Kwiat lotosu (Rodziewiczówna, 1928)/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Kwiat lotosu
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk P. Mitręga
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

W cichą noc letnią zaskrzypiała furtka straży Lachnickiego pod dłonią dalekiego wędrowca.
Domostwo leżało ciche i jakby opuszczone. Pies się nie odezwał na obce kroki i tylko jedno okno, słabo oświetlone, świadczyło, że tu ktoś mieszka i, pomimo spóźnionej pory, czuwa jeszcze.
Wędrowiec do okna tego przystąpił i zastukał w szybę.
— Kto tam? — ozwał się głos Adama.
— Czyś już żonaty, że się złodziei boisz?
— Rafał! — zawołał Adam radośnie, otwierając okno.
Pomimo nocy, ubrany był jeszcze, ale nie w mundur swój, ani w cywilne odzienie, lecz w siwo-zieloną, leśną liberję Rahozów. Zdziwiło to przybysza.
— Coś ty się po ojcowsku przebrał? — spytał, ściskając dłoń dawnego kolegi i zajrzał do izby. — A stary twój gdzie? Śpi? — dodał.
— Śpi! — powtórzył Adam głucho. — Już półtora roku śpi tam na wzgórzu.
— Umarł?
Adam tylko głową skinął.
— A ty? — zagadnął Rafał żywo.
— Wziąłem jego służbę.
Verflucht, verdammt! — zaklął Radwan.
— Cicho, nie klnij, co to pomoże? Prorokowałeś, że się zmarnuję. Stało się. Niema o czem mówić. Ale ty skąd przychodzisz? Pisałem do ciebie kilka razy. Nie otrzymałeś listów?
— Może i otrzymałem, ale ja listów nigdy nie czytam. Zapewne je wyrzuciłem z innemi. No, otwórz mi swoją warownię. Pogadamy.
— Daruj, że cię trzymam na dworze. Zrobiłeś mi tak wielką i radosną niespodziankę, że o bożym świecie zapomniałem. Zwątpiłem, że się kiedykolwiek w życiu spotkamy.
Po chwili siedzieli naprzeciw siebie w dawnej sypialni nadleśnego.
— Gadaj teraz — rzekł Rafał.
— Stało się to następnej zaraz jesieni, w adwencie. Pan Rahoza postanowił urządzić leśne gospodarstwo. Sprowadził jakiegoś Włocha, poczęto las ciąć w kwadraty, dzielić na folwarki, rozgraniczać trybami, numerować drzewa. Roboty było mnóstwo. Ojczysko się zmógł, może się zgryzł nieraz, może żałował starych jodeł i cichych legowisk zwierza, przeziąbł, zmordował się i dostał zapalenia płuc. Tak to szło piorunem. Panna Kazimiera wezwała mnie depeszą, ale zanim się uwolniłem i dojechałem, zastałem w chacie heblowiny z trumny, swąd jałowcu i opróżnione posłanie. Wszystko się beze mnie skończyło.
— Tem lepiej. Trzeba było zawrócić, plunąć i dalej swoją drogą iść!
— Pomodliłem się na grobie, obszedłem kąty i tak miałem zrobić, jak mówisz, gdy mnie na drugi dzień wezwano do dworu. Poszedłem, nie rozumiejąc, czego chciano ode mnie. Pan Rahoza przyjął mnie chłodno. Dziwny człowiek! Ty go nazywasz dobrodusznym staruszkiem; nie masz pojęcia, jakim tyranem być umie, gdy ma kogo pod swoją ręką i mocą. Spytał od niechcenia, co myślę robić dalej, a gdym odpowiedział, że kształcić się, wyjął jakiś papier z biurka i podał mi go. „A co z tem będzie?“ — spytał zimno. Spojrzałem i pociemniało mi w oczach. Był to weksel z podpisem ojca na pięćset rubli. Milczałem chwilę, nie przygotowany do tego ciosu, i nareszcie poprosiłem, by poczekał, aż skończę studja, a pierwsze zarobione pieniądze oddam na ten dług święty. Zaśmiał się. „Zapewne — powiada — dług to święty, bo ojciec, nie mogąc ci wystarczyć, choć od ust odejmował, pożyczał u żydów i lichwę opłacał, odmawiając sobie wszelkich wygód. Gdy zachorował, poprosił mię o zapłacenie i wystawił ten weksel wraz z tą kartką do ciebie.“ I kartkę tę odczytałem — nowy cios! Ojciec mię zaklinał, już stygnącą ręką i myślą, bym pana Rahozy, jak jego, słuchał i poważał i bym mu należność uiścił, jak i kiedy zechce. Błogosławieństwo kończyło tę ostatnią przestrogę i wolę, a jam zmartwiał! Oddawał mię biedny, otumaniony ojciec w moc człowieka, niechętnego mi oddawna. Musiałem ulec i dużo goryczy, milcząc, znieść, i zgodzić się na to, co on łaską nazywał, że mnie, zamiast lokajem lub strażnikiem, naznaczył odrazu na miejsce ojca, ze stu rublami pensji rocznie, która na dług idzie, i z utrzymaniem w tej straży, takiej dla mnie smutnej i ciężkich wspomnień pełnej. Trzeciem pokoleniem jestem, przykułem do tej chaty i boru. Da Bóg, będę ostatnim może. Nikt tu już po mnie ojców i dziadów pomarłych wspominać nie będzie i z szumem jodeł tylko samotnych wieczór spędzać. Oto i koniec moich marzeń i nadziei.
Chłopak umilkł i dłonią przeciągnął po czole, które straciło już dawną jasność i pogodę. Próbował po staremu się uśmiechnąć, ale usta słuchać nie chciały i pozostały poważne i ostre. Pochylił głowę.
— Tak się musiało skończyć! — wybuchnął Rafał. — Kto głupią miłość i jeszcze głupsze skrupuły włóczy za sobą, ten nie na orła się zdał, ale na jucznego osła czy muła! Niedołęga jesteś ostatni!
— Nie było innej drogi wyjścia i ty w mojem położeniu nie inaczejbyś postąpił.
— Ja? Ha, ha! Żeby mi ten Rahoza śmiał słowo przykre pisnąć, tobym go zabił; a żeby mi przymus chciał narzucić, tobym jego folwark podpalił, a sam poszedł w świat i żył całą piersią. Nie bredź, żeś został dla marnych kilkuset rubli i przestróg ojcowskich; zostałeś dla swej panny!
— I dla niej także — szepnął Lachnicki.
— Temu to wierzę! Czy przynajmniej przez te dwa lata, zrezygnowawszy z perspektywy małżeństwa, postąpiłeś naprzód i zostałeś kochankiem?
— Rafale!
— Widzę, żeś się na jotę nie zmienił. Cóż dalej będzie?
Dalej! Myśl tę, pieszczoną niegdyś, Adam odpychał teraz od siebie, jak czarną zmorę rozpaczy.
Wzdrygnął się, jakby rany dotknięto, i, oburącz objąwszy głowę, milczał zgnębiony.
— Poco o tem myśleć i mówić? — odparł wreszcie. — Będzie, co Bóg da, wszak On nad nami.
— Wygodna religja i dobry sobie ten wasz Bóg, który nie ma nic lepszego do roboty, jak swatać ciebie z Rahozówną! Przypuśćmy jednak, że i jego wpływy nie pomogą; co dalej będzie, powtarzam?
— Poco uprzedzać wypadki? Złe zawsze w porę przyjdzie. Wolę nie myśleć i nie zatruwać sobie chwil gorzkiego szczęścia. Może mi tych chwil zaledwie miesiące, może tygodnie.
— A może dni — zamruczał Rafał.
— Przez te dwa lata tyle mi gromów biło w głowę i tyle bólów szarpało duszę, że się już i nie poznaję. Za silnego nigdy siebie nie miałem, ale myślałem, że więcej zniosę cierpliwie i wytrwam i że nawałnica ta nie mnie zmoże, ale ja ją!
Urwał, jakby się wahał, czy wstydził wyznania; wyciągnął ręce przed siebie i głowę w tył odrzucił ruchem bezmiernego zmęczenia.
— Zmordowany jestem ostatecznie — rzekł głucho — jak ten zwierz z tutejszej kniei spędzony nowym porządkiem, shasany, oszołomiony, bezprzytomny! Nie wie, dokąd dąży, nie poznaje drogi, nie zgaduje, skąd i jakie przyjdzie na niego zniszczenie, choć to czuje, że lada chwila zginąć musi! Widziałem wczoraj takiego łosia, odbitego od stada. Szedł zygzakiem, ze łbem zwieszonym, a ujrzawszy mnie, ani o ucieczce, ani o obronie nie myślał. Stał i patrzał wielkiemi, błędnemi oczyma i czekał ciosu!...
Zgarbiony, z czołem przerżniętem kilku już brózdami, z grymasem przykrej goryczy na wargach, chłopak był widmem dawnego idealisty i zapaleńca.
Nawet egoista i niedbały Rafał spostrzegł to, przestał szydzić i pierwszy może raz w życiu nad losem cudzym się zastanowił, mimowoli zajęty.
— Pocóż się upierasz, jak osioł nad strumykiem — zawołał gwałtownie. — Skocz.
— Gdzie?
— A choćby w przepaść, byle nie żyć w niepewności!
— A potem? — szepnął sam do siebie Adam.
— Potem! Ha, ha, świat szeroki!
Lachnicki głową potrząsnął.
— I co mi ten pusty świat da? Iść i iść przed siebie dobrze temu, co duszę ma szczęśliwą i serce wolne. A ja wszędy za sobą poniosę wspomnienia i tęsknotę.
Rafał się porwał na nogi, wzburzony i zniecierpliwiony.
— Wolisz tu gnić i wegetować, więc milcz przynajmniej! Głupcem jest, kto kocha i sam dobrowolnie zakuwa swe człowieczeństwo w nikczemne kajdany; ale kto, kochając, nie idzie przebojem, nie próbuje walki, tylko pleśnieje w bezczynności i siłę ma jedynie do skargi i lamentów, ten już nie głupi nawet, ale podły!
Lachnicki poczerwieniał, dotknięty tym bezwzględnym sądem. W głębi jego gołębiej natury poczynał się budzić bunt, opór i energja rozpaczy.
Oczyma, co zabłysły po dawnemu, spojrzał na kolegę i, otrząsając się z martwej rezygnacji, spytał śmiało:
— Więc mam iść do Rahozy?
— Iść i o córkę prosić.
— Pójdę! Cóż z tego? Wypędzi, jak psa, z domu i majątku.
— Wypędzi! Naturalnie! Wówczas pannę zabrać i uchodzić!
— Nigdy! Dokąd? Poco? Jaki los jej zgotuję? Co jej dam wzamian za utraconą rodzinę, kraj, pozycję, mienie! Nigdy! Sam pójdę!
Ciszej dokończył, już znowu opadnięty strachem przed tem rozstaniem, żalem i mnóstwem skrupułów.
— Pójdziemy może razem! — rzekł Rafał.
— Razem? Dokąd? — zagadnął Adam.
— Het! — Ręka Radwana wskazała przed siebie. — Pójdziemy, jeżeliś wart, by cię zabrać z sobą! Dokąd? Śmieszny jesteś. Dopóki myśli stanie i aż rękoma nie uchwycimy skłonu widnokręgu!
— Żartujesz, czy mówisz prawdę?
— Ja nigdy nie żartuję.
— Więc jakże? A twoje studja filozoficzne?
— Do djabła. Skończony mój z niemi rachunek. Teraz będę żył całą piersią!
— Więc już znalazłeś prawdę i Boga?
— A tobie co do tego! — odparł burkliwie Rafał. — W każdym razie znalazłem coś lepszego, niż ty, bo jestem wolny.
— Każdy wymaga czegoś innego od szczęścia — szepnął Adam.
Umilkli. Rafał zabawiał się dymem cygara, towarzysz, zapatrzony w światło lampki, rozmyślał.
Na dworze dzień się już zrobił i bielało niebo nad wierzchołkami starych jodeł, a przez otwarte okno rzeźwiący prąd rannego powietrza wkradał się do izby, chłodząc rozpalone czoło filozofa i zmęczone oczy biednego sieroty. Obadwa czuli, że w doli ich nadchodzi stanowcze rozwiązanie, pełne walk i posępnych dramatów. Jeden się wzdrygał przed bólem i, przymknąwszy źrenice, sen swój młody chciał śnić jeszcze przez chwilę; drugi, podniecony zemstą, chłostałby czas, jak rumaka, byle prędzej mógł dokonać dzieła zniszczenia, byle prędzej dogodzić żądzy, co, jak hydra, piła mu krew, szarpała szponami rozhukaną duszę.
— Zabawisz długo tutaj? — zagadnął Adam.
— Miesiąc. Mam interes.
— I pójdziesz potem? — szepnął, jakby do siebie mówił.
— Pójdę z tobą, albo sam!
— To i młody pan może z tobą przyjechał! — zwrócił Lachnicki rozmowę na inny temat. — Podobno razem byliście w Monachjum. Na artystę się kieruje i z Sarnecką żenić się zamyśla, słyszałem.
— Póki wasz młody pan przyjedzie, dużo wody upłynie! — zaśmiał się sardonicznie Rafał. — Byliśmy razem, cha, cha! zapewne już raz ostatni w życiu. Nacieszyliśmy się sobą dowoli! Ja tu przyjechałem bez niego, ale z jego narzeczoną!
Wstał, przeciągnął się powolnym, leniwym ruchem drapieżnego zwierzęcia. W podwójnem oświetleniu ranka i lampy, gibkie jego członki miały elastyczne ruchy dzikiej, głodnej żeru bestji. Zaśmiał się raz jeszcze. W śmiechu tym wszystko było, oprócz wesołości.
— Bywaj zdrów tymczasem! Idę już, — rzekł, sięgając po czapkę.
— Dokąd? Nie zostaniesz u mnie?
— W straży Rahozów! Nie. Jest przecie, sądzę, Schowankowa w miasteczku. Raz już pan Feliks zabawiał sąsiadów moim widokiem, jako strażnika, to dosyć!
Przez okno na podwórze wyskoczył i zniknął, jak widmo, jak pokusa i jak zwykle, zostawił za sobą gorycz i przygnębiające wrażenie.
Odszedł, ale zmora nie uszła, pokusa została, i jak puch marny, rozlatywały się resztki snów złotych, ostatnie gasły skierki utrzymywanych tak długo nadziei.
Bezwiednemi ruchy Adam okno zamknął, strzelbę ze ściany zdjął i na ramię zarzucił, ociężałym krokiem ruszył na swój zwykły obchód po leśnych rewirach.
Wierzchołki jodeł złocił świt promienny, w borze budziło się ptasie życie i napełniało ciszę świergotem, dzwonieniem. W człowieku, co szedł, zwiesiwszy głowę i opuściwszy ramiona, zagościła posępna jesień.
Czuł w sobie chłód i wycie listopadowego wichru i widział nagość drzew i słyszał szelest padających ostatnich liści i osnuwały go nici pajęczyn.
Jak to był zwykł, wychodząc z domu, przeżegnał się i pacierz chciał mówić, ale nie mógł. Słowa modlitwy umykały z pamięci, lub gmatwały się chaotycznie. Przestał i w myślach czarnych pogrążony, szedł, nieświadomy drogi i celu.
Gdy się opamiętał wreszcie i oczy podniósł, orjentując się w położeniu, spostrzegł, że stał na trybie wyciętej w gąszczu starodrzewiu, nad małem jeziorkiem, porosłem sitowiem i łozą, otoczonem łączką i dębami.
I przypomniał sobie, z powracającą falą rozpaczy, że tu właśnie, przed laty, budowali w myśli chatkę samotną i osiadali zdala od ludzi, ze szczęściem.
Jeszcze jedna z tysiąca złotych niteczek, które przędli w swych egzaltowanych głowach, w długich wycieczkach wakacyjnych po borze.
Z zakątkiem tym los się obszedł, jak z nimi.
Siekiery się wdarły do pustelni, wypłoszyły zwierzynę i ptactwo, tak niegdyś bezpieczne, odsłoniły bezczelnie tajemniczą polankę.
Adam patrzał i patrzał. Chciał się orzeźwić tem wspomnieniem dalekiem, zapomnieć o gryzącej trosce; ale czar, raz zerwany, nie dawał się nawiązać i, jak słowa pacierza, pamięć chwil wesela odbiegła go i wbrew chęci, powtarzać musiał tę prawdę nagą i ohydną:
— Za miesiąc, może prędzej, rzucisz to wszystko i precz pójdziesz, samotny na całe życie! Nie wyprzędą już ci Parki złotej nici, nie wskrześnie twój sen prześniony.
Młody człowiek wzdrygnął się.
— Nie, nie! — wyszeptał do siebie. — Nie pójdę... będę milczał.
Nie było to jednak silne postanowienie; był to strach tylko, marna obrona przed pokusą Radwana.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Rafał znalazł u Schowankowej to, co przed dwoma laty pożegnał; grubą gospodynię, Trudę zalotną, wybladłego wyrostka i dawnych gości oberży. Dostał alkierzyk na mieszkanie, wychodzący na wewnętrzne dziedzińce i ogrody, umówił się o wikt, żyda faktora posłał, żeby mu kupił konia, spytał o Ruprechta i legł nareszcie spać.
Zbudzono go o południu. Na gniadosza, którego mu żyd zachwalał, ledwie spojrzał, zapłacił co chciano i kazał go do stajni odprowadzić.
Pedagoga o jego bytności uprzedziło chyba przeczucie, bo już był, rozradowany, ożywiony i napadł go pytaniami o Franza i ukochaną Minnę.
Zasiedli obaj do piwa i obiadu u otwartego okna, z widokiem na rynek i dworską wysadę.
— Dobry punkt do obserwacji — zamruczał Rafał przez zęby ze złośliwym uśmiechem.
Gdy to mówił, pod oknem przesunęła się jakaś niewielka, zgarbiona postać, za nią z krzykiem i śmiechem biegło kilku obdartusów.
Po licach Radwana przeszło bezmierne zdumienie: wychylił się prędko przez okno i spojrzał za tą czeredą.
Potz Blitz! — szepnął sam do siebie. — A to co? Halucynacja?
— Ach, panie! — wzdychał Ruprecht żałośnie. — Więc pan z Monachjum prosto! O weh! I Minnę pan widział? Jakże ona wygląda? Franz, pisała mi, będzie uczonym. Czy też wspominają mię oni?
— Wasza synowa szwalnię ma podobno, a wasz Franz czeka, by pobudowali przytułek dla idjotów. Tam się ulokuje — odparł.
Ruprecht głową pokiwał.
— Braknie tam, braknie męskiej głowy i dłoni... — rzekł, starając się wyprostować i przybrać wyraz męskiej siły. — Pieniędzy tyle posyłam, a zamiast podziękować, coraz nowych żądają. Co pan myśli? A żebym ja do nich pojechał?
— Jak się podoba.... Wypędzą niezawodnie z domu.
— Co pan mówi? Gott erbarme! Całe życie im poświęciłem!
— To i cóż z tego? Ludzie tem się różnią od zwierząt, że znoszą dobrodziejstwo jak hańbę, a wdzięczności się wstydzą.
Znowu wyjrzał na rynek i poruszył brwiami.
— To jednak szczególne! — zauważył półgłosem.
Ale wnet nowa myśl mu przyszła, bo rozparł się na stole i, pochylając się ku Niemcowi, spytał szydersko:
— Na cóż? Gadają w waszym pałacu o małżeństwie pana Feliksa?
— Czekają lada dzień jego przyjazdu i zapewne jeszcze tego lata coś się stanowczego stanie.
— Pewnie! — potwierdził Rafał ze śmiechem.
— Nie pojedzie już więcej zagranicę.
— A bo i poco? Posiadł już wszystkie rozumy.
— Starzeje się nasz pan! — szeptał dalej Niemiec, uśmiechając się grymasem złośliwej małpy. — Okradają go na wszystkie strony i rozszarpaliby prędko te jego bogactwa, gdyby nie miał tego młodego Lachnickiego. Taki to dziwny człowiek! Zabićby się dał za Rahozów!
— Za to go pewnie oni zabiją! — rzekł niewyraźnie Rafał.
— Pan mówi?
— Nie do was.
Do oberży ktoś wszedł i zażądał wódki. Schowankowa podniosła protest i domagała się pieniędzy. Powstał spór i kłótnia, najeżona przekleństwami. Rafał się obejrzał.
— Cicho, babo! — krzyknął spojrzawszy na strój obdarty i mizerną twarz gościa. — Daj mu wódki, ja zapłacę.
Obdartus przyjrzał mu się i podszedł bliżej.
— Dziękuję panu! To tałałajstwo z naszej krwawicy się wzbogaciło, a teraz na panów się zapatruje! Och, te pany! Żeby im dobra Bóg nie dał!
Mizerny, łachmanami odziany, osiwiały i dziki, podniósł pięść chudą i w stronę dworu pogroził.
Still! Still! — zawołał Ruprecht lękliwie.
— Co ty mi będziesz przeszkadzał, Szwabie? — zawarczał człek zuchwale. — Gryszan milczał tam w lesie i w pańskiej kancelarji. Karczma nasza i ja teraz swój pan!
Kieliszek wódki wypił i w boki się wziął.
— To już nie służycie? — spytał Rafał, rzucając za niego monetę na szynkwas.
— Nie! Wygnał mnie, jak psa, ten błazen ze straży. I zaco? Za marną furę gałęzi, com szwagrowi dał. Wygnał! Poczekaj ty, farmazonie! Niechno ja opowiem, co wiem o tobie! Będzie ci gorąco i prędzej ode mnie wylecisz i dalej! Ha, ha! zobaczymy!
Ręką pogroził i wyszedł, trzaskając drzwiami.
So ein Lump! — oburzył się Ruprecht.
Czeszka zawtórowała mu ochoczo. Rafał się uśmiechnął, jakby uradowany.
— Gadaj, gadaj, — zamruczał. — Niech się to do dna wzburzy. W to mi graj!
Wstał i pożegnał Niemca. Potem się przebrał, konia sobie kazał podać i pojechał za rzekę w las i dalej. Gdy wracał, noc była głucha.
Nazajutrz, gdy Adam przyszedł go odwiedzić, zastał znowu z nogą już w strzemieniu.
— Dokąd jedziesz? — spytał.
— Na Cyterę! — odparł.
— Ty? żartujesz! Czyżby kamień mógł zakwitnąć?
— Może się rozpalić.
— Nie uwierzę nigdy w twą miłość.
— To wierz w nienawiść. Są to poniekąd synonimy.
Prowadząc konia za uzdę, szli razem przez rynek, ku mostowi.
Gdy mijali dom sądu pokoju, drzwi się rozwarły i na ganek wyszła gromadka ludzi.
Rafał spojrzał po nich obojętnie i stanął nagle.
— Znowu! Co u licha? — zaklął. — Widmo Brzezowej prześladuje mię już drugi raz!
Adam oczy podniósł i głową potrząsnął.
— Nie widmo to, ale ona sama... biedna ofiara!
— Co? To naprawdę Brzezowa? A ona się tu skąd wzięła?
Obadwa patrzyli w jedną stronę. Gromadka ludzi rozeszła się w różne strony, zmierzając do szynków i zajazdów. Przez rynek, z głową zwieszoną, potykając się na kupach śmieci i kamieniach, wlokła się i oddalała w przeciwną od nich stronę postać drobna i chuda, odziana w mantylkę zrudziałą i staroświecki pogięty kapelusz.
Miała w jednej ręce parasolkę połamaną, w drugiej woreczek kanwowy, z którego wyglądały papiery.
Jeżeli Rafał jeszcze wątpił, to go do reszty przekonał piesek obłocony i chudy, który za nią szedł kulejąc, ze spuszczonym ogonem i uszami.
Tak, ta wynędzniała żebraczka była to jego dawna gospodyni; ten pies nieokreślonego koloru, z przebitą nogą i zakrwawionem uchem, to był dawny, fertyczny, tęczowy Żuczek.
— Brzezowa? Tutaj?... — powtarzał Radwan, coraz więcej zdumiały. — Osobliwe! Co ona tu robi?
— Nic już nie robi... — rzekł Adam smutno. — Lampka, co jej w mózgu się paliła, zgasła... pamięć odbiegła. Spotkał ją najcięższy dopust Boży: pomieszanie zmysłów!
— Zwarjowała? No, mało jej do tego brakło i dawniej. Ale to mi nie tłumaczy, co ona tu robi?
— Przegrała proces. Gdy otrzymała wyrok, byłem tam jeszcze i przeraziłem się spokojem, z jakim ten cios przyjęła. Popatrzyła na papier i nie rzekła słowa, nie wydała z siebie jęku. Tylko tejże nocy poczęła pisać i pisać, niby skargi, niby prośby, bez sensu już. Wyobraziła sobie, że sprawę, kazano jej zacząć na nowo, od najniższej instancji; potem zdawało się jej, że staje przed sądem i broni swej krzywdy — i już taką została.
— A córka? Umarła? — zagadnął Rafał.
— Nie. Biedne dziecko! Bez młodości, zdrowia, szczęścia, tego wszystkiego, co każdy z nas miał choć chwilę w życiu! Czyśćcowy żywot od kołyski, znoszony z kamienną, martwą rezygnacją. Po tym ostatnim ciosie jednak wszystko się rozprzęgło. Lokatorowie się wynieśli, nędza straszna zagościła u nich.
— Żebyś to streścił trochę... Wiem i sam, że w takich warunkach dobrobyt nie rośnie. Nie wiem tylko, dlaczego dotąd nie poumierały z głodu. Ty ich utrzymujesz?
— Ja nie mogłem... sam rozumiesz. Napisałem tylko do panny Kazimiery, a ona, zamiast odpowiedzi, sama przyjechała z ojcem. Nie pojmuję, jak go namówiła, ale przyjechał, obejrzał wszystko i zgodził się zaopiekować tą nieszczęsną. Domek jej tu dał w miasteczku na mieszkanie i kilka korcy zboża rocznie. Resztę dokłada panna Kazimiera i ja, ile mogę. I kto, patrząc na tę dolę, będzie jeszcze na swoją narzekał!
— A córka?
— Uczy się. Tej wiosny tu była na tygodni parę, a potem ruszyła w świat, do Genewy na uniwersytet. Ach, żebyś ją widział! Z żalu nad takiem wyniszczeniem mnie łzy do oczu nabiegały.
— Osobliwość, że żyje. Anemja ją żarła i malarja. Nie sądziłem, by wytrzymała. Kamienny organizm! Ha, ha! Gotowa mnie wykierować na złego obserwatora i dobrnąć do celu!
— Nie wierzyłeś, by wytrwała?
— Naturalnie, że nie.
— Pocóż więc ją podniecałeś do walki?
— Przez prostą ciekawość medyczną.
— Wstyd ci! A jeżeli unieszczęśliwi ją twoja nauka?
— Każdy powinien mieć rozum dla siebie. A mnie co do niej?
— Kainowa odpowiedź!...
— Moja własna i zupełnie logiczna.
— I bez serca.
— Nie mówimy o sercu, ale o Brzezowej i Brzezównie. Żegnam cię tymczasem.
— Powiedz, dokąd jedziesz. Nie zdradzę zaufania.
— Może być, ale ja powiernice i powierników toleruję tylko w greckich dramatach.
— Gdzież się zobaczymy?
— U Schowankowej każdego rana, jeśli chcesz.
Siadł na koń i ruszył z kopyta do Sarnowa.
I tak każdego poobiedzia, potem i rano, jechał tą samą drogą codzień weselszy. Adam go raz spotkał o zmroku, wracającego do miasteczka i zaczepił.
— Skąd jedziesz?
— Z Cytery! — odparł po swojemu, a mijając go, nucił aryjkę operetkową.
Nie, on nie kochał Anielki! Serca nie miał, a krew jego burzliwa wrzała chęcią odwetu i piekielną radością coraz pewniejszego zwycięstwa.
Tydzień minął, a Feliks nie wracał. Potępieniec Danta, Paweł, występował cudownie piękny z ram obrazu Kazimierza, wkradał się do serca dziewczyny. Schwytała się na gorącym uczynku niepokoju, gdy spóźniał się, tęsknoty po odjeździe, drżenia serca, gdy w jej oczy zatapiał płomienne źrenice.
Feliksa polubiła powoli, jasnem uczuciem; Rafał ogarniał ją nagle, jak płomień, pożarem namiętności.
Kazimierz nic nie widział, oprócz swego przepysznego, nieocenionego modelu. Malował z lubością kochanka, wykrzykując zachwyty po włosku, po niemiecku, po francusku, nad świeżością rysów i karnacji. Dziewczę, przejęte i oczarowane, całowało kwiaty potępieńca i usypiało z jego imieniem na ustach, a rozkoszną nadzieją w sercu.
A Feliks wciąż się opóźniał, aż wreszcie w Sarnowie przestano go nawet wspominać, a wizytę w Rahoźnej odkładano z dnia na dzień.
Po przymusie całodziennym wracał Rafał do oberży, zrzucał maskę z odzieżą i w kurcie rozpiętej, rozparty po studencku, niedbały, pogardliwy, ziewając i kopcąc cygaro, spędzał wieczory w gwarnej izbie, wśród publiki nieokrzesanej, rozmawiając z Ruprechtem, lub grając w karty. Wtedy się czuł samym sobą i szydził w duchu z serca dziewczyny, z głupoty malarza i z całego świata.
Rano Adam go odwiedzał, ale w izbie siedzieć nie lubił, więc w alkierzyku Radwan zaspany i zniecierpliwiony połykał śniadanie, a leśniczy siadał u stołu naprzeciw i, podparłszy głowę, bił się z myślami, codzień bledszy i smutniejszy.
Naprzeciw tego okna, z małego domku, wychodziła codzień Brzezowa, przesuwała się, jak cień, przez podwórze i, utykając, nędzna i zbiedzona, szła wśród wrzasku rozpustnej dziatwy miasteczkowej do sądu.
Psina głodna, ten Żuczek stary, szedł zawsze za nią. Na ganku sądowym odpędzano go precz, i zostawał skurczony, zwinięty w kłębek, skowycząc czasem żałośnie, gdy go trafił kamień łobuza, i czekał cierpliwie długie godziny.
Brzezową znano już, więc jej nikt wstępu nie bronił. Siadywała w sądzie na ławce pod ścianą, dobywała z torby papiery i odczytywała je po raz setny. Gdy wywoływano nową sprawę, powstawała i słuchała chciwie, potem twarz jej kurczyła się zawodem, głowa opadała na piersi, a z oczu bezmyślnych, na papiery, trzymane konwulsyjnie, spadało łez parę i tak pozostawała do nowego wywoływania, do nowego zawodu.
Gdy sąd się zamykał i ludzie rozchodzili, wstawała jak automat, zbliżała się do stołu.
— Panie mój — pytała sędziego pokornie — a kiedy wezwą mnie i Zudrów? Czy prędko?
— Otrzymacie pozew! — odpowiadał urzędnik spokojnie, przywykły już do jej obłędu.
Wówczas wychodziła za innymi.
— Same ruiny, same ruiny! — szepnął raz Adam, patrząc z alkierzyka na jej kroki chwiejne i oczy zgasłe.
Rafał ramiona wzniósł w górę.
— Kto sobie ćwiek w głowę zabija, nie dziw, że mu wreszcie mózg przewierci!
— A jednak psychjatra mi mówił, że każdy ma taki ćwiek, ma punkt, na którym można zwarjować.
— To go nie wbijać, ale wyrywać, póki czas.
— Nie wiem, co gorzej boli? — rzekł Adam zmęczonym głosem.
Tu Rafał przestał pić kawę i spojrzał na niego bystro.
— Ty oddaliłeś strażnika Gryszana?
— Ja. Kradł i zwierzynę sprzedawał.
— No, to on cię zdradzi za to.
— Zdradzi? Co?
— Ano, twój stosunek z pańską córką. Onegdaj odgrażał się z tem u Schowankowej na sali.
Lachnicki zbladł śmiertelnie.
Więc już po karczmach wspominają Kazię z jego powodu, pijane usta włóczą ich miłość przejrzystą! Ohyda i wstyd porwały go za gardło i dławiły. Z bladego stał się czerwonym, purpurowym od krwi, co mu się rzuciła do oczu i skroni. Nie mógł wymówić słowa.
— Warto, żebyś uprzedził tę denuncjację! — zaśmiał się Rafał po swojemu. — Bo jeśli po tej wieści z ust Gryszana nie padnie trupem sam stary, to niezawodnie ciebie zabije.
— Ach Boże! — zajęczał Lachnicki, chwytając się za głowę.
— Produkcyjne są te jęki! — burknął Radwan. — Ciekawym jednak, czyś swą sprawę posunął choć o krok przez te dni dziesięć, co tu bawię.
— Mówiłem już z panną Kazimierą — szepnął Adam. — Prosiła, żebym się nie narażał na gniew pana. Ach! Ona, ten mój anioł biały, ona gotowa żywot cały cierpieć, byle mi goryczy oszczędzić!
— Więc czekajcie zemsty Gryszana, pijaka.
— Nie, nie, to niepodobna! To ohydne! Trzeba kończyć, trzeba wszystko kończyć i ginąć!
Głos jego skonał złamany i długi czas milczeli.
Rafał kalendarzyk dobył z kieszeni i coś liczył, kreśląc w nim czerwone linje.
Zum Menker! — zaklął pod wąsem. — To już trochę za długo tej głupiej komedji. Czas i mnie kończyć, bo mię tu nuda pożre! Gdzie u licha siedzi ten błazen? — Wstał i niecierpliwie kopnął nogą krzesło. — On mi nie przestanie dokuczać zawsze i wszędzie, aż go nie stanie chyba! — wyrzucił z siebie z dziką wściekłością.
Adam, jak ze snu obudzony, podniósł głowę.
— Gniewasz się na mnie? — spytał łagodnie.
— Pytam, kiedy twój młody dziedzic się ukaże?
— Nie wiem. Oczekują go codzień. Dziwnie się opóźnia w tym roku.
— Umyślnie. Żeby moją cierpliwość doprowadzić do ostatecznych granic.
— Masz do niego interes?
— Mam stare rachunki do uporządkowania przed odjazdem w świat.
— W świat! — powtórzył Adam, jak lunatyk. — I weźmiesz mię z sobą?
— Wolnego, tak i na zawsze!
— Na zawsze, a pewnie! Do czego mi wracać i do kogo!
Posiedział jeszcze chwilę milczący, potem wyszedł, zataczając się, jak pijany.
Za nim Rafał popatrzył drwiąco i zawołał na Trudę, by szła na plebanję po róże, które z sobą zawsze wiózł do Sarnowa.
Ton jego rozkazu był niecierpliwy i złośliwy, jakby chodziło o splatanie komu figla.
Po południu gniadosza siodłać kazał i, wyświeżony, z maską swobodnej uprzejmości na twarzy, z różą u klapy surduta, wyszedł przed oberżę.
W tejże chwili, na środku placu zgiełk się podniósł i zbiegowisko ludzi skupiać się poczęło i śmiać.
Młody człowiek, prowadząc wierzchowca za cugle, zbliżył się, rozepchnął gapiów, zajrzał do wnętrza gromady.
Tam, na kupie śmieci, twarzą do ziemi, leżała Brzezowa bez ruchu. Piesek wystraszony przypadł do niej, tuląc się przed pociskami urwisów.
Padały na niego, jak grad, trzaski, zlepki zeschłego błota, grudki cegieł. Niektóre, zamiast w niego, trafiały w leżącą nędzarkę i pokrywały ją kurzem i śmieciem.
Po każdym trafnym pocisku pies podnosił się na tylne łapy i opadał znowu, wyjąc żałośnie. Gawiedź bawił ten rodzaj sportu: śmiano się.
— Umarła ona! — zawołał Rafał, przeciskając się bliżej i tak przejęty, że aż na jego twarz zimną wybiła się odraza i przykrość.
— Nie, to tak ze strachu przyczaiła się! — odparł drab w poplamionym surducie, szczerząc szeroko zęby.
Młody człowiek wyrostka, podnoszącego w górę garść potłuczonych skorup, za kołnierz porwał, wstrząsnął i w tłum rzucił.
— Bydło! — krzyknął wściekle, tnąc drugiego szpicrutą przez plecy.
Odskoczyli wszyscy, a jednocześnie rozstępowali się i szept pobiegł z ust do ust:
— Panienka, panienka!
I nagle, jakby ich wiatr zdmuchnął, rozpierzchli się na wsze strony, a Rafał, ledwie spojrzawszy na pannę Kazimierę, pochylił się nad leżącą i dźwignął ją na ręce.
— Co to się stało? — zawołała zdyszana panienka.
— Bydło! — powtórzył raz jeszcze.
Oboje teraz pochylili się nad staruszką, którą młody człowiek, przyklęknąwszy, o siebie oparł, obejmując ramieniem.
— Truda, wody! — krzyknął donośnie, dotykając pulsu i skroni i oglądając ją okiem doktora.
— Musiało ją słońce porazić! — rzekł wreszcie do Panny Rahozówny, która, z rąk Trudy przyjąwszy wodę, zmywała twarz staruszki, śmieciem poplamioną, wykrzywioną dziecinną żałością, tragiczną w otoczeniu zburzonych siwych włosów, z wyrazem tym okropnym.
Wreszcie rozwarła swe oczy błędne, powiodła niemi wkoło i uśmiechnęła się dobrotliwie.
— Upadłam, panie mój, upadłam! Tyle bo drogi odbyłam za tym procesem! Przepraszam mojego pana!
Mówiła to, patrząc już przed siebie w próżnię, i spróbowała stanąć, ale się osunęła znowu.
Ręce jej poruszały się niespokojnie, chcąc podnieść torebkę i parasolkę. Żuczek lizał te biedne ręce i, jakby jej pomóc chciał, podskakiwał.
— Przepraszam mojego pana. Wdowa ja teraz i skrzywdzona, ale to nic! Jest sąd na krzywdę, jest, a ja go się doczekam, wspomni pan moje słowo.
Rafał wziął ją na ręce, jak dziecko, cały czerwony od nieznanego sobie wrażenia i, zwracając się do panienki:
— Gdzie jej dom? — spytał głucho.
Panna Kazimiera wzięła torbę i parasolkę, poszła przodem, a staruszka dała się nieść i mówiła:
— Żartuje mój pan, żartuje! Nie czas mnie jeszcze w górę podnosić. Ale to przyjdzie. Wdowa Brzezowa pójdzie wysoko, wysoko! Wszystko jej wrócą, wszystko zapłacą, a Zudrowie nędzni będą, podli będą, pognębieni będą! Doczekam się, jest sąd, tylko niema dotąd mojej kolei! Niema.
Zamilkła. Na rękę Rafała, którą ją podtrzymywał, spadła gorąca kropla, potem druga i trzecia. Wchodzili na próg domostwa.
Stara sługa, opłacana przez panienkę, podniosła lament. Posłano ją po doktora, a Rafał swój ciężar złożył na posłaniu i podczas gdy panna Kazimiera rozbierała ją z kapelusza i mantylki, stał i patrzał z brwią ściągniętą i dzikim błyskiem oczu.
— I są głupcy, co świat ten cenią i ludzkość szanują. Niech tu przyjdą i popatrzą! — zawołał wybuchając.
Panna Kazimiera pogodne swe oczy podniosła ku niemu.
— A przecie żyć i pracować trzeba, a nienawidzieć nie wolno, bo może my wobec Boga najgorsi! — rzekła zcicha.
Rafał bystro na nią spojrzał.
— Za to też was kocha ten lunatyk. Dobraliście się w korcu maku! Bóg — wynagrodzenie za wszystko!
Panienka zarumieniła się i zamilkła chwilę. Potem znowu ogarnęła go tem spojrzeniem swem jasnem i uśmiechnęła się łzawo.
— Pan, gdy wszystko wie, dlaczego się dziwi? Coby zostało cierpiącym, gdybyście nam Boga wzięli? Znam pana z opowieści pana Adama. Jednych nawraca pieśń tylko, innych grom. Panu gromu trzeba i dlatego serdecznie żałuję pana! To pana gniewa? Przepraszam, alem panu bardzo życzliwa, choć się tak mało znamy!
Drzwi się rozwarły, wszedł doktór. Znał Rafała z wieczorów w oberży, a Kazię od dziecka.
Chorą obejrzał i ręką machnął.
— Nic jej nie będzie. Przydusiło ją gorąco w sądzie, potem przypiekło słońce. Lód, parę synapizmów, orszada i spokój. Idjoci mają twarde zdrowie. Jutro będzie Zudrów procesować!
Pogadał chwilę i odszedł.
Rafał też za czapkę brał, gdy drzwi się znowu rozwarły i wszedł Adam.
— Twój koń mnie nastraszył. Złapałem go koło leśniczówki i bałem się wypadku. W oberży objaśniono mnie. Jakże ta nieboga?
— Doktór spokojny — odparła panna Kazimiera. — Zostanę tu jednak do wieczora, aż się nie polepszy.
— Zostań i ty, Rafale! — poprosił chłopak.
Radwan zrozumiał, że pod jego strażą i oni oboje będą mogli być razem i, pomimo drwiącego uśmiechu, został. Wolał to, niż wizytę w Sarnowie.
Przy łóżku chorej przesiedzieli kilka godzin.
Rozmowa jednak nie szła gładko. Tamci bali się jego sarkazmów, a on wyjątkowo posępny, rozglądał się po pustych ścianach mieszkanka, po sprzętach nielicznych i ubogich, po tej ruinie człowieczej i kipiał wściekłością.
O zmroku ledwie ocknęła się biedna ze swej martwoty. Spojrzała wokoło i zatrzymała zgasłe oczy na Rafale, który siedział najbliżej.
— Chorowałam, panie mój — zaczęła mówić po dawnemu prędko. — Trochę się zmęczyłam i dobrzy ludzie podnieśli, słyszę. Dziękuję panu doktorowi, że mnie odwiedził.
— Nie poznaje mnie pani? — spytał, pochylając się.
Oczy jej zamrugały i na sekundę nabrały stalszego wyrazu, wnet jednak zagasły znowu.
— Poznaję, panie mój, poznaję! Tylko mi oczy popsuły te papiery i druki, więc nie dojrzałam narazie. W Ochajnach raz ostatni widziałam pana mojego! W zły dzień, jak nas z oficyn Zudry wygnali! Przypomniał sobie pan starą znajomą! Dziękuję, dziękuję! Na obiadek proszę. Dawno pan z naszych stron? Cóż tam słychać? Stoi jeszcze stara kuźnia przy drodze i kasztany czy żyją?... Ach, panie mój, jak to daleko i ciężko tam wrócić! Może pan Zudrów widuje? Proszę ode mnie powiedzieć, że znajdę taki sąd, co krzywdę moją oceni i za mną prawo przyzna!
Kazia, bardzo blada, słuchała z bezmierną przykrością tej mowy bezładnej. Pochyliła się do niej.
— Może panią co boli? — spytała.
— Ach, to ty, Leonka! Wróciłaś przecie! Doczekać się ciebie nie mogłam. Boli! Pewnie, że boli, ale to nic. Przejdzie! Byłaś u Chruścickiego?
— Może pani głodna?
— Pewnie, że głodna i Żuczek głodny. Herbaty mi, dziecko, przygotuj, bo długo pisać będę. Może jutro pozew przyjdzie, trzeba być gotową!
Piesek, słysząc swe imię, wspiął się na łóżko i skomlał żałośnie. Panna Kazimiera wyszła do kuchenki, a mężczyźni siedzieli milczący, nie śmiejąc się poruszyć.
— No i gdzie wasz Bóg — spytał nareszcie Rafał półgłosem, gorzko.
Adam głowię zwiesił.
— Cierpliwy, bo nieśmiertelny! — zacytował wreszcie cicho.
Pod oknem rozległy się kroki i ktoś drzwi otworzył.
— Proszę jasnej panienki! — ozwał się głos lokaja.
— Czego chcesz? — spytała, podchodząc.
— Jasny pan przysłał konie. Jasny panicz przyjechał.
Rafał podskoczył i w ciemności oczy jego mignęły zielono, jak wilcze.
— Nareszcie! — mruknął przez zęby.
Panienka śpiesznie dawała zlecenia służącej i żegnała się. Adam ją przeprowadził.
Gdy powrócił, zastał Rafała u okna.
Wyglądał rozpromieniony i szczęśliwy.
— Bywaj zdrów, albo chodź ze mną. Wypijemy ponczu u Schowankowej. Wesół jestem.
— Dlaczego?
— Kończy się mój czas próby!
— Jakiej?
Radwan za czapkę wziął.
— Idziesz?
— Nie. Zostanę przy tej biednej.
— No, to się nie dowiesz. Do widzenia.
Nie spojrzał na Brzezową, ogarnięty już inną myślą, i wyszedł gwiżdżąc.
Na dworze wyprostował się i wstrząsnął, jakby go dreszcz przeniknął.
— Łatwiej nawet w ich Boga uwierzyć, niż udawać dwa tygodnie. To nie moja specjalność. Brr! Jakie to męczące! Trzeba kończyć, bo nie wytrzymam.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.