pani.“
Rozgniewała się pani Różycka na gadatliwą Justynę — ale rzecz się już stała — sierotka wiedziała o swem pochodzeniu. Więc tylko, aby ją ustrzedz nadal od towarzystwa sług, przywieziono z Warszawy nauczycielkę, panią Wolewiczową, i Stasia pod jej kierunkiem rozpoczęła nauki.
Po paru latach, podrósł Stefanek i dom cały przepełniał psotami: podrosła i Wandzia, biegając bez pomocy niańki — a Stasia, starsza już panienka, serdecznie lubiana przez nauczycielkę, umiała nietylko czytać płynnie, pisać nieźle, trochę historyi, gieografii i różnych innych przedmiotów, ale grała na fortepianie śliczne kawałeczki i wykazała prawdziwe do muzyki zdolności. Przyjemnie było słyszeć, gdy drobnymi paluszkami dobywała z klawiszów dobrane dźwięki.
W tym czasie państwo Różyccy sprowadzili dla Wandy bonę francuzkę, a dla Stefana — nauczyciela. Stasia była tak miłą i roztropną dziewczynką, że ją lubili w domu wszyscy, prócz panny Justyny; więc wkrótce bona uczyła ją po francusku, a nauczyciel Stefana, pan Jan, który grał na skrzypcach, często prosił Stasię, by z nim przegrywała małe duety, towarzysząc mu na fortepianie, co ją niezmiernie do muzyki zachęcało.
Prócz tego, ponieważ była bardzo usłużna, grzeczna i pojętna, cobądź się w domu robiło, każdy chętnie wołał ją do pomocy. Stara Pląskowska, gospodyni, zabierała ją nieraz z sobą do śpiżarni, wydając kucharzowi na obiad. Gdy smażono konfitury, lub pieczono ciasta, bez Stasi się nie obeszło.
Na wakacye przyjeżdżała corocznie kuzynka pani Różyckiej, mająca talent i umiejętność malowania pięknych obrazów. Gdy zabierała się do pracy, Stasia nie odstępowała jej ani na chwilę; co widząc artystka dawała jej papier, ołówek i wskazówki potrzebne. Wszyscy myśleli, że dziewczynka bawi się raczej niż uczy, lecz jakież było zdziwienie, gdy pewnego razu, na imieniny swej opiekunki, czternastoletnia Stasia ofiarowała jej namalowany własną ręką z natury widoczek, przedstawiający dwór Dębiański od strony ogrodu.
Wtedy to pan Różycki przezwał Stasię „Pszczółką,“ co miało znaczyć, że jak pszczółka z każdego kwiatka słodycz na miód zbiera, tak roztropna dziewczynka z każdej nauki wyciągała pewną korzyść i niezawodny pożytek.
Ale Stasia w tej porze zaczęła miewać zmartwienia ważne i czuć się nieszczęśliwą. Przyczyną tych smutków był Stefanek. Chłopiec ten, od rodziców pieszczony, przez domowników, a zwłaszcza przez pannę Justynę psuty był niezmiernie. Ona to, chcąc się przypodobać, niewłaściwe opowiadała mu historyjki: jak to on nie potrzebuje słuchać nikogo, gdyż rodzice mu dadzą wielki majątek, więc i nauka dla niego niekoniecznie przydatna.
— Dobre to dla takiej Stasi — dodawała niepoczciwa dziewczyna — niech się uczy, bo pójdzie pewnie na guwernantkę, gdyż państwo trzymają tylko z litości tę córkę żebraczki; ale panicz, będzie pan wielki, będzie jeździł zawsze karetą, będzie robił, co mu się podoba, i basta!
Niemądre te gadaniny zupełnie zawróciły głowę Stefanowi. Nauczyciel nie mógł się wydziwić jego niedbalstwu w naukach. Odpowiadał przytem niegrzecznie i począł mieć dziwne zachcianki. Do służby mawiał „ja ci każę,“ zamiast prosić o wszystko, jako chłopczyk dobrze wychowany. Dla Stasi zaś stał się nieznośny. Nikt o tem nie wiedział, bo zdarzyło się, że pan Różycki wyjechał w podróż daleką, pani zaś była ciągle słabą. Stefan korzystał z tego, że nikt nie poskarżył się nań przed matką, nie chcąc jej zasmucać, i broił bezkarnie.
Dobra Stasia, cierpliwie znosząc psoty malca, póki tylko ją samę miały na celu, parę razy próbowała go upomnieć, widząc nieuszanowanie, z jakiem się znajdował wobec swych nauczycieli; ale Stefan, na upomnienia jej rozgniewał się okropnie i, wspominając nie mądre opowiadania Justyny, począł mówić szkaradne słowa:
— Precz odemnie, cicho, ty chłopska córko — wołał tupiąc nogami. — Ty tu jesteś trzymana z litości, ty nic nie znaczysz na świecie i nie masz nic; a ja jestem panicz, mnie wolno robić, co mi się podoba!
Łzy popłynęły z oczu biednej sieroty; nie odpowiedziała wcale żalem przejęta, lecz obecna temu pani Wolewiczowa, jej stara nauczycielka, rzekła w uniesieniu:
— Niegodziwy chłopcze, wiedz, że za krzywdę sieroty pan Bóg karze ciężko! Wspomnisz moje słowa, że przyjdzie ci kiedyś jeszcze łzy wylewać z bólu i wstydu, gorzej niż ty Stasię, i ciebie też kto sponiewiera! Kto wie jeszcze, jaki twój los będzie w życiu!
— Droga pani — ozwała się ocierając oczy Stasia — on jeszcze mały i sam nie wie, co mówi... Poprawi się, gdy zrozumie jak brzydko postępuje.
Stefan, mający wcale dobre serce, zmięszał się na widok łez Stasi, ale zły duch jego, panna Justyna, mrugnęła nań znacząco, pokazując pod stołem biczyk, który mu rano tegoż dnia zabrał pan Jan, bo nim wszystkich zacinał. Justyna wydostała ów biczyk z ukrycia i pokryjomu podawała go swemu faworytowi. Stefan na ten widok zapomniał o wszystkiem, porwał bicz i wybiegł do ogrodu.
— Zobaczycie, że ten chłopiec źle skończy — powiedziała pani Wolewiczowa, potrząsając głową.
— Poprawi się może, — odparła poczciwa Stasia, zapominając urazy, choć jej jeszcze bardzo było boleśnie od słów Stefana.
Pewnego wieczoru w Dębiańskim dworze wszczął się gwar i zamęt niemały. Na gwałt wynoszono i pakowano rzeczy, zamykano kufry, naradzano się cichym głosem. Domownicy płakali, pani Różycka, choć bardzo słaba, dźwignęła się z łóżka; ubrano dzieci ciepło, jak na daleką drogę, i nie tłumacząc im powodów, kazano pożegnać się z nauczycielami i ze służbą. O jedenastej w nocy pani Różycka zamiast udać się na spoczynek, poszła ze Stefanem, Wandą i Stasią nad brzeg Wisły, gdzie wszyscy wsiedli do łódki, która natychmiast odbiła od brzegu. W drugiej łódce płynęła z rzeczami Justyna. Przeprawiono się na przeciwny brzeg, gdzie była austryacka granica, a stamtąd dwie obdarte żydowskie bryczki zawiozły ich na stacyę kolei. Pani Różycka bardzo płakała, a wszyscy mieli czarne suknie, widocznie nieszczęście dotknęło rodzinę. Stefan nie śmiał się zapytać matki, co to się stało, ale gdy już umieścili się w wagonie, gadatliwa Justyna nie mogła wytrzymać, żeby mu nie szepnąć, iż nigdy już nie zobaczy ani ojca, ani Dębian, że zaszły takie interesa, iż cały majątek stracony i będą odtąd mieszkać nie w białym dworze wśród ogrodu i wonnych łąk, ale przy ciemnej, brudnej ulicy, w paru małych pokoikach, w mieście.
Tym razem Justyna prawdę powiedziała. Po długiej podróży, zatrzymano się nareszcie w stolicy obcego kraju — i po kilku dniach przykrego pobytu w hotelu, najęto wreszcie maleńkie mieszkanie, w niczem nie przypominające wygodnej i dostatniej siedziby w Dębiańskim dworze. Wieczorem, zamiast kolacyi dano dzieciom herbaty z bułką, a gdy Stefan zauważył, że tu smutno i brzydko, że stół nie nakryty i jedzenia nie dosyć, pani Różycka rzekła, zalewając się łzami:
— Moje dzieci, oby nam odtąd starczyło choć na takie mieszkanie i pożywienie... jesteśmy bowiem bardzo ubodzy...
Nazajutrz pani Różycka nie wstała z łóżka, chora po tylu przykrych wzruszeniach. Wezwano doktora, z którym rozmawiała tylko Stasia, dzięki umiejętności języka francuskiego, gdyż pani Różycka zbyt osłabioną była, by mówić mogła, a Justyna umiała tylko po polsku.
Od tej chwili piętnastoletnia dziewczynka odważnie podjęła rząd i opiekę nad całą rodziną. Posadziwszy narzekającą pannę Justynę przy chorej i przetłumaczywszy jej polecenia doktora, sama przypasała fartuszek, wzięła się do uporządkowania pokoi, potem zbiegła na dół do sklepu, przyniosła w koszyczku zapasów na obiad i zabrała się ochoczo do gotowania.
Około południa, ocknęła się chora, przyszły do jej łóżka zapłakane z nudów dzieci, a wszyscy czuli potrzebę posiłku. Już pani Różycka troszczyć się poczęła i chciała wysłać pannę Justynę do restauracyi, czemu ta sprzeciwiała się, mówiąc, że ona nie pokojówka, żeby z garnkami po ulicy chodziła; gdy drzwi się otworzyły, i Stasia, z rumieńcem na twarzy, przyniosła chorej talerz wybornego rosołu oraz zaprosiła dzieci i pannę Justynę do drugiego pokoju, gdzie skromny ale pożywny obiadek, jej rękami przyrządzony, nakarmił wszystkich dosyta.
Stasia pracowała jak rzeczywista pszczółka — bez wytchnienia. Nie dość, że sprzątała, gotowała, usługiwała wszystkim, ale jeszcze parę godzin dziennie uczyła dzieci; wieczorami zaś rysowała coś bardzo starannie, lub kolorowała fotografie. Mimo tego umiejętnego gospodarstwa, mały zapasik pieniężny wyczerpał się prędko, i od kilku dni, pani Różycka z niepokojem najwyższym oczekiwała chwili, w której Stasia przyjdzie jej oznajmić, że nie ma już ani grosza w domu. Przeszedł jednak tydzień i drugi, a wszystko szło po dawnemu; tylko Stasia coraz bledszą miewała twarzyczkę i oczy zmęczone.
Zauważył to doktór, odwiedzający panią Różycką, który bardzo polubił całą rodzinę. Stasia z początku broniła się od jego badań, ale gdy nakoniec nalegał koniecznie, zaprowadziła go do swego pokoiku i, pokazując mu mnóstwo rysunków oraz kolorowanych fotografij, wyznała, iż część nocy spędza na tej robocie, co ją trochę nuży.
— Nie jesteśmy bogaci — dodała nieśmiało — ja zaś względem tej rodziny mam obowiązki wdzięczności...
— Zacne dziecko! — przerwał jej doktór, biorąc za obie dłonie. Dziękuję ci za zaufanie. Nie trzeba psuć oczu w nocy nad robotą. Obmyślimy coś korzystniejszego. Czy umiesz trochę muzyki?
— A jakże; gram sama i uczyć potrafię — rzekła uradowana Stasia.
— Doskonale. Właśnie moje córki potrzebują nauczycielki. Przyjdź-że jutro do nas. Już my się ułożymy o lekcye. Ale, powiedz-że mi, panno Stasiu, skądże dostałaś robotę rysunków i fotografij i od kogo?
— Od kupca rycin — odparła Stasia. Udałam się wprost do magazynu, prosząc o robotę, i dano mi. Wszak praca nie hańbi nikogo...
— Owszem, praca uzacnia, podnosi, wywyższa. Dzielna i szlachetna istota z ciebie, moja panienko! rzekł doktór ściskając ze wzruszeniem jej małe pracowite rączki.
W rok potem, Stasia, poznajomiona z rodziną doktora, miała lekcyj tyle, że zarabiała niemi na utrzymanie całej rodziny. Jej też staraniem, Stefan, należycie przygotowany, chodził do szkoły i mała Wandzia uczyła się razem z córeczkami doktora. Przyjęto służącą, gdyż Stasia nie miała teraz czasu na sprzątanie i gotowanie, lecz nie mniej czuwała ona nad wszystkiem. Ktokolwiek ja poznał, lubił ją i szanował, jej pracowitość, dobroć, zjednywały serce każdego.
Raz panna Justyna, coraz złośliwsza, przydybała Stefana wracającego ze szkoły i rzekła mu:
— No, cóż tam, nie żal paniczowi Dębian?
— Pewnie, że żal — odparł chłopiec — tam był ojciec i tam było tak ładnie...
— Tak, zupełnie było co innego. Tam żyliście jak państwo, nie tak jak tu, z jałmużny.
— Alboż my tu żyjemy z jałmużny? — spytał czerwieniąc się chłopak.
— Ano, gdyby nie ta poczciwa panna Stanisława, która, zapracowana od świtu do nocy, z litości was żywi, tobyście chyba z głodu poumierali!
— To już teraz nie my trzymamy Stasię z litości? — zawołał Stefan.
— Och, jaki to niewdzięcznik — wołała panna Justyna. Ta biedna Stasia wypłaciła się już wam z czubem za wszystkie łaski, i to wy, twoja mama, ty, Wandzia, żyjecie na jej chlebie ciężko zapracowanym.
— Dlaczego mi panna Justyna mówi „ty“ — spytał Stefan zdziwiony.
— Widzicie go, a to mi panicz, na cudzym koszcie! — rzekła śmiejąc się służąca.
Chłopiec był dumny, dotknęły go też strasznie słowa Justyny. Jak szalony pobiegł do matki i od progu już wołał:
— Mamo, powiedz mi, powiedz, proszę cię...
— Co takiego? — rzekła pani Różycka zdziwiona.
— Czy to prawda, że wszystkie pieniądze w domu, za które się kupuje chleb, mięso, trzewiki dla nas, wszystko potrzebne, czy to prawda, że to są pieniądze Stasi?
— Prawda, mój synku.
— I gdyby jej nie było?... albo gdyby ona nie chciała nam dać nic, to cóż-by się z nami stało?
— Nie wiem, mój drogi — możebyśmy już z nędzy zginęli... Ja słaba, wyście jeszcze dzieciaki... Poczciwa Stasia, to nasz anioł opiekuńczy!
Stefan usunął się w kąt pokoju, zacisnął oczy dłonią i począł płakać. Matka nie zauważyła tego, lecz gdy wkrótce zabrzmiał dzwonek, i Stasia, z nutami w ręku, widocznie lekcyą zmęczona, stanęła na progu, Stefan podbiegł do niej, ukląkł i zawołał wśród łkania:
— Przebacz mi, Stasiu! ja byłem bardzo niedobry dla ciebie; teraz wiem już, że to ty nam robisz łaskę, że utrzymujesz nas z litości, że...
— Cicho, Stefanku — rzekła, podnosząc go i całując, Stasia. Pewnie znów ci coś nagadała ta niepoczciwa Justyna.
— Ja się poprawię — szlochał Stefan.
— Jużeś się poprawił; w szkole bardzo z ciebie radzi.
— Nie o to, ale dla ciebie Stasiu...
— Słuchaj, Stefanku drogi, i pomyśl nad tem: życie ci wcześnie dało naukę, jak to pogardzać nikim nie trzeba. Lecz ja ci jeszcze coś powiem: przed laty twoi rodzice uratowali mię od śmierci, teraz ja pożyteczną jestem twej rodzinie; kiedyś, może ty mnie na starość dasz przytułek... Jest to wymiana ciągła wzajemnych usług, na której się życie opiera...
Pani Różycka, dowiedziawszy się o całej sprawie, rzekła do syna:
— Zapamiętaj sobie dwie zasady najważniejsze i postępuj zawsze według nich mój synku:
Kochaj bliźniego twego, jak siebie samego i —
Nie czyń drugiemu, co tobie nie miło.
Ojczyku, ojczyku! co to jest poeta? — pytał siedmioletni Janek, wbiegając do pokoju ojca.
— Skądże ci przyszło takie pytanie?
— Bo kiedym powiedział Józiowi, że poeta to taki człowiek, co wiersze pisze, to on się śmiał i mówił, że taki człowiek nazywa się wierszopisem albo wierszokletą.
— A dla czegoś nie prosił Józia, żeby ci powiedział, co to jest poeta.
— Prosiłem, a on mi na to: Jak ci powiem, to nie zrozumiesz — i śmiał się znowu.
— Prawda, że trudno to tak powiedzieć, żebyś zrozumiał, ale sprobuję. Wszakże nie powiem od razu. Musisz być cierpliwym. A może wolisz pójść się bawić?
— Nie, będę słuchał.
— Tylko uważnie. Widziałeś już często popiersie Mickiewicza; przypatrz mu się jeszcze raz. No, a teraz zamknij oczy i powiedz, czy widzisz jeszcze to popiersie?
— Widzę, ale niewyraźnie.
— Nie odmykaj oczu, tylko się staraj przypomnieć sobie, jak popiersie wygląda.
— Widzę coraz lepiej.
— A mógłbyś też sobie przypomnieć, jak wygląda kościół św. Aleksandra?
— Dla czego nie? Widzę krzyż złoty na wierzchu, kopułę i dach niższy od kopuły, wsparty na słupach.
— Otóż trzeba ci wiedzieć, że ta własność umysłu naszego, iż możemy sobie wystawić wyraźnie to, cośmy dopiero lub cośmy dawniej widzieli, nazywa się wyobraźnią. Ażeby być poetą, potrzeba mieć wyobraźnią.
— To i ja mógłbym być poetą...
— Mógłbyś, jeżeliby wyobraźnia twoja wystawiała ci łatwo, na każde zawołanie, żywo, wyraźnie to wszystko, co chciałbyś widzieć, słyszeć, dotykać. Przecież wszyscy poeci byli najprzód dziećmi jak ty, podobnie jak ty bawili się, podobnych doznawali przygód. Ten sam Mickiewicz, którego popiersie masz przed sobą, kiedy był jeszcze małym Adasiem, nie wyróżniał się od innych towarzyszy niczem. O pół mili od Nowogródka, gdzie mieszkali jego rodzice, jest wieś Horodziłówka. Adaś i jego bracia często odwiedzali tę wieś, bo tam było pięciu chłopczyków, którzy się Kiersnowskimi nazywali. Najmilszą ich rozrywką była zabawa w żołnierzy. Ludzio Kiersnowski albo Franio Mickiewicz, starszy brat Adasia, byli zazwyczaj dowódcami, Adaś zaś, który raz na imieniny dostał bębenek i nauczył się wybijać na nim marsze, bywał doboszem...
Pewnego dnia, dzieci nabawiwszy się dosyta, poszły spać. Ponieważ nazjeżdżało się dużo gości do państwa Kiersnowskich, a dworek był szczupły, więc dzieci z guwernerem musiały nocować w stodole, czyli w świronku, jak mówią na Litwie. Guwernerowi tego dnia zachciało się pójść do Nowogródka, więc dzieci zostały same. W nocy konie, pasące się na dziedzińcu, zaczęły się gryść, kąsać i bić kopytami w drewniane ściany stodoły. Stuk i hałas obudziły Adasia. Nie stracił odwagi, lecz chcąc obudzić towarzyszów, chwycił za stojący tuż obok jego posłania bębenek i z wielką siłą zaczął wybijać pobudkę. Pozrywali się malcy; a świeżo ze snu ocknąwszy się, nie mogli zrozumieć, skąd ten hałas pochodzi; wystawili sobie w wyobraźni, że banda zbójców dobija się do świronku; niedarmo mówi przysłowie: strach ma wielkie oczy. Głos służącego, który był obok w stajni, wydał się malcom straszliwym głosem rabusia. Poprzytulali się i ponaciągali kołdry na głowy. I odważny z początku Adaś, porzuciwszy bębenek, wcisnął się potem pod kołdrę pomiędzy innych chłopców. Tak przeleżeli w trwodze i płaczu aż do powrotu guwernera.
Jak z tego opowiadania możesz się przekonać, Mickiewicz podobny był wtedy do innych dzieci. Ale gdy dorósł, przewyższył wszystkich bogactwem i żywością wyobraźni. Po długich latach niewidzenia Litwy, opisał lasy, dwory, chaty i ludzi w niej tak wyraźnie, tak pięknie, że czytając ten opis, takiego doznajemy wrażenia, jakbyśmy własnemi oczyma na to wszystko patrzyli. Jak będziesz starszym, przeczytasz ten prześliczny opis. Książka, w której go znajdziesz, nazywa się „Pan Tadeusz“. Z tej właśnie książki odczytam ci wyjątek, w którym poeta nasz opisuje trzy rodzaje obłoków na naszem niebie. Wszystkie szczegóły w tym obrazie są prześliczne, a świadczą o takiej sile wyobraźni, jakiej nie posiadali nie tylko ludzie zwykli, ale i niejeden ze sławnych poetów. I ty i wielu innych, nieraz przypatrujecie się chmurom, a czyż potrafiłby kto tak ładnie, tak obrazowo spostrzeżenia swoje napisać, jak Mickiewicz.
Posłuchaj:
U nas dość głowę podnieść: ileż-to widoków!
Ileż scen i obrazów z samej gry obłoków!
Bo każda chmura inna: naprzykład, jesienna
Pełznie jak żółw leniwa, ulewą brzemienna,
I z nieba aż do ziemi spuszcza długie smugi,
Jak rozwite warkocze: to są deszczu strugi.
Chmura z gradem jak balon szybko z wiatrem leci
Krągła, ciemno-błękitna, w środku żółto świeci;
Szum wielki słychać wkoło. Nawet te codzienne
Patrzcie, te małe chmurki, jak odmienne!
Zrazu jak stada dzikich gęsi lub łabędzi,
A z tyłu wiatr jak sokół do kupy je pędzi;
Ściskają się, grubieją, rosną — nowe dziwy!
Dostają krzywych karków, rozpuszczają grzywy,
Wysuwają nóg rzędy i po niebios sklepie
Przelatują, jak tabun rumaków po stepie:
Wszystkie białe jak srebro, zmieszały się... Nagle
Z ich karków rosną maszty, z grzyw — szerokie żagle;
Tabun zmienia się w okręt i wspaniale płynie,
Cicho, zwolna po niebios błękitnej równinie...
— Więc poeta to człowiek, co ma bogatą i żywą wyobraźnię — zawołał Janek radośnie, wysłuchawszy z uwagą tego, co mu ojciec czytał.
— Tak, ale na tem nie koniec. Musi mieć jeszcze głębokie uczucie.
— Alboż ja nie czuję? — spytał zamyślony Janek.
— Prawda — odrzekł ojciec — tak samo jak masz wyobraźnię. Odczuwasz swoję wesołość lub smutek; ale jak prędko się zasmucasz, tak się prędko pocieszasz: wszystko u ciebie jest przemijającem. Kiedy dorośniesz, to się zmieni. U poetów uczucia są silne, żywe jak ich wyobraźnia. Czują oni nie tylko to, co ich samych dotyka, ale umieją odczuć to, co innym sprawia radość lub smutek; czują i cierpią za miliony — jak powiada Mickiewicz. Umieją odczuć i przedstawić smutek i radość rodziców, przyjaciół i całego narodu, tak wyraźnie i tak przejmująco, że czytając ich opis mimowoli śmiejemy się albo płaczemy. Kiedyś przeczytasz opis uczuć w książce Mickiewicza, która się nazywa „Dziady“ i przekonasz się, jak on umiał odczuć i przedstawić cierpienie.
Teraz ci przypomnę tylko ten wiersz, który nieraz powtarzałem, gdyśmy się przechadzali nad brzegami Niemna. W nim Mickiewicz wypowiedział pięknie uczucia swoje, ze wspomnieniem tej rzeki złączone:
Niemnie, domowa rzeko moja! Gdzie są wody,
Które niegdyś czerpałem w niemowlęce dłonie,
Na których potem w dzikie pływałem ustronie,
Sercu niespokojnemu szukając ochłody?...
Niemnie! domowa rzeko! Gdzież są tamte zdroje.
A z niemi tyle szczęścia, nadziei tak wiele?...
Kędy jest miłe latek dziecinnych wesele?
Gdzie milsze burzliwego wieku niepokoje?...
Wszystko przeszło — a czemuż nie przejdą łzy moje?...
— Czyżbyś ty, Janku, potrafił w ten sposób uczucia swoje wyrazić?
— Teraz już będę wiedział, że poeta to człowiek, co ma bogatą i żywą wyobraźnię, co czuje głęboko i żywo — zawołał Janek, kręcąc się niecierpliwie.
— Mówisz hoc! zawcześnie. Dużoby jeszcze trzeba powiedzieć, ażebyś poznał dobrze, co to jest poeta. Ale na teraz nie będę cię już długo zatrzymywał, bo widzę, że chcesz się pobawić. Wiedz zatem, że taki człowiek, co ma bogatą i żywą wyobraźnię, co czuje głęboko i żywo, taki człowiek posiada poetyczne usposobienie, ale poetą jeszcze nie jest. Poeta to co pomyśli, co uczuje, co sobie wyobrazi, musi umieć wypowiedzieć.
— To nic przecież wielkiego — zauważył Janek — i ja umiem mówić.
— Nie wątpię o tem; dajesz tego dowody. Tak samo umiesz mówić, jak wyobrażać sobie i czuć; ale twoja mowa w porównaniu z mową poety jest taką, jak twoja wyobraźnia i uczucie w porównaniu z wyobraźnią i uczuciem poety. Poeta dla wyrażenia tego, co czuje i myśli, umie takich dobrać wyrazów, jakie innym ludziom nie przychodzą do głowy. Kiedy je usłyszą, to im się zdaje, ze potrafiliby powiedzieć tak samo, zupełnie jak owi, co po odkryciu Ameryki przez Kolumba powiadali, że to nic wielkiego, że i oni potrafiliby ją odkryć. Przypominasz sobie jak Kolumb ich zawstydził, stawiając jajko na stole.
— Pamiętam doskonale: stłukł i postawił.
— A żadnemu z jego towarzyszów nie przyszło to do głowy. Tak bywa i z temi wyrażeniami, których używają poeci. Opowiadałem ci raz bajkę o lisie i koźle. Lis wpadł do studni; przyszedł kozioł i patrzył w wodę. Lis chcąc się wydostać na wolność, użył podstępu: począł zachwalać przyjemny smak wody, udając, że umyślnie wskoczył do studni, ażeby się ochłodzić i napić. Kozioł nierozważny zapragnął także sprobowac i... chlust do wody... Lis skorzystał z tego, skoczył kozłowi na rogi i ze studni się wydobył. — Tak zwykle bajka ta się opowiada, a teraz posłuchaj, jak toż samo opowiedział Mickiewicz:
Już był w ogródku, już witał się z gąską,
Kiedy, skok robiąc, wpadł w beczkę wkopaną,
Gdzie wodę zbierano.
Ani pomyśleć o wyskoczeniu,
Chociaż wody nie było i nawet nie grzązko:
Studnia na pół-czwarta łokcia.
Za wysokie progi
Na lisie nogi.
Zrąb tak gładki, że nigdzie nie wścibić paznogcia.
Postaw się teraz w tego lisa położeniu!
Inny zwierz pewno załamałby łapy
I bił się w chrapy,
Wołając gromu, ażeby go dobił.
Nasz lis takich głupstw nie robił.
Wie, że rozpaczać jest to zło przydawać do zła.
Zawsze maca wkoło zębem,
A patrzy w górę. Jakoż wkrótce ujrzał kozła,
Stojącego tuż nad zrębem,
I patrzącego z ciekawością w studnię.
Lis wnet spuścił pysk na dno, udając, że pije;
Cmoka mocno, głośno chłepce
I tak sam do siebie szepce:
— Oto mi woda! takiej nie piłem, jak żyję!
Smak lodu, a czysta cudnie!
Chce mi się całemu spłukać,
Ale mi ją szkoda zbrukać,
Szkoda!
Bo co też to za woda!
Kozioł, który tam właśnie przyszedł wody szukać:
— Ej! — krzyknął z góry — ej, ty ryży kudła,
Wara od źródła!
I hop w dół. Lis mu na kark, a z karku na rogi,
A z rogów na drąg i... w nogi...
— Niby-to nic nadzwyczajnego w tem opowiadaniu: wszystkie prawie wyrazy znasz, a te których nie znasz — znają dorośli; — wyraz chrapy np. znaczy nozdrza albo w ogóle twarz zwierzęcia, zrąb znaczy deski, z których się beczka składała, ryży kudła oznacza lisa, który ma futro puszyste czerwonawej barwy. Ale chociaż wyrazy są znane, dobór i układ ich jest taki, że żaden z poetów, którzy przed Mickiewiczem żyli, na to się nie zdobył. Widzisz tu sprytnego i podstępnego lisa, który chciałby schrupać gąskę, a dostaje się do studni, widzisz tego kozła, co patrzy na wodę, — a to w takich obrazach nowych i pięknych, że żywo ci wszystko staje w myśli, że mimowoli wbijasz sobie w pamięć każde zdanie. Teraz wiesz już, że poeta to taki człowiek...
— Wiem już, wiem... — odrzekł Janek, wychodząc z pokoju. Józio nie będzie już śmiał się ze mnie.
Nieraz widzieliście zapewne jedwabne suknie, chusteczki lub też nici jedwabiu. Ale czy kiedykolwiek przyszło wam na myśl zapytać, skąd się jedwab’ bierze?
Otóż jedwab’ wyrabia owad, zwany jedwabnikiem lub prządką jedwabniczą. Jedwabniki są to motyle, chociaż nie tak ozdobne jak inne, ale zato dla człowieka bardzo użyteczne. One to dostarczają przędzy, zwanej jedwabiem, z którego następnie robi się piękne tkaniny. Motyle te są koloru żółtawo-białego, mają po 2 pary skrzydełek, jednę parę rożków z boku głowy, pyszczek wydłużony w trąbkę, która im służy do wysysania soków z różnych kwiatów i 6 nóżek cienkich i długich. Może myślicie, że jedwabnik odrazu rodzi się motylem? Otóż — nie. W młodości nie wygląda on jeszcze jak motyl i musi wiele odbyć przemian, zanim się stanie motylem.
Najprzód w końcu lata stary motyl znosi bardzo wiele jajek. Z tych jajeczek na wiosnę wylęgają się maleńkie stworzonka podobne do robaczków, zwane gąsienicami czyli liszkami. Ciało ich jest wydłużone i składa się jak gdyby z obrączek, pokryte jest krótkimi włoskami i zwykle bywa koloru ciemno szarego.
W przednim końcu ciała, widać głowę ciemniejszą, na której są oczy podobne do czarnych punkcików. Pyszczek jest uzbrojony silnemi szczękami. Część ciała, znajdująca się po-za głową, składa się z 3-ch obrączek czyli pierścieni i nazywa się tułowiem; dalej za tułowiem następują pierścienie zwane odwłokiem, a na końcu ciała wyrostek w kształcie rogu. Pod tułowiem widzimy 3 pary nóżek, a pod odwłokiem — 5 par. Gąsienice te są podobne do wielu innych gąsienic, które często spotykacie czołgające się po drzewach — a zwłaszcza po liściach drzew. Takie liszki tylko tam, gdzie ciągle jest ciepło, jak naprzykład w naszym kraju, ludzie hodują w oddzielnych domach. Gdzie zaś cały rok trwa ciepło, naprzykład w Chinach, żyją one swobodnie na drzewach i stamtąd sprowadzone zostały do nas. Po wylęgnięciu, przenosi się liszki na plecionki zrobione z gałązek, gdzie zastają już przygotowane dla siebie pożywienie, składające się z liści morwowych. Innego pokarmu nie jedzą i dlatego też tylko tam, gdzie rosną drzewa morwowe, można hodować jedwabniki. Gąsienice jedwabników są nadzwyczaj żarłoczne; pożerają bardzo dużo liści i dlatego, że tak dużo jedzą, bardzo prędko rosną.
W postaci gąsienicy jedwabnik żyje niedługo, zaledwie około 5 tygodni. W ciągu tego czasu cztery razy zmienia skórę, czyli lini się (linieje). Przed każdą taką zmianą liszka jeść przestaje, ale zato po każdem wylinieniu, to jest po zrzuceniu skóry, żre z wielką chciwością. Po ostatniem t. j. po czwartem wylinieniu najwięcej jeść zwykła; ale to nie trwa długo, bo wkrótce zupełnie jeść przestaje i przygotowuje się do odbycia pierwszej przemiany. Wtedy gąsienice szukają dla siebie wygodnego schronienia, najczęściej wyłażą na gałązki i z pyszczka zaczynają snuć nitki jedwabiu, nakształt pajęczyny. Materyał, z którego snują nitki, wytwarza się szczególnym sposobem wewnątrz ciała — w oddzielnych rureczkach i w chwili, gdy z ciała wychodzi, jest miękim i lepkim; twardnieje dopiero w powietrzu. Po upływie 4 dni gąsienica całkowicie się obwija nitkami, które się zlepiają z sobą i stanowią powłokę. Naówczas już jej widzieć nie możemy, bo ona zbudowała sobie domek w postaci jajowatego pudełka i ukryła się wewnątrz. Taka gąsienica, owinięta nitkami jedwabiu, nazywa się poczwarką, a sam ten jedwabny domek — kokonem. Gdybyśmy po kilku dniach przecięli kokon nożyczkami, tobyśmy zobaczyli, że gąsienica jeszcze raz zrzuciła skórę. Ale już wewnątrz tego pudełka czyli kokona, w którym się sama dobrowolnie zamknęła, nie ujrzymy gąsienicy w postaci wydłużonego robaka. Przemieniła się ona już w poczwarkę. Ta zaś poczwarka jest to zwierzątko jajowatego kształtu, niema głowy, ani nóżek, ani szczęk; pokarmu wcale nie przyjmuje. Chociaż mało się rusza poczwarka, przecież żyje pod tą twardą skorupką, ale znajduje się jakby w uśpieniu i powoli przekształca się w motyla.
Ta ostateczna przemiana poczwarki odbywa się blizko 3 tygodnie. Wtedy młody motylek, w kokonie jeszcze ukryty, zwilża płynem, który z pyszczka wydziela, jedno miejsce krępującej go powłoki, uderza głową w to zwilżone miejsce, przerywa je i.... o dziwo! wylatuje z więzienia dojrzały motyl. Początkowo taki motylek jest bardzo słaby, delikatny i przytem wilgotny; wkrótce się jednak wzmacnia, osycha, prostują mu się nóżki i rożki, rozpinają lekkie skrzydełka i wesoło wzniósłszy się w powietrze, śpieszy rozpocząć nowe życie. Ale niestety! w tej najswobodniejszej postaci żyje bardzo krótko, bo zaledwie od 10 do 20 dni, a częstokroć i krócej.
Jedwabnik, kiedy już stał się motylem, nie zjada liści morwowych jak gąsienica, z której powstał, tylko karmi się sokiem rozmaitych kwiatów. Przypatrzcie się temu motylkowi, a zobaczycie, że niczem nie przypomina nam tej niemiłej czołgającej się gąsienicy. Jedno mu tylko pozostało wspomnienie z przeszłości, to jest, że poleciał znów na to samo drzewo, którego liśćmi się karmił, będąc gąsienicą: poleciał na drzewo morwowe, by tam przed śmiercią złożyć swe jajka, z których nowe powstaną liszki.
Taki jest bieg życia tego skrzydlatego stworzenia. Jest ono dla człowieka wielce pożyteczne. Sam liść morwowy nie przyniósłby nam żadnej korzyści; tymczasem jedwabnik przerabia go na nitki, z których bardzo ładne i użyteczne wyrabiamy tkaniny.
Dowiedzieliście się więc, co to jest za owad, który jedwab’ przędzie, wiecie już cokolwiek i o jego życiu; a teraz opowiem wam jeszcze, jakim sposobem z kokonów jedwabniczych ludzie jedwab’ otrzymują.
W każdym kokonie znajduje się po kilkaset łokci (400—500) nadzwyczaj cienkiej, białej, żółtawej albo zielonkawej przędzy, czyli nitki zwiniętej w postaci kłębka. Chcąc tę nitkę rozwinąć, potrzeba zwierzątko zamknięte wewnątrz kokona zabić, a to dlatego, aby motyl chcący wydostać się z więzienia, nie porozrywał nitek jedwabiu.
W tym celu kokony kładzie się do pieców ogrzanych, następnie wrzuca się je do gorącej wody, która rozluźnia spojone ze sobą włókienka. Następnie za pomocą miotełki miesza się pływające kokony, a włókienka odstają jedno od drugiego. Wtedy robotnicy chwytają po kilka nitek, łączą je razem i zwijają na motowidło. Nitki te są bardzo długie, mocne i z nich to ludzie wyrabiają wszystkie tkaniny jedwabne.
Patrząc na suknię albo na chusteczkę jedwabną, przypomnijcie sobie zawsze, ilu to ludzi i jedwabników nad niemi pracowało. Pamiętając o tem, będziecie lepiej szanować ubrania.
W pokoju o zasłoniętych oknach, przy bladym blasku zawieszonej u sufitu lampy, dogorywał starzec, którego twarz, mimo śmiertelnej bladości, uderzała wielką szlachetnością. Napół leżąc na wysoko podsuniętych poduszkach, trzymał drżącą rękę nad głową jasnowłosego, jedenastoletniego chłopca i kończył pośpiesznie, choć urywanym głosem:
— Jurciu drogi mój wnuku... pozostaniesz sam na świecie, ale dobrzy ludzie nie opuszczą cię... Hilary będzie ci teraz ojcem, prawda?...
Stojący tuż obok mężczyzna z surowym wyrazem twarzy pochylił głowę potakująco. Malec łkał cicho, gorąco całując szaty starca.
— Będzie cię kochał jak ja.... pamiętaj tylko, dziecię moje, dwóch trzymać się rzeczy na tym świecie: pracy i prawdy... Dziś jeszcze nie rozumiesz dobrze, co znaczy jedno i drugie, ale dziś już wbij je sobie w pamięć, a gdy dojrzejesz, ostatnie słowa umierającego dziadka będą ci zawsze bodźcem, gdy zostaniesz samotny, znękany i bezradny...
— Dziaduniu, dziaduniu, czyż cię już nigdy nie zobaczę? płakał chłopiec patrząc z przerażeniem na dziadka, który, z wysilenia przymknąwszy oczy, ciężko oddychał.
Przez chwilę zapanowało milczenie; nagle starzec podniósł się z trudnością, a rozwarłszy szeroko wielkie, niebieskie oczy, spojrzał z miłością na wnuka i szepnął:
— Błogosławię cię!...
I upadł bezwładnie na poduszki.
Pan Hilary był dalekim krewniakiem Jurcia, a miał żonę i syna, który uczył się razem z Jurciem. Niewielka sumka, która pozostała po zmarłym, miała służyć na wychowanie wnuka. Pan Hilary dobrym był człowiekiem, choć surowym w obejściu. Ostro pilnował nauki obu chłopców, nie pozwalając im marnować czasu. Jurcio lubił się uczyć, a teraz uczył się lepiej jeszcze, w ten sposób przygłuszając żal za dziadkiem, którego kochał; bo jego jednego miał na świecie. Jaś, pieszczony przez matkę, lubił się tylko bawić, tak, że ile razy nie czuł opieki nad sobą, swawolił, chcąc za sobą pociągnąć Jurcia, który go nadaremnie upominał.
Chłopcy wczas chodzili spać, a jeszcze wcześniej musieli wstawać. Jaś, który się lubił wylegać w łóżku, wstawał mrucząc, zawsze niechętnie, przystawił raz stołek do ściany i cofnął wskazówki na zegarze o całą godzinę. Jurcio sprzeciwiał się temu, ale Jaś ofuknął go, mówiąc:
— Tatuś nie spostrzeże, a my i tak będziemy na czas.
— Kiedy to nie jest uczciwie, a potem — jak się ojciec twój spyta?...
— To się przyznam.
Przez dwa dni uszła sprawka, ale trzeciego odgadł psotę p. Hilary i wszedłszy o godzinę wcześniej do pokoju chłopców, zapytał odrazu:
— Który z was przekręcił zegar?
Jurcio milczał, a Jaś pomimo przyrzeczenia rzekł zuchwale:
— Ja nie wiem, a do zegara i tak-bym nie dostał.
— Jurciu, powiedz prawdę!
— Ja nie przekręciłem — odrzekł patrząc się prosto w oczy pytającemu.
— Więc w takim razie Jaś?
Jurcio milczał.
— Jeden z was kłamie. Jurciu, powiedz prawdę, powinieneś ją powiedzieć.
Nagle Jurciowi stanęły żywo na pamięci słowa umierającego dziadka; spytał więc wahając się jeszcze:
— Czy powinienem powiedzieć?
— Powinieneś.
Jurcio wskazał ręką na Jasia.
Jaś nie odniósł zasłużonej kary, bo go obroniła matka; odtąd jednak przez rok cały tak dokuczał swemu rówieśnikowi, że ten często łzy dławiąc, zebrał się nareszcie na odwagę i otwarcie wyznał p. Hilaremu, że dłużej w tym domu wytrzymać nie może.
P. Hilary, poradziwszy się żony, która, nie lubiąc Jurcia, najchętniej na to przystała, oddał go do pensyonatu, jednego z najtańszych, w którym biedny chłopiec niedługo miał zażyć bied wszelakich.
Pensyonat państwa Kopkiewiczów był jednym z najuboższych i najskromniejszych w mieście. Proste, drewniane sprzęty, chłód w zimie, a głód zimą i latem. Szafarka, która wydzielała chłopcom porcye, nie dała się nigdy ubłagać narzekającym, bo wreszcie i nie było jej wolno. Ze skromnej pensyjki i skromniejszej strawy żywiła jeszcze swego dziesięcioletniego syna. Jurcio z natury spokojny i wytrwały, krzepiący się zawsze wspomnieniami o dziadku, który go uczył życia własnym przykładem, nie skarżył się nigdy, choć głodny spać chodził i drżał z zimna, często nie mogąc pisać skostniałą ręką. Czuł, że mu źle, ale tu przynajmniej wolny był od prześladowań Jasia i jego matki, więc znosił biedy swe cierpliwie. Ale wytrzymałość ta na zdrowiu jego się odbiła. Zaczął kaszlać, chudnąć i cierpieć na bezsenność. Szafarka nieraz głaskała go po głowie, bo się jej podobał ze słodyczy obejścia i cichej nad wiek rezygnacyi. Raz tedy, widząc go bledszym niż zwykle, zawołała pocichu do swej izdebki, a usadowiwszy na zydelku, odsłoniła przed nim talerz ciepłej zupy. Jurcio nie śmiał przyjąć, ale głód przemógł. Zjadł z wielkim smakiem i serdecznie litościwej szafarce podziękował. Kilka razy prosiła go na tę ucztę do izdebki, aż pewnego poranku zapytał go pan Kopkiewicz, czy prawdą jest, że jadał w izdebce szafarki? Bez zająknienia się odpowiedział, że dzięki litościwemu jej sercu kilka razy pożywił się dobrze.
— Jak mogłeś przyjmować od tej, która wydawała nasze zapasy, nie swoje.
— Nie wiedziałem o tem.
— To źle, powinieneś był nam zaraz powiedzieć o tem. Ona postąpiła nieuczciwie i będzie ukarana.
Nazajutrz wydalono szafarkę za nieuczciwe gospodarowanie. Jurcio, przerażony i oblany łzami, nadaremnie błagał za nią, oskarżając siebie jako główną przyczynę. Odpowiedziano mu, że wszelkie nadużycie musi być skarcone.
W ciężkim znoju i trudzie, w nieustannej, rzadko tylko radością przeplatanej pracy, ukończył szkoły. Utrzymując się z dawania lekcyj, poznał wielu dobrych ludzi, zjednał sobie wielu zacnych kolegów, z którymi łatwiej zdążał do celu. Znowu tutaj znalazł się z Jasiem, który lubo z trudnością przeciągany był przez klasy, dotarł jednak i do uniwersytetu. Dawna atoli lekkomyślność nie opuściła go, rozwinąwszy się jeszcze w butę, hulaszczość i próżniactwo.
Jurcio, choć mu dawno przebaczył, jednak stronił od niego, widząc go niepoprawnym. Kilka razy próbował powstrzymać go na złej drodze, upominając w imię koleżeństwa z lat dziecinnych, ale śmiech szyderczy był jedyną na jego rady odpowiedzią. Pozostawił go więc własnej doli, zdaleka tylko dowiadując się o coraz nowych jego wybrykach.
Ukończywszy świetnie uniwersytet, otrzymał skromną posadę nauczycielską, z pomocą której mógł już sobie urządzić życie samodzielne i o tyle niepodległe, o ile człowiek spełniający sumiennie swe obowiązki, po-za niemi niepodległym być może. Rozmiłowany szczerze w nauce, oddał się jej teraz z całą swobodą, znajdując jeszcze niejednę godzinę na rozrywkę w kółku znajomych, którzy go serdecznie lubili i chętnie zawsze widywali u siebie.
Pewnego dnia siedział jeszcze u siebie w domu, gdy posłyszał dzwonek, a wkrótce ujrzał przed sobą poważnego człowieka z siwemi faworytami, z uśmiechniętą twarzą, który odrazu zaczął w te słowa:
— Proszę się nie dziwić, że, lubo nieznajomy, przychodzę jednak wprost do pana i to w bardzo ważnym interesie. Wskazano mi pana jako człowieka, na którego słowie zawsze polegać można. Jestem ojcem siedemnastoletniej córki, która mnie i żonie mojej jedyna została z licznego bardzo rodzeństwa. Chcemy ją wydać za mąż za człowieka, którego sama wybrała, ufając, że w nim znajdzie prawdziwe szczęście.
Pojmujesz więc pan, że potrzebujemy dowiedzieć się o charakterze tego młodzieńca... rozpytywaliśmy się tu i owdzie, aż nam wskazano pana, jako jego najdawniejszego kolegę; proszę więc pana, objaśnij mnie.
Jurcio dowiedział się, że tu chodzi o Jasia. Czując całą odpowiedzialność każdego wymówionego słowa, rzekł otwarcie i szczerze:
— Bardzo mało widywałem się z nim nawet w uniwersytecie; niech się pan lepiej zwróci do tych, z którymi on żył bliżej. Młody człowiek w wieku, w którym chodzi na uniwersytet, przeobraża się, rozwija i umacnia; jego więc charakter i przekonania mogą lepiej ocenić ci, którzy ciągle z nim przestają.
Przybyły, przemilczawszy chwilę, podziękował mu za radę i odszedł. W kilka wszakże tygodni znów się zjawił u niego, mówiąc:
— Rozmaicie o nim słyszę; półsłówkami odpowiadają mi jego koledzy i znajomi, a ja chcę wiedzieć prawdę. Wiem, żeś pan człowiek prawy i że nie zechcesz taić tego, co kilka osób unieszczęśliwić lub uszczęśliwić może.
Jurcio z boleścią przypominał sobie przeszłość, rzekł więc:
— Powtarzam, że za mało, a może za jednostronnie znam go, ażeby zdanie moje mogło mieć jaką wagę, za wielką też odpowiedzialność wziąłbym na siebie.
— Panie, nie tylko z sądu ludzi o panu wiem, żeś prawy człowiek, ale i z oczu patrzy panu poczciwość... Zrozumiej że jestem ojcem, któremu chodzi o los jedynego dziecka...
— Jest tylu innych, od których możesz się pan dowiedzieć...
— Zatem złym on jest człowiekiem, skoro się pan tak wahasz!
— Nic nie mogę powiedzieć, znam go bowiem za mało.
— Panie — błagał starzec wzruszony — wejdź w moje położenie, gdybyś ty był ojcem i przyszedł z całem zaufaniem do mnie...
Jerzy pochylił głowę smutnie, nie wiedząc, co począć.
— Prawda — mówił dalej starzec — jest jak drogowskaz nad zakrytą kwiatami przepaścią, który powstrzymuje krok niebaczny a zgubny... Mówiono mi, panie, o tobie jak o młodzieńcu, który przeszedł drogę życia prosto zawsze, patrząc śmiało przed siebie, nie znając dwóch miar, innych myśli, a innych czynów, możesz-że się pan wahać?...
Z prawdziwym wysiłkiem woli, z męką wewnętrzną, odezwał się nareszcie Jerzy, pamiętny przestróg umierającego dziadka:
— Dobrze, powiem, co wiem, bo tak mi każe sumienie, ale nie znaczy to, iżbym się nie mylił. Lekkomyślność nie pozbawia dobrego serca i wielu innych przymiotów, a czyn taki, jak połączenie się węzłem dozgonnym z zacną dziewicą, zachęca nieraz do stanowczej zmiany życia... Tak, przyznaję, że Jasia znałem jako lekkomyślnego chłopca, który więcej bawić się lubił, aniżeli uczyć i samowolnie zawsze szedł za swojemi skłonnościami. Tyle tylko wiem o nim, tyle nakazuje mi mówić prawda.
I z boleścią zakrył twarz rękami.
Starzec, podziękowawszy, odszedł. Jerzy westchnął ciężko i zamyślił się długo. Po chwili jednak wstawszy uspokojony, rzekł sam do siebie: Spełniłem swój obowiązek!
Po kilku miesiącach dowiedział się, że Jasia nie przyjęto w tej rodzinie za zięcia, a po roku, że zniechęcony może, a lekkomyślny jak zawsze i poddający się złym skłonnościom, coraz niżej spadał, aż i zmarniał zupełnie. Wiadomość ta uderzyła go w samo serce. Zaczął sobie gorzko wyrzucać, że gdyby był zdania swego nie wypowiedział tak szczerze, Jaś byłby przyjęty, a wtedy, kto wie, czy na łonie zacnej rodziny nie byłby się otrząsnął z nałogów i nie poprawił. Zaczął go szukać, ażeby choć w czemkolwiek ulżyć jego doli, ale nadaremnie. Po długich tygodniach dowiedział się, że Jaś zniknął gdzieś bez śladu. Wtedy wyrzuty przeszły u niego w rozpacz. Widział go ciągle we śnie i na jawie, błądzącego w łachmanach i żebrzącego jałmużny, a kto wie, może przeklinającego sprawcę swego nieszczęścia. Rozpacz zaczęła go tak nękać i gnębić, że skoro tylko ukończył swą pracę, myślą nie mógł odpocząć swobodniej, bo myśl ta ścigała go ciągle najstraszniejszemi widmami. Zamiast szukać rozrywek lub ulżyć sobie zwierzeniem, zamknął się w domu, godzinami całemi chodząc po pokoju i rozpatrując postępek swój ze wszystkich stron.
Osowiały, z błędnym wzrokiem, przechadzał się tylko codzień rano po miejskim ogrodzie, pewny, że wtedy nikogo nie spotka, ktoby patrząc na niego ciekawość swoją chciał nasycać. W tych samotnych po ogrodzie wędrówkach, zauważył staruszka, siadającego codziennie nad stawem i rozrzucającego okruszyny bułki, po które zlatywała się gromadka oswojonych wróbli. Staruszek przemawiał do ptaszków pieszczotliwie, tak jakby znał każdego zosobna, poczem nakarmiwszy je, podnosił się z wypogodzonem obliczem, ażeby się przejść powolnym krokiem po alei kilkakrotnie. Niezmiernie sympatyczna twarz staruszka pociągała oddawna Jerzego, który w łagodnych jego oczach czytał dziwną dobroć. Raz przeto, gdy już odleciały nakarmione wróbelki, zebrał się na odwagę i, przystąpiwszy do niego, rzekł:
— Dawno już chciałem zabrać znajomość z panem dobrodziejem, choćby dla tego, że my dwaj tylko najraniej bywamy w tym ogrodzie.
— Uważam i ja pana oddawna i przyznam ci się, młodzieńcze, że mnie ujęła twarz twoja, smutna zawsze i posępna. Pomyślałem, że musisz być bardzo samotny na świecie, a trochę i świata nie lubić, skoro wybierasz umyślnie godzinę, w której nikogo nigdy nie ma...
— Prawda, panie, sam jestem na świecie!
— Ja co innego, spać długo nie mogę, śpieszę więc do ogrodu, w którym powietrze pachnie wonią budzących się kwiatów, a wreszcie moi wychowańcy czekają już na mnie zgłodniali.
Szli obok siebie, staruszek mówił dalej:
— W twoim wieku, młodzieńcze, miałem liczną rodzinę i uważałem się za szczęśliwego, dziś oto zostałem sam, a w starości samotność ciężką jest i bolesną. Dlatego przebacz, ze wnikam w twoję tajemnicę, ale młodość jest od tego, ażeby się nie dać ugiąć przeciwnościom. Niech ci się zdaje, że jestem twym ojcem; mnie miło będzie, gdy ciebie jak syna wysłucham. Żyłem długo, życie poznałem, może rada moja przyda ci się na co.
Jurcio opowiedział mu wszystko, zacząwszy od chwili śmierci dziadka, aż do ostatniej swojej goryczy.
Staruszek wysłuchał spokojnie, nie przerywając ani słowem, a potem tak się odezwał:
— Zacny twój dziad umierając, dobrze się zapatrywał na drogę życia, bo pracować i mówić prawdę znaczy to być człowiekiem w całem znaczeniu tego pięknego słowa. Czemże jest kłamca, nawet ten, który dla żartu nieszkodliwie kłamie? Człowiekiem, którego każdy lekceważy, a ten, który kłamie z zamiarem zysku własnego lub szkody obcej? Najnikczemniejszym gatunkiem ludzi, którego każdy się lęka, którym każdy pogardza, unikając jak dzikiego zwierza. Kłamstwo plami i brzydzi jak trąd zaraźliwy i stokroć bardziej politowania godny złoczyńca, przyznający się ze skruchą do kłamstwa, aniżeli ten, który przez zręczne kłamstwo oczyszcza się z winy. Tamten może się poprawi, ten tylko utwierdzi w niecnych swych postępkach i nadal... Tobie żal owej szafarki, dobrze czynisz, że jej żałujesz, bo od tego masz serce, ale bądź-co-bądź ona rozporządzała nie swoją własnością i nadużyła położonego w niej zaufania. Litość jej dla ciebie nie usprawiedliwia czynu, który był kradzieżą. A tak samo co do powiedzianej przez ciebie prawdy owemu ojcu; czyż wolno ci było taić i milczeć, gdy od słów twoich zależało szczęście lub nieszczęście kilku osób? Żałujesz, że on się zmarnował, ale on byłby się zmarnował zawsze, pociągając innych w zgubę za sobą, bo gdyby był uczciwym, byłby się właśnie teraz podniósł i zasłużył na lepszą sławę. Dziadek, polecając ci mówić prawdę, wymagał, ażebyś nigdy nie kłamał, co nie znaczy, iż z prawdą należy się narzucać każdemu nie pytany i nie proszony; wszakże, gdy od uczciwego człowieka żądają wyjaśnienia prawdy, a nawet gdy on sam widzi, że własnowolnie prawdę wyjaśnić powinien, wahać mu się nie wolno ani chwili. Dziecku musi ona wejść w przyzwyczajenie i potrzebę, ażeby potem w dojrzalszych latach, gdy od niej losy ludzi zależą, stała się odwagą, obowiązkiem świecącym innym jako przykład..
Jerzy słuchał rozpromieniony i rozrzewniony, a pożegnawszy starca ze czcią należną, odetchnął lekko i swobodnie.
W polu stoją rzędami mendle na świeżem ściernisku, a drogą do wsi toczą się wozy ze snopami do stodół kmiecych i dworskich. Rolnik uwija się żwawo, bo służy mu pogoda do zbioru plonów całorocznej pracy. Oj, miał on pracy nie mało, nieraz pot z jego czoła zrosił twardą skibę, zanim doczekał się tej chwili. Trzeba było przed rokiem uprawiać rolę w dzień skwarny i umierzwiać starannie i orać po kilka razy, i broną rozkruszać twarde bryły i zboże śpiesznie młócić i wymłóconem ziarnem zasiewać, a w jesieni i na wiosnę spuszczać wodę, gdzie się zatrzymała na polu, później chwasty ze zboża wyrywać, aż nareszcie dojrzał łan srebrzystego żytka i pszenicy złocistej. I pracowici ludzie podążyli na pole w upał letni, niosąc sierpy i kosy, zboże ścięli i w snopy powiązali i kłosy zgrabili na ściernisku porządnie, a dziś właśnie żniwo będzie dokończone, więc wielka stąd radość rolników i uroczysta dla nich godzina. Nie wybił im grad zboża, nie wypaliła susza, nie zniszczyły plonów ulewy, więc jest się czem weselić, za co jest też ziemi rodzinnej błogosławić, i ludziom za pomoc wywdzięczyć i odgłosem starodawnej pieśni napełnić pola i gaje.
Czy też dziś dorżną żniwiarze, bo jeszcze zboża łan spory, a słońce blizko zachodu, i czy dziś będzie okrężne? Oj, pewnie skończą, bo uwijają się dzielnie. Łan zboża co chwila maleje, wietrzyk chłodzi uznojone ich skronie i w dal unosi dźwięczny głos pieśni dożynkowej:
Hej, wyleć, wyleć, mała przepiórko,
Bo już nie przyjdziem w to czyste pólko.
Plon niesiem, plon!
Hej, wyleć, wyleć, bystry sokole,
Bo już nie przyjdziem w to czyste pole.
Plon niesiem, plon!
Latają ptaszki pod jasnem niebem,
Dożęlim żytka za starym chlebem.
Plon niesiem, plon!
Dożęlim żytka aż do odłogu,
Podziękujemy za to Panu Bogu.
Plon niesiem, plon!
Gdy zboża było już na polu niewiele, zostawiono ostatnią garść niezżętą dla przepiórki, a dziewczęta zaczęły wić wieniec dożynkowy, który przyniesie dziś gospodarzowi z pola do jego domu najdzielniejsza ze wszystkich żniwiarek, zwana przodownicą lub postatnicą. Ten wieniec wyobraża cały tegoroczny plon czyli urodzaj, więc powinny być użyte do niego różne rodzaje zboża: pszenica, żyto, jęczmień i owies. Wplatają także kwiaty, kalinę i gałązki laskowych orzechów, czyli wszystko to, czem się zdobią niwy i czem bogate są lasy. Wieniec powinien być ogromny i wspaniały, bo ma on wyobrażać obfity plon rolnika.
Gdy tak przy śpiewie długiej pieśni, uwito wieniec, włożono go na skronie hożej dziewoi, którą żniwiarze otoczywszy kołem, ruszyli drogą ku wiosce. Słońce ostatnim promieniem ozłociło bujne kłosy pszenicy nad czołem żniwiarki, gdy gromada pracowitej czeladzi uroczyście postępowała ze śpiewem:
Od zielonego gaju,
Od bystrego dunaju,
Niosą wianek ze złota:
Żniwiareczek robota.
Plon niesiem, plon!
Wyżęliśmy już wszytko:
I pszeniczkę i żytko,
A od granic do granic,
Już na polu niema nic.
Plon niesiem, plon!
Dzisiaj do jegomości
Przybędzie dużo gości:
Zasiądziem stoły potężne,
Bo dzisiaj mamy okrężne!
Plon niesiem, plon!
Tymczasem we dworze panował ruch niezwykły. Przynoszono ze śpiżarni przed ganek kosze z owocami, mięsiwem, serem i chlebem. Beczka piwa zajęła miejsce pod starą lipą, gdzie ustawiono długie ławy i szerokie stoły. Pani wydawała różne polecenia domownikom, a dwie podrastające córki pilnowały, żeby rozkazy matki wypełnione były jak należy, żeby wszystko zawczasu przygotowane oczekiwało na swojem miejscu, żeby chleb i mięsiwo były pokrajane porządnie, a przy piwie stały garnce i szklanki, stoły czyste i ławek ilość dostateczna. Sam gospodarz, pokręcając radośnie sumiastego wąsa, wydawszy polecenia karbowym i ekonomowi, który miał częstować piwem, witał najbliższych sąsiadów, którzy zaproszeni na okrężne, przyjechali z licznem gronem swej dziatwy, bawiącej na letnich wakacyach.
Podczas tego ruchu i krzątaniny, słychać było ciągle daleki śpiew żniwiarzów, później zdawał się zbliżać powoli, to znowu jakby śpiewacy zatrzymywali się w drodze. Tak sądziła niecierpliwa młodzież wybiegając za bramę, skąd widok był otwarty, gdy oto niespodziewanie ujrzano w lipowej alei za ogrodem postępującą liczną drużynę ludu. Nad głowami dziewcząt dostrzedz można było kwiecisty czub wysokiego wieńca dożynkowego. „Już są niedaleko!..“ zaczęły wołać dzieci uradowane, a Jaś, starszy syn gospodarza domu, pobiegł oznajmić to ojcu, bo zdawało mu się, że ten, zajęty jakąś rozmową, nie podąży w porę powitać nowych gości. Ale było jeszcze dość czasu, bo wieśniacy szli wolno śpiewając:
Niesiemy wian wedle ogroda,
Wyjdzie jegomość — czyli to prawda?
Oj, prawda, prawda, widzą to ludzie,
Za naszym wieńcem gromada idzie.
Zbliżając się do bramy, która umyślnie była zamknięta na to, żeby ją sam dziedzic otworzył, śpiewano:
Nie żałuj, panie, siwego źrebca.
Ślij po muzykę choćby do Królewca.
Plon niesiem, plon!
Zaściełaj, panie, stoły i ławy,
Jedzie do ciebie gość niebywały.
Plon niesiem, plon!
Wypraw nam, panie, sute okrężne,
Bo ci niesiemy dary potężne.
Plon niesiem, plon!
Otwieraj, panie, szerokie wrota,
Niesiem wianeczek z szczerego złota.
Plon niesiem, plon!
Otwieraj, panie, nowy swój dwór,
Bo ci niesiemy wszystek twój zbiór
Plon niesiem, plon!
Wynijdź-że, panie, z całą drużyną,
Przyjm od dziewczyny wianek z kaliną.
Plon niesiem, plon!
Na odgłos tego śpiewu, ojciec Jasia wyszedł naprzeciwko czeladki i sam otworzył gościnnie szeroką bramę, zapraszając żniwiarzy do dworu. Gdy wchodzili, dwóch zaczajonych parobczaków nagle oblało wodą wieniec i zarazem niosącą go przodownicę, gwoli figlarnemu zwyczajowi, żeby jak mawiano, nie było suszy na przyszłoroczny urodzaj.
Dziedzic z żoną stał w ganku, otoczony gronem rodziny i gości. Żniwiarze ze śpiewem przystąpili przed dwór, a gdy umilkli, przodownica oddała wieniec gospodarzowi, a druga dziewoja, najlepsza po niej żniwiarka, wręczyła mamie Jasia równiankę czyli pęczek kłosów pszennych, mający wyobrażać niby snop nowego zboża. Oboje państwo, uprzejmie podziękowawszy za wieniec, dali obu dzielnym żniwiarkom podarki, jako nagrodę ich wzorowej pracy, a dzieci tymczasem z ciekawości oglądały dziwnie okazały wieniec, który po wyjęciu z niego orzechów, został na wydatnem miejscu zawieszony w sieni dworu, podług starego rolniczego i polskiego zwyczaju.
Teraz pan i pani zaprosili czeladź i kmieci na posiłek, zachęcając do niego wszystkich serdecznie i przestrzegając, żeby nikt zapomnianym nie został. Jaś i jego siostrzyczki wzięli pod opiekę liczną dziatwę wiejską, która, jak zawsze, tak i teraz wszystka przybyła z matkami swemi na okrężne. Pani, głaszcząc, zapytywała o imiona dziatek, o ich wiek, o zdrowie, czy ospę miały dobrze zaszczepioną, czy zaczęły się uczyć i co umieją?
Tymczasem, ponieważ zrobiło się ciemno, zapalono na dziedzińcu latarnie i wiejska kapela, złożona ze skrzypka, basisty i bębnisty, zaczęła grać od ucha staroświecki taniec zwany powolnym lub polonezem, od którego każda biesiada rozpoczyna się. Ojciec Jasia, podług pięknego i odwiecznego zwyczaju naszego, jako dziedzic i gospodarz poprosiwszy do tańca przodownicę, sunął z nią w pierwszą parę, a najpoważniejszy gospodarz z wioski, przystąpiwszy do pani, poszedł z nią w drugą parę. Za nimi cała gromada wiejska, pomieszana z gośćmi państwa, ruszyła parami w krąg wielki. Dzieci panów, czeladzi i kmieci przypatrywały się radośnie miłemu widokowi. Na błękitnem niebie pogodnej nocy zaświecił srebrzysty księżyc z gwiazdami i przyćmił światło latarni.
Gdy wszystkie pary trzykrotnie przetańczyły dokoła powolnego, zabrzmiał ochoczy oberek a później dziarski mazur. Kapelę pomieszczono pod otwartemi oknami dworu, żeby przy jej graniu zarówno mogli tańczyć państwo w salonie, jak żniwiarze przed dworem. Wieśniacy przychodzili do pokojów, a panowie do gromady przypatrywać się serdecznej zabawie. Ojciec Jasia długo rozmawiał z gospodarzami, częstował czeladź i nauczał swego syna, jak ma być uprzejmy i grzeczny dla każdego gościa w domu, czy gość ten przyjedzie powozem, czy przyjdzie pieszo, czy jest bogaty, czy w szarej kapocie i siermiędze.
Zdarzenie, które wam opowiedzieć zamierzam, przytrafiło się na bulwarze w Mińsku; Mińsk zaś, choć jest miastem siedem razy mniejszem od Warszawy, jednak pod jednym względem może z nią współzawodniczyć. Warszawa posiada Ogród Saski, położony w samym środku miasta. Żadne inne miasto tem się pochlubić nie może. Jeden tylko Mińsk posiada prześliczny bulwar, w samym środku miasta i bulwar ten jest największą jego dogodnością i ozdobą. W tem miejscu zaś, gdzie się ulice Dominikańska z Zacharzewską przecinają, był przed laty trzydziestu kilku duży plac, służący za rynek do sprzedawania bydła i koni. Plac ten zawalony błotem, śmieciami i gruzem, wyglądał wtedy gorzej i brudniej od tych zagród na Pradze, gdzie bydło sprzedają. Następnie zarząd miejski rynek w tem miejscu skasował, plac rozkazał oczyścić, ogrodzić i oddał go publiczności na miejsce przechadzek. Od tej pory plac ten zaczęto nazywać Nowym bulwarem, ale mało się po nim przechadzano, bo nie było drzew wcale, a więc brakło cieniu i na całym bulwarze stało zaledwo kilka nędznych ławeczek. Wtedy plac ten służył najwięcej do manewrów wojskowych i do ujeżdżania koni. Wielkość bulwaru całego równała się, mniej więcej, połowie Ogrodu Saskiego. Ale przed laty kilkunastu przekształcono plac ten nie do poznania. Zasadzono go drzewami i krzewami, porobiono aleje, uliczki, — słowem, latem wszyscy mieszkańcy Mińska codzień się rozkoszują na tym bulwarze w cieniu prześlicznych kasztanów, spoglądając na niepokaźny, nieopodal stojący domek, który przed laty był własnością Czesława Moniuszki. W tym domku niegdyś dokazywał i psocił synek jego, Staś, późniejszy kompozytor „Halki.“
Otóż w Mińsku, przed wieczorem, w prześliczny dzień majowy, przechadzała się pani pewna w towarzystwie dwóch dziewczynek i chłopczyka.
Jedna dziewczynka miała lat dwanaście, chłopczyk lat dziesięć, a druga dziewczynka nie więcej nad lat sześć. Łatwo poznać było, że idą tylko na przechadzkę, na której się bawić zamierzają, bo dziewczynka najstarsza niosła trzy obręcze, włóczką kolorową poobwijane i trzy kije do rzucania obręczy, a oprócz tego zawiniętych w chustkę kilka kul do kręgli. Chłopczyk niósł związanych razem ośm kręgli, a pod pachą trzymał króla kręglowego. Najmłodsza dziewczynka pchała przed sobą wózek maleńki, w którym siedziała świetnie wystrojona duża lalka z włosami.
Skoro weszli na ulicę Zacharzewską, matka się odezwała:
— A może po drodze zajdziemy wziąć ciasteczek z sobą? Przydadzą się wam potem.
— Ach, dobrze, dobrze, droga mateczko, zawołały w jeden głos wszystkie dzieci uradowane.
Wkrótce ucieszone dziatki ujrzały przed sobą wystawę cukierniczą, a następnie wszyscy weszli do cukierni.
Tłum kupujących był tak wielki, że nasze dziatki zaledwo za matką wcisnąć się do cukierni zdołały. Najwięcej było tam dzieci. Matka podeszła do stołu, wskazała żądane ciastka, a w krótce potem oddała do niesienia najstarszej dziewczynce sporą ich paczkę, wiszącą na cienkim sznureczku.
Kiedy wyszli z cukierni, wprost przed nimi ukazał się prześlicznie zarosły bulwar, świeżością i cieniem wabiący ku sobie. U wejścia mnóstwo osób wzajemnie się wymijało. Jedni wychodzili stamtąd, drudzy wchodzili.
Kiedy matka z dziećmi znalazła ławeczkę wolną i usiadła na niej, wtedy chłopczyk, stanąwszy przy matce, odezwał się:
— Mamo, mamo, ja mamie coś powiem.
— Mów, mój Jasiu; byleby to, co powiesz, było ciekawe albo rozumne.
— Rozumne to nie, ale ciekawe, ciekawe bardzo.
Dziewczątka zbliżyły się ku braciszkowi, a Jaś tak dalej mówił:
— Czy mama widziała w cukierni tego chłopczyka, co stał niedaleko mnie, wzrostu trochę wyższego, w granatowem ubraniu, ponsowym pasem przepasanego?
— Nie, nieuważałam — rzekła matka.
— A ja widziałam, widziałam!... — wykrzyknęła starsza dziewczynka — miał czapeczkę okrągłą, bez daszka, z zatkniętem piórem pawiem. Wyszedłszy z cukierni, pojechał z matką w ślicznym powoziku.
— Aha, aha, ten sam — przerwał Jaś. — Otóż on, kiedy na niego nikt nie patrzał, ściągnął ze stołu dwa ciasteczka; jedno migdałowe a drugie czekoladą oblane, i potem je wyniósł cichaczem.
— Aaa! — wykrzyknęły jednocześnie obie dziewczynki, kiwając z zadziwienia główkami.
— I cóż w tem dziwnego? — odezwała się matka. — Przecież Kasia wyniosła z sobą kilkanaście ciasteczek, a nikt się temu nie dziwi.
— Ależ — wykrzyknął Jaś z oburzenia zaczerwieniony — mateczka za ciastka zapłaciła, a on tamte ukradł.
Uśmiechnęła się matka, pocałowała syna w czoło i powiedziała:
— Masz słuszność, mój drogi; nigdy po cudzą własność sięgać nie należy; to grzech bardzo wielki. Ale idźcie biegać i bawić się, bo już widzę, że Walerce bardzo się chce pograć w kręgle.
I dzieci zaczęły się ścigać, biegać, grać w obręcze, w kręgle. Nie obeszło się i bez smutnych wypadków, a po każdym z nich Walerka biegła z płaczem do mamy. Raz zawadziła się i upadła, a drugi raz Jaś ją po ręce uderzył.
Dzieci bawiły się tak dwie godziny. Słońce zaszło zupełnie, a wieczór był cudowny. Matka sięgnęła po paczkę z ciastkami, zamierzając niemi dzieci obdzielić, gdy naraz niedaleko w krzakach, usłyszała podniesione głosy Kasi i Jasia, zawzięcie kłócących się ze sobą.
Kasia drżącym ze wzruszenia głosem wołała:
— Jasiu, na miłość boską, nie ruszaj! nigdy na to nie pozwolę.
A Jaś krzyczał gniewnie:
— Precz mała, bo tak dam! Będę się ja ciebie pytał!
A Walerka płacząc wrzeszczała:
— Precz, precz, nie dam Kasi; precz, bo powiem mamie!
Przestraszona matka zerwała się z ławeczki i zawołała przerażonym głosem:
— Dzieci, dzieci! Chodźcie tu zaraz. Co to jest takiego?
Kłótnia w tejże chwili ucichła, a dzieci biegły do matki z Walerką zaperzoną na przedzie.
— Mamo... mamo... — wołała, Jaś... chciał... Kasię... uderzyć...
— Co to było takiego? mówcie mi zaraz. Jaś niech pierwszy wszystko opowie.
— Niech mama tylko posłucha — odezwał się Jaś — oto tak było. Ja zapomniałem zabrać z sobą z domu szpicruty swojej. A bawić się w konie bez szpicruty bardzo niewygodnie. Otóż chciałem teraz wyłamać bardzo ładną, taką równą gałązkę, niedaleko stąd rosnącą. Ale Kasia, to taka naprzykrzona, zawsze musi wtrącić się do wszystkiego. Za nic mi nie pozwalała tej gałązki wyłamać. Proszę mamy, co jej do tego? Przecież to gałązka niczyja...
— No, dosyć — przerwała matka — Teraz niech Kasia powie, dlaczego spierała się z Jasiem i nie dozwalała mu wyłamać gałązki. Kasiu, siądź tu przy mnie i powiedz, co w tem widziałaś zdrożnego?
Kasia usiadła na ławeczce i nieśmiało mówić zaczęła:
— Ja sama nie wiem, mateczko. Ale mnie się zdawało, że kiedy to drzewko nie nasze, to i łamać go nie wolno. A jak przypomniałam sobie tego chłopczyka w cukierni.. to mię taki strach ogarnął...
Łzy powstrzymały mowę Kasi, która przytuliła się do matki i rękę jej całować zaczęła.
— Dość, dość już, moje drogie dziecko — odezwała się matka drżącym od wzruszenia głosem. — Jasia nie mogę winić, że chciał ułamać gałązkę, bo nie pojmował, jaki to byłby zły postępek. Ale sądzę, że skoro mu to wytłumaczę, to się zgodzi, że Kasia słusznie go od tego powstrzymywała. A teraz weźcie oto powydzielane wam ciastka, jedzcie je i słuchajcie, a ja wam mówić będę.
Każde z dzieci wzięło wydzielonych mu kilka ciastek, ale tylko Walerka zaraz zabrała się do jedzenia. Kasia zaś i Jaś ucałowawszy ręce matki, trzymały ciastka i przysłuchiwały się uważnie jej słowom:
— Cały ten bulwar — mówiła matka — ze wszystkiemi drzewami, kwiatami, ławkami i wodotryskiem kosztuje dużo pieniędzy i pracy. Za czyjeż więc pieniądze ten bulwar założono i utrzymują go obecnie? Oto wszyscy mieszkańcy Mińska składają na to podatek.
— Jakto? — przerwał Jaś — i mama na to pieniądze dawała?
— A jakże, i ja i wszyscy corocznie na to pieniądze dajemy. Następnie te pieniądze oddajemy zarządowi miejskiemu, a on już tego bulwaru dogląda, kopie, zasadza, polewa i zamiata. Widzisz więc, mój Jasieczku, żeś się bardzo omylił, mówiąc, iż bulwar ten nie jest niczyją własnością. Owszem on jest własnością nas wszystkich, własnością publiczną. Możemy wszyscy korzystać z przechadzki po bulwarze, z cienia drzew, z zapachu kwiatów, ale nie mamy prawa, ani zniszczyć, ani przywłaszczyć sobie żadnego kwiatka, żadnego listka, żadnej gałązki, gdyż to-by się równało przywłaszczeniu pokryjomu ciasteczka w cukierni, co was tak mocno zgorszyło i oburzyło. Własność publiczna powinna być dla nas rzeczą równie świętą, jak prywatna, i równie też ją szanować powinniśmy.
— Ależ, moja mamo — zawołał zadziwiony Jaś — a dlaczegoż tak wiele osób zrywa tu i kwiaty i gałązki, skoro tylko policyant w tę stronę nie patrzy?
— O mój Jasiu! Nikt z ludzi rozsądnych i uczciwych tego nie popełni. Ci zaś, co tak postępują, to są albo zbyt nierozsądni, że tego pojąć nie zdołają, albo tak źli, że nawet kradzieży za występek nie uważają.
Jaś poskoczył do Kasi i, całując ją, mówił:
— Dziękuję ci, Kasieczko, żeś mię nie dopuściła do popełnienia kradzieży. Musiałbym się teraz tego wstydzić. Ale odtąd już o niczem podobnem nie pomyślę.
Wtedy matka, całując Kasię, powiedziała:
— A ja ci, moje życie, dziękuję za to, żeś, nie pojmując nawet powodu, przeczuciem odgadła, iż to jest grzechem.
Paniczyk, że zamożnych rodziców był synem,
Więc zawsze wymuskany i w świeżej sukience,
Pysznił się stąd najbardziej przed uboższym gminem,
Że bardzo delikatne i białe miał ręce.
Raz, będąc z ojcem w polu, gdzie żęli żniwiarze:
— Ojcze! — rzekł — spójrz-no jakie uznojone twarze!
A ręce... fe! jak ziemia!... opalone, w brudzie...
Że też takich rąk czarnych nie wstydzą się ludzie!
Doprawdy nie wiem, czyby mi odwagi stało
Uścisnąć jedną z łap tych moją rączką białą!
A na to rzekł surowo ojciec do synala:
— Czarna od pracy ręka nikogo nie wala!
Nie gardzić, lecz szanować taką rękę trzeba!
Gdyż bez rąk czarnych — białe nie miałyby chleba!
Na szerokiej drodze, ciągnącej się wśród pól, ogołoconych już ze złotych kłosów żyta, ukazały się dwie postaci: mężczyzna w wieku podeszłym i chłopię niedorosłe. Obaj byli widocznie mieszkańcami, jeśli nie wsi, którą mijali to jakiej innej, ubiór ich świadczył o tem... Stary podpierał się grubym, sękatym kijem, od czasu do czasu wzdychał ciężko, chłopiec rozglądał się ciekawie wokoło.
— No, rzekł stary — to i rozstać się nam trzeba; ja dalej iść nie mogę, choćbym i chciał. Ciężka ci dola naznaczona, lecz sam się do niej rwiesz, a ja ci nic dać nie mogę. Mam-ci wprawdzie chatę i gruntu kawałek, ale tego nie urwę przecie i nie sprzedam, bo w chacie jeszcze pięcioro żywić trzeba. Nie zapomnij, żeś synem prostego kmiecia, nie zapomnij braci twoich i tej wioski, gdzieś pierwszy raz słońce ujrzał, gdzie stoi chata twoja, gdzie mogiła twej matki. Gdy nad księgami z paniętami zasiędziesz, gdy z tych ksiąg mądrości się nauczysz, nie pogardzaj ty swemi, nie zaprzej się tych, co z pługiem po roli chodzą, bo i oni uczciwie pracują i oni potrzebni na tej ziemi... Niechaj nauka uczyni cię tylko mądrym i dobrym, abyś mógł przez nią kiedyś bliźnim twoim drogę do szczęścia otwierać, a starego ojca serce rozradować, zanim jeszcze do grobu pójdzie.
— Ha idzże już teraz sam, ja stary dalej iść nie mogę, — rzekł znowuż.
Chłopak płacząc pochylił się do kolan ojca, uścisnął je, poczem rozstali się; stary podążył ku wsi, której chaty, teraz gdy mgły opadły, ukazały się za polami, chłopak poszedł naprzód dalej.
Kilkakrotnie obejrzeli się za sobą, kilkakrotnie przystanęli, by popatrzeć na siebie, nakoniec stracili jeden drugiego z oczu. Chłopak zrazu szedł zwolna, smutny, zadumany, ciągle przystawał i ku wiosce patrzał, jakby mu jej żal było, lecz po niejakim czasie rozweselił się zupełnie.
Około południa spoczął pod drzewem przy drodze, napił się wody ze strumienia, który toczył się wśród łąk; posilił się chlebem i serem, co mu ojciec dał jeszcze w chacie i znowuż powędrował dalej, wesoły, a gdy noc nadeszła, ułożył się do snu w suchym rowie. Nazajutrz równo ze świtem, równo ze skowronkiem zerwał się ze swego niezbyt miękiego łóżka, i puścił się znowuż między łąki, pytając przechodniów o drogę do Krakowa.
Tak było przez dni parę, lecz wesołość poczęła go jakoś opuszczać; spostrzegł ze strachem, że pieniądze, jakie mu ojciec dał na drogę, wyczerpują się, a gdy pytał o drogę do stolicy, to ludzie odpowiadali mu ze śmiechem:
— Ho, ho, do Krakowa! zajdź ty pierwej do Wieliczki, a potem o Kraków pytaj.
Podarły się chłopcu chodaki, pospadały z nóg, i boso dalej wędrować musiał, kamienie kaleczyły mu nogi, raz nawet tak sobie rozkrwawił stopę, iż obwiązać ją musiał szmatą, którą mu z litości dała jakaś kobieta, idąca tą samą co i on drogą. Coraz mu ciężej było i zrazu szedł od świtu do południa, bez odpoczynku, teraz co godzina wytchnąć musiał, bo czuł, że padnie w drodze, jeśli nie spocznie.
Smutne myśli poczęły się lądz w głowie, zwątpienie wkradać do serca.
— A może ja nie dojdę do Krakowa, może zamrę gdzie w drodze, i stolicy nie ujrzę, ojca nie rozraduję, ale zasmucę go ciężko, gdy mu powiedzą, że umarłem na drodze. A choć dojdę do stolicy, to zbiedzonego, odartego, może nie przyjmą do szkoły i trzeba będzie wrócić do wsi ze wstydem.
Głód nieraz dobrze też dokuczył chłopcu. Czasami prócz kawałka chleba nic cały dzień nie włożył do ust. Smutno ciężko było mu na duszy, przecież nie oglądał się za siebie, nie pytał, czyby nie lepiej było zawczasu wrócić do domu, tylko szedł wciąż naprzód. Cierpiał, lecz się nie skarżył, patrzał z trwogą w przyszłość, ale nie cofał się...
Nareszcie po wielu dniach znużenia i głodu, wieczora jednego ujrzał jakieś mury, jakieś wieżyce i dachy przed sobą, a gdy zapytał przechodniów, co to za miasto, powiedziano mu, że to Kraków. Więc dobił się wreszcie do celu, więc nie umarł w drodze, więc może go przyjmą do szkoły i uczyć się będzie i mądrym zostanie.... W głowie mu szumiało, w oczach mroczyło, puścił się wolnym krokiem ku stolicy. Gdy dostał się w gwarne ulice miasta, sam nie wiedział, co się z nim dzieje; wzrokiem nawpół przytomnym rozglądał się wokoło. Blady ze zmęczenia, maleńki, wychudły, odarty, z pokrwawionemi szmatami na nogach, mógł litość budzić i budził ją istotnie. Przechodzący przypatrywali mu się z ciekawością i ze współczuciem, niejeden szepnął „biedactwo!“ Niespodziewanie uczuł czyjąś rękę na ramieniu. Obejrzał się, za nim stał młody ksiądz: czarna długa suknia to wskazywała. Taka dobroć, taki pokój, taka powaga malowały się na jego twarzy, iż chłopiec odrazu nabrał zaufania do tego nieznajomego.
Dobry to musi być jakiś człowiek — pomyślał — źle mu z oczów nie patrzy.
— Tyś tu obcy, szukasz kogoś? — spytał nieznajomy głosem słodkim, łagodnym.
— Szukam szkoły — odparł śmiało chłopiec — przywędrowałem tu zdaleka, by się uczyć w akademii. Tu zdjął z głowy kapelusz i pokłonił się.
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Pierwej trzeba ci przygotować się do akademii, lata całe uczyć się i uczyć wciąż, zanim do niej cię wpuszczą. W akademii dorośli się uczą, ludzie już pod wąsem, a ty jeszcze mały.
— To i co, kiedyś przecie będę duży.
— A nie przestrasza cię to, że tyle lat siedzieć w szkole będziesz musiał, że kiedy inni będą swawolić po łąkach, ty będziesz musiał w izbie nad książką ślęczeć? — zapytał nieznajomy, badawczo patrząc chłopcu w oczy.
Chłopak ruszył ramionami.
— A potom przecie mil tyle wędrował, by się uczyć, jabym całe życie chciał ino nad książką siedzieć.
— Ileż ty masz lat?
— Dwanaście.
— Imię twoje?
— Grzegorz.
— Skądże ty jesteś? masz rodziców?
— Z pod Sanoka pochodzę, ojca mam, pozwolił mi iść do Krakowa, gdy o to poprosiłem, ale powiedział, że pieniędzy na naukę nie da, bo nie ma.
Nieznajomy popatrzał ze współczuciem na dziecko.
— Trudne będziesz miał życie — rzekł po chwili — no, ale tak niejeden tu przyszedł i radzi sobie. Uczyłeś ty się już czego?
Grześ podniósł czoło.
— Umiem pisać, czytać, rachować, no i śpiewać trochę — odrzekł śmiało — chodziłem do szkoły parafialnej w Sanoku.
Nieznajomy pogładził jego płowe włosy.
— Zobaczymy, zobaczymy — odparł — w szkole zdasz egzamin z tego, co umiesz. Chodź! poprowadzę cię do szkoły.
Na jednej z bocznych ulic wznosił się piękny murowany budynek, schludny i duży.
Gdy weszli do niego, znalazł się Grześ w obszernej izbie. Stały tutaj ławy, w których siedzieli chłopcy, naprzeciwko wznosiła się katedra. Zasiadł w niej ów ksiądz i podał księgę. Malcy nadstawili uszy, czekając, jak Grześ jąkać się zacznie, gdy ku ogólnemu zdziwieniu chłopak przeczytał zupełnie gładko całą stronicę; ksiądz go pochwalił, kazał mu potem pisać, i z kaligrafiją się powiodło. Twarze chłopców zmieniły wyraz: ci, którzy uśmiechali się złośliwie, a byli to po większej części nieucy, spochmurnieli, poczęli szeptać: „bosak, bosak,“ wskazywali z pogardą owinięte szmatami nogi nowego kolegi, wytartą jego sukmanę, poszturgiwali go. Grześ słyszał ich docinki, widział drwiące uśmiechy, czuł poszturgiwania, lecz nic sobie nie robił z tego. Tak był uszczęśliwiony pochwałą księdza, że się uśmiechał do złośliwych malców i odpowiadał: „czekajcie! będą i buty.“
Ale nie wszyscy tak byli źle dla Grzesia usposobieni, kilku uścisnęło mu dłoń przychylnie.
— Ho! ho! pewnikiem ty będziesz prymus między nami — mówili — tak gładko żaden nie czyta, — a Grzesiowi się zdało, że rośnie ze szczęścia.
Tegoż jeszcze dnia syn ubogiego kmiecia z pod miasta Sanoka zapisany został do grona uczniów szkoły św. Anny. Łagodna a przytem rozumna jego twarzyczka, zdolności, jakie okazał, zjednały mu łaski księdza, który był przełożonym tej szkoły. Gdy dziatwa szkołę opuściła, przywołał chłopca i powiódł go z izby szkolnej do swej celi, która na tym samym korytarzu się znajdowała.
— O mieszkanie się nie troszcz — rzekł, wszedłszy do siebie — dam ci kąt do spania, tylko o obiedzie pomyśleć trzeba, ale na to poradzimy, będziesz żył jak wielu, z jałmużny.
Na bladą twarzyczkę Grzesia wybiegł rumieniec.
— Z jałmużny? powtórzył pytającym tonem.
— Zaraz ci objaśnię; teraz południe, pójdziesz po obiad; ci wszyscy, którym z domu nie przysyłają pomocy z jałmużny żyją; mieszczaństwo krakowskie jest poczciwe. — To powiedziawszy, zakrzątał się po celi i niebawem przyniósł Grzesiowi glinianą miskę, łyżkę drewnianą i jakąś kartkę.
— Idź z tem na ulicę, zastukaj do pierwszego domu za kościołem, pokaż kartkę, a jeść ci dadzą; znam ludzi, którzy tam mieszkają, liczną mają dziatwę, pożywisz się przy niej.
Grześ patrzał na księdza, spoglądał na miskę i nie odpowiadał; nagle z oczu jego łzy trysnęły.
— I czegoż płaczesz? spytał ksiądz, wszakże życzenia twoje spełnione, uczyć się będziesz.
Chłopak już połknął łzy, skłonił się do nóg księdzu, wziął miskę, łyżkę i kartkę i wyszedł z celi. Jeść mu się chciało, ale myśl, iż żebrać ma, przykrą mu była więc nie spieszył, szedł zwolna, z głową smutnie ku piersiom opuszczoną. Nareszcie minął bramę gmachu szkolnego i ujrzał się na ulicy, tu zatrzymał się, stanął pod ścianą, i zadumał się nad dolą swoją. Wtem ujrzał kilku z kolegów z łyżkami i miskami wysuwających się z bramy szkolnej i dążących do jednego z domków położonych wśród zielonych ogrodów. Zastukali do drzwi; rozwarły się podwoje i z jednych wysunęła się jakaś mała dziewczynka z garnuszkiem w ręku, uśmiechnęła się do stojącego w progu żaka i nalała mu ciepłej zupy na miskę; z drugich wyszła jakaś sędziwa niewiasta, z innych grzeczne chłopię, ani jeden z malców z próżną miską nie odszedł. Grześ patrzył i czuł miłe wzruszenie w sercu, piękny bo też był to obraz patrzeć, jak miasto pomaga dziatwie, by na ludzi wyrosła; teraz już go nie bolało tak, iż prosić musi, posunął się w ulicę i do domu wskazanego przez księdza zastukał, ale bardzo lekko; otworzono mu wszakże natychmiast, w progu ukazała się rumiana, uśmiechnięta dobrotliwie kobieta.
— Cóż tak kołaczesz nieśmiało? — spytała, — czy się boisz, czy się wstydzisz? pewnoś w Krakowie nieoddawna.
Grześ w miejsce odpowiedzi podał kartkę księdza. Kobieta na nią nie spojrzała.
— Nie masz się czego bać — ciągnęła dalej — i wstydzić się nie masz czego... My wam dziś dajem, potem wy nam dawać będziecie, wprawdzie nie strawy na miskę, lecz coś droższego, czego złotem nie opłacisz... dacie nam naukę, mądrość, światło. Kto wie, może ty kiedyś wnuki moje uczyć będziesz. To powiedziawszy, wskazała chłopcu drzwi do sieni wiodące i za chwilę Grześ siedział w dużej izbie przed stołem, białym obrusem zasłanym, nad miską pełną krup suto okraszonych.
I cóż to za dzień uroczysty w akademii krakowskiej? Czy rocznicę jej istnienia obchodzą, czy inne jakie święto? Na dziedzińcu pełno służby bogato przybranej; rżą rumaki, a ludzie gwarzą; lecz ludniej jeszcze wewnątrz gmachu, którego oficyny dziedziniec otaczają. W jednej z większych sal zebrali się dziś wszyscy profesorowie akademii, wszyscy uczniowie i wiele dostojnych osób... Ławy dziś ściśnięte, stoły wyniesione; w ławach, które bliżej drzwi stoją, siedzą uczniowie; katedra pusta, a po obu jej stronach widać rząd krzeseł pięknie rzeźbionych; w krzesłach siedzą jacyś poważni panowie, bogate ich suknie świadczą, że wysokie zajmują stanowiska... Ten, co najbliżej katedry, po lewej stronie w karmazynowym żupanie, w srebrnym kontuszu, w złotych butach, w głębokiej zadumie podparł głowę na dłoni, łokieć na poręczy krzesła, a drugą rękę po-za poręcz zwiesił i czapkę w niej trzyma, to wielki urzędnik, zwany kanclerzem — Wojciech Jastrzębiec. Tuż przy nim siedzi starzec w obszernej aksamitnej sukni, zwanej togą, to Andrzej z Kokorzyna, jeden z najstarszych profesorów akademii. Dalej za tymi dwoma na krzesłach już nie tak bogato rzeźbionych widać różnych stopni młodych nauczycieli, również ubranych w togi.
Po prawej stronie, naprzeciw kanclerza w infule na głowie siedzi biskup Zbigniew Oleśnicki.
Cisza uroczysta panuje w sali, czasami tylko doleci do niej świegot jaskółek, lub rżenie rumaka i znowu głucho... Wtem drzwi ukryte za katedrą, znajdujące się w tylnej ścianie, skrzypnęły i w progu ukazał się młodzian w szacie duchownej... Lica jego blade, włos płowy, oko smutne, lecz rozum zeń patrzy; wszedł, postąpił ku katedrze, stanął w niej i poważnem, pełnem szacunku okiem powitał zebranych. Wszystkich spojrzenia zwróciły się ku niemu, on zdawał się być mocno wzruszony; usta jego stały się białe jak lica, nozdrza się rozszerzyły; ręka, którą oparł na katedrze, drżała lekko. Czas jakiś wodził spojrzeniem po zebranych, nareszcie zapanował nad wzruszeniem i począł mówić głosem dźwięcznym, pewnym, przekonywającym. Dowodził z zapałem, gorąco, że natura nas otaczająca, to najmądrzejsza ze wszystkich ksiąg, że ona nas najwięcej może nauczyć, ją więc badać należy; że ona nam tysiące tajemnic odsłoni. Im dłużej mówił, tem więcej się ożywiał, tem pewniejszy stawał się jego głos, tem więcej wzruszał zebranych. Słuchali go z zajęciem coraz bardziej wzrastającem, ze zdumieniem, z zachwytem, dziwiąc się rozumnym zdaniom i pięknej wymowie. Skończył wreszcie, szmer zadowolenia rozszedł się po sali; młodzian niespokojnym wzrokiem powiódł po wszystkich twarzach, na wszystkich wyczytał uznanie. Wtem podniósł się kanclerz, zbliżyło się do niego dwóch pachołków niosących poduszkę aksamitną czerwoną z jakimś czarnym przedmiotem. Była to toga profesorska. Kanclerz rozłożył ją i przykrył ramiona młodziana. Teraz wszyscy ruszyli z krzeseł, zbliżyli się do nowomianowanego profesora i winszować mu poczęli, ściskać dłonie i życzyć powodzenia w chlubnym zawodzie nauczycielskim.
Tym szczególnym młodzieńcem był znany nam Grzegorz z pod Sanoka, syn ubogiego kmiecia. Wytrwałość jego, miłość nauki, pilność uwieńczone zatem zostały. Pracował, walczył i zwyciężył, z ucznia nauczycielem został, a nawet później został doradcą króla Władysława Jagiełły. Grzegorz z Sanoka wszędzie królowi towarzyszył. Zasłużył się ojczyźnie nie tylko jako sumienny doradca królewski, lecz i przez swą naukę. Rozproszył niejeden przesąd, sprostował niejeden błąd. W owym czasie wykładano nie tylko u nas lecz i w wielu innych uniwersytetach naukę, zwaną astrologią, która z gwiazd uczyła czytać przyszłość ludzi. Grzegorz z Sanoka pierwszy nazwał tę naukę niedorzeczną, a choć wielu wierzyło w astrologię i oburzało się na Grzegorza, że się śmieje z tej nauki, on śmiało swoje zdanie głosił, dowodził, że ci, co z gwiazd czytają przyszłość, nie tylko siebie oszukują, lecz i drugich także. Przekonał rozumniejszych i astrologia powoli zarzucona została.
W gorący dzień letni robotnicy kopali torf na łące. Torf jest podobny do czarnej ziemi, tylko, że ma w sobie dużo węgla i dla tego służy na opał — tak, jak drzewo. Na brzegu łąki było miasteczko, a w miasteczku szkoła. Nauczyciel często opowiadał uczniom swoim o różnych zwierzętach i roślinach, — chodził z uczniami do lasu i na łąki, gdzie wszyscy zbierali trawy i zioła, chwytali rozmaite muszki i motyle. Pilniejsi uczniowie przychodzili do nauczyciela nawet podczas wakacyj i razem z nim odbywali wędrówki. Tylko jeszcze na owej łące torfiastej nie byli nigdy i właśnie w ten dzień gorący tam przyszli. Nauczyciel opowiedział im w drodze, że na łąkach torfiastych rośnie mało pięknych kwiatów, ale za to można tam znaleźć jednę bardzo, bardzo dziwną roślinkę.
— A jak się ona nazywa? — spytał jeden z uczniów.
— Nazywa się rosiczka.
— Rosiczka? Po czem ją można poznać? — zapytał drugi.
— Po listkach okrągłych, czerwono-brunatnego koloru i okrytych włoskami.
— A z czegoż ona taka dziwna? — zawołał trzeci.
— Ho, ho, jakiś ciekawy! powiem wtedy, gdy ją znajdziecie. Szukajcie.
Ponieważ byli już na łące, więc wszyscy zaczęli szukać.
Po chwili jeden z uczniów zawołał:
— Jest! jak matkę kocham, jest! znalazłem! Tak, to rosiczka: ma okrągłe, czerwonawe listki a na listkach włoski...
— Dobrze, Karolu, dobrze! Zuch z ciebie zawsze. Prawda, żeś znalazł rosiczkę! — zawołał nauczyciel, schylając się nad uszczęśliwionym Karolem.
Wszyscy uczniowie zbiegli się do rosiczki i zaczęli ją oglądać.
Była to mała, niepokaźna roślinka. Drobne jej listki wyrastały na długich ogonkach tuż przy ziemi i ułożone były w kółko tak, jak promienie gwiazdy. W samym środku z pomiędzy tych listków wznosił się niewielki badylek, a na jego wierzchołku było kilka drobnych białych kwiatków. Na listkach były malutkie włoski, na końcu każdego włoska widać było jakby główkę, a na niej kroplę błyszczącego płynu.
— Patrzcie państwo, jaka na niej rosa! — zawołał jeden z uczniów, Władzio.
— Właśnie, że to nie jest rosa, tylko jakiś sok lepki; widzisz, jak przylega do palców? — odpowiedział Karol.
— A prawda, prawda! — potwierdzili inni.
— Proszę pana, do czego jej służy ten sok? — zapytał Władzio nauczyciela.
— Ja się domyślam — krzyknął Karol — że to pewno muchy przylatują tutaj i karmią się tym sokiem, a może pszczoły zbierają to sobie na miód?
Ledwie to powiedział przyleciała naprawdę muszka i usiadła na brzegu listka. Myślała biedaczka, że się pożywi, ale stało się inaczej. Ugrzęzła w soku, jak w błocie, i nie mogła się stamtąd wydobyć. Oprócz tego stała się jedna rzecz bardzo dziwna. Jak tylko muszka usiadła na brzegu, włoski na listku zaczęły się poruszać i powoli, powoli spychały ją aż na środek liścia...
Wszystkie dzieci pootwierały usta ze zdziwienia.
— Koledzy, trzeba uwolnić muszkę z kłopotu — zawołał Karol.
Uczniowie nie zgodzili się na to, bo bardzo byli ciekawi, co też ta rosiczka zrobi z muchą.
Kiedy biedaczka była już na środku listka, wszystkie włoski pochyliły się główkami do niej i oblepiły ją swoim sokiem. Oprócz tego brzegi listka zaczęły się naginać ku górze i nakoniec zamknęły się nad muchą... Była ona teraz jakby pogrzebaną w listku rosiczki...
— Cóż się stanie z muchą — zapytał Władzio nauczyciela.
— Rosiczka ją przetrawi tak, jak my trawimy pokarmy w żołądku, i spożyje ze smakiem, jak pieczyste. A cóż, nieprawda, że dziwna roślinka.
— O jej! jaka dziwna! — zawołały dzieci.
— Patrzcież państwo — powiedział znów Władzio — to wszystkie rośliny ciągną pożywienie albo z ziemi albo z powietrza, a tej rosiczce zachciało się zjadać muchy.
— Nie tylko muchy. Gdybyśmy położyli na listku kawałeczek mięsa, albo sera — rosiczka postąpiłaby z nim tak samo. Oprócz rosiczki jest jeszcze kilkanaście takich roślin. Nazywają się one wszystkie owado-żernemi, bo się karmią owadami.
Dzieci znalazły na łące jeszcze dużo rosiczek, a Karol wykopał ich aż kilka. Przyszedłszy do domu, pozasadzał je w doniczkach. Niektóre przykrył drucianą siatką, aby muchy się do nich dostać nie mogły, a inne pozostawił bez przykrycia i dawał im codzień to kawałeczek mięsa, to sera, to jakąś muszkę. Po kilkunastu dniach pokazało się, że te, które były przykryte, wyglądały daleko gorzej — tak, jak człowiek, co bardzo długo pościł, a tamte, którym dawano muchy i mięso — miały się daleko lepiej. Rosiczki pod siatką byłyby
nawet zupełnie zwiędły, gdyby nie to, że swojemi grubemi korzonkami mogły sobie zdobyć jaki-taki posiłek z ziemi. Gdyby korzonki te były cieńsze, toby soki łatwiej mogły się przez nie przesączać, ale panowie korzonki na łące odwykły już od roboty i zgrubiały, bo tam roślina karmiła się częściej za pomocą owych ruchliwych włosków.
Porucznik był żołnierzem z dawnych czasów. Gorąco do sztandaru przywiązany, wyglądał pośród ludzi, jak człowiek z innego świata, nie skarżył się jednak, nie narzekał, nie dziwił się nawet zmianom, na które patrzył w ciągu długiego życia, z najrozmaitszych splecionego przygód; milczący, skromny, ugrzeczniony, ożywiał się na wspomnienie utarczek, w których brał udział, choć i wówczas mało mówił o sobie, najwięcej jeżeli wzmiankował o pułku, albo szwadronie, w zastępstwie powierzonemu jego komendzie.
Dziwny urok posiadały opowiadania porucznika.
Z oderwanych wzmianek dowiedzieć się potrafiłem, że stary mój przyjaciel zniechęcony opuścił szeregi Don Carlosa, z kolei tłukł kamienie w Algieryi, odbywał przydługą wędrówkę w pustyni; stamtąd do Konstantynopola, skąd po wielu latach wrócił do ziemi rodzinnej... Śpieszył do niej rozpromieniony, szczęśliwy; marzył o tem, jak to serdecznie powita swoich; przygotowany był do zmian, sam bowiem pożegnał ziemię rodzinną w pełni wieku, a dziś wracał starym, przygarbionym, z włosem przypruszonym siwizną. Zmiany wszakże były większe, niźli się spodziewał; nie zastał nikogo z blizkich, tylko groby. — Osiadł w miasteczku, by tych grobów pilnować. Wówczas to poznałem porucznika; spotkaliśmy się podczas samotnej przechadzki, a że się pokazało, iż przechadzki te miały na celu botanikę, stary ex-żołnierz znał się na roślinach gruntownie, ja zaś zbierałem zioła lekarskie, przeważnie przez lud używane, łatwo więc przyszło do znajomości, a co zatem często idzie, do serdecznego zbliżenia.
Miał jednę słabość porucznik — lubił psy. Nie chował faworyta, bo przy skromnym bardzo funduszu brakło grosza na jego utrzymanie, ale za to, na ulicy z pierwszym lepszym kundysem zawierał znajomość, traktował go chlebem, głaskał, przygarniał, rozmawiał. Zakrawało to trochę na dziwactwo, ale się stary żołnierz tłumaczył dobrodusznie, że właśnie takiemu nieznanemu czworonogowi zawdzięczał życie. Było to jedyne zdarzenie z przeszłości, w opowiadaniu którego wsporninał i o sobie. Historya zresztą bardzo powszednia.
Rzecz się działa w Hiszpanii. Podczas jednej z drobnych utarczek, niewielki oddział karlistów został rozproszony, połowa prawie kolegów porucznika była na placu, on zaś postrzelony w nogę ratował się ucieczką. Noc była już późna, spotkanie bowiem przeciwników odbyło się o zmierzchu. Osłabiony upływem krwi, z wysiłkiem dotarł do zarośli, ale się w nich ukryć nie potrafił; trzech żołnierzy krystynosów widocznie chciało go pojmać żywcem, boć przecie na strzał karabinowy miał ich za sobą. Zbiedzony, napół żywy, dobiegł do chatki w gęstwinie rzuconej, zapewne siedliska ubogiego leśnika, teraz opuszczonego przez gospodarza. W ciemnej sionce na progu spotkał go pies ogromny, kudłaty, obrzucił spojrzeniem zbiega, obwąchał i zaczął witać jakby dawnego znajomego. W pierwszej chwili nie spostrzegł nawet tego biedny wojak z pod chorągwi Don Corlosa, upadł w kącie prawie nieprzytomny, nawet nie słyszał kroków zbliżającej się pogoni; dopiero szczekanie psa przywołało go do życia... Przeciwnicy zatrzymali się w dziedzińczyku, a kundys rzucał się i miotał, warczał wsciekle, skomlał, wył nareszcie, tamując im drogę.
— Strzelaj do tej bestyi, — odezwał się jeden z nich.
— Nie warto — protestował drugi — strzał może zwabić nieprzyjaciela; chodźmy — dodał — w końcu, nie masz tu pewnie zbiega, toż-by go to psisko rozszarpało niechybnie.
I odeszli, a biedny jakby tryumfujący czworonóg, jakby uradowany, że obronił nieznajomego człowieka, zbliżył się do porucznika, lizać zaczął jego ręce, a potem z największą powagą zwinął się w kłębek i u nóg się jego położył.
Nie wiem, doprawdy, jak się wydostał nasz wojak z zasadzki; nigdy o tem nie mówił, szło mu bowiem w opowiadaniu tylko o stwierdzenie przykładem psiej życzliwości czyli też niewytłumaczonej sympatyi. To też przez wdzięczność o psach nie zapomniał, choć z drugiej strony rozprawiać o tem nie lubił.
Jadaliśmy zwykle w jednej garkuchni, spotykaliśmy się w niej często wieczorami; porucznik zawsze robił tu zapasy chleba i ładował niemi kieszenie. Chłopak garkuchniany za skromne wynagrodzenie, był stałym dostawcą prowiantu... Od pewnego czasu dostrzegłem, że mój stary przyjaciel o wyszukańsze jadło robi starania, kupując kości, niekiedy nawet mięsa kawałek.
— Jakiś nowy faworyt, zaszczycony szczególniejszymi względami — powiedziałem z uśmiechem.
— Weteran, więc kolega, odrzucił spokojnie porucznik, zawijając pilnie owe zapasy w arkusz tylko co przeczytanej gazety.
I na tem się rozmowa urwała. W kilka dni jednak potem załapałem staruszka na gorącym uczynku.
Było to już późną nocą w jesieni, gdy podczas wichru i deszczu, latarnie ledwie trochę udzielały światła. Wracałem przez dziedziniec katedralny; mury świątyni olbrzymiały śród ciemności, chłodny wiatr z wyciem i świstem pędził i uderzał hałaśliwie o blachy dach pokrywające, naginał drzewa ustawione szeregiem obok ogrodzenia, jakgdyby chciał usunąć zawady tamujące prąd jego. Naraz dosłyszałem rozmowę; ktoś ją prowadził za węgłem katedralnym... zacząłem pilnie nadsłuchiwać.
— Jedz, jedz, biedaku, to cię pokrzepi — mówił ów ukryty.
Odpowiadało mu psa skomlenie.
Domyślałem się, o co rzecz idzie, a tem to łatwiej było, żem nieraz widział na dziedzińczyku cmentarnym starego legawca. I nie omyliłem się; dla niego to porucznik nabywał owe przysmaki w garkuchni. I Bukiet, bo tak się nazywał ów czworonóg, pamiętał lepsze czasy, godzien był lepszej doli... miał pana, który go lubił, ale ten pan musiał opuścić niespodzianie miasteczko, psa mu zabrać nie pozwolono; więc stróż uliczny przygarnął go do siebie, i odtąd legawiec pilnował swego chlebodawcy, towarzyszył mu przy zamiataniu ulicy, w nocy z nim pełnił służbę, czuwał, nasłuchiwał... Ale i stróż wrychle umarł, Bukiet został żebrakiem, zakwaterował się na dziedzińcu kościelnym, wychudł biedaczysko okrutnie, zaczął kuleć na nogę i posmutniał bardzo. W takim stanie porucznik go spotkał, i zajął się kaleką, zwykle wracając z wieczerzy, karmił weterana, nie czynił tego zawidna, nie chciał mieć świadków, narażać się na żarty i uwagi złośliwe, — nie lubił. Ja pierwszy podpatrzyłem tajemnicę; stary żołnierz z początku się zżymał, nazywał moje postępowanie niedelikatnem, ale w końcu uwierzył, że tylko przypadek zapędził mnie w tę stronę. Bukieta odkarmił, wdzięczny pies zwykle go witał skomleniem, przez dziedziniec eskortował, niekiedy towarzyszył podczas przechadzek... Niekiedy wprawdzie zapraszał porucznik starego faworyta do swojej ubogiej izdebki, ale nakrótko, bo właściciel domu, wielki psów nieprzyjaciel, warował sobie, by ich lokatorowie nie trzymali.
I owa przyjaźń między starym żołnierzem i starym legawcem trwała lat kilka.
W tym czasie zmuszony byłem opuścić na parę tygodni miasteczko; po powrocie dowiedziałem się, że porucznik niebezpiecznie zachorował, że pragnie się widzieć ze mną koniecznie, pobiegłem... W ubogiej izdebce, na tapczanie spoczywały zwłoki biednego wędrowca, a widać, że nieboszczyk przygotowany był „do apelu“, bo twarz jego jaśniała pogodą... Pod tapczanem leżał zwinięty w kłębek biedny Bukiet, a taki żałośnie smutny, taki przytem uparty, że go pomimo nalegań i szturchańców niepodobna było z izby wypędzić.
Skromny pogrzeb odbył się w czasie oznaczonym, ludu się zebrało niewiele, może wskutek zimna, gdyż był to ranek styczniowy, zawieja, a cmentarz daleko za miastem. Kilkanaście ledwie osób szło za trumną; w oddaleniu zaś wlókł się legawiec, ze spuszczonym ogonem, mocno utykający na nogę.
Pobożni z cmentarza wrócili, Bukiet na nim pozostał. W kilka dni potem znaleziono go na mogile porucznika — bez życia.
Mogiła dotąd nie naznaczona krzyżykiem, ale o przywiązaniu psa do starego żołnierza — do dziś jeszcze pamiętają ludzie.
Wieczoru pewnego, dzieci, zostawione sobie, nudziły się. Janek drzemał w najlepsze, Józio rozciągnął się na fotelu i milczał, Marylka przesuwała różne przedmioty po stole i powtarzała od czasu do czasu:
— Ach, jak mi nudno, jak mi nudno, co ja będę robić...
W końcu zniecierpliwiona zawołała:
— Kiedy ta mama przyjdzie? Miała wrócić o jedenastej, już musi być jedenasta... Janek, idź-no zobacz, która godzina...
Jankiem chętnie się posługiwało starsze rodzeństwo, ale żeby coś zrobił, trzeba było trafić na dobry jego humor, co teraz wcale miejsca nie miało; mruknął coś tylko, przerzucił głowę na drugą stronę i nie ruszył się wcale. Musiała więc sama pójść do przyległego pokoju, lecz jakież było jej zdziwienie, gdy się przekonała, że zegar od kilku już godzin stoi.
— To okropne, okropne! — zawołała — nie wiedzieć nawet, która godzina...
Na to zerwał się Józio, jakby mu się coś naraz przypomniało, i powiedział:
— Poczekajno, zaraz się dowiemy, która godzina; mam ja na to sposób, który niedawno u nas w klasie pokazywano. Zaraz się przekonasz; przynieś mi tylko jaki guzik, ale koniecznie błyszczący i nitkę.
Przedmioty te wnet się znalazły; uwiązawszy u nitki za uszko czerwony rogowy guzik, mówił dalej Józio:
— Teraz narysuję na papierze cyferblat zegarowy wielkości takiej, jak na dużym zegarku kieszonkowym i gdy nad tym cyferblatem trzymać będę nitkę z guzikiem, wkrótce guzik zacznie się sam poruszać i pokaże nam godzinę. Środek ten niezawodny, ale aby się udał, trzeba umieć go użyć i zachować wiele ostrożności.
— E! to chyba tylko u was w klasie w takie rzeczy wierzą — zauważyła Marylka, która, choć sama była także w trzeciej klasie, ale za godnych poważania i wiary uważała co najmniej uczniów z klasy ósmej jeśli nie akademików. Poruszyło to dotkliwą bardzo strunę ambicyi Józia, tak, iż przez chwilę chciał nawet rzucić wszystko i wrócić na fotel, ale chęć przekonania i zawstydzenia siostry przemogła; nic więc nie odpowiedziawszy, zabrał się do dalszych przygotowań. Zakreśliwszy grubo na papierze koło czerwonym ołówkiem i naznaczywszy na obwodzie dwanaście podziałek, na odwrotnej stronie papieru w tem miejscu, gdzie był środek koła, postawił jakiś znak tajemniczy, podobny do dwuramiennego krzyża, potem ujął nitkę w dwa palce: wielki i wskazujący i, oparłszy rękę prostopadle łokciem na stole, zawiesił guzik nad cyferblatem; wreszcie lewą ustawił go nieruchomo nad samym środkiem i wymówił:
— Guziczku! wiesz godzinę, wiesz godzinę, i powiesz, i... — czekał, wpatrując się weń bardzo uważnie. Nie upłynęło minuty a guzik zaczął drgać około swej osi, później wahać się to w tę, to w drugą stronę, skłaniając się jednak coraz bardziej ku przodowi od Józia, tam, gdzie na cyferblacie oznaczona była północ, po chwili skierował się stanowczo na jedenastą godzinę...
— A co! widzisz, jedenasta godzina — zawołał Józio z tryumfem do siostry i odtąd w miarę jak z zadowoleniem wpatrywał się w kołyszący się guzik, ruch jego stawał się rozleglejszym jeszcze, jednostajnym, wciąż po promieniu, który szedł od środka do liczby jedenaście.
— E, bo ty pewnie poruszasz umyślnie ręką, albo przynajmniej palcami — zauważyła Marylka.
— Przecież widzisz, że ręka wcale się nie porusza.
— Nie, nie uwierzę w mądrość guzika, aż się sama przekonam, pozwól mnie spróbować.
I zabrała się sama do nowego doświadczenia. Cóż powiecie? Guzik, jakby urażony tak względem siebie nieufnością i chcąc niewiernej Marylce na złość zrobić, prędzej jeszcze niż przedtem w ruch się puścił i odrazu prawie wpadł na jedenastą godzinę.
— No tak, to prawda — powiedziała w końcu tonem udanej obojętności. Ale jeszcze w duszy nie dała za wygraną; coś ją korciło, chęć postawienia na swojem podniecała jej badawczość i po chwili zawołała:
— Zgoda; guzik pokazuje godzinę, ale któż zaręczy, że pokazuje dobrze?
— A ja ci mówię, że dobrze — odparł Józio.
— To nic, że mówisz, ale jakże dowiedziesz, kiedy nie masz zegarka!
— Otóż, żeby cię przekonać ostatecznie, pobiegnę do wujka i zapytam o godzinę.
To mówiąc, pobiegł na drugie piętro w tymże domu, gdzie zajmował pokój wujaszek.
Janek przez cały czas spał oparty o stół rękami, o niczem nie wiedząc. Wkrótce wrócił Józio a z nim i wujaszek, który, dowiedziawszy się, o co rzecz idzie, przyszedł sam przyjrzeć się zabawie. Marylka właśnie, wykonawszy skrupulatnie przedwstępne przepisy, rozpoczęła doświadczenie nanowo; gdy weszli, guzik już lekki ruch rozpoczął. Nie przeszkadzano jej, a Józiowi jakoś widać nie bardzo było pilno mówić. Tymczasem Janek usłyszawszy obcy głos w pokoju, zbudził się ze snu, a gdy zobaczył coś nowego, oczy mu się zaiskrzyły i jął rozpytywać, co to takiego; lecz tyle się tylko od Józia dowiedział, że guzik ten pokazuje godzinę na papierze. Lubił on naśladować we wszystkiem starsze rodzeństwo i teraz radby się jak najpędzej dorwał do guzika, lecz czuł, że mała tego była nadzieja; nie czekając więc, wolał natychmiast to, co widział, na własną rękę urządzić. Urwawszy kawałek nici z kłębka, który leżał na stole, uwiązał jakiś mały, czarny guziczek i narysowawszy piórem na papierze koło, oraz postawiwszy na obwodzie cyfry, przybrał postawę tak, jak miała siostra i zaczął niecierpliwie śledzić guzik, jakby chciał go wzrokiem w ruch wprawić.
Ale oto, Marylka, zmęczywszy się dłuższem trzymaniem podniesionej ręki, rzuciła guzik, który i tym razem świetnie czynność swą wypełnił, i zagadęła żywo wujaszka, która też godzina na zegarku. Okazało się, że była dopiero dziesiąta.
— A co — zawołała do Józia, zrywając się z krzesła — nie mówiłam ci, że to nic nie jest, widzisz, nie chwal się tak teraz; to mi dopiero zegar!...
— No, ale u nas w klasie zawsze dobrze godzinę pokazywał, robiliśmy to dziś przynajmniej ze dwadzieścia razy i nigdy się nie omylił. Tutaj pewnie coś niedokładnieśmy urządzili — odrzekł Józio, którego ostatnie niepowodzenie mocno zbiło z tropu.
— Wujaszku, wujaszku! dlaczego on się tak rusza? — odezwał się naraz z drugiego końca stołu Janek, na którego teraz dopiero zwrócono uwagę.
— A ty co robisz? — przyskoczyła do niego Marylka.
— To samo co i wy — odrzekł chłopiec z dumą — guzik pokazał mi, że jest dziewiąta godzina.
— Macie znów — wybuchnęła śmiechem dziewczynka — u tego dopiero dziewiąta, to zegar...
— Pokaż-no — rzekł Józio, biorąc papier, przewrócił go na drugą stronę i tajemniczych znaków nie znalazł; okazało się też, że malec nie wymówił wcale uroczystych wyrazów.
— Ba, to nic dziwnego, że ci tak pokazywał, kiedyś nie zrobił, jak potrzeba — zawnioskował Józio, ktoremu żal wciąż było, że tak piękna rzecz nie udała się. Janek rzeczywiście zrobił to tylko, co zdążył zobaczyć u siostry po przebudzeniu.
— Ale ty przecie robiłeś wszystko i także ci nie pokazywał, takżeś się omylił o godzinę — wtrąciła skwapliwie Marylka.
— No, no, nie sprzeczajcie się — zabrał głos wujaszek — guzik wasz nie zastąpi nam wprawdzie zegarów, i w tem ma słuszność Marylka; pokazuje on o tej samej porze, raz tę, to znów inną godzinę, ale zawsze coś pokazuje, bądź-co-bądź porusza się wyraźnie i to bez przyczynienia się ze strony tego, kto nitkę trzyma.
— A jakże, i mój się poruszał — przerwał Janek, — ale dla czego to, wujaszku?
— Aha, dlaczego — powtórzyła Marylka — bo że się sam zawsze porusza, to muszę przyznać.
— Dla czego? — rzekł wujaszek — chcecie więc poznać przyczynę tego?
— A tak, przyczynę — odpowiedziała Marylka, której jednak owo „dlaczego“ lepiej jakoś mówiło do przekonania.
— Dobrze, zaczniemy więc szukać przyczyny — ciągnął wujaszek — a oto Janek mimowoli na dobrą wprowadził nas ku temu drogę, a przynajmniej zmniejszył nam pracę...
— Jakto? — przerwały starsze dzieci.
— A tak, bo zastanówcie się tylko, ile tu rzeczy może być przyczyną. Guzik wasz porusza się, albo dlatego, że jest rogowy, albo że jest czerwony i błyszczący, albo że trzymacie go w ręku, albo że na drugiej stronie kładą się krzyżyki, albo że wymawiają się pewne uroczyste wyrazy, albo może jeszcze dla czego innego? Czy tak?
— A no tak — zgodziły się dzieci.
— Ale pomyślcie teraz, czy rzeczywiście guzik rusza się dla tego, że jest czerwony i rogowy, że kładą się znaki, wymawiają zaklęcia? Czy jedna z tych rzeczy może być przyczyną jego poruszeń?
— Nie — powiedział Józio.
— A dla czego?
— Bo Janek nie robił tego wszystkiego; jego guzik jest czarny i drewniany a pomimo to się poruszał.
— Bardzo dobrze: guzik porusza się czy jest czerwony, czy czarny, czy mówi się zaklęcia, czy nie, a więc wniosek oczywisty, że ani jego kolor, ani zaklęcia nie są przyczyną jego poruszeń. A jednak przyczyna jakaś musi być — nic przecież bez przyczyny się nie dzieje — ale jaka? Prócz tych rzeczy, któreśmy już odrzucili, jako nie mogące być przyczyną, uważajmy dobrze, co się jeszcze dzieje wtedy, gdy się guzik porusza, a najlepiej zróbmy jedno jeszcze doświadczenie. Weź, Marylko, guzik jak przedtem, ale bez owych czarodziejskich dodatków, które, jak to wiemy, nic tu nie znaczą i trzymaj go nad kołem, dopóki się nie zacznie ruszać. Dobrze. Oto już jest w pełnym ruchu. A teraz, proszę cię, zamiast patrzyć się na guzik i cyfry, odwróć głowę i patrz się uważnie na tamten obraz na ścianie, zobaczymy, co na to powie guzik.
Zaledwie Marylka zwróciła oczy ku ścianie, ruchy guzika stały się krótsze, wolniejsze, a po chwili guzik zatrzymał się zupełnie.
— A teraz — mówił wujaszek — jakże wam się zdaje, dla czego guzik się porusza, czyli gdzie jest tego przyczyna?
— Przyczyna tego — odrzekł Józio — w tem leży, że ktoś trzyma guzik z nitką w ręku i na niego się patrzy.
— Tak; gdy tylko przestaniemy go trzymać i patrzyć, guzik się zatrzymuje, widocznie więc trzymanie i patrzenie jest przyczyną jego ruchów; jesteśmy już blizko prawdy, ale jeszcze nie przy samej prawdzie. Zobaczymy, czy dosyć jest patrzyć się tylko na guzik. Marylko, powtórz jeszcze doświadczenie, tobie to najprędzej idzie.
Gdy się guzik dostatecznie rozbujał w rękach dziewczynki, wujaszek tak mówił dalej:
— Proszę cię teraz, nie spuszczając oczu z guzika, zechciej przypomnieć sobie i powtórzyć w myśli te wiersze Mickiewicza, których się wczoraj uczyłaś na lekcyą. Oto widzisz, guzik już się zatrzymuje i zaraz stanie, chociaż patrzyłaś się nań bez przerwy. Cóż tu teraz zaszło nowego? Wszystko było jak przedtem, tylko co?
— Tylko ja nie myślałam o guziku i jego poruszeniach, ale o czem innem.
— Cóż się stąd okazuje? Żeby guzik się poruszał, trzeba nie tylko nań patrzyć, ale patrzyć uważnie, czyli o nim tylko myśleć; gdy przestajemy myśleć o guziku, wnet się zatrzymuje, a więc drugą przyczyną, dlaczego się guzik rusza jest...
— Jest to, że wciąż o nim tylko myślimy — dokończyła Marylka.
— Nic innego — rzekł wujaszek — żeby się guzik poruszył, trzeba go trzymać, patrzeć na niego i o nim myśleć.
— A dlaczego, wujaszku, nasz guzik inaczej się poruszał, niż Janka, nam pokazywał 11-tą, jemu 9-tą godzinę? — spytała Marylka.
— To już łatwo nam będzie wytłumaczyć z tego, czegośmy się dotąd dowiedzieli. Cóż jest przyczyną poruszeń guzika? Nasza myśl o nim. Ale zauważcie, że kiedy myślimy o guziku, to zawsze musimy o nim coś myśleć. Otóż kiedy zaczynamy się wpatrywać w guzik, to wiemy, że on się ma poruszać i zaraz myślimy sobie, jak też będzie się poruszał. Czekamy, na którą skieruje się godzinę, ale jednocześnie myślimy sobie, która to teraz może być godzina, domyślamy się, przeczuwamy, że jest ta albo inna i zaczynamy niewyraźnie myśleć, że on właśnie skieruje się na tę godzinę, która jest teraz, jak nam się zdaje...
— Aha rozumiem — zawołała Marylka, myślimy — że guzik poruszy się na tę godzinę i on się dla tego na nią porusza.
— Oczywiście. Wy siedzieliście sami, nudziliście się, czas wam wydawał się długim, myśleliście, że już jedenasta; ponieważ myśleliście o jedenastej, więc i guzik jedenastą wam pokazał. Janek cały ten czas przespał, nie czuł, jak godziny ubiegały; po przebudzeniu zdawało mu się, że jest wcześnie i jego guzik pokazał tylko dziewiątą.
— A dlaczegóż — przerwał Józio — u nas w klasie guzik zawsze pokazuje godzinę, która jest na prawdę?
— To bardzo naturalne. Co godzinę słyszycie dzwonek, w klasie zawsze wiecie, która jest rzeczywiście godzina: 10, czy 11, czy 12 i t. d, otóż każdy, kiedy się wpatruje w guzik, myśli sobie wtedy o tej godzinie, która jest w samej rzeczy i której w klasie nie może nie wiedzieć. O jakich poruszeniach myślimy, takie też poruszenia guzik wykonywa. Przekonać się o tem możemy w ten jeszcze sposób. Oto zrobiłem na papierze koło i trójkąt; trzymam guzik nad kołem, w nie się wpatruję i o niem myślę, zwracając też od czasu do czasu myśli i oczy na guzik; patrzcie guzik zaczyna wirować po obwodzie koła. A teraz zawieszam go nad trójkątem, myślę o prawym boku i guzik po tym boku obiega; gdy przeniosę wzrok i myśl na podstawę, to i guzik zwraca się na podstawę.
— Tak, wujaszek bardzo ładnie to wytłumaczył — mówił Józio — i rozumiem teraz, że guzik się porusza dla tego, że myślimy o nim i o jego poruszeniach. Ale dla czegóż to tak jest, że jak o nim myślę, to on się porusza. Bo że coś się poruszy, kiedy ja tego chcę, zginam rękę lub palec, to zupełnie naturalne, ale tu przecież wcale ręki ani palców nie poruszam i nie chcę poruszać, jak wtedy, kiedy wodzę ołówkiem po papierze albo nakręcam zegarek?
Wtem rozległ się w przedpokoju dzwonek.
— Mateczka, mateczka! — zawołały dzieci i pobiegły witać się z matką, a wujaszek dalsze objaśnienia musiał odłożyć na później.
W Warszawie na Nowym Świecie, przed domem niegdyś Staszyca, znakomitego obywatela i uczonego, wznosi się piękny, znany wszystkim z widzenia lub z rycin pomnik Kopernika. Pomnik ten, roboty rzeźbiarza Thorwaldsena, odsłonięty w dniu 11 maja 1830 r., wzniesiony został ze składek publicznych, a głównie z ofiary samego Staszyca.
Wiecie zapewne, że pomniki stawiają się ludziom wielkim i znakomitym, których zasługi przyniosły wiele dobrego ludziom. Cóż więc takiego uczynił Mikołaj Kopernik, że mu wdzięczni potomkowie wystawili pomnik?
Kopernik nie był wodzem, co na czele żołnierzy wygrywał bitwy, nie był władcą rozkazującym milionom ludzi, lecz był tylko skromnym uczonym, który życie swe poświęcił astronomii, czyli nauce o ciałach niebieskich t. j. o słońcu, księżycu i gwiazdach.
Otóż w astronomii Kopernik uczynił tak wielkie odkrycia, ze imię jego stało się stokroć sławniejszem od imion wielu wodzów i władców. Odkrycia te zupełnie zmieniły pojęcia ludzkie o wszechświecie to jest o ziemi i ciałach niebieskich.
Urodził się Mikołaj Kopernik w roku 1473, dnia 19 lutego w Toruniu nad Wisłą, mieście należącem obecnie do Prus, ale będącem wówczas jednem z zamożniejszych miast Polski. Ojciec jego, mieszczanin i kupiec, pochodził z Krakowa, ówczesnej stolicy Polski, skąd na kilkanaście lat przed przyjściem na świat Mikołaja przeniósł się do Torunia. Młody Kopernik kształcił się najprzód w mieście rodzinnem; poczem w 18-ym roku życia przeniósł się na dalszą naukę do Krakowa i tu zapisał się w poczet studentów szkoły najwyższej, uniwersytetem zwanej. W uniwersytecie tym uczyło wówczas wielu sławnych nauczycieli; pod ich kierunkiem pracował Kopernik głównie nad matematyką i astronomią. Po trzech latach pobytu w Krakowie wraca do domu, lecz chciwy wiedzy, opuszcza znowu strony rodzinne i wyjeżdża do Włoch, kraju słynącego wówczas uczonymi we wszystkich gałęziach wiedzy. Tu przebywa z małą przerwą lat dziesięć, mieszkając kolejno w Bolonii, Padwie, Rzymie, Ferrarze, kształcąc się w teologii, prawie, medycynie, a przedewszystkiem oddając się z zapałem ulubionej przez siebie astronomii. Powróciwszy do kraju już ze sławą, osiada w mieścinie Frauenburgu, której nie opuszcza aż do samej śmierci w r. 1543. Tu założywszy sobie obserwatoryum, robił spostrzeżenia astronomiczne i pisał wielkie swoje dzieło: „O obrotach ciał niebieskich,“ w którem nowe prawdy światu ogłosił.
Przed Kopernikiem ludzie błędne mieli mniemanie o ziemi i niebie. Wyobrażali sobie, że kula ziemska stoi nieruchomie w środku świata i że koło niej bez przerwy obraca się sklepienie nieba ze słońcem, księżycem i wszystkimi gwiazdami. Istotnie oczom obrót taki wydaje się rzeczywistym. Jeżeli w wieczór pogodny, gdy niebo pokryte jest gwiazdami, będziemy uważnie przyglądali się sklepieniu, spostrzeżemy, że gwiazdy, jakkolwiek położenia względem siebie nie zmieniają wcale, przesuwają się jednak wszystkie razem po sklepieniu w kierunku od strony wschodniej do zachodniej. Gwiazda, którą w pewnej chwili widzimy wschodzącą nad poziom, podnosi się coraz wyżej i wyżej, dochodzi do najwyższego punktu swej drogi, potem się zniża i zachodzi pod poziom. Pod poziomem gwiazda ta opisuje na sklepieniu nieba dalszy ciąg swej drogi i dnia następnego znów wschodzi nad poziom. Całkowita droga tej gwiazdy jest dokładnem kołem na sklepieniu nieba, jeżeli zaś gwiazda należy do ciał niebieskich, pozostających wciąż nad naszemi głowami, to niemniej jednak przesuwa się ona wraz z innymi w tym samym kierunku, opisując całkowite koło — nad poziomem naszym. Jedne gwiazdy opisują koła większe, inne — mniejsze. Gwiazda zaś zwana biegunową czyli polarną (w konstelacyi Małej Niedźwiedzicy) nie zmienia prawie swego miejsca na niebie.
Wspólny ruch tych wszystkich gwiazd tak się więc odbywa, jakby całe sklepienie obracało się w kierunku od wschodu do zachodu około ziemi albo raczej około osi t. j. pomyślanej linii łączącej miejsce na ziemi z gwiazdą biegunową. Księżyc i słońce podlegają też temu obrotowi. Słońce naprzykład wschodzi codziennie, podnosi się nad poziom, dochodzi do najwyższego punktu swej drogi w południe, potem znów się zniża, zachodzi i resztę swej drogi aż do następnego wschodu odbywa pod poziomem.
Ruch sklepienia nieba wraz ze słońcem, księżycem i gwiazdami odbywa się bez przerwy, jednostajnie, to jest, że od jednego wschodu gwiazdy do następnego upływa zawsze jednakowa ilość godzin.
Aż do Kopernika, jak powiedzieliśmy, nie wątpiono o tem, że ziemia stoi niewzruszenie, a obrót sklepienia nieba przyjmowano za rzeczywisty. Dopiero Kopernik odkrył i ogłosił prostą, ale wielką prawdę, że kula ziemska nie stoi w miejscu, lecz kręci się około swej osi. Oś ziemi jest to linia pomyślana przechodząca przez środek kuli ziemskiej, a mająca taki sam kierunek, jaki ma linia, około której odbywa się pozorny ruch sklepienia nieba od wschodu na zachód. My szybkiego obrotu ziemi nie czujemy i wydaje nam się, że niebo wraz z gwiazdami obraca się w stronę przeciwną.
We wspomnianem dziele swojem Kopernik tak mówi o tem:
„Obrót nieba jest złudzeniem. Podobnie jak na płynącym podczas ciszy okręcie wszystkie przedmioty zewnętrznie położone żeglarze widzą posuwające się na podobieństwo owego ruchu, a sami nawzajem sądzą, że zostają w spoczynku wraz ze wszystkiem, co mają ze sobą na okręcie; tak samo dzieje się z ruchem obrotowym ziemi, z której patrząc na niebo, zdaje się, jakoby świat cały toczył się wokoło.“
Słońce zatem i gwiazdy stoją, a ziemia obraca się około swej osi. Obracając się wraz z ziemią, jesteśmy przez czas pewien zwróceni ku słońcu i wydaje się nam, że słońce porusza się ponad nami od wschodu na zachód; mamy wtedy dzień; przez resztę doby jesteśmy odwróceni od słońca, nie widzimy go, mamy wtedy noc. Tak więc ruch obrotowy ziemi około osi jest przyczyną zmiany ciągłej dnia i nocy.
Aby lepiej to zrozumieć, umieśćmy na stole lampę lub świecę zapaloną, która niechaj wyobraża słońce, a w pewnej odległości umieśćmy pomarańczę i wetknijmy w środek jej drut mający przedstawiać oś. Prócz tego w pewnem miejscu tej pomarańczy wetknijmy szpilkę, której główka wyobrażać będzie miejsce nasze na ziemi. Otóż jeżeli obracać będziemy pomarańczę około druta, szpilka podczas pewnej części obrotu będzie oświetlona przez lampę: będzie dla niej dzień; przez resztę obrotu będzie nieoświetloną, będzie dla niej noc. W ogóle jedna część powierzchni pomarańczy będzie miała dzień, druga noc. Słońce oświeca zawsze jedną połowę powierzchni ziemi, która ma dzień, druga połowa ma wtedy noc; i odwrotnie; kiedy naprzykład u nas jest dzień, na przeciwległej półkuli, od słońca odwróconej, ludzie mają noc.
Obracając pomarańczę z wetkniętą szpilką około osi przekonać się możecie, że szpilka podczas obrotu opisuje koło na pomarańczy. Największe koło opisze szpilka wetknięta w pomarańczę na równiku, to jest na kole w równej odległości między końcami drutu: szpilka opisuje wtedy sam równik. Wetknięta w miejscu innem opisuje koła mniejsze, tem mniejsze, im dalej jest od równika; wetknięta zas na biegunach t. j. na końcach druta, nie opisuje żadnego koła, bo nie zmienia swego miejsca podczas obrotu.
Zupełnie to samo ma miejsce na powierzchi ziemi. Każdy przedmiot na ziemi, każdy człowiek, drzewo, dom i t. p. opisuje wszystkiemi swojemi punktami koła, tem większe im miejsce na ziemi bliższem jest równika; tem mniejsze, im bliższem jest biegunów. Człowiek na równiku opisuje w ciągu doby t. j. 24 godzin sam równik ziemski t. j. koło którego obwód, jak wyliczyli astronomowie, wynosi 5400 mil; w ciągu godziny człowiek ten przebiega 24-tą część 5400 mil t. j. 225 mil, w ciągu minuty, 60-tą część 225 mil to jest trzy i trzy ćwierci mili, a w ciągu sekundy 60-tą część 3¾ mili t. j. szesnastą część mili czyli prawie pół wiorsty. W miejscach położonych dalej od równika szybkość obrotu jest mniejsza, a na samym biegunie umieszczony człowiek nie opisuje żadnego koła. Rzecz dziwna, a jednak prawdziwa, że szybkiego ruchu ziemi nikt nie czuje i nikt o nim zwykle nie myśli. Jest to niby tak samo, jak gdy kto siedząc w wagonie kolei, przenosi się szybko na znaczne odległości, ale ani otaczające go osoby, ani ściany wagonu nie dają mu tego poznać: wszytko w wagonie wraz z nim odbywa w podobny sposób tę samą drogę. Dopiero wyjrzawszy z okien wagonu, spostrzedz może, że znajduje się w innej okolicy. Podobnie i my obracamy się szybko wraz ze wszystkiemi przedmiotami ziemskiemi i dopiero spojrzawszy na słońce i gwiazdy, przekonywamy się, żeśmy znaczną drogę obrotu naszego przebyli.
Ziemia jest kulą swobodnie zawieszoną w przestrzeni, na podobieństwo balonu unoszącego się w powietrzu. Kula ta ma w promieniu od środka do powierzchni mil 860, w średnicy albo od bieguna do bieguna mil 1720.
Ale ta swobodnie zawieszona kula nie kręci się w miejscu; kręcąc się zmienia wciąż miejsce swoje w przestrzeni, na podobieństwo osób tańczących walca, które obracając się koło siebie, kręcą się jednocześnie wokoło pokoju. Ale i o tem nie wiedzieli ludzie przed Kopernikiem.
Nie tu miejsce na bliższe objaśnienie tego ważnego ruchu. Kto chce te rzeczy lepiej rozumieć, musi zajrzeć do kosmografii, to jest nauki opisującej ziemię i ciała niebieskie. Tu powiemy, że przed Kopernikiem, uważając ziemię za środek świata, przyjmowano, że koło tego środka nie tylko odbywa się ruch dzienny sklepienia nieba, ale prócz tego słońce, księżyc i niektóre gwiazdy zwane planetami bez przerwy okrążają ziemię, biegnąc po liniach okrągłych i potrzebując na to więcej lub mniej czasu. Słońce naprzykład wędrówkę swą koło ziemi kończyć miało w ciągu jednego roku. Planety jak Merkury i Wenera, potrzebowały czasu mniej; Mars, Jowisz i Saturn[1] więcej niż rok. Kopernik wykazał, że to mniemanie jest mylne. Ziemia, twierdzi Kopernik, nie jest wcale środkiem, około którego biegną słońce i planety, lecz środkiem tym jest słońce. Ziemia jest tylko planetą, tak jak Merkury, Wenera, Mars, Jowisz i Saturn. Wszystkie planety biegną około słońca po liniach okrągłych od zachodu na wschód. Najbliższą słońca planetą jest Merkury, potem idzie Wenera, za Wenerą ziemia nasza, około której biegnie księżyc, za ziemią idzie Mars, za Marsem Jowisz, za Jowiszem Saturn. Dołączona tu figura przedstawia porządek świata, a raczej układ słoneczny podług Kopernika.
Dla zupełności na figurze dodano drogi planetoid czyli małych planet bieżących około słońca między Marsem i Jowiszem i drogi planet Uranusa, oraz Neptuna, nieznanych za czasów Kopernika.
Kopernik pierwszy miał odwagę zerwać z błędnymi zakorzenionymi od wieków mniemaniami, wykrył, że zmysły nas łudzą; że porządek świata jest inny, niż się oczom naszym przedstawia. Dzięki Kopernikowi wiemy, jakie miejsce we wszechświecie należy się ziemi, słońcu, planetom. Z tego to względu ze czcią powtarzamy i wszystkie pokolenia ze czcią powtarzać będą nieśmiertelne imię Mikołaja Kopernika.
1. Na podwórzu jest pewna liczba psów i kur, które razem mają 10 głów i 26 nóg. Ile jest psów, a ile kur?
2. Powiedział Janek do Stasia: daj mi ze swoich pieniędzy grosz, a będę miał tyle, co ty. Na to Staś odrzekł: daj ty mi ze swoich grosz, a będę miał trzy razy tyle, co ty. Ile
ma groszy jeden i drugi?
3. Odgadnąć liczbę, jaką kto ma w myśli.
Każ pomyślaną liczbę pomnożyć przez 3 i wziąć połowę iloczynu, jeżeli jest parzysty, dodać 1 i następnie wziąć połowę, jeżeli jest nieparzysty. Otrzymaną połowę każ znowu pomnożyć przez 3 i zapytaj, ile razy w otrzymanym iloczynie zawiera się liczba 9.
Mając tę odpowiedź, znajdziesz liczbę szukaną bardzo łatwo, bo liczba ta składa się z tylu dwójek, ile w odpowiedzi jest dziewiątek. Nie zapomnij tylko odjąć 1, jeżeli poprzednio kazano ci dodać 1.
Przykład. Niechaj pomyślaną liczbą będzie 8.
83 = 24; 24 : 2 = 12; 12 3 = 36; 36 : 9 = 4.
Cztery razy dwa jest 8, jak być powinno.
Przykład drugi. Niechaj pomyślana liczba będzie 13.
133 = 39; 39 + 1 = 40; 402 = 20; 20 3 = 60.
W 60 liczba 9 zawiera się razy 6. Sześć razy dwa jest 12; dodając 1, mamy szukaną liczbę 13.
Inny sposób. Każ liczbę pomyślaną podwoić, do iloczynu dodać pięć, następnie dodać 10 i nakoniec wszystko pomnożyć przez dziesięć. O ostatni iloczyn zapytaj.
Jeżeli od tego iloczynu odejmiesz 350, to setki różnicy dadzą ci liczbę szukaną.
Przykład. Pomyślano liczbę 13. Podwajamy: będzie 26, dodajemy 5, będzie 31, po pomnożeniu przez 5....155, po dodaniu 10....165; po pomnożeniu przez 10....1650. Jeżeli
od liczby 1650 odejmiesz 350, otrzymasz 1300. Liczba 13 stanowi setki iloczynu 1300.
4. Odgadnąć liczbę nie pytając o nic.
Pomyśl liczbę, pomnóż ją przez 4, dodaj do iloczynu 15 sumę podziel przez 3, od otrzymanego ilorazu odejmij pomyślaną liczbę i jej trzecią część. Otrzymasz na resztę 5; wszak prawda?
Albo inaczej:
Pomyśl liczbę, pomnóż ją przez 9, dodaj do iloczynu 12, sumę podziel przez 4, od otrzymanego ilorazu odejmij dwa razy pomyślaną i jej czwartą część; otrzymasz na resztę 3; Wszak prawda?
5. Pokazać, że mając cztery ciężary: jednofuntowy, trzyfuntowy, dziewięciofuntowy i dwudziestosiedmio funtowy, można za pomocą nich zważyć na szalkach jakikolwiek przedmiot, ważący od 1 do 40 funtów (ale tylko całkowitą liczbę funtów).
6. Pewna biedna kobieta, niosąc przez most na rzece kosz z jajami została przypadkiem potrącona przez przechodnia tak nieszczęśliwie, że kosz z jajami wpadł do rzeki. Litościwy przechodzień, ubolewając nad stratą biednej kobiety, chciał zapłacić za wszystkie jaja i zapytał, ile ich było w koszu. „Nie pamiętam — odrzekła kobieta — wiem tylko tyle, że kiedy liczyłam je po dwa, to zostało jedno, kiedym liczyła po trzy, zostało jedno, kiedym liczyła po cztery, po pięć, po sześć, zawsze w końcu zostawało jedno jajo, dopiero kiedym liczyła po siedm, nie pozostało w końcu żadne.“ Ile było jaj w koszu?
Odpowiedź: 301.
7. Nauczyciel dał do podziału dzieciom pewną ilość orzechów, polecając podzielić się niemi w ten sposób, aby pierwsze dziecko dostało jeden orzech i siódmą część pozostałych po wzięciu tego jednego; drugie dwa orzechy i siódmą część reszty; trzecie trzy orzechy i siódmą część pozostałej reszty i tak dalej. Dzieci usłuchały i, uskuteczniwszy podział według żądania nauczyciela, ze zdziwieniem spostrzegły, że każde z nich ma jednakową ilość orzechów. Ile było dzieci i ile orzechów do podziału?
Odpowiedź: Dzieci 6, orzechów 36.
8. Jeżeli odległość ziemi od słońca przyjmiemy za 1, to odległości innych planet od słońca wyrażają się następującemi liczbami:
Odległość Merkurego | . . | 0,38710 |
„ Wenery | . . | 0,72333 |
„ Marsa | . . | 1,52369 |
„ Jowisza | . . | 5,20280 |
„ Saturna | . . | 9,53886 |
Odległość Uranusa | . . | 19,18338 |
„ Neptuna | . . | 30,05437 |
Rzeczywista odległość ziemi od słońca wynosi 149 milionów kilometrów. Obliczyć w kilometrach i milach odległości pozostałych planet od słońca.
Mila = 7500 metrom, metr = 3,28 stop ang.
9. Odległość księżyca od ziemi wynosi 385080 kilometrów. Jeżeli pomyślimy kolej urządzoną od ziemi do księżyca, na której pociągi jadą z prędkością 40 kilometrów na sekundę, to ile czasu trzeba-by koleją jechać bez przerwy, aby odbyć podróż z ziemi na księżyc?
10. Ile czasu potrzeba by jechać takim pociągiem, z ziemi na słońce i na każdą z planet?
— Czem skorupa za młodu nasiąknie, tem na starość trąci.
— Końskim nogom, szeptanej powieści, kupieckim zalotom trzeba wierzyć ostrożnie.
— Nie trzeba się niczego odrzekać, chyba tego, że sobie nie odkąsimy nosa.
— Nie suknia zdobi człowieka, ale człowiek suknię.
— Głód jest najlepszym kucharzem.
— Leniwcowi nawet brzęk muchy przeszkadza.
— Jeżeli chcesz wiele dokazać, czyń to tylko, co wykonać możesz.
— Najłatwiej wywróżyć to, co już minęło.
— Co innego mówić, a co innego paplać.
— Nie otwieraj ust z nałogu lub zwyczaju, ale z potrzeby.
— Kropla wody, spadając na kamień, wyżłobi go.
— Mały robak, tocząc dąb ciągle, w końcu go obali.
— Nie zje żaba wołu, choć na niego gębę rozdziawia.
— Cudze wady chętnie wystawiamy na słońce, a swoje chętnie chowamy w cień.
— Skąpy nie jest panem, ale włodarzem swego spadkobiercy.
— Wielkie rzeki cicho płyną, małe strumienie, choć płytkie, z szumem biegną.
— Rozrzutność, jak zeschła beczka: co w nią wlejesz, natychmiast szparami wypłynie.
— Strata uczy rozumu; po szkodzie człowiek mądry.
— Mus bywa najlepszym nauczycielem.
— Nie ma takiego złego, któreby na dobre nie wyszło.
— Nieprawda jest matką niecnoty.
— Długo myśl, prędko czyń.
— Nie pozwalaj wkorzenić się złemu; co dziś możesz wyrwać, jutro nie wyważysz.
— Nie dawaj i nie wydzieraj.
— Nie łaj i nie przepraszaj.
— Jest panem swego czasu, kto nim roztropnie rządzi.
— Najpewniejszym dochodem jest oszczędność.
— Co jeden głupi zepsuje, tysiąc mądrych czasem nie naprawi.
— Ten najbardziej w prawdzie się kocha, kto ją mówi sobie.
— Kto się na gorącem sparzy, ten na zimne dmucha.
— Niedołężny umie narzekać, mądry radzić.
— Milczenia rzadko kto żałował, a gadatliwości wielu.
— Kto o kim źle mówi przed tobą, pewnie o tobie źle mówi przed drugmi.
— Plotkarzy i pochlebców używają ludzie jak wiechetków, które po użyciu w kąt rzucają.
— Jeden błąd zepsuje tysiąc dobrych czynów, jak garść piołunu zepsuje beczkę miodu.
— Dzień dzisiejszy ma zawsze coś do poprawienia we wczorajszym.
— Nie licz pieniędzy, które ci się przyśniły.
— Za błędy trzeba przypłacić albo szkodą, albo wstydem.
— Nie wpuszczaj się w studnię, dopóki nie opatrzysz, jak z niej wyleziesz; nie rozpoczynaj trudnych rzeczy, dopóki nie pomyślisz, jak je ukończysz.
— Kto pod kim dołki kopie, często sam w nie wpada.
— Kto lekceważy rzeczy małe, zwykle nie dba o wielkie.
— Zanim poznasz człowieka, zjesz z nim beczkę soli.
— Gdy niesłusznie cudze zyskasz, miej za gorsze, niż gdybyś swoje stracił.
— Cokolwiek czynisz, patrz końca.
— Zgodą małe rzeczy rosną, niezgodą wielkie marnieją.
— Jako ty rodzice swoje, tak cię uczczą dziatki twoje.
Nie pierwsza to zapewne książka, która do rąk waszych się dostaje. Poznaliście już, że książka jest dobrą naszą przyjaciółką; opowiada nam ciekawe powiastki, zachwyca nas ładnemi wierszami, uczy wielu zajmujących i pożytecznych rzeczy.
Gdy nas zabawki i rozrywki znużą, książka nas ożywi; gdy zmartwienie łzy nam do oczu ciśnie, ona nas pocieszy. Jest to wierna towarzyszka, która nas nigdy nie opuszcza, nigdy się z nami nie pogniewa.
Wielkie to szczęście, kto ma rodziców, którzy go czytać nauczyli, którzy go w książki zaopatrują.
Jesteście już w wieku, że nad wszystkie zabawki, które otrzymujecie, przekładacie książkę.
O książce tedy opowiedzieć wam tu zamierzam: Jak się książka robi, ilu to ludzi nad nią pracuje: zanim się na stoliku waszym znajdzie.
Książkę pisze najpierw autor, wiecie już dobrze; tę książkę, którą teraz przed sobą macie, pisało autorów wielu. Pisali ją, by wasz rozum rozwinąć, by waszę wiedzę zbogacić, by wasze serce uszlachetnić; byście poznali dobrze ten język, którym do was przemawiają.
To, co napisali, odesłali redaktorom, redaktorzy zebrali to wszystko i ułożyli. Był już gotowy rękopism, ale to nie była jeszcze książka; mógłby ją otrzymywać każdy czytelnik z kolei tylko, jeden po drugim, a gdyby ją każdy posiadał u siebie choćby nie dłużej nad miesiąc, to przez rok cały ledwie dwunastu mogłoby ją przeczytać.
Zapewne, możnaby było pierwotny rękopism przepisać, mielibyśmy wtedy do rozporządzenia nie jeden egzemplarz książki, ale dziesięć albo dwadzieścia, choćbyśmy jednak mieli ich sto, albo i więcej, to i tak byłoby ich jeszcze niewiele; bo jeżeli książka jest dobra, zajmująca, użyteczna, toby ją pragnęło przeczytać osób tysiąc, albo i dziesięć tysięcy. A przytem nie wszyscy umieją pisać ładnie, pismo jest często niewyraźne, przeczytać je trudno.
Zapewne, moglibyśmy wybierać tylko egzemplarze ładnie przepisane; ale czy każdy mógłby tak pisaną książkę posiadać? Chcąc pięknie jedną kartkę napisać, wiecie, jak to długo trzeba nad nią przysiedzieć; pomyślcie tylko, ileby to czasu trzeba łożyć na przepisanie całej książki, jakby się nad tem trzeba było napracować. Gdybyśmy ją kupić chcieli, musielibyśmy za nią dużo zapłacić, bo przecież pracę każdego człowieka trzeba należycie wynagrodzić. Książka, która kosztuje kilka złotych, kosztowałaby ich kilkaset lub kilka tysięcy.
Nie każdy ojciec mógłby tak drogo za nią zapłacić, niewiele tylko dzieci mogłoby ją przeczytać.
A przed laty tak było, rzadko kto posiadał książki, niewielu było nawet takich, co czytać umieli. Na szczęście znaleźli się ludzie, którzy pragnęli temu zaradzić i myśleli nadtem, jakimby sposobem zastąpić przepisywanie, — i po wielu trudach wynaleźli nakoniec druk. Ludzie ci są prawdziwymi dobroczyńcami naszymi i winniśmy im wdzięczność, jak wszystkim, którzy pracują dla dobra innych.
Redaktorowie więc naszej książki zanieśli rękopism do drukarni i z właścicielem jej ułożyli się najpierw, na jakim papierze ma ona być wydrukowaną; oglądali różne gatunki i wybrali taki, który uznali za najstosowniejszy, któryby był dosyć biały, dosyć gruby, dosyć wytrzymały, a któryby zarazem nie był zbyt drogi, bo wtedy i książka musiałaby być drogą.
Zobaczmy więc najpierw, jak to się papier wyrabia.
Powiedzieć wszakże jeszcze należy, że niezawsze sam autor albo redaktor zajmuje się papierem i drukiem. Nie zawsze bowiem ma na to dosyć czasu, bo ma inne zajęcia; nie posiada też może potrzebnego kapitału czyli pieniędzy, boć przecie pojmujecie to, że za papier i druk zapłacić należy. W takim razie przygotowany rękopism sprzedaje księgarzowi, to znaczy otrzymuje od niego wynagrodzenie za swą pracę, a księgarz sam zajmuje się już wydrukowaniem książki, jej wydaniem, — mówimy wtedy, że jest wydawcą książki.
Dawno już, bardzo dawno nauczyli się ludzie pisać, pragnęli bowiem potomkom swoim pozostawić pamięć o sobie, o swych czynach i pracach. Używali do tego różnych znaków, różnych sposobów, aż po wielu, wielu wiekach, po wielu pracach i mozołach, obmyślili abecadło, to jest litery albo, innem słowem, znaki, wyrażające głoski czyli dźwięki, z których się mowa nasza składa. Za pomocą więc tych znaków możemy myśli swe wypowiadać, równie dobrze, jak głosem naszym.
Posiadali już tedy owe znaki, owe głoski pisane, ale papieru jeszcze nie mieli.
Pisali a raczej ryli na skałach, głazach, kamieniach, a potem na taflach metalowych i drewnianych. Na starych, odwiecznych zwaliskach dawnych grodów pozostały dotąd napisy, świadczące, że mieszkańcy ich na murach opisywali ważniejsze zdarzenia, które za ich życia zaszły. Cegły wypalają się z gliny, która w ogniu twardnieje, — a na glinie pisać można łatwo pręcikiem — używano tedy i tego sposobu; pisano na tabliczkach glinianych, które następnie wypalano i cegiełki te starannie przechowywano. Niedawno nawet znaleziono prawdziwą taką bibliotekę ceglaną, pisaną w języku asyryjskim przed kilku tysiącami lat, a która się dotąd przechowała pod gruzami stolicy; uczeni zdołali odcyfrować te nieznane głoski, to jest odgadli ich znaczenie, z tych starych cegiełek odczytują nam dzieje dawnych ludów, o których dotąd wiedziano bardzo mało, albo nic zgoła. Pismo bowiem wiąże czasy nowe z dawnemi, łączy nowe pokolenia ludzkie z ich pradziadami.
W ciągu czasów zresztą do pisania używano materyałów bardzo różnych, pisano rylcem żelaznym na ołowiu, albo pręcikiem drewnianym na tafelkach, powleczonych woskiem. Takie tafelki woskowe służyły rzymianom tak, jak nasze notatniki; gdy napis już nie był potrzebny, można było wosk łatwo wygładzić i znowu na nim pisać.
Poznano też już bardzo dawno, że dobrze można pisać na korze niektórych drzew, a raczej nie na korze, ale na łyku. Łyko jest to wewnętrzna warstwa czyli wewnętrzna część kory, przylegająca tuż do drewna, którą łatwo odrywać można; łyko to często jest tak wytrzymałe, że nie łatwo daje się rozedrzeć, po wysuszeniu tedy można było na niem łatwo pisać.
Łyko po grecku nazywało się biblos, po łacinie liber, dla tego te wyrazy u greków i rzymian zaczęły oznaczać książki, stąd, jak widzicie, poszła i nazwa biblii.
W Indyach znów zaczęto pisać na liściach, a mianowicie na liściach niektórych palm. Liście tych drzew są wielkie, okazałe, tęgie, jakby skórzaste, zgoła niepodobne do skromnych i wiotkich liści naszych drzew, — a po wysuszeniu stanowią błony, na których pisać można rylcem; głoski wyrznięte czernieją i stają się czytelne. Takiego papieru palmowego dotąd jeszcze używa się niekiedy w Indyach.
Wszystkie te materyały jednak nie przypominają jeszcze naszego papieru, ale egipcyanie już przed kilku tysiącami lat umieli wyrabiać materyał, który zasługuje na nazwę papieru.
Nad Nilem, w Egipcie, rośnie trzcina, dochodząca kilku łokci wysokości, o łodydze trójgraniastej, uwieńczonej u góry obszerną wiechą; należy ona do roślin ciborowatych, które są podobne bardzo do traw.
Z tej to właśnie rośliny wyrabiano ów papier, o którym teraz mówimy, a nawet i od niej poszła nazwa papieru, miała ona bowiem nazwę papyrus. Jakim sposobem papier z niej wyrabiano, nie wiemy dobrze; wycinano z łodygi paski podłużne i układano je obok siebie, następnie pokrywano innemi paskami, które się z tamtemi krzyżowały; to wszystko skrapiano potem wodą, w której była rozpuszczona guma; takim sposobem paski się spajały, poczem poddawano je silnemu ściskaniu i nakoniec wygładzano kością słoniową. Do naszych czasów doszło dużo takich papyrusów. Już z tego widzimy, że materyał ten jest wytrzymały, ale zbyt szorstki, chropawy, podobny do płótna, i pisać na nim zwyczajnem piórem zapewne nie łatwo było. Barwę miał szarawą. Że jednak nie było papieru lepszego, ceniono go wysoko przez czas bardzo długi, lubo obok niego słynął inny jeszcze materyał.
Ten inny do pisania materyał stanowiły skóry zwierzęce. Kiedy to na skórach takich zaczęto pisać, nie wiemy, wiemy tylko, że było to bardzo już dawno; wyrób ich udoskonalono w mieście Pergamie, które istniało przed dwoma tysiącami lat w Azyi Mniejszej i gdzie przebywało wielu uczonych. Od nazwy tego miasta, skóry do pisania przyrządzone nazwano pergaminem. Niedawno jeszcze pergamin, więcej był używany, pisano na nim dokumenty, którym chciano zapewnić długą trwałość; odkąd wyrób papieru udoskonalono, pergamin używa się dosyć rzadko, mogliście go jednak łatwo widzieć, wiecie więc, że nie jest on bardzo podobny do zwykłej skóry garbowanej.
Pergamin nazywamy zwykle skórą oślą, jakkolwiek z tej skóry wyrabia się on bardzo rzadko, a zwykle ze skór baranich. Skóry te oczyszczają się różnemi sposobami, wygładzają, a potem nacierają kredą i pumeksem (jest to kamyk dziurkowaty, używany do polerowania). W większych bibliotekach znajduje się dużo dzieł dawnych, na pergaminie pisanych. Był to jednak materyał tak drogi, że nieraz zeskrobywano na nim dawne pisma, aby go użyć na nowo, — a często te nowe dzieła były daleko mniejszej wartości, aniżeli dawne; postępowanie takie przynosiło prawdziwą stratę dla nauki.
Znacie chińczyków; śmiejecie się może z nich nieraz, dla tego, że ubierają się inaczej niż my i inaczej trochę wyglądają. A jednak chińczycy dawno już zajmowali się naukami i im to zawdzięczamy wynalazek prawdziwego papieru, — oni to zaczęli wyrabiać papier z bawełny. Może się wam dziwnym wydawać papier z bawełny, — a przecież nie dziwiliście się, gdym wam mówił o papierze z papyrusa; wszakże bawełna także z roślin pochodzi, są to również włókna roślinne, można je więc na papier przerobić, lubo w odmienny, nie w tak prosty sposób, jak włókna papyrusu. Wyrób papieru z bawełny przeszedł z Chin do sąsiedniej Bucharyi, tam poznali go arabowie, a za ich pośrednictwem fabrykacya ta dostała się do Europy tysiąc może lat temu.
Papier bawełniany długo był używany, ale następnie poznano, że i włókna z innych roślin pochodzące mogą równie dobrze, a nawet lepiej na papier się nadawać, zaczęto tedy wyrabiać go z lnu, i miejsce papieru bawełnianego zajął lniany. Len znacie zapewne i wiecie, że z lnu, to jest jego włókienek wyrabia się płótno, czyby więc zamiast świeżych, całych wókienek lnu nie można było używać starego płótna? Owszem tak będzie lepiej nawet, bo włókna roślinne używane na papier winny być rozdrobnione, pokruszone, zmielone; a właśnie w zużytem płótnie, w szmatach, posiadają one już pewną kruchość.
A więc najlepiej wyrabiać papier ze szmat, z gałganów, które dawniej nie miały już wartości. Widzicie więc, jakto umiemy korzystać obecnie z rzeczy, które dawniej wyrzucano, jako zupełnie nieużyteczne; dziś wszelkie szmaty zbierają się starannie, skupują i zwożą do papierni.
Szmaty, skoro się dostały do papieru, przechodzą przez wiele rąk, zanim zamienią się w papier. Przedewszystkiem trzeba je rozgatunkować, rozsortować, to jest zebrać je według materyału, z którego pochodzą, czy mianowicie są lniane, konopne, czy też bawełniane; a im więcej są zużyte, tem łatwiej otrzymać z nich można piękny i delikatny papier. Skoro już szmaty starannie wybrano, rozdzielono i usunięto z nich szwy, nici kręcone, węzły, kraje się je na drobne części. Dawniej używano do tego noży, obecnie odbywa się to prędzej za pomocą maszyn.
Łatwo też domyśleć się można, że szmaty wymagają starannego oczyszczenia; oswobadzają się więc po rozdrobnieniu najpierw od pyłu, a potem piorą się w wodzie; środki te nie wystarczają, gdy szmaty są zbyt zanieczyszczone, trzeba je wtedy gotować w wodzie, z dodatkiem sody i wapna. Soda i wapno działają tu jak mydło, bo i mydło właśnie zawiera sodę, albo podobne substancye.
Robota jedna następuje po drugiej: teraz idzie o to, aby włókna silnie rozdrobić, rozkruszyć na maleńkie cząstki. Rozkruszyć można włókna przez tłuczenie silnemi młotami czyli stępami; dawniej używano rzeczywiście tego sposobu, ale kruszenie odbywało się powoli; obecnie więc włókna rozrywają się nożami. Noże te osadzone są w stosownem korycie, przez które przepuszcza się szmaty pomieszane z wodą, koryta zaś takie nazywają się holendrami, dla tego, że zaczęto ich najpierw używać w Holandyi.
Po przejściu przez holender, szmaty są już bardzo rozdrobnione; można je wtedy wybielić, poczem przechodzą przez inny holender, mający większą jeszcze liczbę noży. Tam dzielą się tak na miałkie cząstki, że pomięszane z wodą stanowią już masę papierową — trzeba ją tylko suszyć, aby mieć papier. Osuszyć ją zaś można dwoma sposobami: ręcznym i maszynowym.
Przy fabrykacyi ręcznej, czerpie się tę miazgę w płaskie sita druciane; woda przecieka przez otwory, a na sicie pozostaje masa papierowa, tej samej co sito grubości. Masa ta przekłada się następnie na przygotowane podkładki z pilśni, a raczej z tkanki wełnianej i zakrywa podobną warstwą pilśniową, na którą przybywa dalszy arkusz masy papierowej. W ten sposób powstają wysokie stosy, które naciskają się prasą; następnie arkusze wyjmują się z pomiędzy pilśni, rozwieszają na sznurach dla wysuszenia, i papier już gotów.
Dla sposobu, na którym polega jego fabrykacya, nazywa się czerpanym, bo czerpano go przecież sitami z kadzi. Do pisania wszakże jest on jeszcze nieprzydatny, jest bowiem bibulasty, a atrament po nim się rozlewa; papier pisarski musi być jeszcze klejonym, to jest zanurza się w mięszaninę kleju z ałunem, wyciska i znowu suszy. Staje się on przez to twardszym.
Przy fabrykacyi maszynowej wszystkie te roboty, któreśmy opisali wyżej — czerpanie, klejenie, suszenie — wykonywa maszyna. Opisywać jej tu nie możemy, jest bowiem bardzo złożona, zawiła. Zresztą, aby działanie maszyny dobrze zrozumieć, trzeba być obeznanym z mechaniką i fizyką, to jest z naukami, których się dopiero za lat kilka uczyć będziecie: tak samo, nie mogłem opowiedzieć dokładnie, jak to się papier bieli, farbuje, klei, — bo dla zrozumienia tych rzeczy, trzeba znać inną znów naukę, która się nazywa chemią. O maszynie tedy do wyrobu papieru to tylko wam powiedzieć mogę, że jest to zbiór różnych przyrządów tak umiejętnie ze sobą złączonych i poruszających się, że gdy z jednej strony przelewa się do maszyny miazga papierowa, z drugiej wychodzi ciągły nieprzerwany pas gotowego zupełnie papieru, który się nawija na wał, tworząc grube zwoje i dla tego nazywa się papierem bez końca. W razie potrzeby przecina się go na arkusze, co zresztą i sama maszyna wykonywać może.
Znacie różne gatunki papieru, biały i kolorowy, cienki i gruby, welinowy i zwyczajny, bibułę angielską i zwyczajną. Różnice te otrzymują się przez pewne zmiany w różnych szczegółach fabrykacyi, ale o tem wszystkiem mówić wam tu nie będę, bo i trwałoby to zbyt długo, i, jak widzieliście wyżej, nie moglibyście nawet wszystkiego zrozumieć. Na jednę tylko okoliczność uwagę waszą zwrócić jeszcze muszę. Oto papieru teraz zużywa się tak wiele, że szmat nie starczy na potrzebę wszystkich papierni. Fabrykanci przeto starają się o zastąpienie ich różnemi innemi materyałami. Domyślacie się, gdzie materyałów tych szukać; idzie tu przecież głównie o włókna roślinne. Wyrabia się więc papier z drzewa i ze słomy, — są to jednak gatunki podrzędne. Niektóre wszakże rośliny okazały się dosyć przydatne na papier, a przed kilku laty zaczęto go nawet otrzymywać z mchu.
Pamiętacie, że chińczycy pierwsi wyrabiać zaczęli prawdziwy papier, a i teraz jeszcze papiery ich pod niektóremi względami przewyższają gatunki papieru wyrabianego w Europie. Chińczykom dorównywają pod tym względem sąsiedzi ich, japończycy. Zdziwicie się, gdy wam powiem, że papieru używają oni nie tylko do pisania, ale wyrabiają z niego najrozmaitsze przedmioty, służące do różnych użytków. Ot naprzykład chustki do nosa mają z papieru, mają nawet filiżanki papierowe, z których pić można gorącą herbatę. Tak wytrzymałym jest ich papier. I u nas zresztą można widzieć kołnierzyki i mankiety papierowe, a w Ameryce zaczęto wyrabiać z papieru koła do wozów, drzwi, a nawet całe domy. Tak to, dzięki nauce i pracy, człowiek wiotkie szmaty umie przetwarzać w materyał jaknajmocniejszy, najwytrzymalszy! W młodym już wieku nauczcie się cenić wartość pracy i korzyść nauki.
Skończyliśmy więc z papierem — jest on już w drukarni — przejdźmy tam i przyjrzyjmy się dalszym robotom około książki.
∗
∗ ∗ |
Drukarz, zanim do druku przystąpi, musi posiadać papier. Tak samo druk mógł powstać dopiero wtedy, gdy już umiano wyrabiać dobry i tani papier. Podobnie też, jak papier, tak i druk nie odrazu wynaleziono, chociaż wszelkie ulepszenia szły tu prędzej jedne za drugiemi, tak, że druk doskonalił się szybko i bezustannie.
W książce, którą macie przed sobą, jest kilka rysunków, wiecie, że nazywają się one drzeworytami. Od takich to drzeworytów druk się rozpoczął.
Co to jest drzeworyt, to pokazuje się już z samej jego nazwy. Obrazek rysuje się na drzewie, potem wyrzyna się go tak, ze występuje wypukło; wtedy deseczkę tak przygotowaną naciera się czarną farbą i naciska na papier. Rozumie się, że papieru dotknąć wtedy mogą tylko miejsca wypukłe, rysunki więc odbijają się na papierze pięknie i wyraźnie. Obrazki takie ukazały się po raz pierwszy lat temu niespełna pięćset. Łatwo też domyśli się każdy, że nie były to drzeworyty tak piękne, jak dzisiejsze, które ozdabiają nasze książki i pisma ilustrowane, bo i drzeworytnictwo, jak każdy inny wynalazek, zwolna tylko rozwijało się i doskonaliło. Z początku odbijano tym sposobem tylko obrazki świętych oraz karty do grania. Pod obrazkami trzeba było umieszczać podpisy; zamiast więc podpisywać każdy obrazek oddzielnie, zaczęto wyrzynać napisy wraz z obrazkami na deseczkach.
W owym czasie ludzie więcej niż dawniej zaczęli dbać o naukę, coraz więcej powstawało szkół, rodzice pragnęli, by dzieci ich umiały czytać. Ale wiecie już, jak to trudno było o książkę przepisaną; z nauki korzystać więc mogli tylko ludzie bardzo zamożni.
Zrozumiano wtedy, że w takiż sam sposób, jak odbijano obrazki z podpisami, można było odbijać samo pismo bez obrazków; zaczęto więc wyrzynać całe stronice pisma na drzewie i tym sposobem powstały niewielkie książki szkolne, a książkę taką można już było kupić daleko taniej, aniżeli przepisaną. Widocznie jednak dzieci w owych czasach, tak samo jak dziś zawzięcie niszczyły swoje książki, bo takich książeczek, które odbijano z deseczek drewnianych, bardzo niewiele przechowało się do naszych czasów. Odbijanie oczywiście szło daleko prędzej niż przepisywanie, ale cała robota była jeszcze bardzo żmudną i mozolną, bo trzeba było przygotować tyle tablic rzniętych, ile książka zawierała stronic. A pamiętać trzeba, że gdy deseczkę tak kładziemy na papier dla odbijania, to jej brzeg lewy przychodzi na prawy brzeg papieru, trzeba więc było na tablicach przygotowywać pismo odwrócone, zatem idące od ręki prawej ku lewej: każda więc litera musiała być odwróconą, a to utrudniało pisanie i wyrzynanie liter.
Czyżby więc tej długiej roboty nie można było ułatwić, przyśpieszyć?
Napiszmy na papierze wyraz młody, następnie rozetnijmy go na oddzielne głoski, a będziemy z nich mogli złożyć inny wyraz — mydło. Gdyby więc ową deseczkę drewnianą, po odbiciu wyrzniętego na niej pisma, pocięto na oddzielne głoski, moglibyśmy z nich złożyć inne wyrazy i znów do odbijania używać. Albo lepiej jeszcze. Pocóż wyrzynać pismo na deseczce, można odrazu powycinać obfity zapas głosek, potem ułożyć z nich potrzebne wyrazy, razem związać, złączyć, a po odbiciu znów rozdzielić i użyć następnie do odbijania innej książki.
Otóż ten właśnie pomysł, ten sposób odbijania książek za pomocą liter ruchomych stanowi wynalazek druku. Pomysł wyborny, nieprawdaż? To prawda, powiecie może, ale to pomysł tak prosty, że każdemu mógłby się on łatwo nasunąć.
Tak się nam tylko wydaje; każda rzecz jest prosta, gdy ją już znamy, ale wynaleść, odkryć coś nowego, to sprawa niełatwa. Nad najdrobniejszym wynalazkiem długo trzeba myśleć, pracować; czytajcie życiorysy znakomitych wynalazców, a poznacie, ile każdy z nich przenieść musiał trudów, ile przeszkód pokonać. Nie każdy może być wynalazcą, ale wynalazcy dają nam przykład wytrwałości. Kto lubi, aby mu wszystko łatwo przychodziło, kto się zniechęca przy nauce, gdy czego odrazu nie zrozumie, ten nie jest wytrwałym i ten zapewne niewiele się nauczy, nie osiągnie nigdy tego, czego pragnie, i zamiarów swoich nie dopnie.
Ale wracamy do wynalazku druku.
Otóż, pomysł użycia liter ruchomych zawdzięczamy, jak to już może wiecie, Gutenbergowi z Moguncyi, lat temu przeszło czterysta. Nie dosyć jednak wpaść na pomysł choćby najlepszy, trzeba go jeszcze wykonać; Gutenberga nie dlatego nazywamy wynalazcą, że powziął pomysł wyrzynania oddzielnych liter, bo byli ludzie, którzy dawniej tęż samę myśl mieli; ale dlatego, że naprawdę zaczął on tym sposobem książki drukować, — a choć napotykał mnóstwo przeszkód, nie zraził się niemi, znalazł towarzyszów, którzy mu dopomogli, i przy wytrwałości dopiął swego celu.
Z początku używał on liter wyrzynanych na drzewie, ale poznał wkrótce, że taka droga jest niedosyć pośpieszna i zbyt kosztowna. W jednym np. wyrazie Warszawa powtarza się a trzy razy, dla tego jednego wyrazu więc trzeba ją trzy razy oddzielnie wyrznąć na drzewie; a ileż razy taż sama litera powtarza się w całej książce, a choćby na jednym arkuszu? Ileby to trzeba było czasu, aby w taki sposób wyrobić potrzebną ilość wszystkich liter.
Ale Gutenberg i jego towarzysze doskonale sobie poradzili. Zamiast wyrzynać każdą literę z drzewa, zaczęli wyrabiać foremki, i za pomocą tych foremek odlewać litery: — mając raz przygotowaną foremkę na głoskę a, można za pomocą niej otrzymać tysiące liter metalowych. Musimy to nieco bliżej objaśnić. Wiecie, że gdy ogrzewamy stearynę lub wosk, gdy je trzymamy w łyżce żelaznej nad płomieniem świecy lub spirytusu, to się topią, stają się płynne, ciekłe, jak woda. Gdy znów stopione te ciała ostygną, oziębią się, to krzepną, znów zamieniają się na bryły stałe. Jeżeli więc na monetę lub na jakikolwiek medal nalejemy szybko stopionej stearyny, to po skrzepnięciu na stearynie znajdziemy doskonały odcisk czyli raczej odlew monety, z tą tylko różnicą, że rysunki i napisy, które na monecie występowały wypukło, na stearynie będą odwrócone, t. j. będą szły od ręki prawej ku lewej.
Zapewne, ani ze stearyny, ani z wosku nie można wyrabiać liter do druku, bo byłyby zbyt miękie, nie możnaby ich do papieru przyciskać dla odbicia. Trzeba używać materyałów twardszych, — metali. Znacie różne metale: żelazo, miedź, złoto, srebro, ołów, cynę, — i wiecie może, że jedne topią się trudniej, inne łatwiej; a już najłatwiej ołów i cyna, — można je stopić w łyżce żelaznej nad płomieniem świecy lub spirytusu. Gdy więc stopiony metal wlejemy do stosownej foremki, otrzymamy literę metalową. Takie litery metalowe, używane do druku, nazywają się czcionkami i wyrabiają się w następujący sposób.
Najpierw na stali, która jest bardzo twardem żelazem, wyrzyna się literę podobnie jak na każdej pieczęci t. j. odwróconą, jednak nie wklęsłą, ale wypukłą. Stempel taki nazywa się patrycą, a gdy nim mocno uderzymy w tafelkę miedzianą, to na niej odbija się taż sama głoska, ale już nieodwrócona i wklęsła; tafelka taka nazywa się matrycą. Matryca umieszcza się na dnie rurki, — i oto mamy foremkę, w której można już odlewać czcionki; foremki te są tak urządzone, że dają się otwierać czyli rozkładać na dwie połowy, a to w tym celu, aby gotową czcionkę łatwo można było wydobyć.
Ołów, jak już wiemy, topi się bardzo łatwo, i można z niego odlewać czcionki, ale jest on bardzo mięki tak, że łatwo go rysować nawet paznogciem; dlatego też na czcionki nie używa się ołowiu czystego, ale dodaje się do niego pewną ilość innego metalu, który się nazywa antymonem; mieszanina taka, albo raczej stop czyli aliaż ołowiu i antymonu, jest daleko twardsza od ołowiu czystego, a więc na czcionki bardziej przydatna.
Zakład czyli fabryka, w którym się czcionki wyrabiają, nazywa się gisernią albo lejnią, a maszynki do odlewania są tak ulepszone, że każda w ciągu dnia jednego może dostarczyć dziesięć albo i dwadzieścia tysięcy gotowych czcionek.
Z giserni możemy już przejść do drukarni, gdzie mamy się przyjrzeć jeszcze dwóm robotom, — boć najpierw trzeba czcionki złożyć w wyrazy, a potem odbić.
Pierwszą pracę wykonywają zecerzy, to jest składacze. Każdy z nich posiada przed sobą skrzynkę czyli kasztę podzieloną przegródkami na osobne części, tak, że każda litera znajduje się jakby w oddzielnem pudełku. Zecer ma przed sobą rękopism, to jest rzecz przez autora napisaną; podług niego wydobywa szybko czcionkę jednę po drugiej i układa je w wązkiem korytku czyli skrzyneczce. Korytko takie nazywa się winkielhakiem albo wierszownią, dla tego, że może być wydłużanem lub skracanem stosownie do tego, czy wiersze mają być dłuższe czy krótsze.
W taki sposób pod ręką zecera powstają z czcionek wyrazy, wiersze i całe stronice. Praca jego jest bardzo mozolna i wymaga wielkiej wprawy. Musi on dobrze pamiętać, w którem miejscu kaszty znajduje się każda czcionka, by jej nie potrzebował szukać; powinien każdą dobrze ustawić, żeby z u nie zrobiło się n, albo żeby b nie zamieniło się na p lub d.
Ale choćby zecer składał jak najlepiej, to przecież omyłek zupełnie uniknąć nie podobna, zwłaszcza kiedy rękopism niebardzo jest wyraźny. Omyłki te trzeba poprawić: dla tego też, skoro arkusz cały złoży, odbija go jakby na próbę. Odbitkę tę czyta starannie autor albo inna osoba i wszystkie omyłki zaznacza na marginesie; poprawa taka nazywa się korektą, a zecer, odebrawszy ją znowu, zamienia według niej wszelkie błędne czcionki. Aby usunąć wszystkie pomyłki, trzeba korektę czytać kilka razy, i to bardzo uważnie, a jest to także robota bardzo zmudna; często wszakże, pomimo staranności, może się omyłka jaka przekraść. Kto jednak uważa i rozumie, co czyta, tego omyłka taka w błąd nie wprowadzi.
Po korekcie robota zecera jest ukończona; musi on tylko każdą stronicę czyli kolumnę silnie opasać sznurkiem, aby się czcionki nie rozsypały, — zresztą, jak łatwo odgadnąć, musiał on to zrobić jeszcze przed korektą. Arkusz jest zadrukowany z obu stron, trzeba więc wszystkie kolumny, idące na jeden arkusz, podzielić na dwie części, tak aby zestawić oddzielnie kolumny, które przypadają na każdą stronę arkusza.
Wszystkie zatem czcionki, wiersze i kolumny jednego arkusza stanowią dwie formy; kolumny muszą być tak uporządkowane aby po wydrukowaniu arkusz można było należycie złożyć, to jest, aby po stronicy pierwszej następowała druga, potem trzecia i t. d. Pomiędzy kolumnami umieszcza się stosowne przegrody, aby pozostało miejsce na marginesy, i każdą formę ściska się wokoło żelazną ramą; wtedy dopiero przystąpić można do właściwego druku czyli odbijania.
Łatwo pojąć, jak się ta ostatnia czynność dokonywa. Przygotowaną formę trzeba powlec czarną farbą czyli tuszem drukarskim, nałożyć na nią arkusz papieru i silnie nacisnąć, — w skutek nacisku tego litery odbiją się i papier jest już z jednej strony zadrukowany, druga forma odbija się tak samo po drugiej stronie papieru, — i potrzeba już tylko arkusz złożyć. Rozumie się, że dla każdego oddzielnego arkusza trzeba formę na nowo tuszem czernić. Tusz drukarski wyrabia się z oleju i sadzy.
Aby czcionki dokładnie odbiły się na papierze, trzeba go dokładnie i silnie do formy nacisnąć; stąd ciśnienie to ma tu ważne znaczenie, a nawet stąd poszła i sama nazwa druku, bo kto po niemiecku rozumie, ten wie, ze druk znaczy uciskanie, ciśnienie. Aby zaś wywrzeć ciśnienie, potrzeba prasy czyli tłoczni. Prasy mogą być rozmaite, znacie np. żelazko do prasowania, ale silniejsze daleko ciśnienie wywołać można za pomocą śruby, jak widzicie np. u drzwiczek pieca.
Opisywać jednak i tłumaczyć różnych tych pras wam tu nie mogę, bo żeby działanie ich dobrze rozumieć, trzeba posiadać pewne wiadomości z mechaniki, to jest z tej nauki, o której wspominaliśmy już poprzednio.
Powiem wam tylko, ze pierwotnie używano prasy drewnianej, podobnej do tej, jaka służyła do wytłaczania wina; znacznie później zaczęto się posługiwać prasami żelaznemi. Do powlekania form farbą służyły pierwotnie szczotki, potem poznano, że dogodniejsze są wałki czyli walce, które zanurzano w farbie i przeciągano po formie do druku złożonej.
Za pomocą takich pras ręcznych t j. poruszanych ręką robota nie mogła iść bardzo szybko, — trzeba było ciągle formę czernić, nakładać papier, naciskać prasą, papier wyjmować, i toż samo powtarzać z drugą stroną arkusza. W ten sposób z początku otrzymywano zaledwie trzysta odbić dziennie za pomocą jednej prasy; później prasy ulepszone dawały dziennie po tysiąc i więcej odbić, ale nie był to jeszcze pośpiech dostateczny.
Codziennie przynoszą nam do domu gazety. Każda gazeta ma wielu prenumeratorów, trzeba jej wydrukować kilka, kilkanaście albo kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, a druk ukończyć trzeba szybko, w godzinę, w dwie godziny, bo przecież gazeta opowiada nam wieczorem, co się rano stało. Czyby to można było wykonać za pomocą prasy ręcznej? Zapewne, że nie. Ale od siedemdziesięciu lat posiadamy prasy pośpieszne czyli maszyny tak urządzone, że z jednej strony podsuwa się papier czysty, a z drugiej strony wysuwa się już zadrukowany; robota idzie tak szybko, że kto się jej nie przyjrzał, nie może o tem nawet mieć pojęcia. Maszyna taka zgoła nie jest podobna do dawnej drukarni ręcznej, jednak drukuje w takiż sam sposób, bo i tu trzeba ciągle formę czernić, papier nasuwać i prasę naciskać, ale wszystko to załatwia maszyna sama, — ludzie potrzebują tylko wyjmować druki już gotowe.
Maszynę trzeba ciągle obracać, utrzymywać w ruchu; ale i do tego nie trzeba pracy ludzkiej; wiecie, że teraz w fabrykach para porusza wszystkie maszyny, tak jak ciągnie wozy na drogach żelaznych.
Pierwszą prasę pośpieszną wynalazł König, jak powiedziałem, przed laty siedemdziesięciu, ale od tego czasu maszyny drukarskie jeszcze niesłychanie udoskonalono; prawdziwa to rozkosz przyglądać się w drukarni, jak szybko machiny te chwytają czysty papier i w oka mgnieniu wyrzucają arkusze pięknie i wyraźnie zadrukowane.
Po wytłoczeniu czyli odbiciu każdego arkusza, formy rozbierają się znów na oddzielne czcionki, które zecerzy zsypują znów do swoich kaszt i używają do składania dalszych arkuszy. A gdy już wszystkie arkusze książki są wydrukowane, trzeba je tylko zebrać, dać okładkę, zszyć razem czyli zbroszurować, co wykonywa introligator i odesłać do księgarni, gdzie już każdy książkę kupić może.
Za książkę zapłacimy kilka albo kilkanaście złotych. A iluż to ludzi nad nią pracowało! Jedni uwijali się około papieru, inni budowali maszyny drukarskie, inni znów odlewali czcionki; zecerzy je składali, preserzy odbijali złożone formy, a autor potrzebował tylko rzecz swą napisać. Gdyby on sam musiał przygotować pióra i atrament, gdyby sam miał wyrabiać papier i drukować, nie potrafiłby zapewne tego wszystkiego zrobić, a choćby potrafił, całe życie nie starczyłoby na wykończenie jednej książki. Jeżeli więc mamy książki i możemy je tak tanio kupować, to tylko dlatego, że jest ona owocem pracy wielu, bardzo wielu ludzi. Każdy wyrobił tylko cząstkę, a z tych części złożyła się piękna całość. Nazywa się to podziałem pracy, a gdy się zastanowicie, dostrzeżecie łatwo, że gdyby nie ten podział pracy, człowiek nie mógłby zrobić najdrobniejszej rzeczy. Od taka maleńka igła, a przez ile to rąk ona przechodzić musiała, zanim się do nas dostała! Wypływa z tego, że każda praca jest użyteczna, każda przynosi nam korzyść, każdą szanować należy. Nawet biedny człowiek, co zbiera wyrzucone szmaty, pracuje użytecznie, bo bez tych szmat nie byłoby papieru, nie byłoby książek.
Z pracy każdego człowieka wypływa korzyść dla innych ludzi, każdy więc człowiek pracujący zasługuje na nasz szacunek.
Druk jest wynalazkiem bardzo pięknym i bardzo ważnym; dla tego też bardzo szybko rozszedł się wszędzie i rozpowszechnił. Ledwo powstała pierwsza drukarnia w Niemczech, a już w kilka lat później zaczęto je zakładać i w innych krajach. Pierwsze książki polskie drukowano za panowania Zygmunta Starego.
Książka jest do czytania. Wiele jednak dzieci mniema, że książka jest do zniszczenia. Kto wszakże tak lubi książki niszczyć, niech pamięta, że są dzieci, którym brak książek. Książkę więc, której już nie potrzebujemy, lepiej darować biednemu dziecku, aniżeli zniszczyć.