Lalka (Jerzy Strzemię-Janowski, 1934)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Strzemię-Janowski
Tytuł Lalka
Pochodzenie Karmazyny i żuliki
Wydawca Biblioteka prenumeratorów „Kurjera Porannego“
Data wyd. [1934]
Druk Drukarnia Józefa Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LALKA
Opowieść niniejsza obejmie historję najdziwniejszego, czworonożnego stworzenia, jakie w mem życiu spotkałem. Początek i koniec jego jest mi nieznany — znany mi jest tylko i pamiętny, początek mojej z niem znajomości.

W roku 1911, przejeżdżałem przez małą, podkarpacką mieścinę Ustrzyki. Żydkowie znali doskonale mój pojazd i znali moją pasję do koni, więc zostałem natychmiast osaczony przez nich:
— Panie dziedzicu, mamy coś dla pana…
Istotnie było to „coś“. Coś niewiadomego, skudłaczonego, brudnego stało w ciemnym, oszalowanym boksie, zamkniętym na dziesięć spustów. Żydek mi wytłumaczył, nie krępując się wcale — bo znał moje zamiłowanie do „warjatów“, że to jest warjatka, że do boksu nikt wejść nie może, że przez górę wrzuca się jej siano, bo „una odrazu zabije“, ale pan dziedzic da sobie rady…
Myślałem, że żydek koloryzuje, właśnie dlatego, że miałem opinję kupującego rozmaite warjaty i dummkolery. Skoro jednak spojrzały na mnie oczy tego stworzenia, oczy przerażonej sarny, która woła o ratunek, bez namysłu zdecydowałem się ją kupić. Wypłaciłem 70 koron gotówką i ku oburzeniu starego mego furmana Jędrzeja — przyzwyczajonego zresztą nie do takich moich końskich wybryków — kazałem ją odesłać do Łobozwy, do siebie.
Skudłaczone „Coś“ zostało nazwane LALKĄ, może banalnie, ale doprawdy nie było na świecie żywej, ani sfabrykowanej lalki, równie słusznie noszącej tą nazwę co ona, klaczka niesamowita niewiadomego pochodzenia. Opiekowaliśmy się nią jak małem, chorem psychicznie dzieckiem i po kilkunastu dniach Lalka zaczęła się uspokajać. Znając i ceniąc duszę zwierzęcia, dałem jej przedewszystkiem wolność bezwzględną, do tego stopnia, że boks jej był stale otwarty. Mogła sobie wchodzić i wychodzić ze stajni ile zechciała. Odrazu wyczułem, że ona nieznosi zamknięcia.
Ale ona jeszcze wiele innych rzeczy nieznosiła. Naprzykład zamiatania stajni, albo czyszczenia nieznośnej, łaskotliwej i kwiczącej irlenderki MITZI. Ledwo zaczynało się zamiatanie stajni, lub ledwo kwikła MITZI, już Lalki nie było. Po dobrej godzinie wracała, że tak powiem, na palcach do stajni, strzygąc oczami i patrząc mądremi, wprost ludzkiemi oczami: zali nieszczęście minęło? — zali miotły przestały się szastać, a źli ludzie dręczyć MITZI? Jeżeli tak, to wracała spokojnie do boksu. Pozwalała się czyścić, ale drżąc jak w febrze, z uszami położonemi, z oczami na wierzchu, nie czyniąc jednak nigdy najmniejszej krzywdy człowiekowi.
Z czasem stała się Lalka ukochaniem wszystkich we dworze — swoich państwa, służby, dzieci, swoich towarzyszy stajennych, a co najciekawsze, całej sfory psów, od foxterrierów, aż po charty i kundysy. Pełno jej było wszędzie, łaziła po schodach, po pokojach, żebrząc nóżką o cukier i chleb. Mówią, że zwierzęta tem się różnią od człowieka, że nie znają śmiechu i uśmiechu. Nieprawda — bo Lalka była cała śmiechem, uśmiechem i radością.
Ledwo wyżebrała cukier, gnała do psów na zabawę. Nieraz dokuczyły jej, uszczypnęły w śliczną pęcinkę, w atłasowe nozdrza — Lalka darowywała wszystko, byle się bawić, byle się gonić, byle prowadzić sforę na łąki i w las. Dziwnego tego stworzenia, nikt nie potrafił nie lubić. Nawet piekielnica MITZI, która waliła w śmierć wszystkie konie i gryzła jak tygrys — która miała już na sumieniu niejednego woziwodę, zatłuczonego w domu, lub w raidzie na popasach i wszystkie zresztą moje poharatane kości — nawet ta piekielnica była dla Lalki łaskawą.
Lalka mogła wchodzić do jej boksu, niedostępnego dla nikogo — i wtedy odnosiło się wrażenie, że MITZI cieszy się i bawi Lalką, jak dobry, silny, wyrozumiały człowiek dzieckiem, ufnem i naiwnem. A z innemi końmi, zwłaszcza z folblutem Erosem, była przyjaźń nieograniczona. Raz w czasie bardzo śnieżnej zimy, wybiegła Lalka ze stajni, prowadząc za sobą swój dwór, t. j. Erosa i sforę psów. Poszły w las. Nigdy nie były w paddokach, tylko ganiały gdzie chciały i nikt na folwarku nie zwracał uwagi, gdy tej bandy brakowało.
Dobrane towarzystwo i tym razem znikło za (podkarpackiemi) pagórkami bez śladu, ale po jakimś czasie widzę, że wraca Lalka sama. Zauważyłem, że wpada do boksu i wypada, cała jakaś roztrzęsiona, z oczami w słup. Zatrzymuje się, jakby bezradna i cwałem, oglądając się ciągle wstecz na nas, leci w świat spowrotem, całem zachowaniem swojem wołając nas na ratunek.
— Coś musiało się stać!… — mówię do furmanów. — Napewno coś się stało Erosowi, bo bez niego nie byłaby Lalka wracała. No i psów także nie widać…
Wbiegamy pędem na płaskowzgórze i widzimy obraz, jakiego już nigdy w życiu oglądać nie miałem. Oto w zaspie śnieżnej, głębokiej, leży zmordowany, wystraszony EROS — wokół niego siedzą zziajane psy, ochrypłe od naszczekiwania, a nad tem pobojowiskiem Matka Gracchów: Lalka, przerażona, wpatrzona bez tchu w ginącego jej zdaniem, przyjaciela.
Szybko pomogliśmy Erosowi wydobyć się z opresji, a Lalka wtedy, jakby dostała bzika. Jak starsza siostra pocieszająca brata po niemiłym wypadku i dziękująca ludziom, że głupiemu dziecku, pomogli, podbiegała, wracała, konopasiła się, trącała pyskiem, łasiła się. Po tem zdarzeniu, u całej służby stajennej podwoił się respekt dla Lalki, a na ucho mawiano sobie, że w kobyle pokutuje jakiś duch. Czysty czy nieczysty? — Niewiadomo, ale w każdym razie niekoński.
Tymczasem zaczęły się przygotowania koni do wyścigów rymanowskich. Zaraz pierwszego dnia próby z Lalką, raczej żartobliwej — zdębiałem. Lalka wytrzymała każdy najcięższy galop z najlepszymi końmi i nieobjawiała najmniejszego zmęczenia. Tylko nieuznawała — ani stępa ani kłusa. Albo galop, albo nic.
„Coś“ miało charakter nielada, ale „coś“ miało zarazem taki urok, że postanowiłem ją trenować sam. Ciężkie chwile przeżyłem na tem nerwowem, fantastycznem, ambitnem, czasami nieprzytomnem, a tak bardzo mądrem stworzeniu! Ale — nagroda nastąpiła nieoczekiwana.
Przyszedł czas wyścigów w Rymanowie. Był to tor bardzo w Galicji i wogóle w Austrji renomowany — zapisy były liczne, materjał koński doborowy, zjazd z całej Galicji i nawet Austrji tłumny. Miałem prowadzić moją stajnię — kilkanaście koni — odległość wynosiła 90 klm. Nie było z tem kłopotu — ale co robić z Lalką, która się nie da prowadzić, ani wiązać? Ku wielkiemu znowu zgorszeniu Jędrzeja i Michała, postanowiłem Lalkę puścić luzem, za taborem koni i powozów, co okazało się doskonałem. Lalka biegła ochoczo — zaczepiała po drodze ludzi — grzebała wdzięcznie nóżką, prosząc każdego o smakołyk, ale prawdziwy cyrk urządziła dopiero na rynku w Sanoku. Wpadła bez żenady między stragany z kalarepą, marchwią i jabłkami i prosiła zestrachane baby o dary. Nie ze skąpstwa — ale ze strachu, baby zaniemówiły i nie odpowiadały jej życzeniom — nie chcecie?!? — powiedziała sobie, no to dam sobie radę sama. Mało razy dewastowałam ogród warzywny w Łobozwie?!?
Jakoż i podjadła sobie jabłek i słodkiej kalarepki i marchwi dowoli. Popłoch zrobił się na rynku, bo latała od straganu do straganu, wywracając kosze i wybierając conajsmakowitsze okazy, a kiedy bladym z emocji babom chciałem za spustoszenie zapłacić, roześmiały się:
— A gdzieżbyśmy ta za takiego kunia cudaka brały?!? Tożto tyjater nie kuń…
I jeszcze ta i owa dołożyła Lalce, która łobuzerskiemi oczami zdawała się mówić do mnie:
— A widzisz, że mój system najlepszy, że ludzie są dobrzy i jabłka także…
Taka to trjumfatorka, zdobywczyni serc i straganów sanockich, przyszła na słynny tor wyścigowy. Co będzie? W pierwszym dniu był bieg dżentelmeński płaski, dla koni pełnej, półkrwi i niewiadomego pochodzenia. Musiałem startować z wagą 76 klg. na Lalce, która nosiła dotąd tylko 58 klg. Prowadzę ją z rozpaczą w sercu z Rymanowa-Zdrój do Rymanowa-Tor (3 klm.). Lalka nie chciała biec za wyścigowymi, tylko odrazu znalazła się na przedzie przy powozach, w zamęcie dziesiątków pojazdów, wolantów, breków i land. Biegła tuż za moim powozem, to znowu przed końmi, rozkoszna, rozbawiona, nieprzeczuwająca nic złego.
Nadeszła chwila siodłania i ważenia. Kiedy dosiadłem nieszczęsne stworzenie, obarczone niespodziewanie wielką wagą — zaprotestowała z energją niebywałą. Wyszła na start jak świeca, na dwuch tylnych nogach, wcale na przednie nie opadając, zupełnie obłąkana ze zgrozy. Oczywiście przegraliśmy, Lalka i ja. W trzy dni później taka sama stawka. Siedem koni shandicapowanych, w czem najlepsze, pod najsłynniejszymi jeźdźcami, jak rekordzista rtm. Folisch, śp. Ulm jak płk. Heinrich (z którym się niedawno na torze w Poznaniu spotkałem) itd. Między nimi malutka Lalka, ale już pod normalną wagą. Wszyscy zaczęli kpić z mojej kobyłki — z drobnej, niewiadomego pochodzenia, nerwowej, skompromitowanej pierwszego dnia wyścigów Lalki.
Kpijcie sobie zdrowo!!… ja wierzę w Lalkę, bardziej niż w resztę mojej stajni, podówczas wcale dobrej… I — niedaremnie wierzyłem. Lalka jak chciała, na przestrzeni 2,400 metrów zdystansowała wszystkie konie, o najmniej 20 długości! Może jej coś bezwiednie szeptałem do ucha, jak Karol May swojemu Rihowi — może Lalka zrozumiała kpiny współzawodników, dość, że wytężyła wszystkie muskuły, a przy ostatnim zakręcie na prostej, zrobiła taki fenomenalny rutsch, że widziałem po bokach odpadające konie inne, jak słupy telegraficzne, mijane pośpiesznym pociągiem.
Zwyciężyła Lalka bezkonkurencyjnie, w niebywałym czasie i klasie, ku mojej radości, ku osłupieniu sportowców, a ku zachwytowi pań i dzieci. Po biegu i odpoczynku, zaproszono Lalkę do miejsc wśród publiczności, a że Lalka nie padła z przejedzenia się słodyczami i szampanem, to także łaska boska. Potem, syta chwały i zabawy kobyłka, pobiegła luzem za końmi do Rymanowa-Zdrój, a myśmy zasiedli do przyjacielskiej pogawędki i zapijania zwycięstw w Kurhauzie. W pewnej chwili wchodzi staruszek ksiądz — zbliża się do naszego stołu i pyta się o mnie o właściciela Lalki. Kiedy mu się przedstawiłem, rzucił mi się na szyję.
— Panie dobrodzieju, łaskawco kochany! Lalkę znam od paru dni — codzień chodzę do niej do stajni i cukier temu cudeńkowi noszę i po pyseczku całuję. Wierzyć nie chciałem, aby ten filigranek dobiegł chociażby ostatni do mety z tamtymi tygrysami — a tymczasem, Panie Jezu Nazareński! — ona nabiła wszystkich i jak!!! Czekałem na nią na drodze powrotnej z toru — zawołałem zaraz podeszła — dałem jej znowu cukru, obcałowałem i spłakałem się, żegnając. Niech mi pan dobrodziej, staremu, obieca, że jej w obce złe ręce nieda i nie pozwoli nikomu skrzywdzić…
Uściskaliśmy się znowu i niejedną lampeczkę wina za zdrowie Lalki wypili, ale sądzone było z Lalką inaczej. I skrzywdzili ją i w obce ręce poszła.
Tymczasem odesłałem ją koleją wraz z transportem koni na drugi mój majątek Strutyn, leżący pod Złoczowem. W dwa dni przyjeżdżam tam na dworzec sam i pytam furmana, jak transport doszedł? Po rzadkiej minie Michała poznaję, że nie wszystko w porządku. A że Lalka była mi oczkiem w głowie, pytam zaraz z trwogą o Lalkę.
— Wszystko dobrze, panie dziedzicu, ino z Lalką źle. Jak przyszła — wzięła się wąchać. Powąchała nowe stajnie, nowych ludzi, nowe boksy i — po…szła! Tyleśmy ją widzieli! Nie chce wrócić. Gania od dwóch dni po lesie, po polach, podchodzimy do niej, ale nie da się zbliżyć. Ani do cukru ani do jabłek, ani do Erosa nawet. Niespodobało się jej i koniec.
Każę z dworca wprost jechać na łąki, względnie do lasu. Może będzie koło leśniczówki, gdzie ją ponoś raz widzieli? Istotnie jest. Zdaleka widzę jej drobny, nerwowy, suchy korpusik i śliczną głowę z łysiną, nachyloną ku trawie. Wstałem na breku i krzyknąłem:
— Lalka…
Obejrzała się, zastrzygła uszami, namyśliła się i pięknym, krótkim galopem podbiegła do mnie i już za moim głosem, spokojnie, przyszła na nową siedzibę do niezaaprobowanej stajni. Teraz ją zaaprobowała, rozgościła się i znowu, jak w Łobozwi, hulała z psami i końmi. Rozkochani w niej byli moi sąsiedzi. Jeden z nich, Leon Kopczyński ze Suszczyna, zaczął mi perswadować, że stada nie prowadzę, że szkoda takiej cudownej klaczy nie wziąć na matkę, że to napewno jakaś skradziona na Węgrzech przez żydków dobra krew i — póty tłumaczył, póty molestował aż — oddałem mu Lalkę, z tem, że będzie jej jak u mnie: wolność zupełna, ludzkie obchodzenie i placet na wszystkie pomysły i kaprysy.
Wiedziałem, że Leon Kopczyński dotrzyma, zresztą często do niego dojeżdżałem. Lalce było jak w niebie — ale wybuchła wojna. Wojna zabija ludzi, wojna zabija konie. Cóż dopiero takie filigrany, takie pajęczynki, takie cuda z nerwów, inteligencji, wrażliwości i muskułów jak Lalka?!?
Toteż pierwszy patrol rosyjski ją porwał i nikt się już nie dowiedział, jaki kozak strzelił jej w ślimaczny łeb,między śliczne sarnie oczy,bo że tak się stało,nie ulega wątpliwości.Lalka do końca nie znosiła innego jeźdźca prócz mnie(bo nawet Kopczyńskiego zrzucała)i nie umiała chodzić ani kłusem,ani stępa.Bezprzestanny galop wyścigowy,i stawanie dęba,nie mogły się podobać kozakowi — a może ją rzucił gdzieś między pobojowiskami?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Strzemię-Janowski.