La San Felice/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


Poseł z Rzymu.

Zobaczmy co za jedni byli ci pięciu ludzi, z których Nicolino, z szyderczą werwą nie oszczędzając samego siebie, wydał trzech na szubienicę, a dwóch pod gilotynę, przepowiednia, która z wyjątkiem jednego, miała się co do joty spełnić względem wszystkich.
Ten któregośmy ukazali samotnym i zamyślonym siedzącym, z łokciem opartym na kamiennym stole i któregośmy nazwali doktorem Domenico Cirillo, był to mędrzec, jeden z najznakomitszych typów starożytności jaki kiedykolwiek żył na ziemi Neapolu. Nie należał on ani do kraju ani do czasów w których żył, a posiadał prawie wszystkie przymioty z których dosyć jednego, aby być wyższym człowiekiem.
Urodził się w roku 1734, właśnie w roku wstąpienia na tron Karola III, w Grumo małej mieścinie okręgu Labour. Rodzina jego była zawsze gniazdem sławnych doktorów, uczonych, naturalistów i nieskazitelnych urzędników. Przed ukończeniem lat dwudziestu, starał się o katedrę botaniki i otrzymał ją, później podróżował po Francji, zawiązał stosunki z Nolletem, Buffonem, d’Alembertem, Diderotem, Franklinem i gdyby nie wielkie przywiązanie do matki — sam to mówił — byłby zrzekł się swojej rzeczywistej ojczyzny i pozostał w ojczyźnie swego serca.
Za powrotem do Neapolu, skończył nauki i został jednym z pierwszych doktorów swego czasu, lecz szczególniej był znany jako lekarz biednych. Mówił, że nauka nie powinna być źródłem majątku, ale sposobem przychodzenia z pomocą nędzy; to też wezwany jednocześnie do bogatego obywatela i biednego lazzarona, chętniej szedł do biedaka, którego wspomagał nauką, gdy tenże był w niebezpieczeństwie, a gdy powracał do zdrowia, wspomagał go swemi pieniędzmi.
Pomimo to, a może lepiej powiedzmy dla tego źle był widziany na dworze w 1791 r. epoce w której bojaźń zasad rewolucyjnych i nienawiść Francuzów wzbudzały oburzenie Ferdynanda i Karoliny przeciwko wszystkim światłym umysłom i sercom szlachetnym w Neapolu bijącym.
Odtąd żył prawie w niełasce, i niewidząc ratunku dla swego nieszczęśliwego kraju jak tylko w zupełnej rewolucji, przy pomocy tych samych Francuzów których kochał, przystąpił z filozoficznem postanowieniem swej duszy, pogodnym i słodkim uporem swego charakteru, do spisku mającego na celu przenieść rozumną i braterską władzę Francji, nad ponurą i grubijańską tyranją Burbonów. Nie ukrywał przed sobą że tu idzie o jego głowę, lecz spokojny, bez fałszywego zapału, obstawał przy swoim projekcie, jakkolwiek ten byłby niebezpiecznym, tak jakby się upierał przy niebezpiecznej chęci pielęgnowania chorego na cholerę lub tyfus. Towarzysze jego, młodsi i gwałtowniejsi niż on, mieli dla jego zdania, najwyższe poszanowanie; był on nitką wiodącą ich w labiryncie, światłem za którem szli w ciemności i smutny uśmiech z jakim przyjmował niebezpieczeństwa, słodkie namaszczenie z jakiem mówił o wybranych mających szczęście umierać dla ludzkości, wywierało na ich umysł coś z tego wpływu jaki Virgiliusz daje gwieździe, mającej rozpraszać pomrokę i ciemność a nakazać cichość opiekuńczą i dobroczynną nocy.
Hector Caraffa, hrabia Ruvo, książę d’Andria, ten sam który wmięszał się do rozmowy zaręczając o niezłomnej woli i zimnej odwadze człowieka oczekiwanego, był jednem z tych atletów jakich Bóg stwarza do walk politycznych, to jest rodzajem arystokraty Dantona, z sercem nieustraszonem, duszą nieubłaganą i nieograniczoną ambicją.
Lubił z natury trudne przedsięwzięcia i biegł naprzeciw niebezpieczeństwa tak prędko jakby kto inny omijał je, mało troszcząc się o sposoby, byleby doszedł do celu. Energiczny w życiu, był co możnaby uważać niepodobnem, jeszcze energiczniejszym przy śmierci; była to nakoniec jedna z tych wielkich dźwigni jakie opatrzność czuwająca nad narodami, daje do rąk rewolucji mającej je uwolnić.
Pochodził ze znakomitej rodziny książąt d’Andria i nosił tytuł hrabi Ruvo; lecz pogardzał tytułem swoim i tymi wszystkimi ze swych naddziadów, którzy nie zasłużyli na uznanie historji czynem jakiego chciał dokazać. Utrzymywał zawsze że niema szlachectwa w niewolniczym narodzie. Zapalił się za pierwszym podmuchem idei republikańskich, wprowadzonych do Neapolu przez Latouche-Trevill’a, rzucił się ze zwykłą śmiałością na hazardowną drogę rewolucji, i chociaż z powodu swego stanowiska zmuszony był ukazywać się na dworze, był najgorętszym apostołem, najtroskliwszym propagatorom nowych zasad. Wszędzie gdzie mówiono o wolności, w tej chwili jakby zaklęciem czarodziejskiem ukazywał się Hector Caraffa. To też od 1795 został zatrzymany z najpierwszymi patrjotami wskazanymi przez juntę Stanu i zaprowadzony do zamku św. Elma; tam zawiązał stosunki z wielu młodymi oficerami przełożonymi nad strażą fortu. Gorąca jego wymowa zrodziła w nich miłość Rzeczypospolitej; wkrótce tak ścisła przyjaźń połączyła ich, że zagrożony wyrokiem śmierci, nie wahał się prosić o pomoc w ucieczce. Wtedy to walka powstała w tych szlachetnych sercach; jedni mówili że nawet dla wolności nie należy zdradzać swego obowiązku, i że obowiązani pilnować zamku, popełniliby zbrodnię ułatwiając ucieczkę więźniowi, choćby on był ich przyjacielem, ich bratem. Inni, przeciwnie, mówili że dla wolności dla zbawienia jej obrońców, patrjota wszystko, nawet honor powinien poświęcić.
Nareszcie młody porucznik Castelgirone z Sycylji, gorętszy patrjota niż inni, został nietylko wspólnikiem, ale towarzyszem jego ucieczki; obydwom pomagała w tem córka pewnego oficera garnizonu, która zakochana w Hectorze, kazała mu przerzucić linę aby wejść z wysokości murów zamku podczas kiedy młody Sycylijczyk czekał go na dole.
Ucieczka powiodła się szczęśliwie; lecz obaj zbiegi nie mieli jednakowego powodzenia: Sycylijczyk został schwytany, skazany na śmierć, i z szczególniej łaski Ferdynanda, ujrzał swoją kaźń zmienioną na wieczyste więzienie w obrzydłem dole Favignana.
Hector znalazł schronienie w domu jednego przyjaciela z Portici; z tamtąd ścieżkami znanemi tylko góralom opuścił królestwo i udał się do Mediolanu. Znalazł tam Francuzów i prędko został ich przyjacielem, podzielając wspólne zasady. Oni ze swej strony ocenili jak należy tę ognistą duszę, nieugięte serce, żelazną wolę. Piękny charakter Championneta wydał mu się urobionym na wzór Phociona i Philopoemena. Bez wyłącznego zajęcia, przyłączył się do jego sztabu i kiedy po zrzuceniu z tronu Piusa VI i ogłoszeniu rzeczypospolitej rzymskiej, jenerał francuski przyszedł do Rzymu, aż tam mu towarzyszył. Wtenczas, będąc tak blizko Neapolu i nie tracąc nadziei w możność wzbudzenia rewolucyjnego ruchu, Hector Caraffa obrał, aby się dostać do królestwa tę samą drogę którą wyszedł. Wrócił prosić o gościnność już nie jako wygnaniec, ale jako spiskujący, tego samego przyjaciela, u którego już był znalazł schronienie, a tym był nie kto inny, jak Gabriel Manthonnet, któregośmy już wymienili. Ztamtąd uwiadomił Championneta że uważał Neapol gotowym do powstania i prosił jenerała o przysłanie człowieka pewnego, spokojnego i zimnego, któryby mógł sam osądzić stan umysłów i położenie rzeczy: tego to posła czekano.
Gabriel Manthonnet u którego Hector Caraffa znalazł schronienie, a którego wrzący patrjota bez trudu pociągnął na stronę sprawy wolności, był jak Hector Caraffa człowiekiem trzydziestu czterech do pięciu lat, pochodzenia sabaudzkiego, jak to wskazuje jego imię; siła jego była herkulesową a wola wyrównywała sile; posiadał tę wymowę męztwa i rozum serca, które w nadzwyczajnych okolicznościach, wyrywają z duszy wzniosłe słowa pod jakiemi drży historja zmuszona zapisywać je na swych kartach. Nie przeszkadzało mu to w zwykłych okolicznościach odszukać źródło tego delikatnego dowcipu, który nie przechodząc do potomności, podoba się współczesnym. Przyjęty do artylerji neapolitańskiej w roku 1784, został mianowany podporucznikiem w 1787 przeszedł w 1789 jako porucznik do regimentu artyleryjskiego królowej, w 1794 został podpułkownikiem i nakoniec na początku roku 1798 kapitanem, dowódzcą pułku i adjutantem jenerała Fonseca.
Ten z czterech spiskowców którego nazwaliśmy Schipani, był rodem z Kalabrji. Prawość i odwaga były jego głównemi przymiotami; człowiek odważny w czynie, dopóki zostawał pod wodzą dwóch naczelników genjalnych, jak Manthonnet i Hector Caraffa, stawał się samemu sobie zostawiony, niebezpieczny z powodu śmiałości i patrjotyzmu. Był to rodzaj wojennej machiny, uderzającej strasznie i pewnie, byleby tylko był użyty przez zręcznych maszynistów.
Co do Nicolina, który pozostał na straży przy oknie, był to 22-letni szlachcic, synowiec Franciszka Caraeciolo.
Podczas kiedy czterech spiskowców zamieniali między sobą głosem cichym i z ręką machinalnie wyciągniętą na swojej broni, słowa pełne nadziei, jakie zwykli mówić spiskowi, lecz po za któremi od czasu do czasu jak odbicie miecza lub błysk sztyletu, drżą w głębi serca słowa przypominające politycznym Damoklesom, o mieczu wiszącym nad ich głowami — Nicolino niedbający o nic, jak się niedba zwykle w dwudziestym roku, marzył o swoich miłostkach które w tej chwili miały za przedmiot jedną z dam honorowych królowej, więcej jeszcze niż o swobodzie Neapolu; i nie tracąc z oczu wierzchołka Pausilippy, patrzył na zbierającą się na niebie burzę, przepowiedzianą przez Franciszka Caraeciolo królowej, a przez synowca swym towarzyszom.
W istocie, od czasu do czasu, odzywał się daleki grzmot, poprzedzony błyskawicą która rozdzierając ciemną masę chmur, biegnących z południa na północ, oświecała kolejno fantastycznem światłem czarną skałę Capui, a ta za zniknięciem błyskawicy, powracała do ciemności tworząc całość z nieprzezroczystą masą chmur, którym zdawała się służyć za podstawę. Kiedy niekiedy, kłęby tego wiatru ciężkiego i wysuszającego, który do Neapolu przynosi piasek porwany z pustyni Libji, przechodziły podnosząc na powierzchni morza, drgające światła, które na chwilę zamieniały ją w ogniste jezioro, powracając znów do ponurej nieprzezroczystości.
Za powiewem tego wiatru będącego postrachem rybaków, mnóstwo małych łodzi spieszyło do portu; jedne unoszone trojkątnemi żaglami zostawiając za sobą pasy ogniste, inne płynąc całą siłą, podobne do pająków biegnących po wodzie, pruły morze wiosłami, których każde uderzenie wydobywało snop przejrzystych iskier. Wkrótce, łodzie te zbliżając się szybko do lądu, znikły za ciężką i nieruchomą bryłą zamku de l’Oeuf i wieżą tamy której żółtawe światło ukazywało się otoczone mgłą podobną tej, jaka otacza księżyc jako zapowiedź niepogody. Nakoniec morze zostało puste, jakby dla przygotowania areny walki mającej się toczyć między czterema wiatrami nieba.
W tej chwili, na wzgórzu Pausilippu ukazał się jakby punkt w przestrzeni, czerwonawy płomień, stanowiący przeciwieństwo z siarczanym tchnieniem burzy i wypływami świetlanemi morza; płomień ten kierował się w prostej linji ku pałacowi królowej Joanny.
Wtedy, jakby ukazanie się tego płomienia było sygnałem, uderzył piorun i potoczył się z przylądka Campanella na przylądek Myseny, gdy w tej samej stronie niebo otwierając się ukazało przelękłemu oku niezgruntowane przepaści powietrza. Kłęby wiatru biegnące z wręcz przeciwnej strony, przechodziły ryjąc powierzchnią morza z szybkością i hałasem trąby; bałwany wznosiły się wysoko jak gdyby wrzenie podwodne podsycało ich kipienie; burza zerwała wszelkie więzy i przebiegała ten płynny cyrk, jako lew rozwścieczony.
Nicolino uderzony przerażającym widokiem jaki przybrało nagle morze i niebo, krzyknął tak, że spiskowcy zadrżeli w głębi starego schronienia i rzucili się na schody. Przybywszy do okna, ujrzeli o co chodziło.
Łódź wioząca, nie było można o tem wątpić, oczekiwanego posłannika, została jakby omotana burzą w połowie drogi z Pausilippe do pałacu królowej Joanny; w tej samej chwili złamał się mały kwadratowy żagiel i statek jak szalony skakał po falach rozigranych, które daremnie próbowały wyrwać wiosła dwóm dzielnym żeglarzom.
Tak jak powiedział Hector Caraffa, nic nie wstrzymało człowieka żelaznej woli, którego oczekiwali. Tak jak było ułożone, przybywał drogą morską, więcej przez ostrożność dla spiskowych neapolitańczyków, niż dla posła którego francuzki mundur i tytuł adjutanta Championnetta miał osłaniać w mieście sprzymierzonego królestwa i sprzymierzonej stolicy. Opuścił gościniec rzymski w Santa-Maria, dostał się do brzegu morza, zostawił konia w Pouzzoles, pod pozorem że zbyt jest zmęczony aby iść dalej i tam pogróżką i obietnicą sowitej nagrody, namówił dwóch żeglarzy do wyjazdu pomimo zapowiedni burzy; złorzecząc podobnej śmiałości, wyjechali w pośród żałosnych krzyków swoich żon i dzieci, które odprowadziły ich aż do mokrych tafli portowych.
Obawa ziściła się i przybywszy do Nisida chcieli wysadzić pasażera na ląd a sami schronić się do przystani; lecz młody człowiek, bez gniewu, bez próżnych słów, wyjął pistolety z za pasa, skierował lufę ku upartym, którzy widząc z tej spokojnej lecz stanowczej twarzy, że będzie po nich jeżeli opuszczą wiosła, zgięli się nad niemi i z nowym pospiechem pchali łódkę.
Wypływali wtenczas z zatoki Pouzzolli w zatokę Neapolitańską i od tej chwili na serjo walczyli z burzą, która na niezmiernej przestrzeni fal nie widząc jak tylko tę jedną łódkę do pochłonięcia, zdawała się na nią cały swój gniew wywierać.
Pięciu spiskowców stało przez chwilę nieporuszeni i niemi; pierwszy widok wielkiego niebezpieczeństwa jakiemu podlega nasz bliźni, zwykle ogłusza; potem nagle wybiega z naszego serca jakby niezwalczony popęd natury, chęć i potrzeba niesienia mu pomocy.
Hector Caraffa pierwszy przerwał milczenie.
— Sznurów! sznurów! wołał obcierając pot nagle występujący mu na czoło.
Nicolino rzucił się, zrozumiał; położył deskę nad przepaścią, skoczył z brzegu okna na deskę, z deski na skałę, a ze skały do drzwi ulicy, i w dziesięć minut potem, okazał się znów z liną urwaną od studni publicznej.
Przez ten czas jakkolwiek tak krótki, burza podwoiła wściekłość, ale i łódka pchana przez nią zbliżyła się i była już tylko o kilka sążni od pałacu; tylko że bałwany z taką wściekłością uderzały o skałę na której był wybudowany, że zamiast nadziei było podwójne niebezpieczeństwo zbliżać się w tym punkcie: piana obryzgiwała twarze spiskowych, pochylonych na oknie pierwszego piętra, na dwadzieścia lub dwadzieścia pięć stóp nad wodą.
Przy blasku ognia zapalonego u steru a któremu każda fala uderzająca o łódź groziła zagaszeniem, widać było obydwóch żeglarzy zgarbionych nad wiosłami, z cierpieniem przestrachu wyrytym na twarzy; podczas kiedy stojąc, jakby był przykuty do desek statku, z włosami rozwianemi wichrem, ale z uśmiechem na ustach i pogardliwym wzrokiem na te bałwany, które podobne do psiarni Scylli, skakały i wyły naokoło niego, młody człowiek zdawał się być bogiem rozkazującym burzy lub co większa, człowiekiem nieprzystępnym bojażni.
Widziano, po sposobie w jaki spuszczał rękę na oczy, które ciągle kierował ku olbrzymiej ruinie, że próbował rozróżnić w ciemności obecność tych co na niego czekali; błyskawica przyszła mu na pomoc, oświeciła zastarzały i ciemny front budowli i zobaczył stojących w postawie stroskanej, pięciu ludzi którzy jednym głosem zawołali:
— Odwagi!
W tej samej chwili olbrzymia fala odepchnięta od skalistej podstawy pałacu, cisnęła się na przód łodzi, zgasiła ogień i zdawało się że ją pochłonęła.
Tchu zabrakło wszystkim piersiom, Hektor Caraffa z rozpaczy rwał sobie włosy z głowy, gdy usłyszano głos silny i spokojny wołający, górując nad hałasem burzy:
— Pochodni!
Z kolei Hector Caraffa wybiegł; w zagłębieniu muru były pochodnie przygotowane na ciemne noce; schwycił jedne z tych pochodni, zapalił ją u lampy palącej się na kamiennym stole i po chwili ujrzano go na zewnętrznej platformie skały, schylonego nad morzem i wyciągającego ku łodzi smolną pochodnię, pośród obłoków piany niezdolnej jej zgasić.
Wtenczas, jakby wypływając z przepaści morza, łódź ukazała się o kilka stóp od podstawy zamku; obadwaj żeglarze opuścili swoje wiosła i klęcząc z rękoma wzniesionemi w niebo, wzywali Madonny i świętego Januarjusza.
— Liny! wołał młody człowiek.
Nicolino wszedł na framugę okna i trzymany w pół przez herkulesowego Manthonnetta, rzucił na statek jeden koniec liny a Schipani i Cirillo trzymali koniec drugi.
Lecz zaledwie usłyszano stuk liny uderzającej o drzewo łodzi, kiedy niezmierna fala tą rażą przychodząca od morza, rzuca z nieprzyzwyciężoną siłą łódkę o skałę. Usłyszano trzask śmiertelny, a po nim krzyk rozpaczy; potem łódź, rybacy, pasażer, wszystko znikło.
Tylko ten wykrzyk jednoczesny wybiegł z piesi Schipani’ego i Cirilla:
— On ją trzyma! on ja trzyma!
I zaczęli ciągnąć linę do siebie.
W istocie, po chwili morze rozdzieliło się u stóp skały i przy świetle pochodni trzymanej przez Hectora Caraffę nad przepaścią, ujrzano wychodzącego z niej młodego adjutanta, który wdarł się na skałę, schwycił rękę podaną mu przez hrabiego Ruvo, wskoczył na platformę i cały zlany, ciśnięty do piersi swego prząjaciela, z pogodnym wzrokiem i głosem w którym niepodobna było odróżnić najmniejszej zmiany, podnosząc, głowę ku swym zbawcom, wyrzekł tylko to jedno słowo:
— Dziękuję!
W tej chwili rozległo się uderzenie piorunu, które zdawało się chcieć wyrwać pałac z granitowej podstawy; zaświeciła błyskawica, rzucając ogniste strzały we wszystkie otwory zamku, i morze ze straszliwym wyciem, doszło aż do kolan dwóch młodych ludzi.
Lecz Hector Caraffa z tym zapałem południowym, uwydatniającym jeszcze spokój jego duszy, podnosząc pochodnię jakby dla wyzwania piorunu, zawołał:
— Hucz gromie! płoń błyskawico! wyj burzo! Jesteśmy z tej rasy Greków, którzy spalili Troję, a ten — dodał kładąc rękę na ramieniu swego przyjaciela — ten pochodzi od Ajaxa, syna Gila, ujdzie on pomimo bogów!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.