Kurjer carski/Część druga/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Kurjer carski
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Bankowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Michel Strogoff. Le courier du tzar.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI
Wpośród dwuch rzek.

Księżyc był na nowiu. Już o ósmej wieczorem głęboka ciemność spowiła niebo i dolinę Angary. Z pośrodka rzeki brzegi były dla płynących niewidzialne. Sprzyjało to zamysłom uchodźców. Rozsypane po wybrzeżach eszelony tatarskie nie mogły ich dostrzedz.
Z wielu względów pożytecznym był i wczesny przepływ kry. Aczkolwiek utrudniał podróż i zniewalał kierownika tratwy wraz z jego ludźmi do ciągłej walki z lodowcami zapomocą wielkich drągów, to przecie zdawało się, że to sama natura nagromadzała te odłamy lodu na rzece, aby zatamować Tatarom dostęp do Irkucka dogodną w innej porze roku drogą wodną. A zarazem owe kry, wielokształtne i ogromne, ścierające się i pękające, przykrywały wysokością swoją i zagłuszały hukiem pochód tratwy w pośrodku szerokiej rzeki, gdyby jakoweś oczy, śledzące z wybrzeży, mogły przebić mgłę nocną i jakoweś uszy rozróżniły odrębny ton śród poszumu fal. Pielgrzymi umilkli — modlili się teraz w sercach...
Najgorszem było, że temperatura spadła nagle, dął mroźny wicher i kłuł poprostu twarze podróżnych. Jolivet i Blount, przytuleniu do siebie, starali się wzajem ogrzać tym aljansem anglo–francuskim. Nadja i Strogow znosili chłód bez skargi, jakkolwiek dotkliwie cierpieli. Strogowa zajmowała tylko jedna myśl: oby narastająca kra nie zatrzymała tratwy przed dopłynięciem do Irkucka. Nadja, zbliżając się do Irkucka, mimowoli ścigała obraz dawno niewidzianego ojca wygnańca, przypominała słowa zmarłej matki, które miała mu zawieźć; poczem myślała o tem, jak wskaże ojcu bohaterskiego „brata“, który mu przywiódł córkę, a sprawionego przez się cudu sam nigdy nie zobaczy! Serce jej ściskało się boleśnie...
Jolivet spojrzawszy na nią, mruknął do Blounta:
— O niej możnaby stworzyć poemat, gdyby nie to zimno...
Blount odparł:
— Na tym mrozie ścina się nawet proza dziennikarskich pomysłów...
Naraz mroki nocy rozdarło czerwone światło. Paliły się wsi i lasy nadbrzeżne. Refleksy ognia na wielokątnych kryształach płynącego lodu sprawiały widok czarodziejski.
Z tym pożarem wiązało się nowe niebezpieczeństwo, nie dające się odparować. Sygnalizował je koledze po fachu Jolivet. Opuściwszy dłoń w rzekę poczuł niezwykłą konsystencję wody — oblepił mu palce niby tłuszcz płynny — zbliżył je do nosa, wzdrygnął się pod wrażeniem przykrego zapachu.
— Kolego! — szepnął do Blounta — płyniemy po fali nafty.
Obaj jęli porozumiewać się cichaczem. Stanęli wobec zagadki, mogącej mleć kilka różnych rozwiązań. Czy to trysnęło z podwodnej studni artezyjskiej źródło naftowe? Bywa to na morzu Kaspijskiem, na jeziorach chińskich... Czy to Irkuck próbował bronić się w ten ryzykowny sposób? Czy raczej Tatarzy naśladowali uroczystości Bakińskich czcicieli ognia, zapalających na rzece płynące strugi nafty — rozleli naftę po wodzie, aby w danej chwili zapalić: morze ognia mogło dojść do Irkucka. Dziennikarze nie obawiali się nieostrożności ze strony pasażerów tratwy; nie palono na niej światła. Ale starczyła iskra z zajętego na brzegu pożarem lasu — a tratwa mogła znaleść się w objęciach ognia. Zadecydowali przecie nie płoszyć towarzyszy widmem niebezpieczeństwa, które nie było pewnością, nie dawało się odpędzić zawczasu, w razie urzeczywistnienia zostawiało jedyną możność: skoku w wodę i dostania się wpław do brzegu.
— Tylko jeden z nas nie ocali się — rzekł ze smutkiem Jolivet.
Pomyślał o ślepcu.
Ale teraz jawiło się nowe, bliższe niebezpieczeństwo. Ostrooki Blount dojrzał przesuwające się po lodowcach przed nimi szare postacie.
— Tatarzy! — wskazał je marynarzowi z grozą w głosie.
— Nie jest tak źle! — odparł tamten. — To tylko wilki. Ale trzeba się będzie bronić przed niemi. I to bez hałasu.
W istocie w kilka chwili potem wściekle z głodu i mrozu zwierzęta natarły na tratwę. Mężczyźni osłonili grupę kobiet i dzieci, skupionych wpośrodku, tocząc trudną walkę z napastnikami, gdyż nie można było puścić w ruch głośnej broni palnej. Walczono drągami, pałkami, nożami. Francuz i Anglik nie próżnowali; ich ręce były zadrapane pazurami, pogryzione zębami wilczemi, ale zarazem splamione krwią zarzniętych krzywdzicieli.
Wszelako bój nie był łatwy. Miejsce zepchniętych z tratwy, zabitych, odpędzonych zajmowały nowe stada. „To niema końca!“ — wyrzekał zrozpaczony Jolivet. Strogow, aczkolwiek ślepy, czołgał się po tratwie, namacywał czworonogich wrogów, ciął potężnie na prawo i na lewo. Ale oto dziesiątek potwornie wielkich okazów wkroczył na tratwę, łyskał gorejącemi ślepiami, rozwierał z wyciem chciwe gardziele — obrońcy wyczerpani długą walką, toczoną w milczeniu, już słabli... Groziła katastrofa...
Naraz stał się cud: napastnicy pierzchnęli z tratwy, z lodowców, z brzegu — skryli się. Cud wyjaśniał się prosto. Osaczona przez wilki tratwa wpłynęła w strefę ognia. Płonęła osada Poszkawsk. Wilki, żerujące z natury w mroku, strwożone wobec światła, umknęły na widok pożaru.
Ale ten ratowniczy dla uchodźców ogień był znamieniem nowego niebezpieczeństwa: tratwa dostała się w pas operacyj armji tatarskiej, manewrującej na obu wybrzeżach. Płonęły liczne domy — całe miasto... Słychać było wycia tatarskich podpalaczy. Jolivet i Blount zadrżeli; oni jedni wiedzieli, czem zagraża iskra tratwie, sunącej po plamach nafty, tworzących łańcuch na wodzie. Jaskrawość ognia nadto mogła odkryć placówkom tatarskim przemykanie się wędrowców — Rosjan. Ale kryły ich cienie wysokich lodowców. I podróżni minęli wreszcie pas pożaru i znaleźli się znowu na ciemnej rzece. Byle tylko dobić się do Irkucka przed świtem... byle tratwa płynąć mogła dalej...
Nadzieja ta okazała się zawodną. Nagle przed podróżnymi stanęła barjera lodu — krzepkie kry stoczyły się w mur granitowy. Tratwa zatrzymała się.
Michał Strogow już wcześniej odgadł z zahamowania biegu bliski zator. Zbliżył się do Nadji i cicho spytał.
— Jesteś gotowa?
— Gotowa! odparła, jak ongi.
Naraz z brzegów rozległy się wycia. Wstawał szary świt. Wędrowców dostrzeżono. Posypał się grad kul z prawa i z lewa na nieszczęsnych podróżnych. Ich los był zdecydowany — śmierć patrzyła z każdego brzega.
— Nadziu! prowadź mnie — rzekł Strogow — ale bacz, aby nikt nie widział, że schodzimy.
Dwa cienie ludzkie ześlizgnęły się ze skraju tratwy. Wstąpiły mężnie między kręte wąwozy śród ruchomych gór lodowych przed nimi. Jakieś kule szły ich śladem, ale rozbijały się o osłaniający ich mur lodu. Szli przez dłuższy czas po skupionej krze, aż wyszli nareszcie tam, gdzie rozwarło się przed nimi znowu gładkie zwierciadło wód. Już zdala doszły ich jęki i gwizd kul.
— Biedni towarzysze nasi! — westchnęła Nadia.
Wstąpili na krę, która odłączyła się od zbitej masy lodu. Prąd zawracał tutaj. Napływ kry, odbijającej się od brzegów, potworzył wiry. Kra poniosła ich.
— Widzę światła wielu domów — rzekła Nadja, — To już chyba Irkuck!
W istocie znajdowali się już tylko o pół wiorsty od upragnionego celu.
— Nareszcie! — szepnął wzruszony głęboko Strogow.
A wtem Nadja wydała głośny okrzyk.
Strogow odwrócił się na ten krzyk — wyprostował się na chwiejącej się pod nim krze. Rękę wyciągnął w kierunku miasta. Jego postać, cała oblana niebieskawemi blaskami, zdawała się posągiem zgrozy. Oczy jakby otworzyły się na światło, zawołał:
— Ach, sam Bóg jest przeciwko nam!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Leopold Blumental.