Z dalekich pustyń, w pielgrzyma odzieniu
Dążył podróżny, — błąkał się w ciemności.
Błysła mu gwiazda — w pierwszem uniesieniu,
Wziął ją za gwiazdę swej nieśmiertelności.
Świat mu się zaraz odmładnia i wdzięczy
Bo każdy promyk co nań z gwiazdy padał,
W myślach — kolory przyoblekał tęczy,
Na sercu — głoski ogniste układał.
Ale niepewność w myśl mu się zaplata,
Czy to nie ognik obłędny go drażni?
Czy to nie odblask piękniejszego świata,
Gościem po jego wionął wyobraźni?
I gdy w złudzenia leci kraj daleki,
Jeszcze nie zdołał marzeń w obraz wcielić,
Nie śmiał swych uczuć sam sobie udzielić,
Gdy piękna gwiazda, zgasła dlań na wieki.
Błądzi, — czarniejsze nakryły go chmury,
Pustynia w koło — nigdzie świateł niema;
On przecież wzrok swój podnosi do góry
I w całem niebie szuka jej oczyma. Smoleńsk 1842 r.
Jest kraj, gdzie rośnie żyto i pszenica,
Kraj wzgórz i jezior, lasów i strumieni,
Wsie ma porządne, a pałac szlachcica
Nie raz na wzgórzu dumnie się czerwieni,
Bo w pospolitej ludu tego mowie,
Gromada cegły pałacem się zowie.
Kraj dość zamożny — tylko nie w pamiątki;
Ruin już niema, — ostatnie ich szczątki
Nie czas, lecz ludzie, by zyskać talary,
Zmienili — Boże odpuść — na browary.
Tak, szczęty dawnej przeszłości się starły,
Nawet wspomnienia zgłuchły i zamarły,
Nawet pieśń wiejskie kołysząca dzieci,
Ucha twojego z nikąd nie doleci.
A przecież obce ludy na tej ziemi
Niegdyś stąpały śladami krwawemi;
A przecież kilka uroczysk czy szańców,
Wyorywane z ziemi popielnice
Świadczą ............
Już o to wszystko nie pytaj mieszkańców,
Pług wszystko zrównał.
Gdzie spojrzysz, wszędy gospodarstwa nowe,
Owce, płodozmian, gorzelnie parowe.
Ów kraj jednakże nie jest bez zalety:
Młódź ma dorodną i piękne kobiety;
Ale... — tem „ale“ zakończę mój prolog,
Ja nie filozof żaden, ni teolog,
Gdzie brak jest serca, tam i myśl jałowa.
Ej! czytelniku, ciągniesz mnie za słowa,
Widzę ja dobrze jak tworzysz domysły
Że ów kraj leży gdzieś nad brzegiem Wisły;
Wierz, nie wierz, ale powiem ci otwarcie,
Że na pocztowej nie znajdziesz go karcie.
Minęła północ — sen strudzone oczy
Odbiega — myśli wciąż lecą ku tobie,
A serce taka ciężka tęskność tłoczy,
Że lżejszą by mi była ziemia w grobie.
Jakaż to dziwna, niepojęta siła,
Zgięła mą wolę i w proch ją rzuciła.
O! ty znasz jedna tajnik tej potęgi,
Co życie moje we śnie i na jawie
Opletła jakby wężowemi kręgi.
Cierpię — a przecież ja jej błogosławię,
Jako wyznawca wiary, gdy w zachwycie,
Z płomieni, w lepsze przenosi się życie.
Słońce się z mglistych otrząsa chmur, Z dolin i gór —
Zimowe, śnieżne spada okrycie,
Jasnym połyskiem srebrzą się wody, W łonie przyrody Wre życie.
I znów na ziemię powraca raj. Pola i gaj
Napełnia nuta jakaś radosna;
Kwiat swe tulące zrzuca osłonki, Wonią tchną łąki. To wiosna!
Skowronek wzbił się w powietrzny szlak; Miły to ptak —
Gdy na skrzydełkach zawieszon, śpiewa,
I cały urok rozkwitłej wiosny, W swój śpiew miłosny — Przelewa.
Bracie! — my z jednej niwy pracownicy,
Chociaż nie jedną szliśmy w zawód drogą;
Tyś ujął lutnię — i pielgrzymią nogą
Puścił się w obszar Lechickiej ziemicy;
Tyś trącił struny — i akordy czyste,
Echem od wszystkich polskich serc odbrzmiały;
Tyś trącił struny — i pierś nam owiały,
Łany pszeniczne i niebo ojczyste;
Tyś trącił struny — i z pod wieków pleśni,
Wystąpił orszak rycerskich postaci,
Których kraj cały ukochał jak braci. —
Bracie! — tyś perły złożył w skarbcu pieśni.
I jam się puścił, ale w kraj nieznany,
Między lud dziki, między huragany,
Gdzie jak świat stary, bój zacięty wiodą,
Człowiek — pył marny, z olbrzymią przyrodą.
Tam, mimowoli zgiąć musisz kolana,
A głos, co ci się wyrywa z płuc cieśni,
To już modlitwa do Zastępów Pana.
Jam, — grosz ten wdowi złożył w skarbcu pieśni.
Czyż nam o marne chodziło oklaski?
Względy krytyki — lub chwilowe blaski,
Któremi wieńczy ulubieńców — moda?
Nie, — dla śpiewaka to żadna nagroda.
Niech jedna ręka serdecznie cię ściśnie,
Niech jedno serce silniej ci uderzy,
I łza zapału w tęsknem oku błyśnie,
I młoda dusza, co w lepszy świat wierzy
Niech tylko jedną chwilę słodko prześni;
To jest najwyższa nagroda dla pieśni. Warszawa, dnia 22 Czerwca 1858 r.
Po latach tylu, po burzach tylu
Znów cię spotkałem mój Teofilu,
I mogłem dawnym bratnim zwyczajem
Dłoń twą serdeczną uścisnąć wzajem.
Śpiewaku sielski! między obcemi
Pod pięknem niebem, tęsknisz za swemi;
Chyba tem troskę swą uweselasz,
Że w bronz i w marmur myśl polską wcielasz,
Albo dobywasz czarowne dźwięki,
Ze złoto-strunnej swojej lirenki.
Śpiewaku serca! ty w rzewnej nucie,
Streściłeś całej Polski uczucie:
Jej wzniosłe cnoty, obyczaj stary,
Owiane czystym promieniem wiary;
Jej miłość, co jak gwiazda jaśnieje
W cieniach żywota. — Och! — i nadzieje,
Że duch niezgaśnie, tylko proch zrzuci,
Że tak się Polska z martwych ocuci.
Tyś lud ukochał, — pod wiejskie strzechy,
Z modlitwą, niosłeś słowo pociechy;
To co weseli i to co boli,
Ty mu śpiewałeś w jego niedoli.
A pragnąc natchnąć myślą ofiarną,
Rzucałeś uczuć wznioślejszych ziarno;
Zasiew niezginie, — później czy wcześniej,
Lud rozmiłuje się w twojej pieśni;
Na ściężaj dla niej chaty otworzy,
Ze czcią ją przyjmie — bo w niej Duch Boży.
A gdy plon zbierze, jak skrzętny żeniec,
Z kwiatów swej niwy uwije wieniec,
Który na twojem dostojnem czole,
W promienną zmieni się — aureolę! Florencya 1883 r1878 r.
Lipo ty moja! nieraz w twoim chłodzie,
Samotnych marzeń przeszły mi godziny;
Powiedz, kto ciebie sadził w tym ogrodzie?...
Czy skrzętna ręka przodków mej rodziny?
Czy powiew wiatru od Czarnego lasu
Przyniósł cię ziarnkiem i rzucił do ziemi?
A rosa niebios i długi prąd czasu
Podniósł i okrył gałęźmi bujnemi?
Liści twych gęstwą jak kopułą wielką
Słonisz od spieku zieloność trawników;
Lipo! rozkoszna siedzibo słowików,
I pszczół wyroju wonna karmicielko!
Jak ty odległe pomnić musisz dzieje,
Ilu pokoleń troski i nadzieje?...
Ile burz nad twem czołem przeszumiało,
Ile serc pod twem cieniem przebolało?
Pień twój szczerniony, pleśnią lat okryty,
Od gromów, wichrów dotąd niepożyty
Dumnie konary wznosi pod błękity;
A jak koroną, z każdym wiosny przyjściem,
Coraz bujniejszym odziewa je liściem.
Gdy wiosna skrzydlata,
Z kwiatami ulata I ptasząt unosi piosenki;
W twych sadów zieleni
Od letnich promieni Barwami się stroją wisienki.
Te, w grona bursztynów,
Granatów, rubinów, Te, błyszczą koralem śród drzewa;
A słońce, maluje,
Wciąż syci, cukruje, Do każdej nektaru dolewa.
Oj! słodkie wisienki
Podane z twej ręki, Gdy w ustach ich sok się roztoczy;
Tak miło, dziękować,
Po każdej, całować, Twe rączki, twój uśmiech, twe oczy.
Oj! słodkie wisienki!
Lecz milszy dar ręki Co czuciem serdecznem natchniona,
Łzę z oka osuszy,
Raj wniesie do duszy, I do ust przychyli te grona. Czerwiec 1879 r.
Od stóp Bernin, z Sylwaplany,
Drogą znaną przez Rzymiany,
Spuszczamy się z Engadinu,
W głębokie wąwozy Schynu,
Dzikie, ciemne — gdzie nad głową,
Skała piętrzy się pionowo,
A tuż za nią, grzbiet się jeży
Skał olbrzymich, gdzie śnieg leży.
Spojrzysz na dół — oko ginie
W tych przepaściach, — gdzie w głębinie,
Huczy rzeka, której fala,
Wstrząsa głazy i przewala.
Od przepaści w górę kroczy,
Z ciemną krasą swych warkoczy,
Zwartych jodeł las posępny,
Na brzeg stromy, niedostępny.
A z najwyższych górnych szczytów,
Niby szarfa śród granitów,
Pędzi strumień, jak kaskada
Skacze w otchłań — i przepada.
Droga jak wąż — to się wije
Po krawędziach, — to się kryje
Pod tunele, pod skał złamki,
Zawieszone jakby zamki,
Nad przepaścią, — to przez łuki
Jakby kunsztem diablej sztuki
Przerzucone z skał na skały.
Widok straszny i wspaniały!
2.
Gdzie Albula bieg swój kończy,
I swe wody z Renem łączy,
Ciemna śród skał rozpadlina,
Via-mala się zaczyna.
Mierzysz okiem pełnem grozy,
Te przepaście, te wąwozy,
Te jaskinie, gdzie świat cały
Dziki, skrzepły, skamieniały.
Wchodzisz w tę cieśń — dwie opoki,
Wązko, mkną aż pod obłoki;
Tam, nie zajrzy promień słońca,
Tam, wre potok i roztrąca
Zapienione, grzmiące wały,
O sterczące na dnie skały.
W górze — ledwie tyle nieba,
Ile duszy westchnąć trzeba.
Tu, wędrownej sfolguj nodze,
Bo po krętej ciasnej drodze
Piąć się musisz na skat ścianę,
To przez mosty zbudowane
Na przepaściach — to przez groty,
Cyklopejskich rąk roboty,
To pod ciężkie opok złamy,
Co się łączą jakby bramy
Nad twą głową. Radbym okiem
Z milszym spotkać się widokiem;
Próżno! — w tej skał rozpadlinie —
Przepaść, łomy i jaskinie.
3.
Gdy cię strach nie cofnie z drogi
Jeźliś pewny swojej nogi
Nad przepaścią — że nie zboczy,
Gdy cię zawrót nie zamroczy,
Nie przerazi wązka ścieżka;
Jeśli burza, co tam mieszka
Hukiem gromów cię nie zgłuszy,
Skał nad głową twą nie skruszy; —
Potok, w nagle wzdęte tonie
Nie pochwyci — nie pochłonie,
A lawina, jeśli ciebie
Żywcem w śniegi nie zagrzebie:
To zwalczywszy te przeszkody,
Sto przepaści, wieczne lody,
Ujrzysz w końcu, po za niemi
Najpiękniejszy kraj na ziemi.
4.
Tak przez życie kroczyć trzeba
Na szczyt sławy i do nieba,
Z wytrwałością i bez trwogi
Przepaściste przebyć drogi.
Gdy namiętność w głąb’ nie strąci,
Obłęd — duszy nie zamąci,
Gdy się rozum nie zachwieje, —
Wiarę, miłość i nadzieję,
Wziąwszy w pomoc — dojdziesz śmiały,
Przez przepaście, strome skały
Przez lodowce, huragany,
Do tych wyżyn — gdzie wybrany,
Z każdą łamiąc się przeszkodą,
Laur lub palmę, ma nagrodą. 1876 r.
Kum Antoni, człek już stary
Ale jeszcze krzepki, jary;
Bóg go, zdrowiem, szczęściem darzył.
Z ojca, z dziada gospodarzył,
W wiosce, która była pańska,
Choć osada to włościańska.
Kum Antoni, w młode lata,
Obszedł, zwiedził kawał świata.
Za parobka służył w dworze;
Lecz to było w owej porze,
Kiedy pierwsze tu Francuzy
Z szołdrą Niemcem poszły w tuzy.
Oj! zakurzyłoż się wtedy! ...
A co strachu, a co biedy;
Antek, chłop już jak należy,
To go wzięli do żołnierzy,
Łeb ostrzygli, mundur wdziali
I za oczy w świat pognali.
A rodzice w chacie płaczą,
Że już Antka nie zobaczą;
Widać taka wola Boża,
Aby poszedł, het za morza,
Nie obaczył się ze swemi,
Głowę złożył w cudzej ziemi.
Już na ósme poszło lato,
Przed starego Kuby chatą
Stanął żołnierz — chłop jak świeca,
Wąsy czarne, śniade lica,
Znać od słońca ogorzałe,
Bo nad brwiami czoło białe.
Miał tłomoczek, na nim buty,
Kij sękaty i okuty;
Mundur na nim choć wytarty
Ale czysty, nie podarty,
A na piersiach krzyż ze wstążką,
Co to modra z czarną prążką. —
Wszedł do sieni — chwilę stoi
Drzwi otworzył — wejść się boi.
„Niechaj będzie pochwalony
Jezus Chrystus“ — rzekł nieśmiało,
I w drzwi niskie wszedł schylony,
A „na wieki wieków Amen“,
Parę głosów się ozwało.
Na przypiecku siedzą starzy,
Na żołnierza poglądają,
Takiej mowy, takiej twarzy
Pono w życiu kogoś znają.
„To mój Antek, syn mój drogi!“
Krzyknie stara i poskoczy,
A nim Kuba przetarł oczy
Antek ojcu padł do nogi.
Co radości, płaczu, łkania
I ściskania, całowania; —
Starzy Bogu dziękowali
Że się syna doczekali.
Od sąsiada do sąsiada,
Szybko przez wieś szła nowina,
Że odzyskał Kuba, syna.
Przyciągnęła wnet gromada,
Pełno w izbie i komorze,
Pełno w sieni i na dworze,
Każdy radby Antka witać,
I uściskać i popytać.
„Słuchaj Antku! — rzekł raz Kuba, —
Bogu dzięki, że się zguba
Nam znalazła — lecz my starzy,
Gospodarka się nie darzy,
Praca ciężka — a krzyż boli,
Człowiek próżnie się mozoli,
Nie zarobi tyle chleba
Ile dwojgu starym trzeba.
A tu jeszcze trzeba z chatki
Dać czynsz panu, dać podatki.
Tyś zdrów — teraz myśl o chlebie,
Pracuj na nas i na siebie.
Jam już z matką się naradził,
Bym cię w miejsce swe osadził;
Zdam ci chatę, rolę, zboże,
Zdam chudobę i załogi,
Wszystko zdam ci — szczęść ci Boże! ...
Potem pójdziem upaść w nogi
Swemu panu — pan przystanie,
Boć nie traci na tej zmianie;
Gdy z kontraktem do dom wrócisz,
Toć nas z chaty nie wyrzucisz,
Bym się mieli poniewierać
Chleb proszony w torby zbierać;
My przy tobie złożym głowę,
Przyprowadzisz nam synowę,
Dobrą, rządną gospodynię;
A my starzy — przy kominie,
Gdy do pracy sił nie będzie:
Ja wam mogę skubać pierze,
Matka — z kilka sztuk uprzędzie.
Będziem mówić i pacierze,
A gdy Bóg nas zechce chować,
Będziem dziatki wam piastować.“
Antek sobie w głowie waży
Że coś nie źle mówią starzy;
Boć jest boskie przykazanie,
O rodzicach mieć staranie,
Gdy w starości lub chorobie,
Już nie mogą radzić sobie.
Antek dobrze to pamięta. —
Więc zdjął mundur, złożył, schował,
By go przywdziać mógł od święta;
Krzyż, nim odpiął, pocałował,
Bo to krzyż wojskowy polski, —
Chcąc nań spojrzeć w każdym razie,
Zawiesił go na obrazie
Matki Boskiej Częstochowskiej.
Wdział sukmanę — i z ochotą
W polu zajął się robotą.
Tak się wziął do gospodarki,
Boć nie święci lepią garnki,
Że aż patrzeć było miło:
Tylko w ręku się paliło!
∗ ∗ ∗
U sąsiada, u Zygmana,
Była dziewka urodziwa,
Pracowita i poczciwa,
Chrzesne imię jej — Uliana.
Jej rodzice — daj im Panie
Wieczny pokój, — krótko żyli,
I pomarli w biednym stanie,
Ją sierotkę zostawili.
Zygman, z ciotką jej żonaty,
Wziął dziewuchę do swej chaty,
Gdzie wyrosła taka hoża,
Jak na miedzy polna róża.
Mało tego — lecz w dodatek
Do urody łączy statek,
I pobożna i cierpliwa,
I do pracy nie leniwa.
Ciotką bo jej, Zygmanowa
Nie tak stara, lecz niezdrowa,
Rzadko z łóżka się podniesie,
Ciężkiej pracy ani tknie się;
Toćby Zygman przepadł przy niej
Gdyby nie miał gospodyni,
Takiej dobrej, jak Uliana.
Ona pierwsza wstanie z rana,
Idzie do krów i wydoi,
Da im paszy i napoi;
Czysto izbę, sień umiecie,
I nie przed próg rzuci śmiecie,
Ale niesie do obórki.
Potem w fartuch zbierze wiórki,
Na kominie ogień nieci,
I śniadanie przysposobi
Dla Zygmanów i ich dzieci; —
A co zrobi — dobrze zrobi.
Dzieci zbudzi i ubierze,
I pościele i opierze;
I rąk na krzyż nie założy,
Ani za piec się położy,
Lecz się w izbie ciągle krząta,
Czyści statki lub uprząta,
Bez przeklinań i hałasu,
I na wszystko znajdzie czasu.
Nawet w polu i w ogrodzie,
Nic jej w pracy na przeszkodzie,
A gdy jaka chwilka zbędzie,
To na płótno len swój przędzie.
Bo jej Zygman dał przysiewek
Aby miała przyodziewek.
To też zobacz ją w niedzielę,
Kiedy na mszy jest w kościele,
Jak starannie przyodziana,
Jak umyta, uczesana,
Kiedy wstążki albo kwiecie,
Między ciemny włos zaplecie;
A koszula jak śnieg biała
Uwydatnia kształt jej ciała.
Z wierzchu stanik modry wcięty
Leży gładko jak opięty;
A od bioder, z pod stanika
To spódnica się wymyka
W ciemne prążki i fałdzista;
I pończoszka zawsze czysta, —
Nawet trzewik choć skórzany,
Na jej nodze jak ulany.
Lecz nad ubiór — świeższe lice,
Jak dwie ciarki — jej źrenice,
Jak krew z mlekiem, jej jagody
I dołeczek pośród brody.
Słowem — żadna jej niezrówna,
Bo i gładka i szykowna.
Oj! z wsi całej, ba! i z obcej,
I dworacy i parobcy
To jej z oka nie spuszczają,
Jak na obraz, poglądają.
I nie jeden jużby swaty,
Do Zygmana posłał chaty;
Ale Zygman coś wydziwia —
Niby się on niesprzeciwia,
Ale jak wciąż gadać zacznie
Okolicznie i opacznie,
A ten taki, ten ów taki,
To próżniaki, to pijaki,
To tak w głowie zmąci dziewce,
Że o żadnym słuchać nie chce. ...............
W krzyżackiej ziemi, na rozległem polu
Stał król Jagiełło, a za nim w półkolu
Przedniejsi wodze, — a jak okiem sięga
Słowiańskich plemion zebrana potęga.
Widać tam, pełne rycerskiej ochoty
Jezdne, piechotne w szyk sprawione roty;
Nad nimi włóczni gęsty las wzniesiony
Śród rozwiniętych chorągwi i znaków;
Rzekłbyś — łan zboża kłosem najeżony
Zakwitł w bukiety różnobarwnych maków.
Król stał na wzgórzu, zbroja na nim lśniąca,
Cały w promieniach wschodzącego słońca,
Chwycił chorągiew, upadł na kolana,
I miał modlitwę do Zastępów Pana:
«Boże! ty serca mego znasz pokorę, «Bo tajnie myśli, wszystkich ludzi znasz; «Ja ciebie dzisiaj na świadectwo biorę, «A ty świadectwo tylko prawdzie dasz,
«Że do tej wojny nie dałem powodu, «Anim się do niej tak skwapliwie wziął; «Lecz wróg, przez krzywdy mojego narodu «Gwałtem mnie zmusił bym za oręż jął.
«On — lud niewinny pobił, pomordował, «Lud, który Panie zdałeś pod mą piecz; «Świątynie Twoje złupił i popsował, «Włości me zniszczył przez ogień i miecz.
«I ja krzywd tyle, zlanych krwią i łzami «Mamże przypuścić? ... Boże, Ojcze nasz, «Racz sam rozeznać dziś pomiędzy nami «I kto ma lepszą sprawiedliwość — wskaż.
«Ufny w mą słuszność, o Panie! ... podnoszę «Na wrogów moich, sztandar, w imię Twe; «Was, wszyscy Święci, przyczyńcie się proszę, «A ciebie Boże błagam — wesprzyj mnie.»
Amen! wyrzekli wodzowie ze łzami
Amen! — z ust do ust pomiędzy hufcami
Jak błysk przeleciał — aż z wszystkich ust dźwięczny «GromemGromem się rozległ — Amen stutysięczny.
(inny ustęp.)
Jak kiedy stado wędrowne, łabędzie
Z krzykiem, pobrzeża jeziora obsiędzie,
Tak, po nad Drwęcą, na błoniu kwitnącem,
Zbrojnemi w koło otoczone wozy,
Mnogie, krzyżackie stanęły obozy,
I zabielały namiotów tysiącem.
Cała dolina, wzgórza i parowy
Zawrzały życiem, chrzęstem zbrój i broni,
Gwar tylu mężów, rżenie tylu koni,
Ćma ludu, różnych zwyczajów i mowy,
Różnych ziem, krajów, zatknięte znamiona,
Jedna myśl, która zbrojne tłumy zbliża,
Myśl — aby wszystkie zachodu plemiona
Pod czarne godło skupiły się krzyża,
I wyruszyły, w święte Imie Pańskie
Łupić, pustoszyć, dzielnice słowiańskie.
Dzień długi, znojny zbliżał się do końca;
Ognista tarcza lipcowego słońca
Kryła się w górach, ostatnim promieniem
Złocąc po blankach, Kurzętnika mury,
Co się olbrzymiem w dół spuszczając cieniem,
Czerniały, na tle zachodniej purpury.
W obozach — na raz ścieliły głośne gwary,
Pacierz, z ust spędził światowe piosenki,
Bo nad doliną przeciągały dźwięki
Wieczornych dzwonów, nowomiejskiej fary,
Która, pod ścianę doliny wsunięta,
Z grodem strzeżonym murem i basztami,
Stała jak macierz, pod której skrzydłami,
Tulą się drobne, gromadką pisklęta.
Niebo wciąż gasnąc, gęstsze ćmy śpuściło,
Kilka gwiazd rańszych, blado się zatliło,
Kiedy po wzgórzach, parowach, na łące,
W obozie ognisk zapełgło tysiące;
Jak gdyby ziemia w tej walce z cieniami
Zdjętemi z niebios błysnęła gwiazdami.
I blask dolinę oświecił, jaskrawy;
Stropy niebieskie, potok łuny krwawej
Oblał szeroko, — a z za tej zasłony
Przebijał księżyc posępno-czerwony.
Tam zaś przy blasku łuny i księżyca,
Z gęstwy, po górach piętrzących się lasów
Podobna widmu upłynionych czasów,
Wyjrzała — groźna Bratjanu wieżyca.
Na wzgórzu, z drogich szkarłatów uszyty,
Z zatkniętą w górze chorągwią, co biała
Dumnie, ze znakiem krzyża powiewała,
Mistrza zakonu, stał namiot rozbity.
Rzęsiste światła gorzały w namiocie,
Na stołach, suto jadłem zastawionych,
Śród blasku bogactw z tylu ziem złupionych;
Cudne naczynia, w misternej robocie
Ze złota, srebra — łupy Sławian ziemi;
Czary, sadzone kamieńmi drogiemi;
Złotem przetknięte kosztowne opony;
Cały rycerski przybór rozwieszony
Na ścianach — tarcze, szyszaki i zbroje;
Które z pracowni wyszły mediolańskiej,
Co jak robaczki w nocy Święto-Jańskiej
Z każdego zgięcia siały iskier zdroje.
Wszystko co przepych wymyślił, co zbytek
Zgromadzić zdołał, razem się tam mieści,
Tak, że nie namiot był to, lecz przybytek
Zaczarowany arabskich powieści.
Bo Mistrz dnia tego zaprosił pospołu
Do zaszczytnego, który trzymał stołu,
Komturów, wszystkich zamków bez różnicy,
Książąt Szczecinu i na Oleśnicy;
Zacnych pielgrzymów, którzy z obcej ziemi
W pomoc przybiegli; a pomiędzy niemi
Posłów cesarskich, co właśnie w tej chwili
Z obozu króla polskiego przybyli.
Już mnogie w koło krążyły puchary,
Kiedy Mistrz powstał, — wziął jeden do ręki
I spełnił zdrowie: za obrońców wiary!
Powstali wszyscy i w miejsce podzięki
Dobyli mieczów, na znak że gotowi
Mścić krzywd zakonu, — i przysięgli razem
Wojnę na zabój polskiemu królowi,
Niszcząc kraj jego ogniem i żelazem;
I okrzyknęli śród zgiełków i wrzawy
Wielkiego mistrza na wodza wyprawy.
„Ha! mistrz zawołał — więc będziem mieć wojnę.
Czas aby zakon z poniżenia dźwignąć,
Czas, spór odwieczny z Polaki rozstrzygnąć,
Czyli to plemie, dumne, niespokojne
Ma nam żelaznej udzielać opieki;
Czy też ... co pewniej będzie, że krzyż święty
Orężem przez nas w tych ziemiach zatknięty
Ma nieskalany pozostać na wieki.
Cóż nam dobrego, zacni posłańnicy,
Z obozu króla niesiecie? ... z milczenia
Wnoszę ... że nowe dla nas poniżenia!
Lecz wiedzcie, mieczem zdobytej granicy
Zakon nie cofnie ... raczej wszystko straci
W gruzach się zamków zagrzebie — w pustynię
Kraj kwitnący zamieni — i pierw zginie
Nim, choć najlichszy z zakonnej mej braci
Przyjmie hańbiący pokoju warunek! ...“
„Mistrzu!„Mistrzu!“ — rzekł Gara Węgrzyn — „znasz cesarza
Mojego pana — wiesz ile poważa
Wasz zakon, i jak wysoki szacunek
Dla twych Ulrychu wielkich ma przymiotów.
On, co jest całych Niemiec naczelnikiem
Jak ojciec — duszą i sercem niemieckiem
Czuwa, nad każdem Germanii dzieckiem;
On, waszych sporów chce być pośrednikiem;
Lecz prędzej Polskę wojną zniszczyć gotów,
Niż ścierpi, aby w toczącej się sprawie
Zakon, uszczerbek miał w ziemiach lub sławie.
Nam zlecił, spełnić to wielkie zadanie.
Ty wiesz Ulrychu, — ile do tej chwili
Myśmy i czasu i trudów użyli
By wrócić zgodę, — kiedy niespodzianie
Snać, za przyczyną Najświętszej Dziewicy
Znajdujem w królu zmianę uczuć dziwną,
Że mistrzu! zamiast zbrojnej rękawicy,
My ci gałązkę przynosim oliwną."
Po mowie posła nastało milczenie,
Zerwał się Ulrych i groźne spojrzenie
Rzucił na całe koło biesiadnicze,
Jakby chciał każde wybadać oblicze;
Snać, że dopatrzył myśl przychylną wojnie,
Bo wybuch słowa, zamknął w swojem łonie,
A choć wzrok jego dzikim blaskiem płonie,
Ustom dał słodycz — i mówił spokojnie:
„Jakież warunki król polski nam kładzie?
Może szlachetnym gościom przy biesiadzie,
Zamiast rokowań pokojowej treści,
Byłyby milsze rycerskie powieści.
Ale w tak ważnej dla zakonu chwili
Wybaczą — że ich wezwiem do narady,
By nam bezstronne zdanie otworzyli:
Czy mamy przyjąć, czy zerwać układy.
Słuchamy posła.“ ... ...................
(inny ustęp.)
Przy Kurzętniku, jak zasięgnie oko
Obóz królewski rozsiadł się szeroko.
Wieczór. — W powietrzu zabrzmiał „Aniół Pański“;
I naraz zcichła wrzawa obozowa,
Umilkły pieśni, urwała się mowa;
To czas modlitwy, — a więc lud chrześciański,
Padł na kolana i pochylił głowy
Przed majestatem Anielskiej Królowej,
Błagając o Jej najświętszą przyczynę
Do Boga — teraz i w śmierci godzinę.
W tej właśnie chwili krótkiego milczenia,
Z namiotu króla, uroczyste pienia
Słyszeć się dały; — tam licznie zebrani
Na nabożeństwo zeszli się kapłani.
Król, nim się z błędów oczyścił pogaństwa,
Nim zgasił Znicza ogień poświęcony,
W ważnych zdarzeniach — gdy granice państwa
Wróg naszedł, albo w kraj puścił zagony,
W Wilnie na zamku — jak obyczaj stary,
Złożywszy krwawe swym bogom ofiary,
Śmiało z swym ludem uderzał na wrogi,
Ufny, że Litwy opiekuńcze bogi
Z nim się uzbroją i do walki staną.
Lecz gdy przed prawdą korne zgiął kolano
I uczcił chrześcian prawdziwego Boga,
Co niewidzialny, widzi i przenika
Do najskrytszego serc ludzkich tajnika, —
To króla święta ogarnęła trwoga:
Czy w strasznej walce, którą zwieść zamierza
Chrystusowego jest wzorem rycerza;
Czy duszę jego, — co w kale pogańskim
Grzęzła lat tyle — czy w obliczu Pańskiem
O tyle wzniosła, odrodziła skrucha,
Że Bóg jej prośby przyjmie i wysłucha; —
Czy grzechy królów, którzy światem władną
Z ich winy na lud niewinny nie spadną.
Król leżąc krzyżem, mówił: „Panie! Panie!
Jeśli za winy chcesz karę wymierzyć,
To strzałą gniewu we mnie chciej uderzyć,
A nad mym ludem pokaż zmiłowanie“.
A chór kapłanów, który klęczał kołem,
Z myślą ku niebu wzniesioną — a czołem
W ziemię schylonem — powtarzał ze łzami:
„Panie nad Pany, zmiłuj się nad nami!“ —
Ty co na krzyżu w cierniowej koronie,
Za ludzkość dałeś Ojcu z krwi ofiarę,
Do Ciebie wznosim dziś błagalne dłonie,
Kielich goryczy, łez, krwi przebrał miarę.
My wciąż gnieceni, ale stali w wierze,
Nie trwożym serca przed morderstw widokiem,
W miłości bratniej zakuci pancerze,
Ufni, jak dzieci pod ojcowskiem okiem.
My krzyż Twój Panie! dźwigamy w pokoju,
Bez jęku, skargi, nawet bez zwątpienia,
Ty z czoła otrzyj nam krwawy pot znoju,
Dodaj otuchy w razie sił zwątlenia,
Przyjmij o Panie! przyjmij krew niewinną,
Którą wytoczył wróg z piersi narodu;
Usłysz o Panie! usłysz pieśń dziecinną,
Co brzmi żałobnie wśród Zygmuntów grodu.
I nie wódz nas, nie wódz na pokuszenie,
Świeć nam Twej łaski promyki boskiemi,
I męczennikom wieczne daj zbawienie,
A bratnią miłość obudź w Polskiej ziemi. 1861 r.
↑Schyn-Pas i Via-mala są dwa głębokie Alpejskie wąwozy, któremi: pierwszym Albuba, drugim Ren się przedziera i łączą się około miasteczka Tasio. Schynpas przez Tiefenkasten prowadzi do doliny Engadinu — Via-mala przez Splugen do Italii.