<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Prawo przytułku.

Pierwsza część historii opowiedziana przez młodego człowieka, tak szczególną wydała się jego towarzyszom, że słuchali jej uważni, milczący i nie przerywając; z milczenia jakie zachowali i w chwili gdy przestał mówić, mógł się przekonać o zajęciu, jakie w nich wzbudziło opowiadanie i o chęci jakiej doświadczali aby dowiedzieć się końca a raczej początku.
To też nie wahał się ciągnąć dalej opowiadania:
— Rodzina nasza, mówił, zamieszkiwała od niepamiętnych czasów miasto Larino, w prowincji Molise: nazwisko jej było Maggio Palmieri. Ojciec mój Józef Maggio Palmieri, albo Józef Palmieri jak go powszechnie nazywano, przybył około 1768 kończyć nauki w szkole chirurgicznej w Neapolu.
— Znałem go, przerwał Dominik Cirillo, był to dzielny i szlachetny młodzieniec, młodszy odemnie o kilka lat, wrócił do swojej prowincji około 1771, w czasie gdy byłem mianowany profesorem; w jakiś czas, słyszeliśmy że wskutek kłótni z możnym panem, kłótni w której był rozlew krwi, zmuszonym został wydalić się z kraju.
— Bądź błogosławiony i czczony, powiedział Salvato kłaniając się, ty coś znał mego ojca i oddajesz mu sprawiedliwość przed jego synem.
— Opowiadaj, opowiadaj! powiedział Cirillo, słuchamy cię.
— Opowiadaj! odezwali się po nim inni spiskowi jednogłośnie.
— Więc około roku 1771, jakeś powiedział, Józef Palmieri opuścił Neapol, unosząc dyplom doktorski i używając opinii zręcznego, której wiele uleczeń bardzo trudnych a szczęśliwie przez niego dokonanych, nie podawały w wątpliwość. Kochał on młodą dziewicę z Larino, nazwiskiem Luisa Angiolina Ferri. Zaręczeni przed rozłączeniem, kochankowie wiernie dotrzymali sobie wiary podczas trzyletniego rozdziału; małżeństwo ich miało być główną uroczystością powrotu mego ojca. Lecz, w czasie jego nieobecności, zdarzył się wypadek wyrównujący nieszczęściu: hrabia de Molise zakochał się w Angiolinie Ferri. Wiecie lepiej odemnie mieszkając w kraju, czem są nasi baronowie prowincjonalni i prawa jakie sobie przywłaszczają z powodu władzy feodalnej; jedno z tych praw było zezwolić lub odmówić według fantazji żenić się swym wassalom. Ale ani Józef Palmieri, ani Angiolina Ferri nie byli wassalami hrabi Molise. Oboje byli wolno urodzeni i zależeli tylko od siebie, a co więcej ojciec mój majątkiem był mu prawie równy. Hrabia używał różnych pogróżek i obietnic, aby otrzymać jedno spojrzenie Angioliny, wszystko się rozbijało o czystość jakiej imię jej zdawało się być symbolem. Hrabia wydał bal i zaprosił Angiolinę z rodzicami. W czasie balu, który miał miejsce nie tylko w zamku, ale i w jego ogrodach, brat hrabiego baron de Boiano, podjął się porwać dziewicę i zawieść na drugą stronę Tortore do zamku Tragonara. Angiolina, zaproszona jak wszystkie damy z Larino, aby nie uczestniczyć w zabawie, udała chorą. Nazajutrz nie zachowując już żadnych względów, hrabia Molise posłał swoich służalców by porwali młodą dziewicę, która zaledwie zdążyła, podczas gdy ci wysadzili drzwi od ulicy, uciec przez drzwi od ogrodu i schronić się do biskupiego pałacu, miejsca podwójnie poświęconego — bo sąsiadował z kościołem katedralnym. Z tych dwóch tytułów używał prawa przytułku. Tak stały rzeczy kiedy Józef Palmieri wrócił do Larino. Krzesło biskupie, przypadkiem, wakowało w tym czasie. Wikarjusz zastępował biskupa. Giuseppe Palmieri poszedł do tego wikarjusza, dawnego przyjaciela swojej rodziny i małżeństwo odbyło się potajemnie w kaplicy biskupstwa. Hrabia de Molise dowiedział się co zaszło i jak kolwiek wściekły z gniewu, uszanował przywileje miejsca; lecz na około pałacu ustawił uzbrojonych ludzi obowiązanych pilnować tych co wchodzili do pałacu biskupiego, a zwłaszcza tych którzy z niego wychodzili. Ojciec mój wiedział dobrze że ci ludzie uzbrojeni czatowali tam na niego i że jeżeli żonie zagrażała utrata honoru, jemu utrata życia. Zbrodnia mało kosztuje naszych feudalnych panów; pewny bezkarności hrabia Molise dawno już przestał spisywać rejestra morderstw, które sam popełnił albo kazał popełnić swym zbirom. Ludzie hrabiego dobrze strzegli pałacu; mówiono w kraju że za Angiolinę żyjącą dostać można dziesięć tysięcy dukatów, a za mego ojca umarłego pięć tysięcy. Ojciec mój jakiś czas pozostał ukryty w pałacu biskupim; ale na nieszczęście, nie mógł on długo znosić takiego przymusu. Znudzony swoją niewolą Józef Palmieri postanowił jednego dnia skończyć ze swym prześladowcą. Otóż, hrabia Molise miał zwyczaj wyjeżdżać co dzień powozem ze swego pałacu, godzinę lub dwie przed Ave Miopia, na spacer aż do klasztoru kapucynów, położonego o dwie mile od miasta; przybywszy tam, hrabia zwykle dawał woźnicy rozkaz powrotu do pałacu; woźnica zawracał i truchtem, prawie stępa, powracał do miasta. W połowie drogi od Larino do klasztoru znajduje się źródło San Pardo, patrona kraju, a tu i ówdzie około źródła, zarośla i żywopłoty. Józef Palmeri wyszedł z pałacu biskupiego w ubiorze mnicha i oszukał swoich strażników. Pod suknią ukrywał parę szpad i parę pistoletów. Przybywszy do źródła San Pardo, miejsce wydało mu się dogodnem; zatrzymał się tam i schował za płot. Powóz księcia przejeżdżał, pozwolił na to — była jeszcze godzina dnia. W pół godziny potem, usłyszał turkot powracającego powozu; zdjął suknię mnicha i pozostał w swojem zwykłem ubraniu. Powóz się zbliżał. Wyjął z pochew szpady w jedną rękę, nabite pistolety w drugą, i stanął na środku drogi. Widząc tego człowieka, którego podejrzewał o złe zamiary, stangret zboczył; lecz mój ojciec w jednej chwili był znów na przeciw koni. — Kto jesteś, czego chcesz? zapytał go hrabia podnosząc się w powozie. — Jestem Giuseppe Maggio Palmieri, odpowiedział ojciec mój, chcę twego życia. — Uderz w twarz batem tego głupca i jedź, powiedział hrabia stangretowi. I położył się w powozie. Stangret wzniósł bicz, lecz nim go spuścił, ojciec mój zabił go wystrzałem z pistoletu. Spadł z kozła na ziemię. Konie stały nieruchomo, ojciec mój poszedł do powozu i otworzył drzwiczki. — Nie przychodzę tu wcale zamordować cię, chociaż mam do tego prawo w przypadku własnej obrony, ale uczciwie bić się z tobą, powiedział mu, wybieraj: oto dwie szpady jednakowej długości, oto dwa pistolety; z dwóch pistoletów jeden jest nabity, będzie to prawdziwie sąd Boga. I podał mu w jednej ręce dwie rękojeści szpady a w drugiej dwie lufy pistoletów. — Nie bije się ze swoim wasalem, odparł hrabia, bije się go. — I podniósłszy laskę uderzył nią mego ojca w policzek. Ojciec mój wziął pistolet nabity i wystrzelił zmierzywszy w serce hrabiego. Hrabia nie ruszył się, nie krzyknął: umarł. Ojciec mój przywdział znów ubranie mnicha, włożył szpady do pochew, nabił pistolety i wrócił do pałacu biskupiego tak szczęśliwie jak z niego wyszedł. Konie czując się swobodnemi, puściły się same dalej, a że doskonale znały drogę robiąc ją dwa razy dziennie, same też wróciły do pałacu hrabiego; lecz rzecz szczególna, zamiast zatrzymać się przed drewnianym mostem prowadzącym do drzwi pałacu, jak gdyby rozumiały że wiozą nie żywego, ale umarłego, pojechały dalej i zatrzymały dopiero w progu małego kościoła założonego pod wezwaniem św. Franciszka, w którym hrabia mówił, że chce być pochowany. I w istocie rodzina hrabiego znając jego życzenia pochowała ciało w tym kościele i wystawiła mu tam pomnik. Wypadek ten narobił niemało hałasu; walka ciągnąca się między moim ojcem i hrabią była publiczną i rozumie się że współczucie było dla mego ojca ogólne: nikt nie wątpił że to on był sprawcą morderstwa, i jak gdyby Józef Palmieri pragnął sam żeby o tem nie powątpiewano, posłał wdowie stangreta dziesięć tysięcy franków. Młody brat hrabiego odziedziczył cały jego majątek oznajmił zarazem, że odziedzicza i zemstę. On to pomagać chciał bratu do porwania Angioliny; był to nędznik który w dwudziestym roku życia, popełnił już trzy czy cztery morderstwa. Co do porwań i gwałtów, nie można by ich zliczyć. Przysiągł że winny nie ujdzie mu, zdwoił straż otaczającą pałac biskupi i sam przyjął dowództwo. Maggio Palmieri nadal ukrywał się w pałacu biskupim. Rodzina jego i jego żony przynosiła im wszystko co potrzebowali do życia i ubrania. Angiolina od pięciu miesięcy spodziewała się zostać matką; żyli oni sami sobą, to jest swoją miłością, tak szczęśliwi jak tylko można być bez wolności. Dwa miesiące tak upłynęły; nadszedł 26 maja, dzień w którym obchodzono uroczystość św. Pardo, który jak to mówiłem, jest patronem miasta. Dnia tego, odbyto wielką procesję; dzierżawcy ozdabiają swoje wozy malowidłami, wieńcami, liśćmi i wstęgami wszystkich kolorów, zaprzęgają do nich woły ze złoconemi rogami, które pokrywają kwiatami i wstążkami! wozy te postępują za procesją niosącą po ulicach popiersie świętego, w towarzystwie całej ludności Larino i sąsiednich wiosek, śpiewając pobożne pieśni. Procesja ta, by wejść do katedry i wyjść z niej, musiała przechodzić przed pałacem biskupim, który był schronieniem dwojga młodych ludzi. W chwili gdy procesja i lud zatrzymana na wielkim placu miasta, śpiewała około wozu, Angiolina, wierząc w pokój Boży, zbliżyła się do okna; nierozwaga jakiej mąż ściśle jej zabronił. Nieszczęście chciało że brat hrabiego był na placu, właśnie na wprost okna, poznał ją przez szyby, wyrwał fuzję z rak żołnierza, zmierzył i wystrzelił. Angiolina rzuciła tylko jeden krzyk i wymówiła tylko dwa wyrazy: — Moje dziecię! Na odgłos wystrzału, na dźwięk stłuczonej szyby, na krzyk wydany przez żonę, Józef Palmieri przybiegł jeszcze na czas żeby ją przyjąć w ramiona. Kula uderzyła w sam środek czoła. Szalony z boleści, mąż wziął ją na ręce, położył na łóżku, schylił się nad nią, okrywał pocałunkami. Wszystko na próżno. Umarła! Lecz w tym bolesnym i ostatnim uścisku, poczuł nagle dziecko które zadrżało w jej łonie, Wydał okrzyk, światło przeniknęło jego umrył i z kolei jemu te dwa słowa wybiegły z serca: — Moje dziecię! Matka była umarłą, ale dziecko żyło; dziecko mogło być ocalone. Przezwyciężył sam siebie, zatrzymał pot ciekący mu z czoła, otarł łzy płynące mu z oczu, i mówiąc do siebie, wyszeptał te dwa słowa; — Bądź odważnym! Wtedy wziął futerał, otworzył go, wybrał najostrzejszy z instrumentów i wyjmując życie z łona umarłej, wyrwał dziecię z rozdartych wnętrzności matki. Potem, zbroczony krwią włożył dziecię w chustkę, której cztery rogi związał, wziął chustkę w zęby, po pistolecie w każdą rękę i cały skrwawiony sam, z obnażonemi rękoma i zakrawionemi po łokcie, mierząc spojrzeniem plac jaki miał do przebycia, nieprzyjaciół do zwalczenia, rzucił się na schody, otworzył drzwi pałacu biskupiego i wpadł ze spuszczoną głową w środek narodu krzycząc ze ściśniętemi zębami: — Miejsce dla syna Umarłej! Dwóch żołnierzy chciało go zatrzymać, zabił obydwóch; trzeci próbował zagrodzić mu przejście, położył go u nóg uderzeniem kolby pistoletu; przeszedł plac, wytrzymał ogień strażników zamku, przed którym musiał przechodzić, nie otrzymawszy żadnej rany dopadł lasu, przebył Biferno wpław, znalazł na łące konia swobodnie pasącego się, wskoczył na jego grzbiet, dojechał do Manfredonii, wziął miejsce na okręcie dalmackim który odpływał i dostał się do Tryjestu. Dzieckiem byłem ja. Wiecie resztę historji i jak w piętnaście lat później, Syn umarłej pomścił swoją matkę. A teraz, dodał młody człowiek, teraz gdym wam opowiedział moje dzieje, teraz kiedy mnie znacie, zajmijmy się tem po com tu przybył; pozostaje mi do pomszczenia druga matka: ojczyzna!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.