La San Felice/Tom I/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Istnieje w Neapolu, przy końcu Mergelliny, o dwie trzecie drogi prawie od ścieżki Pausilippe, która w epoce o jakiej mowa, zaledwie mogła pomieścić karetę, istnieje mówimy, dziwna ruina, przytykająca całą długością do skały nieustannie oblewanej falami morskiemi, które w czasie przypływu dostają się aż do dolnych sal; powiedzieliśmy że to ruina dziwna i tak w istocie bo jest to ruina pałacu, który nigdy nie był skończonym i doszedł zgrzybiałości nie żyjąc wcale.
Naród, w którego podaniu żyje uporniej pamięć zbrodni, aniżeli cnót, naród który w Rzymie, zapomniał panowań odnowicieli Marka Aureljusza i Trojana, i nie pokaże podróżnikowi ani jednego szczątka z pomników tych dwóch cesarzów, naród przeciwnie dziś jeszcze pozostał wielbicielem truciciela Britaennienusa i mordercy Agripiny, naród przywiązuje imię syna Domitiusa Enobarbusa do wszystkich pomników, nawet późniejszych odeń o ośmset lat, i pokazuje przechodniom kąpiele Nerona, wieżę Nerona, grobowiec Nerona; otóż tak czyni naród Neapolitański, który ochrzcił ruinę Mergelliny, pomimo widocznego fałszu jaki zadają architektura z siedemnastego wieku, imieniem pałacu królowej Joanny.
Nic w tem nie ma prawdy; pałac ten, który jest o jakie sto lat późniejszy od rządów bezwstydnej Angewiny, był wybudowany, wcale nie przez małżonkę królobójczynię Andrzeja, ani przez kochankę cudzołożnicę Sergianiego Caracciolo, lecz przez Annę Caraffa, żonę księcia Mediny, ulubieńca tego księcia Olivares’a, którego nazywano Comte-Duc, i który był sam ulubieńcem króla Filipa IV.
Olivares ginąc pociągnął za sobą upadek Medina i ten został odwołany do Madrytu i zostawił w Neapolu swoję żonę, będącą przedmiotem podwójnej nienawiści, jaką dla niej wznieciła jej duma, a dla niego własne okrucieństwo.
Im więcej narody są pokorne i milczące w czasie powodzenia swoich ciemiężców, tem więcej są nieubłagane w chwili ich upadku. Neapolitańczycy, którzy nie wydali jednej skargi dopóki trwało panowanie vice-króla obecnie wypadłego z łaski, prześladowali go w żonie i Anna Caraffa, przygnieciona pogardą arystokracji, obarczona zniewagami pospólstwa, opuściła Neapol i poszła oczekiwać śmierci w Portici, zostawiając swój pałac niedokończonym, symbol jej szczęścia złamanego w środku swego biegu.
Od tego czasu lud zrobił z tego kamiennego olbrzyma przedmiot zabobonu i złej wróżby; jakkolwiek wyobraźnia Neapolitańczyków niewielki ma pociąg do mrocznej poezji połnocy, a duchy zwyczajni mieszkańcy mgły, nie śmią awanturować się w przejrzystej i jasnej atmosferze nowożytnej Partenopy, zaludnili nie wiadomo czemu tę ruinę nieznajomemi i złemi duchami, rzucającemi czary na niedowiarków tak śmiałych, że zachodzą do tego pałacu i na śmielszych jeszcze, którzy próbowali dokończyć go, pomimo przekleństwa ciążącego na nim i pomimo morza, które wznoszeniem się ciągiem zalewa go coraz więcej: możnaby powiedzieć, że tą rażą niewzruszone i nieczułe mury, odziedziczyły namiętności ludzkie, albo że dusze mściwe Mediny i Anny Caraffa powróciły po śmierci, zająć mieszkanie puste i upadające jakiego nie wolno im było zajmować za życia.
Przesąd ten wzrósł jeszcze w połowie 1798 r. w skutek powieści obiegających między ludem Mergeliny, to jest między ludnością najbliższą teatru tych wstępnych tradycji. Opowiadano, iż od jakiegoś czasu, słyszano w pałacu Królowej Joanny — gdyż jak powiedzieliśmy, lud obstawał upornie przy tem imieniu i my mu je zachowujemy jako romansopisarz, a nie jako badacz starożytności — opowiadano, że dawał się słyszeć brzęk łańcuchów, zmięszany z jękami; widziano przez otwarte okna, pływające pod ciemnemi arkadami blado niebieskie światła, które przebiegały wilgotne i nie zamieszkane sale, nakoniec utrzymywano, a opowiadał to stary rybak imieniem Bosso Tomeo, któremu święcie wierzono, że ruiny te stały się jaskinią złoczyńców. Oto fakt na jakich Bosso Tomeo opierał to ostatnie przypuszczenie.
Podczas pewnej burzliwej nocy, pomimo przestrachu jaki w nim wzbudzał pałac przeklęty, rybak zmuszony był schronić się w małej przystani utworzonej przez skałę służącą za podstawę budowie. Wtedy w ciemności wielkich korytarzy ujrzał przesuwające się cienie, ubrane w długie suknie bianchi, to jest w kostium pokutujących, którzy przygotowywali na śmierć skazanych na szubienicę lub ścięcie. Opowiadał jeszcze że około północy, — a mógł oznaczyć godzinę, bo słyszał ją wydzwonioną w kościele Madonny Pie-di-grotta, — ujrzał jednego z tych ludzi czy djabłów, który ukazał się na skale wystającej po nad jego statkiem i tam się chwilę zatrzymał; potem zsunąwszy się po gwałtownej pochyłości schodzącej do morza, zbliżył się prosto do niego; Bosso Tomeo, przerażony wtenczas zjawiskiem, zamknął oczy udając że śpi. W chwilę poczuł jak statek przechylił się pod ciężarem ciała. Przerażony coraz więcej, odchylił lekko powieki o tyle, aby mógł rozpoznać co się w około niego działo i jak za mgłą ujrzał postać widma schylającą się nad nim, ze sztyletem w ręku. W chwilę później, poczuł ostrze stali na swojej piersi; lecz przekonany że istota ziemska czy nadludzka, chciała się tylko przekonać czy on rzeczywiście śpi, pozostał nieruchomy, naśladując jak mógł najlepiej oddech człowieka pogrążonego w śnie głębokim; w istocie, przerażające zjawisko, chwilę schylone nad nim, wyprostowało się na skale i z takąż łatwością jak zeszło, zaczęło wchodzić za nią i jak przedtem zatrzymało się chwilę na szczycie dla przekonania się, czy spał ciągle i nakoniec znikło w ruinach z których wyszło.
Pierwszą myślą Tomea Bosso było schwycić wiosła i uciekać co sił; ale zastanowił się, że uciekając będzie widziany, że poznają iż nie spał, tylko udawał śpiącego, odkrycie to, mogło go zgubić czy dziś, czy później.
W każdym razie, wrażenie tak oddziałało na starego Bosso Tomeo, że z trzema synami Gennari, Luigi i Gaetano, żoną i córką Assuntą, opuścił Mergellinę i osiadł z rodziną w Marinella, to jest na drugim końcu Neapolu, z przeciwnej strony portu.
Rozumie się, wszystkie te wieści coraz większej nabierały wiary między pospólstwem neapolitańskiem, najzabobonniejszem z pospólstw. Co dzień a raczej co wieczór, były to na końcu Pausilippe w kościele la Madona de Pie-di-grotta, bądź w pokoju gdzie się zbierała cała rodzina, bądź na brzegu łodzi w których rybacy oczekiwali godziny ściągnięcia swoich sieci, były to coraz nowe opowiadania wzbogacone nowemi szczegółami, jedne straszniejsze od drugich.
Co do osób rozumnych które trudniej dawały wiarę w ukazywanie się duchów i przekleństwa rzucone na ruiny, one pierwsze rozszerzały te wieści, albo przynajmniej pozwalały krążyć im bez zaprzeczenia; przypisywały bowiem wypadki, które dały początek tym wszystkim baśniom ludowym, przyczynom daleko ważniejszym i groźniejszym, niż ukazywaniu się duchów i dusz pokutujących; i w istocie, oto co szeptano, oglądając się za siebie, z niepokojem, oto co mówił ojciec synowi, brat bratu, przyjaciel przyjacielowi:
Mówiono, że królowa Marja-Karolina, rozdrażniona do wściekłości wypadkami zaszłemi we Francji przez rewolucję, a które sprowadziły śmierć na szafocie jej szwagra Ludwika XVI i jej siostry Marji-Antoniny, ustanowiła dla ścigania Jacobinów, Ciało polityczne stanu, (une junte d’Etat), które jak wiadomo, skazało na śmierć trzech nieszczęśliwych młodzieńców: Emmanuela de Des, Vitaliano i Galiani, którzy razem we trzech nie mieli wieku starca; ale widząc szemrania wzbudzone tą potrójną egzekucją i jak Neapol był gotów z tych trzech mniemanych winowajców zrobić trzech męczenników, mówiono że królowa ścigając potajemnie zemstą mniej jawną ale równie pewną, zwołała w jednej z sal pałacu czarny gabinet, tak nazwany z powodu ciemności w jakiej byli sędziowie i oskarżyciele; ustanowiła rodzaj trybunału la sainte fol; że w tym pokoju i przed tym trybunałem odbierano denuncjacje oskarżycieli nietylko nieznajomych, ale zamaskowanych, że tam wydawano wyroki w nieobecności obwinionych i których im nie oznajmiano wcześniej, aż się znaleźli na przeciw krwawego wykonawcy tych wyroków, Pasquala Simone, zwanego. Czy oskarżenia przeciwko Karolinie Austrjackiej były prawdą czy fałszem, był on zwany w Neapolu tylko pod imieniem zbira ’królowej. Ten Pasquale Simone, opowiadano, wymawiał tylko jedno słowo po cichu do skazanego którego uderzał, a uderzał tak pewnie, że nie było przykładu, żeby którykolwiek uderzony przez niego nie został trupem na miejscu; wreszcie ażeby nie miano wątpliwości z kąd wyszedł raz, morderca, jak utrzymywano, zostawiał sztylet w ranie, a na rękojeści sztyletu były wypisane te dwie litery przedzielone krzyżem: S † F. początkowe litery dwóch słów Santa Fede.
Nie brakło ludzi przyznających się, że podnosili trupów i znajdowali w ich ranach mściwy sztylet; ale więcej było takich, którzy przyznawali, że widząc trupa na ziemi, uciekali nie zadając sobie trudu sprawdzania czy sztylet został w ranie, a tem mniej czy sztylet ten, jak świętego Vehmé niemieckiego, miał na klindze znak jaki, oznajmujący rękę która go użyła.
Nakoniec obiegała i inna jeszcze wieść, która nie będąc prawdziwą, była może najwięcej do prawdy podobną, to jest że banda zbrodniarzy tak pospolitych w Neapolu, gdzie galery są tylko letniem mieszkaniem zbrodni, pracowała na swoją rękę i znajdowała bezkarność swoich czynów pozwalając wierzyć że robi to na rachunek królewskiej zemsty.
Bądź co bądź i jakakolwiek była owa pogłoska będąca prawdą lub prawdy najbliższą, wieczorem tego samego 22 września, w czasie bengalskich ogni wybuchających na placu zamkowym, na Mercatello i Largo delle Pigne, gdy tłum podobny do rzeki toczącej się z hałasem między urwistemi brzegi płynął ulicą Toledo pod ognistemi arkadami iluminacji, jednym potokiem z końca Neapolu na drugi; w tym czasie gdy zaczynano się uspakajać w pałacu ambasady Angielskiej ze strachu, spowodowanego ukazaniem się ambasadora Francji i słowami przez niego rzucanemi, w tym czasie małe drzwiczki drewniane, wychodzące na najodludniejsze miejsce wzgórza Pausilippe między skałą Frise a traktjernią la Schiava, małe drzwi, mówimy, otworzyły się z wewnątrz, aby przepuścić człowieka owiniętego szerokim płaszczem, którym zasłaniał dół twarzy, bo górna jej część ginęła w cieniu jakim ją otaczał kapelusz z szerokiemi skrzydłami zaciśnięty na oczy.
Zamknąwszy starannie drzwi za sobą, człowiek ten udał się wązką ścieżką spuszczającą się gwałtownie z boku pochyłości do morza i prowadzącą prosto do pałacu królowej Joanny. Tylko zamiast prowadzić do pałacu, ścieżka ta przytykała do prostopadłej skały, pochylając się nad przepaścią dziesięciu, lub dwunastu stóp. Prawda, że do tej skały dostawała w tej chwili deska, której drugi koniec oparty był o framugę okna pierwszego piętra pałacu, tworząc ruchomy most prawie tak wazki jak ostrze brzytwy, po której trzeba przejść aby dosięgnąć progu raju Mahometa. Jakkolwiek wazki i ruchomy był ten most, człowiek w płaszczu przeszedł go z niedbałością wskazującą przyzwyczajenie do tej drogi; lecz w chwili gdy miał się dostać do okna, człowiek ukryty wewnątrz ukazał się i zagrodził przejście nowo przybyłemu, przykładając mu pistolet do piersi. Zapewne przybyły spodziewał się takiej przeszkody, gdyż nie zdawał się wcale nią zatrważać, zrobił znak masoński, szepnął do zagradzającego mu drogę połowę słowa, które tenże dokończył ukazując wejście do ruiny, co dozwoliło nareszcie człowiekowi w płaszczu wejść z okna do pokoju. Zeszedłszy, nowo przybyły chciał zastąpić swego towarzysza przy straży okna, jak to zapewne było zwyczajem, aby czekać tam kogoś znów przychodzącego podobnie, jak na wysokości schodów grobu królewskiego w Saint-Denis, król Francji umarły ostatni czeka swego następcy.
— Nie trzeba, powiedział towarzysz, wszyscy jesteśmy zebrani oprócz Velasco, który nie może przyjść jak o północy.
I obydwaj połączywszy swe siły, przyciągnęli do siebie deskę tworzącą most ruchomy, prowadzący ze skały do ruin, oparli ją o mur i tak zniszczywszy możność dostania się do pałacu, zniknęli w ciemności grubszej jeszcze wewnątrz ruin, niż zewnątrz.
Lecz jakkolwiek wielka była ciemność, nie zdawała się mieć tajemnic dla dwóch towarzyszów, bo obaj bez wahania postępowali długim korytarzem gdzie przez szczeliny sufitu wpadały odrobiny światła gwiazd; i tak przybyli do pierwszych stopni schodów bez poręczy, ale dosyć szerokich, aby je można przebyć bez niebezpieczeństwa.
Przy jednem z okien sali, do której przytykały schody wychodzące na morze, rozpoznawano postać ludzką nieprzeźroczystą i dla tego widzianą z wewnątrz, ale której z zewnątrz niepodobna było rozpoznać.
Na odgłos kroków, ten rodzaj cienia odwrócił się.
— Czy wszyscy jesteśmy zebrani? zapytał.
— Tak, wszyscy, odpowiedziały oba głosy.
— Więc, mówił cień, nie pozostaje nam, jak czekać posłannika z Rzymu.
— Wątpię, tak się spóźnił iż nie będzie mógł dotrzymać, przynajmniej na tę noc, słowa danego, odrzekł człowiek w płaszczu rzucając spojrzenie na fale zaczynające się pienić pod pierwszym podmuchem sirocco.
— Tak, morze się burzy, odpowiedział cień; lecz jeżeli to rzeczywiście człowiek jakiego nam Hektor obiecał, nie zatrzyma go taka bagatela.
— Bagatela! co ty mówisz Gabrielu! oto południowy wiatr się zerwał i za godzinę na morzu nie będzie można wytrzymać; i synowiec admirała to mówi!
— Jeżeli nie przybędzie morzem, to przyjdzie lądem, jeżeli nie łodzią to wpław, jeżeli nie wpław to balonem, powiedział głos młody, świeży z silnym przyciskiem, znam ja mego człowieka, widziałem go przy robocie. Jak tylko powiedział jenerałowi Championnet „Pójdę“ — przyjdzie choćby mu przyszło iść przez ogień piekielny.
— Zresztą jeszcze nic straconego, powiedział człowiek w płaszczu; schadzka jest naznaczona między jedenastą a dwunastą w nocy, a — i wyjął zegarek repetjer — a widzicie sami, jeszcze nie ma jedenastej.
— Więc, mówił ten który się nazwał synowcem admirała, a który z tej przyczyny miał się znać na pogodzie, ja jako najmłodszy, będę trzymać straż przy oknie, a wy ponieważ jesteście ludźmi dojrzałymi i rozumnymi, idźcie obradować. Zejdźcie więc do sali obrad; ja zostaję tu i za ukazaniem się najmniejszej łódki mającej światło z przodu, daję wam znać.
— Nic nie mamy do obradowania, ale powinniśmy mieć dosyć nowin do udzielenia ich sobie nawzajem; rada więc jaką nam Nicolino daje jest dobra, chociaż pochodzi z pustej głowy.
— Jeżeli na prawdę macie mnie za warjata, jest tu czterech ludzi więcej jeszcze szalonych odemnie; są to ci co wiedząc żem warjat, przypuścili mnie do swego spisku, bo moi dobrzy przyjaciele, napróżno nazywacie się Philomati i dajecie waszym posiedzeniom pretekst naukowy, jesteście po prostu wolno-mularzami, sektą wygnaną w królestwie Obojga-Sycylji i spiskujecie na upadek J. M. króla Ferdynanda i ustanowienie Rzeczypospolitej, co się nazywa zbrodnią stanu i pociąga za sobą karę śmierci. Z kary śmierci śmiejemy się, mój przyjaciel Hector Caraffa i ja, ponieważ jako patrycjusze, będziemy mieć głowy ucięte. Przypadek który wcale nie przynosi ujmy herbowi. Lecz ty, Manthonnet i ty Schipani i Cirillo będący na dole, lecz wy ponieważ jesteście tylko ludźmi serca, odwagi, nauki, zasługi, ponieważ sto razy więcej warci jesteście od nas, ale macie nieszczęście być ludźmi gminu, będziecie powieszeni. Ah! jakże się będę śmiał moi dobrzy przyjaciele, gdy z okna de la Mannaja[1] zobaczę was bujających się na końcu sznurów, jeżeli tylko illustrissimo signore don Pasquale Simone, nie pozbawi mię tej przyjemności z rozkazu Jej Majestatu królowej. Idźcie, obradować, idźcie, a jak będzie do zrobienia coś niepodobnego, to jest coś takiego co tylko warjat może zrobić, pomyślcie o mnie.
Ci, do których mowa była zwróconą, byli niewątpliwie tego zdania co i mówiący, bo na wpół śmiejąc się, lub wzruszając ramionami, zostawili Nicolina na straży przy oknie i zeszli po krętych schodach, na stopniach których odbijało się światło lampy oświecającej niski pokój, wykuty w skale pod powierzchnią morza, a który według wszelkiego prawdopodobieństwa, był przeznaczony przez budowniczego księcia Mediny, na szlachetny cel zamykania, pod prozaicznem imieniem piwnicy, najlepszych win Hiszpańskich i Portugalskich.
W tej piwnicy, gdyż pomimo poezji i ważności naszego przedmiotu, musimy nazywać rzeczy po imieniu, w tej piwnicy siedział człowiek, zamyślony, podparty łokciem na kamiennym stole; płaszcz jego w tył odrzucony, okazywał oświeconą światłem lampy twarz jego bladą i wychudłą czuwaniem; przed nim leżały papiery, pióra i atrament, a w odległości ręki para pistoletów i sztylet.
Człowiek ten, był to sławny doktór Domenico Cirillo.
Trzej inni spiskowcy, których Nicolino wysłał obradować i oznaczył imionami Schipani, Manthonnet i Hector Caraffa, weszli kolejno w okrąg bladego i drżącego światła jakie lampa rzucała, zdjęli płaszcze i kapelusze, położyli każden przed sobą parę pistoletów i sztylet i zaczęli nie obradować, a udzielać sobie wzajemne wiadomości obiegające miasto.
Ponieważ my tak dobrze jak oni, a nawet lepiej wiemy co się działo dnia tego, dnia tak pełnego wydarzeń, pozwolą więc nasi czytelnicy, iż zostawimy ich rozmawiających o przedmiocie nas nie mogącym już zająć, a określimy krótką biografię tych pięciu ludzi, przeznaczonych odgrywać ważną rolę w wypadkach jakieśmy przedsięwzięli opowiedzieć.