<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Strzemię-Janowski
Tytuł Dwa psotniki
Pochodzenie Karmazyny i żuliki
Wydawca Biblioteka prenumeratorów „Kurjera Porannego“
Data wyd. [1934]
Druk Drukarnia Józefa Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DWA PSOTNIKI
Wzmiankowanemu tu PREZESOWI i wogóle całej familji — na pamiątkę dobrych czasów.
I
JAKÓB

Wiadoma rzecz, że gdzie dwuch się kłóci, tam trzeci korzysta. Osobiście niedoświadczyłem mądrości tej maksymy, bo kłóciłem się całych 11 lat z moją eksżoną i kto na tem zyskał?! Tyle tylko, że każde z nas każdorazowo odczuwało ze swojej strony głębokie zadowolenie, że ma rację. (Rację miałem zawsze ja — oczywiście). I to zadowolenie było jedyną widomą korzyścią w całym interesie.
Inna rzecz Zoolog. W moim prywatnym Zoologu w Sierosławiu, przysłowie to miało pewne uzasadnienie. Kiedy się dwa psy gryzły o kość, napewno zmiótł ją trzeci kundys. Gdy się dwa koguty biły o głupią kurę — napewno zdobył ją trzeci, choćby był najfantastyczniejszą kogucią pokraką na podwórzu. Tak też spełniło się przysłowie i na losach Puseka i Jakóba.
PUSEK był pięknym, krępym okazem makaka jawajskiego, a JAKÓB był poprostu sroką. Odkąd świat światem, nigdy małpa nie odczuwała sympatji do jakiegokolwiek skrzydlatego stworzenia — nic dziwnego tedy, że Jakób był celem wszystkich złośliwości Puseka, a Pusek wyraźnem pośmiewiskiem Jakóba. Jakób zadzierał lśniący łepek i ryczał wprost z uciechy, kiedy małpie się nie udał jakiś skok, lub figiel, a Pusek gdzie mógł dopadał Jakóba i bezmiłosiernie wyskubywał mu ogon — pomyślcie… ogon!!! największą chlubę sroki…
Nie było więc nigdy rozejmu między nimi, nigdy zawieszenia broni — noc jedynie przynosiła spokój, jako że i ptaki i małpusy — na nasze szczęście — wcześnie chodzą spać. Jakób czuł się panem sytuacji o tyle, że wcześniej zjawił się w Sierosławiu niż Pusek — ale to pierwszeństwo niewiele pomagało, moja interwencja także. Przeciwnie, im bardziej się do tych awanturników mieszałem, tembardziej się przedemną popisywały. Pierze leciało, małpa skrzeczała, sroka skrzeczała, psy wyły wokół unisono — tylko koty przeciągały się leniwie i udawały, że nic nie widzą i nic nie słyszą. A nazajutrz tamte dwa łobuzy, jakby się prześcignąć chciały w pomysłach i psotach. Sądny dzień. Czego nie ukradł i nie stłukł w domu Pusek — to napewno skradł, lub potłukł Jakób — kogo nie ugryzła, lub nie uszczypnęła małpa, to napewno podziobała i podrapała sroka. Nawzajem się dopingowały, a dom cierpiał, zapowietrzony do cna.


II
PORZECZKI I PCHŁY

Jakób jednak czynił wszystko dobrodusznie, z humorem, z wesołą przekorą, z dowcipem ujmującym i dziecinno-figlarnym — małpus zaś, z pasją namiętną i złośliwą, z bezczelnym i dokuczliwym uporem, z arogancją niemożliwą. Trudno, niedarmo jest tak blisko z człowiekiem sparantelowany.
Kiedy przyjeżdżał jakiś gość o zaniedbanem uwłosieniu, nie było dla Jakóba większej radości. Momentalnie wskakiwał jegomościowi na głowę i czaił się. Długo się czaił, przykucał, aż w końcu… łup!! i — wyrywał włosek. Nieomylnie. Ten jeden, ten ostatni, z takim ferworem, jakgdyby włosek uciekał przed nim i najwyższy czas było koniec nieprzytomnej ucieczce położyć. Namiętnie uprawiał ten sport Jakóbek, ale nie mogę powiedzieć, żeby się te olimpiady szczególnie gościom podobywały. Toteż ostatni kretyn nawet zauważył, że coraz mniej bywało w Sierosławiu ludzi łysawych.
Wtedy pomyślał Jakób o innej zabawie. Zaczął buszować po gościnnych pokojach na piętrze. Nasze zwierzęta dodać trzeba, były o tyle dobrze wychowane, że zajmowały się tylko gośćmi, więc też dlatego Jakób obrał sobie za teren działania gościnne pokoje. Wypatrzył raz porzeczki na talerzyku, na szafce nocnej, przy łóżku starszego pana. „Starszy pan“, Stanisław Colonna Walewski, na swoje nieszczęście sypiał przy otwartem oknie — skoro więc tylko świt zaróżowił niebo, Jakób spłynął cicho na parapet okna i długo coś majdrował przy talerzyku z porzeczkami, a kiedy starszy pan wstał i bose nogi wsunął w pantofle — zmartwiał. Coś ślizkiego, mokrego, oblepiło mu stopy.
— O rany!!! co za dom!!!
W pantoflach były warstwami poukładane porzeczki.
Podobne zdarzenia nie wyrabiały domowi, skądinąd gościnnemu i przyzwoitemu — dobrej opinji, tembardziej, że i służba miała specyficzne poglądy, to jest zachwytywała coś z repertuaru pani domu, raczej kwaśnej z usposobienia, i na swój sposób serwowała gościom. I tak kiedy raz jedna z przyjezdnych hrabin, bardzo dystyngowana, spytała, czy psy, których chmara włóczyła się po domu, niemają przypadkiem pcheł? chłopak kredensowy naiwnie odpowiedział:
— Czasem majom, ale to nie jeich pchły…
— Jakto nie ich?!?!?!
— Ja tam nie wiem, proszę pani hrabiny, ale pani dziedziczka mówiom, że jak som pchły, to od gości…
Słowem, opłakane stosunki.


III. NARUSZONA KONSTYTUCJA

I nie było na to rady, bo nieszczęścia toczyły się jedno za drugim, jak lawina. Psy trzymały sztamę z małpusem. Jego brutalne karesy i zawadjackie figle, przypadły im do smaku — najmniej wyżłom, jako że mają czuły węch, a afrykańskie, małpie Houbiganty nie należały do najwyszukańszych. Jednak w nienawiści do Jakóba, solidaryzowały się i wyżły z Pusekiem. Bądź co bądź natura nauczyła legawca, jakie twory ma tępić, jakie omijać, a jakie zachować. Nikt wyżła mądrego nie objaśnia, że zająca ma wystawiać i bażanta i kuropatwę i dziką kaczkę, a broń Boże nie swojską kaczkę, czy domowego królika, względnie gołębia.
On wie to z dziada pradziada, a także i to, że jastrząb, że wrona, że sroka, to wróg — więc jakże mu miło było spostrzec, że jeszcze jedno w domu stworzenie ma tesame co on poglądy na srokę. Przy mnie nie śmiał legawiec i warknąć nawet na Jakóba, ale czułem, że za plecami moimi waruje nieraz godzinami lub „wystawia“ nieszczęsną srokę, spacerującą mu z naiwną fanfaronadą pod nosem. Djabli go brali, temwięcej, że Pusek podjudzał ustawicznie, drąc ogon sroki, ciągnąc ją za łapy, wśród niebywałego zobopólnego wrzasku.
Małpa śmierdziała to fakt, ale małpa nie figurowała w wyżlim dziedzicznym wokabularzu — do Afryki nigdy nie jeździł poczciwy Barkas — więc ostatecznie machnął na małpę ogonem. Ale obecność sroki wyprowadzała go z równowagi, gnębiła i obrażała głęboko. Co tu gadać! Psie prawo zostało sposponowane — nieraz jeden zresztą, bo i kania-jastrzębica spacerowała po fortepianie i sarna rozwalała się po kanapach i świnki morskie plondrowały po dywanie — czysta obraza boska w mniemaniu Barkasa, pełnego obowiązkowości, statku i poszanowania dla tradycji i wyźlego kodeksu.
Sarna i jastrzębica nie patrzyły w jego stronę — zezował czasem tylko zdaleka orzeł-błotniak — ale Jakób prowokował bezprzestannie. Był na tyle bezczelny, że kiedy Barkas uciął sobie drzemkę na dziczej skórze pod moim biurkiem — Jakób skradał się i — cup! wyrywał sterczący, siwy włos tuż nad brunatnym nosem. Takiego despektu przecież darować nie można, ale nie bałem się o skórę Jakóba, gdyż wierzyłem w karność Barkasa, nie licząc się niestety z demoralizującym wpływem małpy. I — przeliczyłem się. Pewnego popołudnia wpada do mnie ogrodnik i mówi zdyszany:
— Barkas zjadł Jakóba. Jakób się darł z małpą, Barkas ino patrzył i warował, aż raptem giez go ugryzł czy co? bo skoczył i zgryzł srokę. Ani zipła.
Wybiegłem na podwórze i zastałem taką sytuację. Małpa siedząc na sztachecie, pracowicie oskubywała malwy — foxterriery, romantycznie zgrupowane wokół, zaaferowane, a Barkasa ani śladu — tylko na płycie kamiennej, z paru kropelkami krwi przy dziobie, leżał Jakóbek.


IV. ZA DUSZĘ JAKÓBA

Załamałem ręce. Nie żył już, ale nawet w tej chwili, miał swój wesoły, łobuzerski, naiwnie figlarny wyraz. Nie miał nawet czasu się ździwić, że niewinne jego igraszki dziecinne, mogły być komuś tak dalece nie w smak, iż trzeba będzie za nie życie młodziutkie położyć.
Jedna z nabożnych moich ciotek, która bardzo srokę kochała, a pozatem wyznawała jakąś skomplikowaną religję (podobną wedle zdania mojej exżony do sałatki francuskiej), dała nazajutrz zacnemu naszemu proboszczowi na mszę „za duszę Jakóba“, a kiedy śmiałem powątpiewać, czy ksiądz może odprawić mszę za duszę ptaka, odburknęła ciotka:
— Głupiś. Albo ksiądz będzie wiedział, że Jakób to ptak?! Zresztą wiesz, że twemu nieboszczykowi wujowi, także było Jakób…
Zaniemówiłem. I tak odbyła się msza na intencję Jakóba, ale życia nie wróciła małemu łobuzowi, ani nie odegnała go od dworu. Mówili ludzie, że jego ptasia duszyczka wciąż krąży po domu, zagląda w okna i zbytkuje. Myślę jednak, że to bajki, bo nigdy już starszy pan nie znalazł porzeczek w nocnych pantoflach, ani nikt razury nie uprawiał nad łysiną gości, a Jakób wszakże, nawet w stanie „zaziemskim“ nie wytrzymałby bez psot.


V. MÓJ CZŁEKOKSZTAŁTNY PRZYJACIEL

Zastąpiła go teraz małpa na całym okupowanym terenie. Marzyłem długo, aby mieć taki człekokształtny okaz, w kolekcji moich tworów. Nareszcie, via ogród zoologiczny w Poznaniu, sprowadziłem ją sobie z Hamburga. Przyjechała z honorami i wszelkiemi ostrożnościami, w dzień lipcowy. Dwie klatki na nią czekały, pokojowa i ogrodowa, na dwa metry wysokie — czekały też nieprzebrane zapasy owoców, marchwi i kalarepek, bo każdy obywatel Sierosławia czuł się w obowiązku przynieść coś dla przyjeżdżającej małpy — ktoś przyniósł nawet kawałek paprykowanej słoniny i porcję węgorza w galarecie.
Wpuszczona z paki do klatki, okazała się małpa niewychowaną, złą, dziką, nieufną. Na nas wszystkich pluła i fukała, ale zapasami zainteresowała się żywo. Ledwo się jednak odwróciłem i wszedłem z werandy do pokoju, sprowadził mnie wrzask spowrotem:
— Małpa uciekła!!!!
Istotnie siedziała już na najwyższym, niedostępnym kasztanie, ledwo widoczna w pióropuszu liści. Ten co węgorza w galarecie jej przygotował, uważał, że zamało jeszcze prowiantów w małpiej klatce, otworzył więc drzwiczki, aby wsadzić garść strączków, a małpa, najedzona do syta, tylko na to czekała, aby mu buchnąć między nogi na mur werandy, a z muru na drzewo. Oczywiście wieść się momentalnie rozeszła po okolicy, że małpa w parku na drzewie, więc zaczęły niezliczone tłumy ściągać, niby pod pozorem łapania zwierza, przyczem jednak nikt się z łapaniem nie kwapił. Deptano tylko rabaty i gazony i rajcowano.
Akurat żniwa były w pełnym toku — stanęła cała robota, bo zaciąg robotników i bab z czworaków dworskich, wiecował z zadartemi głowami pod nieszczęsnym kasztanem. Od czasu do czasu odskakiwał tłum gwałtownie: to małpus aplikował złośliwego dyngusa. Potem znowu walny sejm wracał na posterunek i rozmyślał. Minęła godzina, dwie, zaszło słońce za niezżętym łanem, a żniwiarze, fornale i służba domowa tkwili pod drzewem. Wreszcie któryś młokos zebrał się na odwagę i przy akompaniamencie śmiechów i docinków — błogosławiony przez matkę, jakby szedł naprzeciw watahy kozaków orenburskich, zaczął się drapać na drzewo.
Zrobiła się cisza. Słychać było tylko sapanie bohatera i głośne, demonstracyjne westchnienia żałobnicy, matki Grachów, która oto syna dla dobra ludzkości (nie gardząc i napiwkiem) poświęciła. Syn znalazł się wreszcie u szczytu i sięgnął po groźnego zwierza. Po chwili dramatycznego napięcia, usłyszeliśmy wrzask chłopca i zobaczyli, jak małpus wielkim łukiem przeskoczył z kasztana na lipę.
— Czegoś puścił, wałkoniu jeden?!? — huknął ogrodnik.
— Po mordzie me dała… — buczał chłopak.
Noc zapadała. Musiałem wyjechać za interesami do Poznania, obiecałem więc tylko podwoić nagrodę za złapanie uciekiniera, przykazując, aby pozostawiono klatkę otwartą i zaopatrzoną w najwykwintniejsze małpie frykasy, na ogrodzie. Przy klatce niech ktoś sprytny dyżuruje, sznurek uwiązawszy do drzwiczek klatki. Koło południa otrzymuję w Poznaniu telefoniczny biuletyn:
— Małpus zgłodniał nad ranem i cichcem, oglądając się, wlazł do klatki, znęcony pękiem świeżych czereśni. Czatujący tylko na to ogrodniczek, schowany w krzakach, pociągnął za sznurek i zatrzasnął gwałtownie drzwiczki. Małpa była uwięziona — wiwat!!!
Żniwa mogły się rozpocząć na nowo, a ja próbować rozmaitych środków pedagogicznych w stosunku do małpusa, który stał się jeszcze dzikszy i zły. Nie pomagały jednak wszelkie środki i argumenty — trzeba było zacząć z innej beczki. Poświęciwszy tedy całość mojej drogocennej fizjognomji, rąk, garderoby ect. wlazłem do klatki i stanąłem jak posąg przed zdumionym i, w pierwszej chwili, wystraszonym małpusem. Przyglądał mi się dobrą chwilę i, raptem, najbezczelniej, skoczył mi na ramiona. Tylnemi nogami objął mnie za szyję, a przedniemi zaczął gmerać w sposób wielce podejrzany w moich kudłach. Ani drgnąłem — przygotowany na najgorsze. Zresztą, skoro tylko mimowoli się poruszyłem, małpus gryzł mnie bezlitośnie w ucho i groźnie wykrzykiwał.
Sytuacja stawała się niemiła, bo i wilgotno zaczęło mi się robić za kołnierzem — dałem tedy drapaka. Nazajutrz, powtórzyłem próbę, usiłując małpę pogłaskać. Dała się głaskać — trzeciego dnia już się wdzięczyła — czwartego założyłem jej uprzążkę i wyprowadziłem na łańcuchu na spacer. Z miejsca zaprzyjaźniła się ze sforą psów, których było przeszło 20 sztuk i które odnosiły się do niej, jak do małego, psotnego, nieco zagadkowego dziecka półludzkiego.
Psy były wszystkie rasowe, importy, z rodowodami bardziej skrupulatnymi, niż sam Hitler wymaga — ale do moich foxterrierów ze słynnej belgijskiej psiarni OBOTRITIA, sąsiedzi przesyłali od czasu do czasu suczki pożal się Boże — fantastyczne krzyżówki, jak Niemiec powiada: „eines Nachtkastels mit einer Zahnbürste“. Mandrill, głowa domu Obotritiów, nosem nie kręcił a z tych konkubinatów wynikały niezwykłe wybryki natury, do psów raczej mało podobne. Psy te przesyłano mi, bywało, jako wyraz wdzięczności — taką drogą też znalazła się u mnie zdecydowana plebejka OSA, suczynka bardzo łaciata i fertyczna, lecz z punktu widzenia hodowcy foxterrierów, czysta obraza Boska. Osia żywiła w sercu egzotyczną miłość do Puska, a Pusek bawił się z nią chętnie, choć traktował bagatelnie, przez ramię. Kiedy przycisnęła go już Osia zbytnio do muru, nigdy Pusek nie rejterował na drzewo odrazu, choćby już był czas najwyższy. To się sprzeciwiało jego zasadom. Pusek musiał się najpierw zemścić, za zanadto daleko idącą poufałość Osi. Robił więc wypad niespodziany, rodzajem chwytu Nelsona przewracał Osię — wyszczypał i wybił po pyseczku zdumioną suczynkę i wtedy dopiero, kiedy Osia zamieniała się w słup soli z wściekłości i oburzenia — wskakiwał na szczyt drzewa. Pusek był mściwy — gniewało mnie to, ale moja ex-żona (teraz terminologja „żona“ wyszła z mody), odznaczająca się małą dozą uprzejmości, prostowała moje poglądy:
— Tępa głowo, czy ty nigdy nie zrozumiesz, że tzw. mściwość, to jedna tylko z form poczucia sprawiedliwości i jej wymiaru? Ustawodawstwo ludzkie nie godzi się na wymiar sprawiedliwości indywidualny i doraźny, ale zwierzęta są mądrzejsze. Pusek się nie mści, Pusek poprostu wymierza sprawiedliwość.
Nie godziłem się oczywiście na ową „tępą głowę“, ale na tezę mojej ex-żony tak, bo ostatecznie, cóż by powiedział taki pan sędzia w Poznaniu, gdybym był przyszedł od niego ze skargą Puseka na złośliwość psią czy ludzką?!? Zaś ale überhaupt „wyćpił” by mnie za drzwi. Cóż więc pozostawało innego Pusekowi, jak karać doraźnie, wedle własnych kodeksów karnych?
Raz naprzykład przybył do mnie konno pewien poznaniak — mówiąc nawiasem endek, w olśniewających pryczezach. Stanął przed klatką Puseka rozmiarów szafy i dalejże droczyć, szturkać pejczem ect. Pusek zachowywał się z godnością, milczał. Wiedziałem, że to się źle skończy, ale milczałem także. Nie mieszałem się nigdy do interesów Puseka. Nagle — widzę, jak z szybkością błyskawicy, wycelował Pusek w miejsce, w którem, „oczko“ w siatce klatki puściło — schwycił za rajtuzy endeka, przez tenże otwór, i — piorunem odgryzł wciągnięty w ten sposób kawałek pryczezów, razem z podszewką i całem dessous, tak że zrozpaczonemu endekowi pozostał na kolanie pięknie wycięty pieniążek koloru nieprzyzwoicie „cielistego“.
Moja ex-żona twierdziła, że to jest dalekie echo średniowiecznego piętnowania zbrodniarzy (ona by zresztą każdego endeka piętnowała). Możliwe. W każdym razie Pusek miał wybitne poczucie sprawiedliwości, oraz konieczności wymiaru kary. Życie jego jednak było daleko bardziej skomplikowane od życia psa. Musiał on bowiem zmieścić w ciasnych rameczkach swoich możliwości, ogromne obszary myśli filozoficznej, kulinarnej, prawniczej ect. a pies? Pies umiał tylko kochać swego pana, ewentualnie tęsknić za nim — ewentualnie nienawidzieć jego nieprzyjaciół.
Mimo to ukształtowały się stosunki między małpusem a psami, kiedy go ostatecznie spuściłem z linewki. Pierwszy raz puszczony wolno, sprał z radości wszystkie psy po kolei — przejechał się wokół gazonu oklep na wyżle — urwał sroce kilka piór z ogona — stłukł wazon z jakimś rododendronem na werandzie i huśtał się na gałęziach, no i co gorsze na portjerach w bibljotece, rozkosznie kwicząc. Psy wpatrzone w te dzikie harce, wyły i szczekały, dręczone niepewnością, w której chwili zsunie się nieobliczalny stwór z gałęzi, czy karniszu, na ich łby. Foxterriery odchodziły od przytomności z zachwytu. Potem banda szła za mną przykładnie, na spacer, na folwark i do lasu, a że las łączył się z parkiem, więc spacery były dalekie i urozmaicone. Ten wrzask, który towarzyszył odtąd moim wycieczkom, nie da się z niczem porównać. Co chwila małpidrąg zbił któregoś kundysa na kwaśne jabłko — co chwila uszczypnął jakąś babę, idącą szosą z miasteczka i wywalał zawartość jej koszyka na piasek — co chwila naciągnął któremuś foxterrierowi kusego ogona, więc lament babski, utulany zresztą złotówkami — skomlenie psów, naszczekiwanie i jęk, rozlegały się wokół.


VI. TRAGEDJE, NAD I PRZYZIEMNE

Najgorzej jednak działo się na podwórzu z drobiem. Ku szczeremu aplauzowi psów, małpus zabrał się energicznie do kur, indyków i kaczek. Rozpędzał je, ganiał, targał za skrzydła i grzebienie — słowem robiło się piekło na ziemi, bo wszystko darło się na swój sposób, niewykluczając i klucznicy, najbardziej obrażonej z całego towarzystwa. Zabawa ta, acz przydługa, kończyła się raczej niewinnie: migreną u gospodyni i kupką wydartego pierza i piór na podwórzu.
Po kurnikowej batalji, omalże nie codziennej, przenosiła się cała banda na ogród warzywny, to znaczy tylko małpa przeskakiwała wysoki mur, dzielący podwórze od ogrodu, a psy obsiadały go i czekały merdając ogonami, trochę zachwycone, trochę zgorszone, na powrót awanturnika. On tymczasem zabierał się przedewszystkiem do ogórków. Narwawszy i naniszczywszy co wlazło, szedł do truskawek, potem zaglądał do inspektów i gmerał pod podniesionemi szybami, ku furji znowuż ogrodnika. Nie pomagały krzyki i perswazje, a nawet dość nieprzyjemna sikawka ogrodowa nie wywierała wrażenia, bo jako się wyżej rzekło, następowała potem krwawa zemsta — kompletna dewastacja całych połaci ogrodu. Najadłszy się tedy bezkarnie ponad wszelką miarę, małpus właził na drzewo owocowe i stamtąd mścił się na ogrodniku, o ile nie było sikawki, dość łaskawie. Ciskał weń tylko conajcenniejszymi okazami jego produktów — wreszcie syt chwały i zemsty, wracał do domu — stale zeskakując z muru ogrodowego na grzbiet któregoś z oczekujących kundysów, aby wjechać pełnym galopem, trjumfująco na werandę.
Od czasu do czasu przypominał sobie, że trzeba złożyć wizytę kucharzowi. Wolnym, niewinnym kroczkiem wchodził do kuchni, bo jednak trochę mu imponował ogień buzujący pod blatem kuchennym i podejrzanie syczące i kipiące garnki i rondle. Ledwo wszedł — blady strach padał na obecnych. Każdy wiedział, że nie było wizyty małpiej bez smętnych jakichś i nieprzewidzianych dla personelu i statków konsekwencji. Pusek tymczasem siadał grzecznie i dystyngowanie na brzegu stołu, jak amorek na gzymsie kominka. Wtedy zaczynało się przekupywanie potwora. Podchodziła klucznica i z wdziękiem, dwa kroki wprzód, dwa w tył — podawała małpusowi zeszłotygodniowe ciastko. Jak na klucznicę, djabelnie skąpą, było to i tak bardzo dużo. Pusek brał ciastko, obwąchał dokładnie i rzucał pogardliwie na podłogę i fiksując klucznicę, zaczynał groźnie stołem potrząsać. Jeżeli na stole stały jakieś słoiki, czy szklanki, rzecz zapowiadała się dramatycznie.
Czemprędzej wtedy klucznica nabierała marmelady, oczywiście tej nieco nadpleśniałej i podawała na długiej łyżce obrażonej małpie. Jeszcze gorzej! Małpus dawał susa na podłogę i obrywał fartuch klucznicy, która wówczas, półprzytomna z przerażenia rejterowała za drzwi spiżarni. Akcja przechodziła do rąk kucharza. Ten w przeciwieństwie do klucznicy uważał, że niema nic dość cennego, czemby nie warto było małpy przekupić i wyprosić za drzwi. Najlepsze ciastko, najdelikatniejszy serek śmietankowy, najcudowniej udany krem ananasowy, najefektowniejszy ornament tortu, wszystko poświęcał, byle małpa znikła z horyzontu. Klucznica zaglądała niespokojnie przez szparę w drzwiach, czy aby kucharz nie przeholuje w rozrzutności, a małpus brał kolejno łaskawie, co było najwymyślniejszego i łykał szybko, wypychając sobie woreczki pod brodą, jak balony, poczem obracał się na pięcie, od niechcenia strącił „dla śpasu” jakąś rynkę i wychodził. Zazwyczaj szedł do młocarni. Efekt szalony! Gdy się z hukiem nieco oswoił — rozpędził raz wszystkie robotnice i został sam, na tzw. stole młocarnianym. Trjumf był zupełny, tembardziej, że psy patrzyły z dołu z niedowierzającym podziwem. Pusek zaglądał w czeluści maszyny, dziwował się kręcącym kółkom i trybom, ale w końcu sprowadzono mnie do pomocy i pięknej zabawie położyłem koniec.


VII. ŚWIĘTY ANTONI I PANI APTEKARZOWA

Wszystkie zamki, klamki, drzwi, szuflady, nawet z klucza, umiał Pusek otwierać — często więc znajdowano na gazonie ołówki, kałamarze, popielniczki, książki, notatki i barwne części garderoby męskiej i damskiej. Najgorzej było, kiedy sobie zapóźno przypomniałem ku wieczorowi, że małpus jest na wolności, i nie zdążyłem go zamknąć na noc do klatki. Układał się bowiem do snu wśród drzew, wysoko i niesposób było go już odnaleźć. Wtedy przebudzenie nasze i naszych gości, było pełne gorżkich niespodzianek.
Przyjechała pewnego razu stryjenka — wielka zresztą przyjaciółka zwierząt. Sypiała, los chciał, przy otwartym oknie, systematycznie sobie wszystko z wieczora przy łóżku układając, a więc torebki, zegarek, zapałki, sweterki. Rano, zbudziwszy się, zauważyła brak zegarka. Cud — nic tylko cud! bo służba nasza zbyt stara i wypróbowana, aby kogokolwiek z niej posądzać o defraudację. Nic zatem tylko cud. Klucznica doradzała krótką nowennę do św. Antoniego, względnie przyobiecanie mu świeczki. Kucharz, w stałej wojnie z personelem służbowym, mruczał o policji — ja zaś najspokojniej poszedłem inwigilować małpę. Ktoś mi zameldował, że manipulowała o świcie na dachu, potem wzdłuż gzymsów na piętrze. I co dalej? Potem widziano ją na jaworze koło drobiu. Za nitką do kłębka, dotarłem do zegarka pod jaworem. Święty Antoni nie dostał świeczki, tylko małpa dostała w skórę.
Skargi i narzekania na Puska mnożyły się i stawały się już obłędem. Doszło do nagminnej psychozy, bo cokolwiek się stało, wszystkiemu był winien Pusek. Klacz poroniła — naturalnie Pusek winien, bo kobyła się zestrachała. Młocarnia stanęła — Pusek winien, bo długo majstrował przy niej. Pieczeń się przypaliła — Pusek winien, bo kucharz się zagapił. Kury się nie niosą — Pusek winien, bo je gania i ciąga za ogony, a kura wiadomo delikatna i honorna. Córce włódarza zdarzył się wypadek, nawet i tu, wbrew wszelkim pozorom, Pusek winien:
— Bo, proszę pana dziedzica, kiej się dziewucha małpy zestrachała, wpadła do stodoły, a tam był akurat tyn Antek, tyn zbereżnik, no i siano było…
Pani Aptekarzowej z miasteczka urodziło się jakieś nieforemne dziecko? także Pusek winien, bo kupowała ponoś osobiście w Sierosławiu flance truskawkowe pani Aptekarzowa i… zapatrzyła się. Któż mógł odgadnąć, że była w błogosławionym stanie?



VIII. SPONIEWIERANI DYGNITARZE

Okropność!… Całe szczęście, że jeszcze rozmaitych wypadków natury politycznej nie przepisywano Puskowi, choć i figurom urzędowym potrafił zalać sadła za skórę. Kiedy przyjechał raz pan Komornik, bryczką, interesów Kasy Chorych chcąc dochodzić, odjechał z niczem, bo Pusek siedział przed samym domem i co się komornik ruszył z bryczki, to małpus szczerzył zęby i takie grymasy stroił, że sam Napoleon by zrejterował. Panu Ministrowi Staniewiczowi także raz narobił rozmaitych brzydkich propozycji, w języku na szczęście przez pana ministra niezrozumiałym.
Goście, nim wyszli rano z pokoju, pytali trwożliwie, czy Pusek zamknięty, a kiedy raz w czasie mojej nieobecności, powiedziano, że małpus siedzi na dachu z brzytwą skradzioną w łapie, goście siedzieli pół dnia zamknięci na cztery spusty na piętrze, okna pozasłaniawszy i zabarykadowawszy drzwi komodami i szafami. Nigdy nie byłem tak entuzjastycznie witany w własnym domu, jak wtedy. Poprostu na rękach mnie własni goście nosili, ale o ile mnie pamięć nie myli, tej grupy ludzi nigdy już więcej Sierosław nie oglądał, oprócz jednego z nich, prezesa, który węzłów bliskiego, a fatalnego jak się okazało pokrewieństwa, nie mógł z racji małpy zrywać. Prezes — to była ofiara nad ofiary! Wszyscy się w domu cieszyli, kiedy przyjeżdżał, ale wszyscy się na niego sprzysięgali. W pokoju zastawał sążniste napisy, pięknym rondem wykaligrafowane:
1) Uprasza się nie obrywać guzików u kołdry, ani przyszywać ich do własnej kamizelki.
2) Uprasza się nie zaczepiać młodych pokojówek.
3) Uprasza się nie wycierać butów, względnie nosa w firanki.
4) Uprasza się nie naprawiać parasola strunami z fortepianu.
5) Uprasza się nie dobijać nogami i kolanami do ustronnej ubikacji, o ile jest od wewnątrz zamknięta.
Kiedy Prezes ucinał sobie poobiednią drzemkę, wtedy napewno grzmiały dubeltówki pod jego oknem, do nieistniejącej wrony, kiedy zaś pytał w salonie swojej żony, czy jej biedactwu nie zimno — zawsze ktoś wstawał i ostentacyjnie zatykał watą wszystkie dziurki od kluczów w drzwiach.
— Co wy robicie?!? — pytał Prezes nieufnie.
— Ach nic! Boimy się tylko, żeby na Halkę nie wiało…
Kiedy depeszował, że przyjeżdża, nieomieszkając prosić o karetę, żeby się żona nie zaziębiła, posyłało się tzw. „plaukę“, narodowy pojazd poznański, harharę rozmiarów Barbakanu krakowskiego, z trudem przez cztery konie z miejsca ruszaną i wyścielało się ją pierzynami, baranicami, poduszkami, kocami, dekami, kołdrami watowanemi, pikowanemi i puchowemi, choćby to był lipiec i termometr wskazywał 40° powyżej zera.
Para przyjeżdżała unicestwiona, zlana potem i czerwona jak pomidor, nadrabiając jednakowoż miną i udając, że profuzję okryć wzięła za dobrą monetę. Można sobie wyobrazić co za rolę w tych miłych rodzinnych stosunkach odgrywała małpa — postrach wieczysty i zmora piekielna.


IX. NAJWYTRZYMALSI

I byłaby zdaje się koniec położyła małpa nawet stosunkom rodzinnym najcieplejszym, przerzedziwszy poprzódy zastępy gości sierosławskich — gdyby wogóle wszystko się nie skończyło i Sierosław i ja i Pusek.
Pewnego dnia trzeba było odwieźć Puska do Ogrodu Zoologicznego do Poznania, na zawsze, i siebie też na zawsze, do dalekiej stolicy. Pusek był dla mnie po swojemu czuły i nigdy, nawet żartem, nie ugryzł ani nie podrapał, a nie czynił tego z respektu czy ze strachu — nikt nigdy mu nie imponował! — powodował się miłością, szorstką swoją, nieobliczalną miłością. Przyszedł jednak moment, kiedy mnie poważnie pokaleczył, aż do kości, głębokie rany czyniąc darte i żarte.
Właśnie w ów wspomniany dzień, kiedy go oddawałem Ogrodowi Zoologicznemu. Poczuł i zrozumiał, że dzieje się coś niesamowitego i że czemuś kładzie się kres i cała jego awanturnicza, wybuchowa, gwałtowna, szalona duszyczka stanęła dęba. Tyle razy pakowałem go w domu do klatki, bez trudu i oporu — a tu ledwo zdjąłem obrożę i zacząłem wpychać do klatki w Zoologu, nagle obrócił się Pusek i z furią bezprzykładną, z desperacką zaciekłością, zaczął mi obżerać obie ręce. Żarł, darł i drapał, a kiedy ręce mu nareszcie wyrwałem, całe we krwi, i zatrzasnąłem zdumiony drzwi klatki, Pusek odwrócił się do mnie tyłem i siadł w najdalszym końcu. Ani wołania moje, ani orzechy go nie znęciły. Nie podszedł.
Miałem łzy w oczach, pewnie z bólu? nie wiem, wiem tylko, że w bardzo krótkim czasie, zawiadomiono mnie, że Pusek łagodnej zimy nie przetrzymał i skończył życie na gruźlicę — dziwna rzecz! ten Pusek, który bardzo srogie zimy przebył w Sierosławiu na wolności, na podwórzu i w lesie, kulami śniegu psy obrzucając i ślizgając się na lodzie po sadzawce ogrodowej.
Czy niemają racji ci, którzy twierdzą, że najwytrzymalszym bydlęciem jest człowiek? bo ja przecie żyję.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Strzemię-Janowski.