Rodzynka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rodzynka |
Pochodzenie | Karmazyny i żuliki |
Wydawca | Biblioteka prenumeratorów „Kurjera Porannego“ |
Data wyd. | [1934] |
Druk | Drukarnia Józefa Zielony |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Ale że owoc zakazany najbardziej nęci, będę mówił o RODZYNCE, dodając, że o ile pamiętam z wykładów biblijnych w Chyrowie, owocem zakazanym nie była wcale rodzynka, tylko jabłko.
Między nami mówiąc, dziwni ludzi byli ci państwo Adamowie w Raju, żeby o jabłka robić tyle kramu. Zresztą na pewno w tekście biblijnym zaszła pomyłka i to był grappe fruit, dotychczas w Palestynie hodowany i z tej racji niewątpliwie tak namiętnie u nas obecnie forsowany przez wybrany naród. Jabłek w Palestynie nie było i niema.
Mnie wszystko jedno. Owoców nielubię, jedynie chyba winogrona i to… po fermentacji, a jeżeli chodzi o czcigodnych patrjarchów, to znacznie wyżej stawiam poczciwego Noego, od tamtych amatorów jabłek. Nietylko dlatego, że popijał morowo, ile że się zamknął na widok wody, na cztery spusty, na 40 dni. To rozumiem!
Ale — wracajmy do RODZYNKI. Nazywa się ona właściwie ROSINE —, derywacyjnie, pochodzi od kwiatu, a nie od żadnej bakalji. Ale Niania nazwała ją RODZYNKA i tak zostało. Jest malutka, kudłata aż po oczy, koloru takiej wiejskiej kawy, w której mniej kawy niż śmietanki, z srebrnym połyskiem jedwabista kulka. Niewiadomo co.
Kiedy ją jej pani niesie pod pachą na ulicy, każdy myśli, że to maskotka z wełny i z jedwabiu, a nie żywy pies. Trzeba ją dopiero tęgo uszczypnąć, aby się przekonać, że to pies. Bo RODZYNKA to pies, griffonek brukselski, wysokiej krwi, spokrewniony z samym dworem wallońskim. Lubi dlatego mięciutkie poduszki i to wybiera na kanapie atłasowe i pluszowe, gardząc wyrobami krajowymi, w postaci kilimów czy łowickich pasiaków.
Rodzynka gardzi także każdem jedzeniem, grymasi, każe się prosić, a właściwie każe sobie „odbierać“ i wtedy, jako wysoko urodzona dama, mająca silnie rozwinięte poczucie własności, gryzie najpierw „odbierającego“, a potem dopiero gryzie kotlet. Inaczej kotlet stał by do sądnego dnia. Na mnie spada zazwyczaj dość monotonny obowiązek zapobiegania śmierci głodowej Rodzynki.
Cielęca siekanina, albo wątróbka, czeka na porcelanowej miseczce, aż ja wyjdę. Rodzynka z wyżyn kanapy, patrzy niby od niechcenia na moje ruchy. Patrzy, jak zdejmuję płaszcz i kapelusz, jak je wieszam na szaragach i jak zdradziecko podchodzę do miseczki. Wtedy następuje krótkie spięcie. Rodzynka ciska się jak żmija na mnie i gryzie mnie manifestacyjnie w łydkę, lub w rękę, gdzie popadnie, poczem piszcząc z wielkiego zdenerwowania, zabiera się łaskawie do miseczki.
Tu zauważyć można, ile jest w arystokracji opanowania i kultu dla tradycji. Rodzynka bowiem wcale się nie lęka o swoją posiekaną własność, a tylko raz obrawszy pewien ceremonjał, pilnuje przepisów, pilnuje form, pilnuje tradycji. Lecz, że święty upada ponoś siedem razy dziennie, ceremonialność Rodzynki miewa też czasem swoje upadki.
Naprzykład: Rodzynka ma zdecydowaną awersję do kąpieli. Kiedy przygotowują wysoce antypatyczną balijkę, kiedy zapachnie Schampoo i rozbielą się ręczniki i prześcieradła, Rodzynka — szust pod szafę. Szafa odstaje od podłogi na 2 centymetry — to nie przeszkadza nic a nic Rodzynce, ale możecie sobie wyobrazić, jak ten cudak wygląda z pod tej szafy wyciągnięty. Po pierwszej ablucji, kiedy jej pani przygotowuje drugą porcję zmywającą, z octem toaletowym. Rodzynka czołgając się na brzuszku na płask, szuka chyłkiem schronu gdzie może. Idzie za lampę, za drewniany, ponury jak noc bohomaz świętej Barbary, której zresztą boi się jak ognia i na którą nie patrzy bez warczenia w zwykłym czasie — zgarnia małem korpusikiem jakie tylko są w pokoju pajęczyny i śmiecie i doprowadza do czarnej rozpaczy swoją panią, która musi ponawiać kąpiel ad infinitum.
Ani rusz tego zrozumieć nie może Rodzynka, że jej gra w ciuciubabkę przedłuża tylko okrutny i bezlitosny proces i podnieca straszliwy żal, wobec odkrycia, że jej pani niema serca za grosz. Nie mieści się pojęcie „serca“ w sąsiedztwie wody, balijki, mydła i prześcieradła — na złość więc, z całą premedytacją, idzie po kąpieli Rodzynka na łóżko pani, na jej poduszkę, na kapę i otrząsa się skrupulatnie z wody, aby wszystko było naokół mokre, stół, książki, gazety, łóżko, dywan, obraz i ponura św. Barbara.
— Macie skoroście chcieli…
Potem zasypia Rodzynka z żalu i zmęczenia i rano budzi się, rozkoszna, strzępiasta, puszysta, w świetnym humorze, ogoneczkiem niewidzialnym kręcąc, tak że tańcuje rumbę cały jej zadeczek.
Rodzynka jest gościnna, ale także tylko pewne punkty ceremoniału z przyjmowaniem gości, są jej miłe. Gość przychodzi i siedzi, rzecz obojętna. Niech siedzi, niech zawadza, niech je, niech gada, niech dymi. Całe wytężenie Rodzynki jest skoncentrowane na moment pożegnania. Gość bierze panią za rękę — wtedy jeden skok i Rodzynka daje znać, że czuwa. Nad czem?!? Bóg raczy wiedzieć. Nad cnotą swojej pani? czy nad jej bezpieczeństwem, bo anuż gość ma sztylet w garści ukryty? czy poprostu Rodzynka, jak Mussolini i Hitler, uważa, że ręki się nie podaje, tylko wznosi uroczystym gestem?
Ale podniesienie ręki, też by ją wyprowadziło z równowagi — niewiadomo więc co się kryją za marzenia i pragnienia i wstręty w tej puszystej duszyczce. Ona nas rozumie doskonale, my jej nie — ona zna tysiące naszych wrażeń, spojrzeń i gestów, ich znaczenie, tajne czy ukryte, my nic nie wiemy, co znaczy jej zaduma, jej kręcący się tyłeczek, jej pisk, jej grymasy, jej energiczne wkraczanie nagłe w takie oczy owakie nasze czynności.
Człowiek jest głupi i koniec.
Kiedy jej pani wyjeżdża bez niej, Rodzynka mieszka u mnie. Dostaję wtedy na dworcu tuzin kartek korespondencyjnych, zaadresowanych do jej pani, z rozpoczętem jednym zdaniem na każdej: „Rodzynka jest.......“ Muszę na wszystkie świętości przyrzec, że codzień taką jedną kartkę wypełnię i nadam na pocztę. Biuletyny więc o zdrowiu i powodzeniu Rodzynki odchodzą regularnie codzień, aż do powrotu pani. Powitanie ze strony Rodzynki jest wstrzemięźliwe. Tu także objawia się jej opanowanie. — Ma żal do pani za pozostawienie jej samej, uważa więc za właściwe, radości swojej nazbyt nie demonstrować. Tylko sapią jej małe płucka z nadmiaru i sprzeczności wrażeń.
Po chwili jednak zwycięża radość i Rodzynka szaleje, macha kozły na kanapie, czochra łepek o panią, o fotel, o twardą, drewnianą kieckę św. Barbary. Już zapomniała o żalu i samotności. Tak, Rodzynka jest subtelna i opanowana. Wrażenia mogą jej rozsadzić astmatyczne płucka, ale okazuje tylko to, co uważa za właściwe. No — grand dama.
A rodzynka owoc — toteż owoc niebyle jaki, jak to nam wytłumaczyła jedna z dowcipniejszych pań, śp. Kanoniczka Walewska, wpisując innej starej pannie do sztambuchu:
A gdy na koszu osiądziesz dziewczyną,
nie wątp o świecie…
Nie każde grono wydaje wino
rodzynki MUSZĄ być przecie.
Więc niech cię żadne nie martwią plotki,
niech z oczu łzy nie płyną…:
Każdy rodzynek ZAWSZE jest słodki,
zaś CZĘSTO kwaśne jest wino.
Tak sobie świadczyły stare panny. A Rodzynka jest też starą panną i pozostanie nią na wieki. Nie z nadmiaru cnoty, czy braku ochoty na kawalera, ale, że jej pani odrzuca z zimną wzgardą wszystkie małżeńskie oferty: niema w Polsce partji godnej RODZYNKI.