Kwiat lotosu (Rodziewiczówna, 1928)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kwiat lotosu |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | P. Mitręga |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na Salzgasse, w ciemnej sieni na parterze wchodziło się do mieszkania, pełnego ksiąg, pleśni i dymu.
Doktór Karol Radwan spędził w niem większą część swego żywota, a syn je odziedziczył i zachował nietknięte, jak najdroższą spuściznę.
Tu się urodził i wzrósł wśród tych ksiąg starych, w samotnem towarzystwie człowieka, zestarzałego przed czasem, wskutek ustawicznej umysłowej pracy i badań; tu w tej bibljotece, u stołu, zarzuconego papierami, po powrocie z gimnazjum, zasiadał naprzeciw uczonego i czytał.
Ksiąg nie brakło po szafach; dzieciak się na nich czytać nauczył, a potem ogarnięty od pieluch bałwochwalczą czcią dla ojca, pożerał tom po tomie, z upartem marzeniem, by mu kiedyś rozumem sprostać, w wiedzy go doścignąć.
Zdolności miał olbrzymie; lekcje, nad któremi ślęczeli inni, on tylko odczytywał; nie pilnowany nigdy, zawsze był pierwszym i, mając dziesięć lat, skończył drugą klasę.
W mieszkaniu tem, bez towarzystwa prawie, filozof i dziecko spędzali wieczory i część nocy, prawie się nie odzywając do siebie. Zimowe zadymki nie budziły w nich chęci do rodzinnego ogniska i pogawędki, a majowe wieczory nie wyciągały na przechadzkę. Lampa z zielonym kloszem paliła się na stole i przy jej świetle mędrzec pisał swe negacyjne traktaty, dziecko wertowało Spinozę i Darwina, nabijając sobie głowę fałszem i sofizmatami.
Życie to suche i bezbarwne przerywały ferje letnie, podczas których wyrostek, za wolą ojca, szedł pod opiekę szalonego Berta i uczył się życia, patrząc na hulanki i burdy mentora, słuchając jego cynicznych konceptów.
Aż dnia pewnego grom zburzył tę cichą egzystencję. Słuchacze medycyny nie zastali profesora na katedrze. Mędrzec legł, by nie powstać więcej. Lekarskie środki, któremi się oddawna podniecał, przestały działać; poczuł, że nieprzepartych praw natury nie zmoże i poddał się. Leżał ze wzrokiem zagasłym, nieczułym, smutny, ale spokojny. Mieszkanie zamknięto dla natrętów, lekarzy nie przyjmowano, tylko kolega i przyjaciel, profesor Jan Andenberg u tego samotnego łoża siadywał i chłopak dwunastoletni, znękany a milczący zawzięcie.
A filozof zamierał powoli i zawsze spokojny i chłodny, uśmiechał się lekceważąco na troskliwość kolegi.
— Daj pokój! — mawiał. — Rdzawą jestem maszyną; czas mi się wycofać z kursu i wypocząć. W życiu nie było na to czasu, ale przede mną leży nicość i zniszczenie, próżnia i moc, a zmrok tak miły po dziennej jasności! Mówisz, że mnie żałować będą? Iluzje, mój drogi. Człowiek każdy jest zawsze tylko kołkiem w płocie; zgnije, to go innym zastąpią. Nie myśl, bym z goryczą i żalem to mówił; kto ludzkość zrozumie, ten się niczemu nie dziwi i nic go nie boli! Przez pięćdziesiąt lat szukałem prawdy, by na ziemi było lżej i swobodniej; dla siebie nic nie chciałem i nic też nie miałem. Rad umieram! Wczoraj był tu u mnie, umyślnie wysłany z Rzymu, Włoch, jezuita. Mówił o życiu przyszłem, o pokucie i karze. Brednie! Niebo, czyściec i piekło tu przechodzimy, na ziemi, i tu nasz kres ostatni w śnie dłuższym, niż zwykle!
Urwał nagle; zabrakło mu tchu i siły. Wyciągnął rękę i dotknął zlekka ciemnej głowy syna, co tu, u tego posłania, skulony, trwał dnie i noce bez snu, jadła i wytchnienia.
— Daj mi pić, Rafale! — rzekł.
— Komuż to dziecko zostawisz? — spytał profesor Jan.
Chory oddał szklankę i oczyma, co się ożywiły nagle, spoczął na twarzy chłopca.
— Materjalnie — tobie, kolego, i krewnemu w Rydze, do którego pisałem; moralnie — jemu samemu. Pamiętajcie nie tykać jego duchowej swobody i woli. Niech się sam kształci, sam uczy, sam wybiera, sam szuka prawdy. Dlatego nie dałem mu żadnej religji, bo wiara powinna być rzeczą wyrozumowaną, przekonaniem, a nie narzuconą niemowlęciu formułą. Niech samodzielnie roztrząsa i waży i boryka się z własnym umysłem. Ja go znam i ufam; to już prawie człowiek; nie nakładajcie mu pęt i kajdan, bo zmarnieje, jak ludzkość cała marnieje, skrępowana wiekowemi fałszami!
— Stanie się twa wola, kolego! — rzekł Andenberg, skłaniając głowę, choć w nim wielkie wątpliwości powstały na ten tak zuchwały program.
Potem odszedł, odwołany przez obowiązek, a ojciec i syn pozostali sami w mrocznej sypialni.
Rafał, skulony u łóżka, trząsł się, jak w febrze, i zapadał powoli w stan odrętwienia i przykrego półsnu.
Słowa ojca tworzyły mu w głowie fantastyczne obrazy, szumiały, napełniały go dumą i rozkoszą. Zrozumiał, że zimny filozof myślał o nim, obserwował, kochał.
— Rafał! — wyrwał go z zadumy schrypnięty głos starego.
Zerwał się na nogi i spojrzał. Mędrzec leżał na wznak, kościano-żółty, z kroplami potu na czole. Ręce szarpały bieliznę na piersi; brakło mu już powietrza. Oczy, zapatrzone w cienie pokoju, zachodziły mgłą szarą.
— Rafale! — powtórzył.
Syn pochylił się nad nim.
— Czy widzisz? Lampa gaśnie, życie uchodzi. Trzeba się śpieszyć. Mam ci coś powiedzieć jeszcze, a już mnie ciemność ogarnia i umysł się mroczy. Jak tu duszno! Otwórz okno!
Chłopak usłuchał. Kłąb świeżego powietrza zaleciał od ogrodów miejskich i księżyc z za uchylonej firanki zajrzał aż na wychudłą, spaloną gorączką twarz konającego. Wyglądała martwa, zimna, mroczna. Ręka śmierci sięgnęła już ku niej i rysy zesztywniały pod tem dotknięciem.
A jednak żył w nim duch jeszcze i rzucał swe ostatnie, dogasające błyski, jak rakiety, świetne, lecz przelotne.
— Posłuchaj mię uważnie, a jeżeli nie zrozumiesz, to cię życie nauczy kiedyś: strzeż twego serca logiką i rozumem, bo z serca przychodzi śmierć człowiecza. Zapamiętasz?
Rafał głową skinął.
— Przyjaciela, brata powiernika, nie szukaj wśród ludzi, ale stań się tem sam dla siebie. Sądź się surowo i milcz w bólu i radości, bo gdy się przyznasz do szczęścia, to ci je ludzie zatrują lub odbiorą, a gdy się im w bólu poskarżysz, to cię wyśmieją i odepchną.
Dziecko, zapatrzone w oblicze ojca, powtarzało słowa te w myśli. Pisały mu się one, jak ewangelja, na życie całe.
— W sobie miej swój świat: niedole i radości, walki, upadki i tryumfy. Niech je zna tylko ten Bóg, którego imię stanie ci się kiedyś religją; a ludzie nigdy, nigdy. I pamiętaj, że na świecie jest jeden grzech: podłość, jedna cnota: szlachetność; jedno szczęście: spokój. I jest prawda, ale kto powie, że ją posiadł? Komu duch przestanie stawiać pytania i wątpliwości aż do końca?
Sięgnął pod poduszkę, dobył niewielki, gęsto zapisany zeszyt.
— Oto treść półwiekowej pracy i badań. Dzieła moje drukowane będą ci chwałą i dumą, a to niech ci będzie pomocą, towarzyszem w pracy, pamiątką po mnie. Zachowaj!
Zimna dłoń filozofa spoczęła znowu na kędzierzawych włosach jedynaka, jakby się ogrzać chciała żarem rozpalonej głowy.
Umilkł. Lampa gasła; na tle czarnego pokoju wyglądała jak mroczna gwiazda. Płomyk drgał, wznosił się. trzepotał, jak umierający motyl skrzydłami.
Tik-tak, tik-tak — kołatał zegar monotonnie, nie wiedząc, że znaczy ostatnie sekundy tułaczki ziemskiej dla duszy człowieczej. Konający skrzywił się niecierpliwie.
— Rogate życie! — wyrzekł, z trudnością poruszając usty. — Rozjaśnij lampę, Rafale, i przeczytaj cośkolwiek. Konanie wyda się mniej długiem.
Światło buchnęło, tłumiąc blask księżyca, rozjaśniając ściany i sprzęty. Oczy profesora przeszły po szafach i stole, pełnym ksiąg. Pożegnał je ostatniem spojrzeniem.
— Przyjaciele! — szepnął ze smutnym uśmiechem. — Służcie mu, jakeście mnie służyli!
Rafał naoślep wziął z półki zakurzony, mały tomik, przyklęknął u łóżka i czytać począł ze środka na chybił trafił, nie spojrzawszy na tytuł, nie rozumiejąc słów, machinalnie.
Chory nie przerwał czytania, może nie słyszał treści; chrapał, cisnąc dłońmi piersi.
A nad nim monotonny, niepewny głos chłopca czytał przez łzy słowa wielkiej wiary i prawdy, odrzuconej i wyszydzonej w tem mieszkaniu; czytał ewangelję świętą.
Skąd ona się znalazła w księgach ateusza?
Czy była spuścizną matki lub innej kobiety, która przez życie filozofa przeszła, jak spadająca gwiazda, nie zostawiając po sobie wspomnienia i pamięci, śladu żadnego pobytu? Dziwny traf!...
A może i on słyszał parabolę o nie ludzkiem miłosierdziu i łasce tego Boga, którego porzucił.
— „A gdy wieczór przyszedł, rzekł Pan sprawcy swemu: Zawołaj robotniki i oddaj im zapłatę, począwszy od ostatnich do pierwszych. Gdy tedy przyszli, którzy około jedenastej najęci byli, wzięli każdy po groszu. Przyszedłszy też i pierwsi... wzięli także po groszu. A wziąwszy, szemrali przeciw gospodarzowi, mówiąc: ci ostatni jedną godzinę robili, a uczyniłeś je równymi nam, którzyśmy znieśli ciężar dnia i upalenie! A on, odpowiadając, rzekł jednemu z nich: Przyjacielu... czyli mi się nie godzi uczynić, co chcę? Czyli oko twoje złośliwe jest, iżem ja jest dobry? Tak ci ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi!...“
Oddech filozofa cichł, odzywał się, jak z otchłani, potem zadygotał razy parę i znieruchomiał: nie żył...
Lat dwanaście ubiegło od tego dnia. W mieszkaniu były te same księgi, ten sam fotel skórą obity, stół papierami zarzucony, wyschły kałamarz, twarde posłanie bez krzyża i obrazka, ten sam chłód i pustka. Dziecko wyrosło na młodzieńca, pięknego, jak efeb grecki, strasznego, jak anioł strącony.
Spuściznę filozofa wykonali koledzy. Zostawiono go samego z sobą, z chaosem myśli, co mu ryły mózg, z miljonem sprzecznych zdań i teoryj, z walkami, co burzyły błędną duszę, osiadając na jej dnie mętami.
Sam był, gdy chwytał jakby przebłyski prawdy w tumanie i tracił je, dochodził do nowych rozdroży i wracał do niewiary, jeszcze błędniejszy, zrozpaczony, wściekły, bluźniąc tylko i plwając na wszystko pogardą.
Karol Radwan, dając mu wolność nieograniczoną, przeczuł jego umysł potężny, jego ducha wszechstronnego, jego myśl bogatą; zresztą nic.
Czarną, bezdenną tonią była natura ta, a pod wodą tą cichą i niezbadaną był wulkan piekielnej złości, dumy, pychy, ambicji i żądzy panowania.
A nie było dłoni bratniej, coby go ugasiła; nie było rady druha, pociechy serca kochającego.
On sam go nie szukał. Duma się wzdrygała na myśl wyznania, pokory, skargi. Sądził się dość silnym do walki samodzielnej, a był tylko zuchwałym i pysznym, i pycha rozsadzała mu piersi, wyjąc: ja pan, władca, moja istota do mnie należy, moją jest niewolnicą.
Aż nareszcie wulkan wybuchnął, zahuczał, stojąca woda zakotłowała do czarnego dna, zaszumiała, obryzgując brzegi brudną, mętną pianą. Pochłonął ten wir wszelkie zastanowienie i miarę, podruzgotał nawet pozory spokoju.
Obudził to drzemiące piekło szału Feliks swemi drwinami, dokonał dzieła zjazd turnerski, porażka i publiczne już upokorzenie.
Blady, ze ściągniętą brwią, stał tejże nocy Rafał pod światłem wiszącej lampy u stołu bibljoteki.
Oczy zmrużone i mgławe utkwił w stary, wytarty rękopis, ściął usta; jak migotliwa toń lub smugi ogniska mieniła się twarz cała.
Czytał spuściznę po ojcu, duchowy testament mędrca, co mu być miał wskazówką i przewodnikiem w pracy.
Nie odrywał oczu od stronicy; w piersi szalało, głowa gorzała, wulkan wył, a tam stała ostatnia przestroga dla młodzieńca, kreślona drżącą, może już tężejącą, ręką filozofa.
Rafał powtarzał ją półgłosem, machinalnie, blademi wargami:
— „We wnętrzu człowieka mieszka złodziej, zwany namiętnością. Strzeż się, by nie wykradł tego, co jest złotem w tobie.“
Wargi szeptały bez współudziału ducha. Rada już była spóźniona. Ze skarbów natury został kwarc, podłe metale, nikczemne krzemienie; złoto już zabrał złodziej i zbrudził lub zniszczył swem dotknięciem.
Rafał gorączkowo przerzucił kilka kartek. Wzrok i myśl z lubością spoczęły na innem, sprzecznem zdaniu:
— „Pokora i darowanie uraz, to cnoty słabych i niedołężnych. Duch wielki nie zapomina krzywd i obrazy, jak nie zapomina dobrodziejstwa.“
Młodzieniec wyprostował się i odłożył manuskrypt. Dyszał ciężko, a oczy błyskające zielonawo, jak tygrysie, szukały czegoś po ścianach i sprzętach.
— Nie chcę być pod tobą, a zatem nie będę. Bodaj cię to tylko zbyt drogo nie kosztowało, ten honor i wyprawa.
Przystąpił do drzwi, rozwarł je trochę, lewą rękę po łokieć włożył w szczelinę, prawą drzwi przycisnął i nagłym, bardzo szybkim ruchem, skręcił uwięzione ramię tak gwałtownie, że aż jękły stawy. Było to dziełem sekundy.
— Ah! — wydarł się z gardła szaleńca okrzyk dojmującej boleści, a oblicze zbladło, jak kreda.
Chwiejnym krokiem doszedł do stołu i usiadł ciężko, gryząc z bólu wargi. Milczał już, ale mu pot okrywał skronie. Potem z wybuchem wściekłości targnął martwe ramię.
— Ból! ból! — zasyczał przez zęby. — Szarp, rozdzieraj! On mi za to zapłaci! Wezmę ja mu za to wszystkie jego bóle, połamią go ot tak! A potem?
Wzrok objął księgi, niestały, dziki od nieprzytomności.
I jakby w odpowiedzi na to ostatnie pytanie, drzwi się rozwarły, kopnięte nogą, i w progu stanął Bert Andenberg z fajką w zębach i z pijaństwem w zaognionych źrenicach.
Wszedł, na gospodarza spojrzał i zaklął.
— Do stu par rekinów! A tobie co?
— Głupstwo. Zwichnąłem rękę. Siadaj, Bert! Czekałem na ciebie. — odparł Rafał spokojnie już.
— Dobrze się stało. Nie będziesz kozłów wywracał w Düsseldorfie pod wodzą tej małpy. Tfu! cré nom! Za moich czasów taką lalę wyrzuciliby za drzwi „Pod Faraonem“, i drogę za nim zamietli. Pokaż swoje kalectwo!
I Bert, bez długich ceremonij, ściągnął surdut z pleców, rozciął koszulę, obejrzał rękę.
— Fe, brzydko, już puchnie! Przemęczysz się parę tygodni. A teraz nie krzycz, bo ci ją naciągnę.
Rafał ani się odezwał, a Bert nie po raz pierwszy zapewne występował w roli chirurga i uwinął się prędko i wprawnie.
Fajki z ust nie wypuszczał i, bandażując ramię, gadał swobodnie:
— Teraz spocznij. No, zuch z ciebie. Nie gnić tobie tutaj, bratku, a iść ze mną. Nie z filistrami nam żyć i nie w skorupie, ale z wichrami i swobodą. Kpem cię nazwę i głupcem, jeśli nie pluniesz im w oczy i ze mną się nie zabierzesz! Hej, hej! a wiesz ty, do jakiej ja cię uczty wołam! A wiesz ty, do jakiego życia!
Dzikie oblicze awanturnika straciło zwykły cynizm, nozdrza rozdymały się jak u wpółdzikiego konia, gdy mu wiatr przyniesie gorące tchnienie pustyni.
Wyprostował się i, podniecając się wspomnieniem, jął malować jaskrawo, dosadnie, czasem ohydnie i nago, chwilami z odbłyskiem groźnej poezji, to życie bez wczoraj i jutra, bez terminu i celu, dowolne i nieokiełzane, w ciągłych walkach z przyrodą i ludźmi, z bestjami puszcz odwiecznych.
I przesuwały się przed myślą i oczyma słuchającego cyklony oceanów i trąby równików, pożary puszcz i wybuchy gazów, lodowce polarne, płowe lwy Afryki i amerykańskie grzechotniki. A wśród tego, barwną mozaiką almee arabskie, Japonki i kobiety z Tahiti, sceny z portowych szulerni, awantury z policją, krwawe zajścia po płóczkarniach złota, swawola wszystkich krajów, żargon całego świata, anegdoty śmieszne i ohydne, — cały szkic tego życia bez strachu przed śmiercią, bez porządku i reguły.
A Rafał słuchał chciwie.
Wulkanowi w piersi było tu za ciasno. Ugaszą go może orkany oceanów, zdławią szpony tygrysie, lub sploty wężowe, wchłoną w siebie lodowce bieguna.
— Ot, życie! — zakończył Bert ochrypły, gdy już szary brzask świtał w oknach. — Pójdziesz?
— Pójdę, tylko nie dziś, nie jutro. Ostatnią robotę odbyć muszę. Za miesiąc, czy dwa, gotów będę i nic już za sobą nie zostawię. Poczekasz na mnie?
— Poczekam. A jeżeli kompana sobie podobnego znajdziesz, zabieraj z sobą! Za dwa miesiące tutaj!
Uścisnęli sobie dłonie. Umowa była zawarta.
— Spać teraz będę! — oznajmił Bert.
— Turnerzy tam na mnie czekać będą i nie uwierzą na list. Bert, zrób mi przysługę i sam ich zawiadom o moim wypadku. Tobie uwierzą.
Bert zaklął straszliwie, ale zabrał się i wyszedł.
Dowód to był niesłychanej łaski dla nowozwerbowanego towarzysza. Rafał sam pozostał.
Oczy mu gorzały maligną. Bert nie wrócił.
Zapewne wpadł pod troskliwą opiekę Franza, lub znalazł inne legowisko.
Wieczorem Radwan się zerwał. Ręka paliła żarem, usta spiekł ogień wewnętrzny; podniecony gorączką, począł z szaf i stołów zrzucać na stos i nogami deptać pergaminy, księgi, manuskrypty.
— Gińcie, marnijcie! Zabrałyście mi siedem lat na darmo! Pleśń wasza miała mi dać spokój i prawdę.... Kłamstwo! Nędzę dałyście mi i niewolę! Precz idźcie! Wy, śmiecie głupich wieków i płytkich głów. Skończyłem z wami! Gińcie, gińcie! Wracajcie w błoto, w rynsztok!
Miotał się, mruczał głucho i chrypliwie, i burząc swe stare bogi, plwał na nie i butami tratował, jakby całą książkową mądrość i naukę ludzi, co ją budowali, miał pod stopami i miażdżył wściekły, poniewierając i szydząc, aż mu sił nie stało, gorączkowy wybuch ustąpił i, słaniając się, na stos tych skarbów ojca swego upadł i stracił przytomność.
Gdy słońce drugiego dnia zajrzało przez dymne okna, półki były puste, jak szczęki bezzębne, bibljoteka, jak po trzęsieniu ziemi miasto, a wśród poniszczonych ksiąg i sprzętów zdeptana także biała czapka, przepaska honorowa i cały strój studencki.
I tę swą ukochaną skórę uniwersytecką zrzucił Rafał i przeobraził się w inną zupełnie formę.
Ostrzyżony i uczesany modnie, w śnieżnej bieliźnie i eleganckim letnim garniturze, zawiązywał krawat przed lustrem i przyglądał się sobie raz pierwszy uważnie.
Piękny był; cieszyło go to widocznie, bo się uśmiechał i, kończąc starannie resztki toalety, gwizdał aryjkę.
Zszedł wreszcie na ulicę, u kwieciarki na rogu kupił gardenję, rzucił jej monetę i żart dwuznaczny, i tak przeistoczony, niepodobny do wczorajszego Rafała, jak dzień do nocy, zadzwonił na jednej z bocznych ulic do mieszkania na piętrze, a otwierającą dziewczynę spytał o pana, podając zarazem swą kartę.
Niedługo czekał odpowiedzi. Z głębi mieszkania wypadł do sieni Kazimierz Sarnecki, jak stał, w bluzie i z paletą w garści.
— Żeby nieboszczyk Rafael we własnej osobie zstąpił do swego lichego naśladowcy, mniejby mnie zdziwił i ucieszył, niż jego imiennik, tylekroć proszony i pożądany. Dziękuję, że pan mnie raczył sobie przypomnieć. Pół roku nie odwiedził nas pan. Żeby nie rzadkie spotkania w waszym „Egipcie“ u ojca Fratza, doprawdy zaginęłaby nasza znajomość.
— Właśnie wskutek naszej ostatniej tam rozmowy zgłaszam się osobiście, gdyż znalazłem u siebie ową książkę, o której pan wówczas wspominał, jako o czemś bardzo rzadkiem. Rad jestem, że mogę nią panu służyć.
— Stokrotne dzięki! Proszę pana do pracowni tymczasem, bo w salonie nieład, zwykły przed wyjazdem.
— Państwo w tych dniach wyjeżdżają?
— Zapewne. Zwlekamy dla Rahozy, który prosił, by bez niego nie wyruszać.
Stali w pracowni. Panna Aniela podniosła się z kanapki i ukłoniła zlekka gościowi, z oczyma spuszczonemi.
On też pozornie nie zwracał na nią wielkiej uwagi. Usiadł i ozwał się swobodnie:
— Sądziłem, że państwo wyjeżdżają pierwej i że pojedziemy razem, bo ja też wyruszam w tamtą stronę.
— W stronę Sarnowa? — spytał ciekawie malarz.
— Przed dłuższą i dalszą podróżą wstąpię na kilka tygodni do dawnego kolegi w Rahoźnej. Stamtąd mam zamiar odwiedzić dalekie światy.
— Przez kilka tygodni będzie pan w Rahoźnej? Panie Rafale, ryzykuję dostać jeszcze jedną odmowę, ale pytam: co będzie z moim potępieńcem?
— Czy bez mego udziału obejść się on nie potrafi? — odrzucił Rafał zupełnie wesoło i uprzejmie.
— Jak sztuka bez ideału — nie. Wie pan, od czasu, jakem pana ujrzał ze strzelbą w ręku, w cieniu jodeł, w pysznem oświetleniu letniego południa — zginąłem! Mam ćwiek w mózgu, i do czego się wezmę — fiasco! Muszę pana malować, albo pendzel połamię! Patrz pan, ile tu szkiców odkradłem podstępnie; mam pana pełną tekę. Żeby choć pięć jeszcze posiedzeń!
— Szkoda więc, że teraz los nas rozdziela. Służyłbym panu chętnie przez te dni dziesięć, które spędzę na wsi. Ponieważ jednak państwo czekają na Rahozę, a on przed tygodniem nie będzie gotów do drogi, okazja chybiona.
— Jakto, chybiona? Możemy przyśpieszyć! Co, Anielko?
— Ach, to pani obiecała Rahozie? — zwrócił się Rafał do panienki.
Spotkali się wzrokiem. Jego gorejące źrenice spojrzały dziwnie badawczo w jej szafirowe, jasne oczęta. Pod wrażeniem pytania, czy spojrzenia tego, pokraśniała nagle i zawahała się w odpowiedzi.
— Ja nie; ja nic nie obiecałam panu Feliksowi. Mnie bardzo tęskno do Sarnowa — wyjąkała wreszcie.
— Co? Już? I kto kobietę zrozumie! Nie dalej, jak wczoraj, mówiłaś, że mamy czekać.
— Przywidziało ci się — rzekła kapryśnie.
— A nie boisz się wyrzutów Feliksa? — roześmiał się.
— Ach, jakiś ty! — zawołała już gniewnie. — Nie chcę na nikogo czekać i nikogo się nie boję! Poco wmawiasz niestworzone rzeczy?
— Żeby postawić na swojem z twojej inicjatywy! Tęsknisz do Sarnowa? Bardzo pięknie! Pakuj się zatem, bo jedziemy jutro. Alea iacta est! Mam mego potępieńca! Przepyszny będzie! Panie Rafale, zrobiłeś szczęśliwym człowieka! To rzadki wypadek! Dziękuję panu!
— Tak małym kosztem! — rzekł Radwan, odpowiadając rzetelnie na uściski. — Być uwiecznionym, to także coś znaczy! Boję się tylko, czy nie zrobiłem pani przykrości.
— Niech pan nie słucha Kazia. On zawsze bredzi — odparła swobodnie.
— Ładna rekomendacja! — oburzył się artysta.
— Bardzo rada jestem z wyjazdu. Nie cierpię miasta obcego, ciasnoty i tych wizyt tylu! Użyję swobody w Sarnowie. Owszem, wdzięczna jestem panu za przyśpieszenie terminu. Pan Feliks mógł się do nas zastosować, a nie my do niego. Zachciało mu się gimnastykować z tymi Niemcami!
— Ale, a pan nie należy do tej sławnej delegacji? Miał pan być prezesem, słyszałem.
— Honor mnie ominął, a na dobitkę zwichnąłem w ostatniej chwili rękę. Jestem inwalida do niczego.
— Chwała Bogu! Kalectwu może tylko zawdzięczam posiadanie pana.
— O, bynajmniej. Wiele jednak rzeczy stało między mną a państwem. Niezawsze dogadzać wypada swym chęciom.
Anielka spojrzała na niego, zastanawiając się, jakie to były przeszkody. Nazwisko Radwana obiło się jej często o uszy. Kazimierz entuzjazmował się jego pięknością i wybitnym typem nieprzystępnego młodzieńca, Feliks drwił i ośmieszał, widocznie niechętny. Malował jego dzikość i dumę, jego chłód i ponury charakter.
Obadwa zaciekawili dziewczynę i zrobili to, że często myślała o przelotnie widzianym mężczyźnie, częściej, niż się zdawało. Teraz mogła mu się napatrzyć do woli, a on czuł to ciekawe, trwożne spojrzenie i czarował ją melodją głębokiego głosu, uśmiechem swobodnym, grą wyrazistej fizjonomji.
Profilem zwrócony do niej, rozkoszował też i zdumiewał Kazimierza wyczerpującą rozmową o sztuce. I to znał i badał i pojął szybko, ze zwykłą sobie bystrością umysłu i rzadkim darem pamięci.
Potem rozmowa przeszła na arcydzieła starych, wygasłych cywilizacji, i Sarneccy umilkli, zasłuchali się, bardzo zajęci i zaciekawieni.
A z ust mruka i odludka płynęła barwna opowieść o starych Indjach sanskryckich, o ich pomnikach i pieśniach, obyczajach i przyrodzie.
Oczy mu promieniały, kańciaste czoło wypogodziło się, z pod ciemnych wąsów błyskały zęby w uśmiechu. Przeistoczony był, a tak porywający wyrazem i wdziękiem, że Kazimierz chwycił węgiel i szkicować go zaczął, a dziewczyna, podniecona i przejęta, w twarz tego potępieńca utkwiła już śmielej oczy i myśli. Zadzierżgnęła się już między nimi tajemnicza nić wrażeń, a w piersi tego demona odzywała się już pewność tryumfu.