<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Strzemię-Janowski
Tytuł Eleganty
Pochodzenie Karmazyny i żuliki
Wydawca Biblioteka prenumeratorów „Kurjera Porannego“
Data wyd. [1934]
Druk Drukarnia Józefa Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ELEGANTY
Dawnemu Olszanickiemu dworowi
W JAKI SPOSÓB STAŁEM SIĘ PIANISTĄ

Za dobrych moich czasów, miałem dobre konie, nawet wielkiej klasy konie, folbluty i wysoką półkrew. Te prosta rzecz, ustanawiały pewne rekordy, ale kto wie, czy nie największą radością napełniały mnie wyczyny takich bydląt, po których niewiele, względnie niczego się nie spodziewałem. Tak było z klaczką nieznanego pochodzenia LALKĄ — tak było z cudowną klaczą LA MARNE, tak było z jednym wałachem REGENTEM i tak było z parą jukierów węgierskich, zwanych ELEGANTAMI.
Eleganty przed samą wojną były znane w całej Wschodniej Małopolsce, od Sanu po Zbrucz. Przeszły one zemną chyba tysiące kilometrów i nie zaimponowałby im nawet rekord Posta. Poszłyby dookoła świata z taką samą fantazją, jak dookoła gazonu. Nie było dla nas przestrzeni niedopokonania, a wyrażenie moje dla nas, nie tłumaczy się moją osobistą megalomanją, bo ja też w tym interesie czynną rolę odgrywałem — o czem przekona się każdy poniżej.
Bo — co tu dużo gadać!? najgorsze z wszystkiego, było pokonywanie mnie samego przez Eleganta, djabła rodem, i walka moja z nim, pełna miłości, furji i popuchniętych rąk. Sokół, para do Eleganta, był wałachem spokojnym, dystyngowanym, posłusznym, obowiązkowym, był końską perfekcją, ale w stosunku do swego towarzysza był zerem, był dodatkiem tylko do tego superatlety końskiego.
Elegant miał o 30 ctm. więcej miary gurtowej, niżli stojącej, co na język potoczny przetłumaczywszy, znaczy, że był fenomenalnie zbudowany, silny i szlachetny. Mieszkałem w powiecie Leskim w Łobozwi — akurat tam, gdzie djabeł dobranoc mówi. Chcąc ruszyć o krok od dworu, trzeba było z miejsca się piąć na Mount Everest — a kiedy nie daj Boże przyszła jeszcze jesień, poczciwa, polska jesień, lub jeszcze poczciwsza wiosna — cztery konie nie mogły wyciągnąć lekkiego wózka z grzęzawisk błotnych.
Elegant kpił sobie z ciężaru, ale że go upajała, względnie bawiła tylko przestrzeń (cóż dziwnego? był przecież jukierem węgierskim, synem węgierskich puszt!) więc szalał, miotał się, narowił pod tymi górami i pagórkami, a dopiero dotarłszy do szosy, dawał ze siebie to, co na tysiąc koni, on jeden dać mógł. Ale rzeki krwawego potu popłynęły z nas obu, z Eleganta i ze mnie, zanim doszedłem z nim do porozumienia.
Najpierw naiwnie zaaplikowałem mu mundstuk, Elegant nie raczył okazać nawet ździwienia, rzucił tylko kilka razy pyskiem, w ten sposób, aby sztangę złapać w zęby, a kiedy ją chwycił, dopiero zadawał mi bobu! Mścił się na mnie godzinę i dwie i trzy, rwąc jak szalony, wyszarpując mi ręce ze stawów. Cholera nie koń! Trzeba było zacząć z innej beczki. Po długich namysłach i naradach, dobrałem mu inne, mniej obrażające jego honor wędzidło — przestałem z nim walczyć, złożyłem godność furmańską, a stałem się pianistą.
Elegant uznawał, okazało się, tylko miękką, subtelną rękę i głos także wymodulowany jak flet. Słowem, nigdy Paderewski nie wygrywał tak miękkich tonów na swoich klawicymbałach, jak ja, na zwarjowanym pysku mego Eleganta — a że nie jeden ląd odkryła w dziejach świata kobieta, więc i tu odkrywczynią była pewna piękna i miła sąsiadka. Założyła się ze mną à discretion, że pojedzie Elegantami na przestrzeni Olszanica-Ustjanowa, czyli 7 klm. i że bestje będą ją słuchać jak anioły. Nie mogłem sobie wyobrazić Eleganta w postaci anioła, ale zato wyobrażałem sobie moją wygraną à discretion w tak plastycznych i różowych kolorach, że byłbym lejce tym rączkom oddał nad pięciu, nad dziesięciu Elegantami!
W każdym razie gotowałem się na jazdę w rodzaju Rutschbahn — piekło nie jazdę! Orczyki i pasy zapewne nie odegrają najmniejszej roli — wszystko będzie taskane pyskami, w tempie wyścigowem, szarpanem na dobitkę i rwanem jak ząb u kiepskiego dentysty. Zacisnąłem też mocno zęby, aby się nie rozsypały zbyt wcześnie, no i ruszyliśmy. Śliczna panienka nonszalancko trzymała lejce i, zupełnie bagatelizując kierowane smoki, rozpoczęła rozmowę ze mną. Nie z nimi. A Eleganty — piorun na nich!! — kołysały się wykwintnym truchcikiem, jakby nigdy innej jazdy nie znały. Teraz wściekłem się ja, bo zakład à discretion zaczął mi wyraźnie uciekać z przed nosa — a panienka klepie konie biczyskiem pieszczotliwie i mówi, że chyba bluff i popisywanie się z mojej strony, bo para cieląt nie szłaby spokojniej od Elegantów. Huknąłem na nie wtedy basowym głosem:
Nuuuuooooo!
Elegant zastrzygł uszami i runął w przestrzeń, — wózek, nas i Sokoła taszcząc w piekielnym pysku. Przekonała się panienka, czy Elegant to pokorne cielę, ale psu na buty się to zdało, bo — zakład przegrałem. Korzyść jednak wyniosłem innego rodzaju, zrozumiałem, że Elegantom potrzeba tylko miękkiej ręki. I odtąd to stałem się pianistą.


MOJE TOURNÉE KONCERTOWE

Moje „tournée koncertowe“ z Elegantami było jednem nieprawdopodobnem sukcesem i rekordem. Stały się one sławne — maszyny przedziwnej siły i wytrzymałości, ale zawsze tylko ja jeden dawałem sobie z nimi radę, bo o ile komuś przypadł w udziale los powożenia tymi lucyperami, długi czas rozkosz pamiętał. I tak np. dnia pewnego, mieliśmy się całą okolicą zjechać do sąsiada, p. Zientarskiego w Rabem, obok Ustrzyk Dolnych, na różne zawody hippiczne, jak Gymkhana, wyścig kłusaków, cross country itp. Musiałem jechać amerykańskimi kłusakami, więc Eleganty powierzyłem jednemu z najdłuższych ludzi w Polsce od czasów śp. Longinusa Podbipięty, memu przyjacielowi, dziś pułkownikowi w czynnej służbie, Włodzimierzowi Dembińskiemu.
Nie wątpiłem w jego kunszt furmański, niemniej pobłogosławiłem go w duchu i poleciłem mocom niebieskim, oraz, sicher ist sicher, staremu Jędrzejowi, który tylko jeden poza mną dawał sobie radę z Elegantami. W drodze, jadąc amerykanami, oglądałem się raz poraz. Widziałem w tumanach kurzu jakieś gesty, zgoła nie licujące z savoir vivrem furmańskiem i jeszcze mniej zgodne z savoir vivrem salonowem, słyszałem okrzyki i przekleństwa. Bóg z nim, z Longinusem!!
Dotarliśmy do celu, wyskakuję i czekam na Dembińskiego. Zajeżdża po chwili przed taras i — siedzi. Elegant klaszcze sobie z niewinną miną ogonem po pośladkach, a Włodek siedzi. Klnie niewersalskiemi wyrażeniami, obrzuca mnie, konie i Jędrzeja obelgami, ale siedzi. Proponuję mu delikatnie, aby przerwał potok wymowy i złaził z wózka, a on dalej wymyśla nam od ciężkich choler i siedzi. Co u licha!?
Po dobrych 10 minutach okazało się, że on wogóle zejść z wózka niemoże. Może kląć i najwymyślniejsze czynić mnie i Elegantom propozycje, ale złazić ani rusz. Bolały go wszystkie członki — ręce nogi, kark, a szczególniej krzyże, aż do najniższych i niewymawialnych kręgów włącznie. Popamiętał godzinną jazdę długo!!! a respekt dla Elegantów wzmógł się jeszcze o stopień, bo przecież Włodek Dembiński to nie ułomek.
Czasem pogniewaliśmy się z Jędrzejem o Eleganty. Kiedyś naprzykład licho naniosło jakąś operetkę do Sanoka na cele dobroczynne. Cała okolica postanowiła tam zjechać. Mnie nie ciągnął ani Sanok, ani operetka, ani mea culpa, cel dobroczynny, ale znowu owa miła sąsiadka, która ujarzmiła Eleganty. Śniadanie jednak w Rabem, gdzie przypadkowo bawiłem, zakrapiane starym miodem, popsowało nietyle zegary, ile wyczucie czasu i niezłomność przekonań, iż pociąg na pasażerów nie czeka. Opamiętałem się zapóźno — pociąg odchodził za 20 minut. Z wiarą w Eleganty, przegnałem 8 kilom. do stacji w Ustrzykach, lecz pociąg właśnie ruszał. Nie zważając na nieartykułowane dźwięki, wydawane przez starego Jędrzeja, postanowiłem gonić pociąg do następnej stacji, Ustjanowej. Byłem tak ochlapany błotem, że wyglądałem jak świeżo odkopana mumja egipska, tyle, że przez błotne szpary widziałem drogę i zadarte łby moich Elegantów, a w myśli miałem jedno słowo: rampa!!!! Obliczałem szybkość i kołowanie pociągu i doszedłem do wniosku, że o ile rampa kolejowa będzie jeszcze podniesiona, to sprawa dla mnie wygrana. Niestety fakty zadały kłam przysłowiu, iż Bóg opiekuje się warjatami, bo właśnie z monumentalną powagą, rampą opuścił dróżnik kolejowy.
Musiałem czekać minutę na przejście pociągu i znowu na stacji w Ustjanowej, tak jak w Ustrzykach było... eine Minute zu spät. Co robić? Pociągu żadnego innego niema, areoplany były wtedy mytem, samochody wywoływały jeszcze klękanie i żegnanie się nabożne po wsiach małopolskich — co robić? A w Sanoku muszę być za każdą cenę. Spróbowałem więc szczęścia poraz trzeci jeszcze i ruszyłem znowu dalszych 7 klm. do Olszanicy w ślad za pociągiem. Konie szły świeże i w świetnych humorach, tylko humor Jędrzeja popsuł się zupełnie. Tego już za wiele! Błagał mnie, potem groził, potem podziękował za służbę, potem straszył, że mnie p. Bóg skarze, że on stary Jędrzej wyskoczy z wózka, jeżeli nie zwolnię tempa. Myślałem: gadaj do lampy!
Całe życie irytowałem się na powolność pociągów — śmiałem się z szlachcica jednego starej daty, p. Seweryna Korytki, który ile razy wsiadał do pociągu, szedł najpierw do tzw. Zugsführera i dawał mu 5 koron na piwo:
Abyś pom dzieju, na zakrętach wolno jechał...
Mój Boże! jakżebym chętnie dał i sto koron temu umykającemu głąbowi, żeby na zakrętach zwalniał i wogóle zwalniał! Samowarek austrjacki, bardziej do ślimaka podobny, niż do jakiegokolwiek środka lokomocji, wydawał mi się Orjent-expressem i istotnie znowu mi z przed nosa w Olszanicy uciekł. Teraz to był już koniec przedstawienia, jak mawiał mój przyjaciel Bzowski. Eleganty miały już za sobą 30 klm. szaleńczego tempa, a od Sanoka dzieliło nas jeszcze przeszło trzy mile. Niemożliwe. Barbarzyńcą nie jestem. Zrezygnowałem z operetki, z rozpaczą w sercu.
Nagle — aby mnie znowu do przysłowiowej opieki boskiej nad warjatami przekonać — zjawia się druga, świeża para moich koni. Odwoziła kogoś na stację przed godziną. Dotarłem więc na czas do Sanoka, kiedy wszyscy w moją obecność zwątpili — ale ja wiem, że gdybym był tylko cmoknął, Eleganty bez urazy byłyby ruszyły z Olszanicy i dognały do Sanoka, bez szkody dla siebie, na czas. W okresie mobilizacji, na górzystych, błotnistych terenach: Strutyn — Złoczów — Podhorce — Sewerynka — Brody — Ponikwa i spowrotem, zrobiły Eleganty wszakże jednym dniem 110 klm. niewyprzęgane, karmione tylko wodą z cukrem, a na drodze powrotnej zaczęły taskać pyskami, jakby dopiero co ze stajni wyszły.
Po wyprzężeniu, Elegant szedł sam, nieprowadzony do swego boksu, obracał się łbem do furmana i czekał na zdjęcie uprzęży, potem, jakby w niego piorun trzasł padał na słomę, i tarzał się parę minut, że cały boks trzeszczał. Po wytarzaniu się wstawał, otrzepywał się jak pies po kąpieli i spokojnie czekał na obrok. Apetyt miał „słoniowy“. Zjeść ćwierć cetnara owsa czystego na dobę, to było tyle u niego, co mnie kropnąć kieliszek wódki, stale zresztą konsumował 15 kilo. O ile w parze był niesubordynowany i niebiorący na siebie żadnej odpowiedzialności za całość kości pasażerskich, resorów i szprych — o tyle czwórkę i piątkę zwłaszcza prowadził jak spokojny, rozważny guwerner. Szedł na głos, współtowarzyszy uczył moresu i szybkości, niczego się nie bał, cały świat go nie obchodził — zawsze dumny, z wzniesionym łbem, klaszcząc po pośladkach ogonem, pełen humoru i fantazji.
Toteż najchętniej jeździłem piątką po niemożliwych sanockich wertepach. Pierwszy raz zebrawszy taki„ansambl”, zajechałem do Olszanicy do pp. Juścińskich. Śp. prezes Juściński stał na tarasie i krytycznym wzrokiem patrzył na mnogokonny zaprząg.
— Magnat, psiakrew! A nie mógł pan już więcej koni nadziergać do tego wózeczka — ha?
— Mogłem, panie prezesie, odpowiadam z niezmąconą powagą — ale że Elegant potrafi zjeść owsa za trzy konie, więc to tak, jakgdybym przyjechał siódemką.


NAGRODA NOBLA

Widząc sukcesy Elegantów na każdym polu niebywałe, nie traciłem jednak równowagi i kiedy przyszedł czas wyścigów w Rymanowie, w czasie których miały się odbyć także wyścigi kłusowe, zabrałem ze sobą i Eleganty, ale wyłącznie jako konie zaprzęgowe do użytku, bez sulek i buggów, w zwyczajnym, dość ciężkim nawet tzw. Selbstkutchierfajetonie. Fiakrowały one od rana do nocy z Rymanowa-Zdrój do Rymanowa-Tor i Rymanowa-Stacja, wszystkim znajomym i przyjaciołom moim, co wzniecało znowu nieporozumienia między mną a Jędrzejem, mimo że nie ja brałem napiwki, tylko on.
— A cóż to, żydowskie szkapy fiakierskie te Jeleganty, czy co!? Na co zeszło, panie Jezu takim koniom!!!
W dniu wyścigów kłusowych, Eleganty tak samo przewoziły i odwoziły moich znajomych kutchierfajetonem, obracając kilkakrotnie, w tempie zawsze rekordowym. Do wyścigu zgłosili swe znakomite konie, p. Lesław Dydyński, obecny właściciel stajni na torze warszawskim: 2 fenomenalne klacze, pełnej krwi amerykańskie kłusaczki „Velociped“ i „Freilauf“, znane z trjumfów na torze wiedeńskim — śp. Mieczysław Dydyński: parę pełnej krwi amerykanek Teddy i Heddy, równie rozgłośnych, pozatem kilka innych znakomitości trottingu międzynarodowego. Wszystko oczywiście w wyścigowych lekkich bugach, nadętych kołach, wszystko w treningu wyścigowym i świetnej kondycji.
— A czego pan nie puszcza swoich Elegantów? — pyta mnie ktoś, z przesadną uprzejmością.
— Nie upadłem na głowę — odpowiadam. — Eleganty to jukiery, nadzwyczaj szybkie i wytrwałe, ale przecież to nie amerykańskie folbluty, aby je próbować na 3000 metrów!
— Ta co jest!? — krzyczy Leś Dydyński. — Ta przypnij je do moich bugów z tyłu — może cię przyciągnę na drugiego.
Upadłem na głowę. Pobiegłem do sędziów i zgłosiłem w ostatniej chwili udział Elegantów w wyścigach. Wszyscy sądzili, zważywszy na piekielny upał, że słońce zaszkodziło mi lekko na mózg. Jędrzej szalał, płakał, klął, błagał.
— Taże one dzisiaj kilkanaście kilometrów już zrobiły! w upał! w ciężkim wózku, te Jeleganty, a tamte warjaty, choroba na niech, idą w bugach, co tyle ważą całe, ile jedna latarnia przy naszym... Jeleganty żeby ze skóry wylazły, to muszą przyjść ostatnie i jeszcze się ochwacą!!!
Przepadło. Nie mogłem się już cofnąć. Przydzielono mi na sędziego pułk. Heinricha (obecnie pułkownik w rezerwie W. P.), a Jędrzej został na trybunach, złamany, patrząc przez łzy na tę przez niego przewidywaną, sromotną klęskę.
Ostatecznie — cóż!? niechby tylko doszły do mety w przyzwoitym czasie, niebardzo się dając zdystansować tamtym folblutom, a już nasz trjumf będzie wielki. Więc pełen skromnych, lecz dobrych nadziei, ruszyłem od startu.
W wyścigach kłusowych jest dopuszczalne zgalopowanie konia, ale ściśle określone w czasie i częstotliwości i obwarowane punktami karnymi. Mojem for było, że Eleganty raczejby zdechły, niż zgalopowały. Jedziemy. Wyrywam pierwszy, jakby mnie z katapulty wystrzelono. Eleganty zrozumiały niezwykłość chwili. Myrdnęły krótkiemi ogonkami i zaczęły łupić kopytami jak kilofem. Grzmoty nie kopyta!
Nuuuuooooo!!! — przemawiam do nich, znanym im, podniecającym ich do szału basem.
Co się dzieje!?! Ledwo nas dogania jakaś para, powtarzam moje denerwujące: nuuuuooooo! i zaraz słyszę za sobą rozpaczliwy głos:
— Hola, hola maluśkie... hola!!!
Widocznie bydlę jakieś wciąż komuś zgalopowuje i minąć dlatego nie może. Daj mu panie Boże zdrowie. Kto wie czy nie mój bas to sprawia? więc wołam znowu — nie wołam, ale ryczę:
Nuuuuooooo! i znowu słyszę za sobą desperackie:
— Hola!!! hola... i łup, łup, galopuje jakiś huragan, lecz nie mija nas nikt. Wreszcie słyszę stłumiony głos jadącego ze mną Heinricha:
— Już wszyscy odpadli, prócz Lesia Dydyńskiego...
Rżnę na całego, nie oglądając się, ale ogląda się Heinrich.
— Znowu Dydyńskiemu klacze zgalopowały...
Nareszcie Heinrich:
— Uff... zwalniaj, warjacie! Za nami niema już nikogo.
I — z szumem, z głuchym, miarowym, trjumfującym łoskotem kopyt, przyjeżdżam do mety pierwszy — ja, moimi skromnymi jukierami! o 50 metrów przed niezwyciężonemi dotąd, pełnej krwi amerykankami, chlubami trottingu, bez treningu!!!
Wziąłem pierwszą nagrodę. Tyle co Nobla. Zgłupieli wszyscy i widzowie i sędziowie, nie wyłączając mnie samego, tylko stary Jędrzej objął szyję Eleganta i oświadczył z najgłębszą powagą i przekonaniem:
— Zawsze mówiłem, że niema lepszych od was i że tamte mogą was w d... pocałować.



KONIEC PRZEDSTAWIENIA

Byłyby mi służyły, świetne i niezastąpione do końca życia, lecz na całe nasze pokolenie ludzi i koni, na furmanów i pianistów, przyszła wojna. Wszystko djabli wzięli.
Miłą sąsiadkę dostał ktoś inny — śliczną srebrną nagrodę za ów bajkowy wyścig rymanowski buchnął mi prusak — Rymanów też przestał istnieć — a Eleganty?
Pierwszy patrol rosyjski, który się pojawił na terenie Strutyna, zagarnął je. Poszły w nieznany mi świat, lecz chyba gorzko i nieubłaganie mściły na zdobywcach swoją poniewierkę i niejeden sołdat rozcierał ścierpłe łapy i klął śpiewno i soczyście:
Rizał waszu mať...
Tyle też mojej pociechy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Strzemię-Janowski.