<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Syn umarłej.

Co jest szczególnego a właściwego wszystkim kataklizmom natury i wielkim ruchom politycznym — a spieszmy powiedzieć że wcale to nie przynosi zaszczytu ludzkości — to, że ześrodkowują zajęcie na osobistości które w jednym lub drugim razie odgrywają główną rolę i od których spodziewają się albo zbawienia albo zwycięztwa. Tym sposobem osoby podrzędne odsunięte są w cień i pozostawione staraniu oklepanej i o nic niedbającej Opatrzności, która dla samolubów z usposobienia czy przyzwyczajenia, stała się wygodną wymówką względem wszystkich nieszczęść, którym niechciane zapobiedz lub dopomódz.
To się też właśnie zdarzyło w chwili, gdy łódź która przywiozła pasażera z taką niecierpliwością oczekiwanego przez spiskowych, została uderzona o skałę i przez to rozbita. A więc! tych pięciu ludzi wybranych, o sercach szlachetnych i miłosiernych, którzy jako gorący apostołowie ludzkości, gotowi byli życie swoje poświęcić dla ojczyzny i współbraci, zupełnie zapomnieli że ich bliźni, synowie tej ojczyzny, a tem samem ich bracia zniknęli w otchłani. Zajęli się tylko tym z którym łączył ich nietylko interes ogólny, ale osobisty, zwracając do niego całą uwagą, pomoc, i sądząc że życie tak potrzebne ich zamiarom, nie było za nadto opłacone życiem dwóch podrzędnych ludzi, a o stracie których, dopóki trwało niebezpieczeństwo, nie pomyśleli nawet.
— Byli to jednakże ludzie — powiedziałby filozof.
— Nie, odpowie polityk, było to zero, których wyższa natura była jednością. Bądź co bądź, czy dwaj nieszczęśliwi rybacy, mieli wielki udział w sympatji i żalu tych którzy widzieli ich ginących, wolno nam o tem powątpiewać, widząc biegnących z uradowaną twarzą i otwartemi ramionami, na spotkanie tego, który dzięki swojej odwadze i zimnej krwi, ukazał się zdrów i cały przy boku swego przyjaciela hrabiego Ruvo.
Był to piękny młody mężczyzna lat dwudziestu czterech do dwudziestu pięciu; czarne włosy zmoczone wodą morską, otaczały dłngiemi promieniami przylepionemi do skroni i policzków twarz z natury bladą, której ruch i życie koncentrowało się w oczach wystarczających na ożywienie fizjognomi która pozbawiona ich blasku zdawać by się mogła marmurową; czarne jego brwi naturalnie zmarszczone, nadawały tej jakby wyrzeźbionej głowie, wyraz niezłomnej woli o którą zdawało się że wszystko, wyjąwszy tajemniczych i nieprzezwyciężonych wyroków losu, rozbijało się dotąd i miało rozbić jeszcze. Gdyby ubiór jego nie był przesiąkły wodą, gdyby na włosach jego nie było śladu przepływających fal, gdyby burza nie wyła jak lew wściekły gdy wypuścił swą zdobycz, niepodobnem byłoby wyczytać na jego twarzy, najmniejszej oznaki wzruszenia, wskazującej że tylko co uniknął śmierci; był to więc ze wszech względów człowiek obiecany przez Hectora Caraffę, którego gwałtowna śmiałość z przyjemnością chyliła się przed zimną i spokojną odwagą przyjaciela.
Dla skończenia portretu naszego bohatera który będzie jeżeli już nie główną osobą, to przynajmniej jedną z głównych tej historji, spieszmy powiedzieć, że ubrany był w ten elegancki i heroiczny kostium republikański, który Hoche, Marceau, Desaix i Kléber uczynili nietylko historycznym ale nieśmiertelnym, a którego opis przy okazaniu się ambassadora Garat podaliśmy zbyt wiernie i niedawno, aby się było potrzeba powtarzać.
Być może, przenikliwy czytelnik zauważy, że nierozsądkiem było dla posła niosącego tajne wiadomości, ukazywać się w Neapolu ubranym w kostium, który więcej był niż mundur, był bowiem symbolem; ale odpowiemy, że nasz bohater od czterdziestu ośmiu godzin wyjechał z Rzymu, niewiedząc zupełnie, tak jak i jenerał Championnet, którego był posłem, o zdarzeniach jakie w jednym dniu pociągnęły przybycie Nelsona i niesłychane przyjęcie jakiem go witano; młody oficer był jawnie wysłanym z depeszami do ambasadora, którego spodziewano się zastać na miejscu, a więc mundur francuzki w jaki był ubrany, miał dla niego okazywać szacunek w granicach królestwa o którem wiedziano że w gruncie jest nienawistnem, lecz które jeżeli nie przez szacunek, to z bojaźni powinno zachować pozory przyjaźni, jakie w braku sympatji nakazywał mu pokój świeżo zawarty.
Powiedzieliśmy z jakim pośpiechem każdy biegł na przeciw młodego oficera i pojmujemy jakie wrażenie uczyniła na wrażliwych organizacjach tych ludzi Południa, zimna odwaga zdająca się już zapominać o niebezpieczeństwie, kiedy niebezpieczeństwo zaledwie minęło.
Jakkolwiek spiskowi mieli chęć dowiedzenia się nowin jakie tenże przyniósł, zażądali aby przyjął zaraz od Nicollina Caracciolo, będącego z nim jednego wzrostu i którego dom był w sąsiedztwie pałacu królowej Joanny, całe ubranie dla zastąpienia zmoczonego wodą, a co łącznie z chłodem miejsca w którem się znajdowali, mogłoby sprowadzić ważne niedogodności dla zdrowia rozbitka; pomimo oporu ze swej strony musiał ustąpić; pozostał sam ze swym przyjacielem Hectorem Caraffa, który chciał koniecznie służyć mu za kamerdynera; i kiedy Cirillo, Manthonnet, Schipani i Nicolino weszli, znaleźli surowego oficera republikańskiego przemienionego w eleganckiego obywatela Neapolu. Nicolino Caracciolo był wraz z bratem swoim księciem Rocca Romana, jednymi z młodych ludzi nadającymi ton modzie w Neapolu.
Widząc wracających tych którzy wyszli na chwilę, nasz bohater z kolei zbliżył się na ich spotkanie, mówiąc doskonałym włoskim językiem:
— Panowie, wyjąwszy mego przyjaciela Hectora Carafta, który zaręczył za mnie, nikt mnie tu nie zna, wtenczas gdy ja przeciwnie znam was wszystkich, bądź jako uczonych, bądź wypróbowanych patrjotów. Nazwiska wasze opowiadają wasze życie i są tytułami wzbudzającemi ufność waszych współbraci; moje imię, przeciwnie, jest wam nieznane i wiecie tylko jak Carafta i przez Caraftę, o kilku moich odważnych czynach, równających mnie z najniższym i najgłupszym z żołnierzy francuzkiego wojska A więc, skoro się ma walczyć za jedną sprawę, ryzykować życie dla tych samych zasad, umrzeć może na jednym szafocie, jest powinnością szlachetnego człowieka dać się poznać i nie mieć żadnych tajemnic dla tych, którzy ich wcale nie mają dla niego. Jestem Włoch jak wy panowie; Neapolitańczyk jak wy, tylko że wy zostaliście wygnańcami i prześladowanemi w późniejszych latach waszego życia; ja byłem wygnanym i prześladowany przed mojem urodzeniem.
Słowo brat wybiegło ze wszystkich ust i wszystkie ręce wyciągnęły się ku dwom otwartym rękom młodego człowieka.
— Smutną jest moja historja, a raczej mojej rodziny ciągnął dalej z oczyma utkwionemi w przestrzeń, jakby szukał ducha niewidzialnego dla wszystkich, wyjąwszy dla niego; będzie ona dla was, jak się spodziewam, nowym bodźcem do zwalenia niecnego rządu jaki ciąży na naszej ojczyźnie. — Później, po chwili milczenia dodał: — Pierwsze moje wspomnienia datują się z Francji, zajmowaliśmy: ojciec mój i ja, mały domek wiejski samotny wśród wielkiego lasu; mieliśmy tylko jednego służącego, nie przyjmowaliśmy nikogo, nie przypominam sobie nazwy tego lasu gdzieśmy mieszkali. Często jednak dniem lub nocą, przychodzono po mojego ojca; wsiadał tedy na koń, brał chirurgiczne instrumenta, szedł za osobą która po niego przyszła: potem, w dwie cztery, czasem sześć godzin, często nazajutrz, powracał nie mówiąc nic gdzie był i co robił. — Od tego czasu wiedziałem, że mój ojciec był chirurgiem, a jego oddalania się były powodem operacje, za które nigdy nie brał zapłaty. Ojciec mój sam się zajmował moim wykształceniem; lecz muszę to wyznać, więcej zwracał uwagi na rozwinięcie moich sił i zręczności, jak mego pojęcia i rozumu. On jednakże nauczył mnie czytać i pisać, a później greckiego i łaciny; mówiliśmy jednakowo po francuzku i po włosku; wszystek czas jaki nam zostawał po ukończeniu tych lekcyj, poświęcany był ćwiczeniom ciała. Zasadzało się to na jeżdżeniu konno, robieniu bronią i strzelaniu z fuzji i pistoletu. W dziesiątym roku byłem wybornym kawalerzystą, rzadko chybiałem jaskółkę w locie i prawie za każdym wystrzałem moich pistoletów tłukłem jajko bujające się na końcu nitki. Skończyłem dziesięć lat, kiedy wyjechaliśmy do Anglii; byłem tam lat dwa. Przez ten czas, nauczyłem się języka angielskiego od profesora, którego ojciec mój wziął do domu; jadał on i sypiał u nas. Przy końcu drugiego roku, mówiłem po angielsku tak biegle jak po francuzku i włosku. Miałem trochę więcej niż lat dwanaście, kiedy opuściliśmy Anglię i przenieśli do Niemiec; zatrzymaliśmy się w Saksonii. Tak samo jak angielskiego nauczyłem się niemieckiego języka; przy końcu dwóch drugich lat, język ten był mi tak dobrze znany jak trzy inne. W czasie tych czterech lat, moje fizyczne ćwiczenia trwały dalej. Byłem wybornem jeźdźcem, fechmistrzem pierwszej siły; mogłem ubiegać się o nagrodę z najlepszym strzelcem tyrolskim i w całym pędzie mego konia, przybijałem dukata do ściany Nigdy nie pytałem ojca dla czego zachęcał mnie do tych ćwiczeń. Podobały mi się, a upodobanie moje schodząc się z jego wolą sprawiło, że czyniłem postępy, które mnie bawiły, zadowalniając go także. Wreszcie, dotychczas żyłem na świecie że tak powiem nie widząc go; mieszkałem w trzech krajach nie znając ich; dobrze bardzo znałem bohaterów dawnej Grecji i dawnej Romy, nie wiedząc nic o współczesnych mi. Znałem tylko mego ojca. Ojciec to był mój Bóg, mój król, mój mistrz, moja religja; ojciec rozkazywał, ja słuchałem. Oświecenie i wola moja pochodziły od niego; sam miałem zaledwie słabe pojęcie o dobrem i złem. Miałem lat piętnaście kiedy jednego dnia powiedział mi jak to już mówił dwa razy: — Wyjeżdżamy. — Nawet nie pomyślałem zapytać go: — Gdzie jedziemy? — Przejechaliśmy Prusy, Prowincje Nadreńskie, Szwajcarją, przebyliśmy Alpy. Na przemian mówiłem po niemiecku i po francuzku nagle przybywszy nad brzegi wielkiego jeziora, usłyszałem mówiących innym językiem, był to włoski poznałem mój rodowity język i zadrżałem. Wsiedliśmy na statek w Genui i wylądowali w Neapolu. W Neapolu zatrzymaliśmy się kilka dni, ojciec mój kupił dwa konie i zdawał się szczególną zwracać uwagę w wyborze tych zwierząt. Pewnego dnia przyprowadzono do stajni dwa przepyszne zwierzęta, mieszanej rasy angielskiej i arabskiej; spróbowałem konia dla mnie przeznaczonego i wróciłem dumny, żem był panem podobnego zwierza. Wyjechaliśmy z Neapolu wieczorem, pędząc jakąś część nocy. Około godziny drugiej rano, przybyliśmy do małej wioski gdzie zatrzymaliśmy się. Odpoczynek tam trwał do siódmej rano. O siódmej zjedliśmy śniadanie; przed wyjazdem ojciec powiedział mi: — Salvato, nabij twoje pistolety. — Są nabite, mój ojcze, odpowiedziałem. — Wystrzel je więc i nabij na nowo z największą ostrożnością, żeby nie spaliły na panewce; będziesz ich potrzebował użyć dzisiaj. Miałem je wystrzelić w powietrze nie zrobiwszy żadnej uwagi; mówiłem już o bezwzględnem posłuszeństwie swojem dla ojca, lecz ojciec zatrzymał mi rękę; — Czy zawsze jeszcze tak celnie strzelasz? zapytał. — Czy chcesz to widzieć? — Tak. — Orzech o gładkiej korze ocieniał drugą stronę drogi; z jednego pistoletu wystrzeliłem w drzewo, potem następnym tak akuratnie wbiłem drugą kulę w to samo miejsce że ojciec zrazu myślał iż chybiłem celu. Zsiadł i końcem noża przekonał się że obydwie kule były razem. — Dobrze, powiedział mi, nabij pistolety. — Już są nabite. — Jedźmy więc. — Konie nam trzymano gotowe, włożyłem pistolety w olstra; zauważyłem że ojciec mój w swoje pistolety podsypał świeżo prochu. Wyjechaliśmy. Około jedenastej z rana, dostaliśmy się do miasta bardzo ludnego; był to dzień jarmarku i wszyscy wieśniacy z okolic napływali na targi. Zaczęliśmy jechać stępa i dojechaliśmy do rynku Przez całą drogę ojciec mój nic nie mówił, ale to wcale mnie nie zadziwiło; niekiedy mijały dni całe że nie mówił słowa. Przybywszy na rynek, zatrzymaliśmy się; uniósł się na strzemionach i patrzył na wszystkie strony. Przed kawiarnią stała grupa ludzi, lepiej ubranych niż inni; w środku tej grupy, rodzaj szlachcica wiejskiego, hardej miny, mówił głośno i wywijając szpicturą którą trzymał w ręku, zabawiał się uderzając nią obojętnie ludzi i zwierzęta idące przed nim. Ojciec dotknął się mego ramienia, odwróciłem się do niego, był bardzo blady. — Co ci jest mój ojcze? zapytałem. — Nic powiedział. — Czy widzisz tego człowieka? — Którego? — Tego co ma rude włosy. — Widzę go. — Zbliżę się do niego i powiem mu parę słów. Gdy wzniosę palec do góry, wystrzelisz i wpakujesz mu kulę w środek czoła. Rozumiesz? — Akurat w środek czoła. — Przygotuj twój pistolet. Nic nie odpowiedziawszy wyjąłem pistolet z olstra; ojciec mój zbliżył się do człowieka, powiedział mu parę słów — człowiek zbladł. Ojciec wskazał mi palcem niebo. Wystrzeliłem, kula ugodziła rudego człowieka w środek czoła: upadł martwy. Zrobił się wielki rozruch i chciano nam zagrodzić drogę, lecz ojciec mój podniósł głos. — Jestem Józef Maggio Palmieri, mówił, a ten dodał wskazując mnie palcem, to jest syn umarłej! Tłum rozdzielił się przed nami i wyszliśmy z miasta, a nikt nie myślał nas zatrzymać albo nas gonić. Jak tylko byliśmy za miastem, puściliśmy konie galopem i nie zatrzymaliśmy się dopiero w klasztorze Monte-Cassino Wieczorem, ojciec mój opowiedział mi historję którą ja nawzajem wam opowiem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.