Kum Antoni, człek już stary
Ale jeszcze krzepki, jary;
Bóg go, zdrowiem, szczęściem darzył.
Z ojca, z dziada gospodarzył,
W wiosce, która była pańska,
Choć osada to włościańska.
Kum Antoni, w młode lata,
Obszedł, zwiedził kawał świata.
Za parobka służył w dworze;
Lecz to było w owej porze,
Kiedy pierwsze tu Francuzy
Z szołdrą Niemcem poszły w tuzy.
Oj! zakurzyłoż się wtedy! ...
A co strachu, a co biedy;
Antek, chłop już jak należy,
To go wzięli do żołnierzy,
Łeb ostrzygli, mundur wdziali
I za oczy w świat pognali.
A rodzice w chacie płaczą,
Że już Antka nie zobaczą;
Widać taka wola Boża,
Aby poszedł, het za morza,
Nie obaczył się ze swemi,
Głowę złożył w cudzej ziemi.
Już na ósme poszło lato,
Przed starego Kuby chatą
Stanął żołnierz — chłop jak świeca,
Wąsy czarne, śniade lica,
Znać od słońca ogorzałe,
Bo nad brwiami czoło białe.
Miał tłomoczek, na nim buty,
Kij sękaty i okuty;
Mundur na nim choć wytarty
Ale czysty, nie podarty,
A na piersiach krzyż ze wstążką,
Co to modra z czarną prążką. —
Wszedł do sieni — chwilę stoi
Drzwi otworzył — wejść się boi.
„Niechaj będzie pochwalony
Jezus Chrystus“ — rzekł nieśmiało,
I w drzwi niskie wszedł schylony,
A „na wieki wieków Amen“,
Parę głosów się ozwało.
Na przypiecku siedzą starzy,
Na żołnierza poglądają,
Takiej mowy, takiej twarzy
Pono w życiu kogoś znają.
„To mój Antek, syn mój drogi!“
Krzyknie stara i poskoczy,
A nim Kuba przetarł oczy
Antek ojcu padł do nogi.
Co radości, płaczu, łkania
I ściskania, całowania; —
Starzy Bogu dziękowali
Że się syna doczekali.
Od sąsiada do sąsiada,
Szybko przez wieś szła nowina,
Że odzyskał Kuba, syna.
Przyciągnęła wnet gromada,
Pełno w izbie i komorze,
Pełno w sieni i na dworze,
Każdy radby Antka witać,
I uściskać i popytać.
„Słuchaj Antku! — rzekł raz Kuba, —
Bogu dzięki, że się zguba
Nam znalazła — lecz my starzy,
Gospodarka się nie darzy,
Praca ciężka — a krzyż boli,
Człowiek próżnie się mozoli,
Nie zarobi tyle chleba
Ile dwojgu starym trzeba.
A tu jeszcze trzeba z chatki
Dać czynsz panu, dać podatki.
Tyś zdrów — teraz myśl o chlebie,
Pracuj na nas i na siebie.
Jam już z matką się naradził,
Bym cię w miejsce swe osadził;
Zdam ci chatę, rolę, zboże,
Zdam chudobę i załogi,
Wszystko zdam ci — szczęść ci Boże! ...
Potem pójdziem upaść w nogi
Swemu panu — pan przystanie,
Boć nie traci na tej zmianie;
Gdy z kontraktem do dom wrócisz,
Toć nas z chaty nie wyrzucisz,
Bym się mieli poniewierać
Chleb proszony w torby zbierać;
My przy tobie złożym głowę,
Przyprowadzisz nam synowę,
Dobrą, rządną gospodynię;
A my starzy — przy kominie,
Gdy do pracy sił nie będzie:
Ja wam mogę skubać pierze,
Matka — z kilka sztuk uprzędzie.
Będziem mówić i pacierze,
A gdy Bóg nas zechce chować,
Będziem dziatki wam piastować.“
Antek sobie w głowie waży
Że coś nie źle mówią starzy;
Boć jest boskie przykazanie,
O rodzicach mieć staranie,
Gdy w starości lub chorobie,
Już nie mogą radzić sobie.
Antek dobrze to pamięta. —
Więc zdjął mundur, złożył, schował,
By go przywdziać mógł od święta;
Krzyż, nim odpiął, pocałował,
Bo to krzyż wojskowy polski, —
Chcąc nań spojrzeć w każdym razie,
Zawiesił go na obrazie
Matki Boskiej Częstochowskiej.
Wdział sukmanę — i z ochotą
W polu zajął się robotą.
Tak się wziął do gospodarki,
Boć nie święci lepią garnki,
Że aż patrzeć było miło:
Tylko w ręku się paliło!
∗ ∗ ∗
U sąsiada, u Zygmana,
Była dziewka urodziwa,
Pracowita i poczciwa,
Chrzesne imię jej — Uliana.
Jej rodzice — daj im Panie
Wieczny pokój, — krótko żyli,
I pomarli w biednym stanie,
Ją sierotkę zostawili.
Zygman, z ciotką jej żonaty,
Wziął dziewuchę do swej chaty,
Gdzie wyrosła taka hoża,
Jak na miedzy polna róża.
Mało tego — lecz w dodatek
Do urody łączy statek,
I pobożna i cierpliwa,
I do pracy nie leniwa.
Ciotką bo jej, Zygmanowa
Nie tak stara, lecz niezdrowa,
Rzadko z łóżka się podniesie,
Ciężkiej pracy ani tknie się;
Toćby Zygman przepadł przy niej
Gdyby nie miał gospodyni,
Takiej dobrej, jak Uliana.
Ona pierwsza wstanie z rana,
Idzie do krów i wydoi,
Da im paszy i napoi;
Czysto izbę, sień umiecie,
I nie przed próg rzuci śmiecie,
Ale niesie do obórki.
Potem w fartuch zbierze wiórki,
Na kominie ogień nieci,
I śniadanie przysposobi
Dla Zygmanów i ich dzieci; —
A co zrobi — dobrze zrobi.
Dzieci zbudzi i ubierze,
I pościele i opierze;
I rąk na krzyż nie założy,
Ani za piec się położy,
Lecz się w izbie ciągle krząta,
Czyści statki lub uprząta,
Bez przeklinań i hałasu,
I na wszystko znajdzie czasu.
Nawet w polu i w ogrodzie,
Nic jej w pracy na przeszkodzie,
A gdy jaka chwilka zbędzie,
To na płótno len swój przędzie.
Bo jej Zygman dał przysiewek
Aby miała przyodziewek.
To też zobacz ją w niedzielę,
Kiedy na mszy jest w kościele,
Jak starannie przyodziana,
Jak umyta, uczesana,
Kiedy wstążki albo kwiecie,
Między ciemny włos zaplecie;
A koszula jak śnieg biała
Uwydatnia kształt jej ciała.
Z wierzchu stanik modry wcięty
Leży gładko jak opięty;
A od bioder, z pod stanika
To spódnica się wymyka
W ciemne prążki i fałdzista;
I pończoszka zawsze czysta, —
Nawet trzewik choć skórzany,
Na jej nodze jak ulany.
Lecz nad ubiór — świeższe lice,
Jak dwie ciarki — jej źrenice,
Jak krew z mlekiem, jej jagody
I dołeczek pośród brody.
Słowem — żadna jej niezrówna,
Bo i gładka i szykowna.
Oj! z wsi całej, ba! i z obcej,
I dworacy i parobcy
To jej z oka nie spuszczają,
Jak na obraz, poglądają.
I nie jeden jużby swaty,
Do Zygmana posłał chaty;
Ale Zygman coś wydziwia —
Niby się on niesprzeciwia,
Ale jak wciąż gadać zacznie
Okolicznie i opacznie,
A ten taki, ten ów taki,
To próżniaki, to pijaki,
To tak w głowie zmąci dziewce,
Że o żadnym słuchać nie chce. ...............