Postrach ciotek
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Postrach ciotek |
Pochodzenie | Karmazyny i żuliki |
Wydawca | Biblioteka prenumeratorów „Kurjera Porannego“ |
Data wyd. | [1934] |
Druk | Drukarnia Józefa Zielony |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Były to czasy bardzo odlegle, czasy mej wczesnej młodości, kiedy jedyną kobietą, która mi się podobać mogła, była ta zza szyby wystawowej w magazynie mód i kiedy mi się jeszcze każdy koń podobał, byle był „duży“.
Nie brakło mi „dużych“ koni. Rodzice moi nie bawili się ze mną w ceregiele — jako 5-ciolatka sadzali na rosłe trzylatki, kucami pogardzając. Ilość kozłów, które machnąłem z konia, przechodzi w liczby już astronomiczne, nie do ustalenia, a sińców na ciele miałem tyle, że wyglądałem stale jak pantarka.
Zdrowo było. Podobnoś już w powijakach, byłem brany przez ojca na konia, ku ogólnemu wzburzeniu ciotek, babek no i mamki. Przy chrzcie świętym, wlał mi ktoś tyle szampana w dziobek, że spałem potem trzy doby ponoś jak anioł. Znacznie później dopiero miałem się dowiedzieć, kto był tym szlachetnym dystrybutorem szampana i wynalazcą znamienitego systemu na krzykliwe bębny.
Wszędzie się powinno ten system stosować. Łatwiej jest przedewszystkiem dostać dobre, zdrowe wino, niżli dobrą i zdrową mamkę — po drugie bęben, dostawszy mleka, wrzeszczy jak opętany, zresztą zupełnie słusznie! — zaś po winie śpi anielsko, zadowolony, nikomu nie przeszkadzając. A po trzecie: czego się Jaś nie nauczy, tego i Jan już nie potrafi… A w końcu — wchodzą tu takie w grę kwestje pedagogiczne. Dlaczego chłopaka przyzwyczajać od maleńkości do najniższej kategorji kobiet — bo ostatecznie mamka, to kobieta dająca się za pieniądze i uprawiająca prawie zawsze „nieślubny“ proceder — zamiast przyzwyczajać go do najwyższej kategorji win?! Z punktu widzenia pedagogji: horrendum!
Mnie wino wyszło na dobre. Miałem poczucie jego ceny w sobie i wogóle setki wtedy przedmiotów miało przesadną nawet może dla mnie wartość. Piękna, nowa, chrzęszcząca trenzla — mój Boże! pachnąca skórą, lub wędzidło, o niklowych „kołach“ przy pysku jak koła młyńskie! albo packtasza przy siodle, wypchana ile sił scyzorykami, pilnikami, sznurkami, rzemieniami: skarby Golkondy, czy innej królowej Bony, to guzik i fiume.
Nic się nic dziwiłem, kiedy razu pewnego w zimie słyszę, jak ojciec mój trapi się, że posłaniec, który po pocztę chodził codzień do miasteczka, nie wrócił.
— Może, Boże broń zamarzł chłop gdzieś w górach, bo taki mróz i takie śniegi?
— Eh, bajka chłop, proszę pana dziedzica! — powiada Józef leśniczy — szkoda tylko nowej torby skórzanej.
Dopiero się ździwiłem mocno, że ofuknął go ojciec, bo mnieby się też podówczas zdawało, że znaczniej ważniejsza nowa torba skórzana od człowieka, chłopa czy księcia — później zmieniłem trochę zdanie, ale znowuż teraz przed paru dniami, u mego przyjaciela, redaktora działu literackiego w Kurjerze Porannym Tadeusza Brezy — przeglądałem „Wiadomości Literackie“ i, w nich, w sprawozdaniu z pamiętników Lloyda George’a, wyczytałem następujący passus, jako żywo Józka leśniczego mi przypominający: kiedyś po jakichś straszliwych bitwach czasu Wielkiej Wojny, lord Kitchener wpadł do sztabu i jęczał w kółko: straszne!… straszne!…
— Co jest straszne? pytają go. Że tyle się zmarnowało egzystencji ludzkich?!
— O no! powiada, ale że tyle się zmarnowało amunicji…
Okazuje się z tego, że poglądy angielskich lordów, nie bardzo się różnią od poglądów Józków z pod Rożniatowa. To odkrycie pocieszyło mnie znacznie i rozgrzeszyło z wielu zapatrywań, którym hołdowałem czasu dzieciństwa, z Józkami się solidaryzując.
Ale wtedy lordy angielskie o tyle mnie obchodziły, o ile wiązało się ich imię z imieniem jakiegoś konia. Tylko na rozmowy o koniach nadstawiałem uszu z takiem przejęciem, z jakiem może dzisiejsze pensjonarki słuchają przez radjo śpiewu Kiepury. Dech mi zapierało na każdą podobną wieść usłyszaną, czy podsłuchaną.
Razu pewnego jakaś niewyraźna ciotka (każda ciotka jest niewyraźna), z gęstymi pieprzykami na brodzie i robótką w ręku, opowiadała mojej matce, z nieukrywaną zgrozą w intonacji:
— Wyobraź sobie moja Heleniu, co znowu ten Feliks narobił!… U nas w doliniańskim powiecie był zapowiedziany przyjazd metropolity. Wzdłuż powiatu, po wsiach i miasteczkach, czekał naród uszykowany z chorągwiami, banderjami, procesjami, z chlebem i solą. W Rożniatowie, proboszcz wysłał gońców na szosę, żeby pilnowali i zaraz dawali znać, a tymczasem chłopi stali przy kościele gotowi, z fanami i obrazami. Nareszcie nadbiega zziajany goniec, że jadą!!! Na łeb na szyję wyrusza procesja, bractwa, chorągwie, aby przed progiem miasteczka powitać biskupa. I akurat zbliża się jakiś wspaniały zaprząg okrutnem tempem. Widać olbrzymiej wysokości pojazd, zaprzągnięty w pięć gniadych koni, z tyłu dwuch trabantów dmie w złote trąby — no naturalnie, któż mógł jechać z taką muzyką i paradą, jak nie biskup?
Toteż ludzie popadali na kolana, baby w płacz, nawet te poklękały w wodzie, co przy grobli prały bieliznę i wszyscy czekają, żeby się biskup zatrzymał i pobłogosławił. Tymczasem ani się zatrzymał, ani spojrzał. Trzasnął z bata, przegnał jak piorun i poleciał dalej, aż rozdudniał cały Rożniatów.
Kiedy naród wrócił z tą wiadomością, proboszcz ręce załamał. Hano — pewnie baby przeklęte w zanadto głośny płacz uderzyły, jak to one umieją, a chłopy zanadto chorągwiami machały i — konie biskupie się spłoszyły! Nic, tylko konie się spłoszyły i teraz może biskup gdzieś w rowie leży, nie daj Boże pokaleczony i wszystko przez ten podły naród! Łajał proboszcz z kwadrans, bo wiesz, że passjonat, gdy nagle, zamarł mu głos w gardle.
Oto widzi, że na zakręcie ulicy, spokojnie, cicho przejeżdża kareta… z księdzem biskupem. Obrażony, że go nikt na wjeździe do miasta nie witał jak należy, biskup ani spojrzał na proboszcza i pojechał dalej. Proboszcz ponoś dostał łupnia z konsystorza, naród dostaje łupnia co niedziela z ambony, że taki w pień głupi — a wszystko narobił wiesz kto? Feliks. Bo to Feliks jechał na tej swojej warjackiej „poczcie“ wiedeńskiej!
Przez cały powiat tak grzmi na tej dwupiętrowej kolubrynie, trabanty dmą w trąby, z bata strzela, a nawet mówią, czy dasz wiarę?!, że Staś Skarżyński, który się z nim wszędzie włóczył — kiedy widzi baby klęczące w ekstazie, to błogosławi je ręką, na lewo i na prawo… Straszny człowiek, ten Feliks!!…
Ani w ząb nie rozumiałem, na czem właściwie polega wina tego „strasznego Feliksa“, w każdym razie stał się bohaterem moich marzeń dziecięcych. A kiedy dowiedziałem się, że to w dodatku nasz krewny, kiedy mi powiedziano, że to on był właśnie tym, który mi wlał kielich Extra Dry przy chrzcie do gardła — zachwyt mój przeszedł w adorację, zwłaszcza, że akurat w tym czasie pojawiła się u nas w domu jego fotografja.
„Straszny Feliks“, w mundurze Trani-Ułanów, w cudnie skrojonym frenczu i półrzymskim czaku na głowie, wydał mi się najpiękniejszym tworem na ziemi. Byłem odtąd pewny, że nie spowodu zamiany z biskupem, ale że poprostu na widok Feliksa klękały różniatowskie baby wzdłuż drogi. Któżby nie klękał i nie zachwycał się i gdzie go nawet porównać z jakim biskupem, czy samym nawet papieżem — ?!?
W jakiemś podświadomem skojarzeniu, powstał u mnie pewien uraz w stosunku do dygnitarzy kościelnych, z racji tej historji z Feliksem, bo w tym okresie pamiętam, lanie dostałem za to, że nie chciałem pocałować w rękę metropolity, który był u nas na obiedzie. Nie i nie. Ale fotografję „strasznego Feliksa” postawiłem sobie na studenckim stoliku i pilnie wycinałem wzmianki o nim z gazet, o jego wygranych, przyjęciach, sukcesach itp.
Do dziś zachowałem egzemplarz Gazety Narodowej z czwartku 30.6.1892 r., opisującej dzień jednego z niezwykłych sukcesów Feliksa Scazighiny. Obecnie wydaje się mi ten styl sprawozdania wyścigowego nieco pompatyczny — ale wtedy brzmiał mi cudowniej, niż Dziady Mickiewicza, wykuwane z nieukrywaną abominacją w szkole:
— W biegu pierwszym, ścigały się o nagrodę Antonińską „Serenity” hr. Henryka Brezy — Arlette Scazighiny i Crossboy Schindlera. Arletta szla pierwsza, mając koło siebie Serenity, który stanowczo niema szczęścia na lwowskim torze (3 tyg. wstecz przyszedł przecież drugi w Derby wiedeńskiem), szedł tu ostatni, niosąc swego właściciela. W finiszu, Serenity poczęła napierać Arlettę, ta jednak nie dała sobie odebrać pierwszeństwa, Hans down przyszła pierwsza, a Serenity, srodze umęczona, druga.
Na świecie było prześlicznie. W górze szafiry, palące słońce i obłoki swawolne. Na dole zieleń, kwiaty jaskrawe i tentniące życie. Niebo i ziemia słały sobie witania — tamto jasnemi promieniami słońca — ta rozkoszną wonią kwiatów. Człowiek podziwiał świat. Zebranym na torze zdawało się, że są uczestnikami jakiejś garden-party tak jasne były toalety pań. Były one dernier cri de la mode; moda ostatnich czasów z roku na rok piękniej ubierała kobiety, pod względem kroju i barw przypomina epokę przełomową zeszłego stulecia — epokę sławną pięknością i wdziękiem kobiet. Epoka ta się wraca.
Można było widzieć wczoraj na turfie wszystkie nasze mondainy. Były i najpiękniejsze i pozwalały się podziwiać. Czasom naszym zarzucić można wiele, bardzo wiele, ale każdy im przyznać musi to jedna, że kobiety nasze są piękniejsze, aniżeli którekolwiek z dawnych epok, choćby najbardziej sławionych. Po wielu galerjach mamy zachowane portrety dawnych piękności — porównanie więc łatwo uczynić. Nasze piękniejsze są o całe stulecie, a toalety jakie noszą, dziwnie jeszcze tę piękność podnoszą. Toalety — to cała filozofja. Przytem zapominać nie należy, że tych tak pięknych kobiet, jaśnieje we Lwowie bardzo wiele.
Wtedy modne były akurat tiurniury, a ten mój natchniony kolega po fachu z przed 40-tu laty, wali cholera jak z nut, że „piękne kobiety te kobiety, ale toalety jakie noszą dziwnie jeszcze tę piękność podnoszą“. Do rymu mu to było potrzebne, czy co?!? Dalej jednak uspakaja się i pisze:
— Wróćmy do wyścigów. W pierwszym biegu wziął, jako się rzekło nagrodę p. Scazighino. Ale kto wziął w drugim?
P. Scazighino. (Sladerok pod Brownem).
To ślicznie. A w trzecim?
P. Scazighino. Cesarska nagroda. (Weisheit pod Brownem).
Zdumiewające! A kto w czwartym?
P. Scazighino (Pitypalaty). A w piątym?
P. Scazighino (Voloska).
Jeszcze!!! Czy nie za wiele szczęścia?
Za wiele?! Nigdy go niema zawiele, jak niema na świecie zawiele słońca, za wiele kwiatów, za wiele uśmiechów…
Tu znowu wpada w poetycki szał mój natchniony kolega, więc przerywam, tembardziej, że blisko 400 wierszy liczy to sprawozdanie. Miałem wielką coprawda ochotę przepisać cały ów elaborat dla Kurjera Porannego, aby mój naczelny się przekonał, jaki nieoceniony skarb posiada we mnie, jako swoim sprawozdawcy wyścigowym! Ile we mnie umiaru, taktu i powściągliwości, doprawdy wzruszającej, zważywszy, że biorę… od wiersza.
Kiedy jako chłopak 12-letni dorwałem się do tej gazety, zaplątanej gdzieś od paru lat w szufladach ojca — zaczytywałem się w niej. Może wzniosłe opisy wchłaniałem bez należytego skupienia, natomiast pławiłem się w zachwycie nad sukcesami tego postrachu ciotek, jakim był Feluś Scazighino. W jednym dniu 5 biegów!!! rekord w Polsce i Austrji dotąd niepobity!!! i to w rozgrywce z najsłynniejszymi crackami ówczesnych turfów europejskich i to w takiej klasie, że raz po raz totalizator zwracał stawki bez żadnej nadwyżki, tak bardzo ufano bezkonkurencyjnej stajni Scazighiny….
Feliks Scazighino, odziedziczywszy olbrzymi, jak na ówczesne stosunki, majątek, rzucił się z całą pasją 22-letniego młodzika w świat sportu końskiego. Przedewszystkiem wybudował w swoim Przewoźcu wspaniałe stajnie, urządzone jak salony, z obrazami na ścianach, dywanami, lustrami, fotelami — boksy wyglądały jak buduary. Tu wprowadził pierwszorzędny, zakupiony za krocie tysięcy materjał koński, konie wyścigowe, wierzchowce, zaprzęgowe. Wogóle luksus jego pojazdów przechodził wszelkie pojęcie i wprawiał w zdumienie, nietylko Galicję, ale Peszt i Wiedeń.
A wtedy kochano się w królewskich pojazdach! — wtedy hr. Siemieński, ordynat z Chorostkowa, olśniewał świat tandemami, czwórkami arabów, piątkami — Galicja pamięta do dziś jego siwe czwórki arabów: lisie kity przy kantarach i krakus na koźle. Pamięta Austrja przepyszne zaprzęgi hr. Zichy, hr. Wimpfena, tandemy hr. Giulay — furorę robiące amerykany hr. Karola Schoenborna — i Warszawa też pamięta szyki w Alejach Ujazdowskich.
Dziś pyka „benzyna“. Niezapomniany „fiakier“ wiedeński zaginął, a znakomitą dorożkę warszawską, zastąpiła trzeszcząca „sałata“. Zaś reszta magnatów piechotką drepcze, względnie czuje się bosko w tramwaju… Hano! zaszanowali nogi za młodu, to mogą teraz piechotą drałować. W Austrji i krajach przez nią okupowanych, moda szła z Hofburgu, gdzie cesarz, arcyksiążęta i książęta krwi, nie jeździli jak dzisiejsi powojenni dygnitarze, demokratycznymi samochodami. Nie było zresztą samochodów, a były srebrne kladruby i lipizanery, krzeszące ognia podkowami, przy kolasie ozdobionej herbami i emblematami. Cesarzowa Elżbieta była sama znakomitą jeźdźczynią, biorącą często udział w węgierskich parforsach. Ciągle się słyszało i czytało, że oto ten panek zajechał na wyścigi szóstką — a jakiś ks. Lubomirski zaprezentował na corsa kwiatowem w Nizzy dziesięć koni w lic.
Słowem sadzono się na zaprzęgi i nie byle czem można było w tej materji bliźnim, a zwłaszcza koneserom zaimponować, więc też nie byle jakie były zaprzęgi Scazighiny, skoro tyle o nich mówiono i skoro do dziś wiele się jeszcze w Małopolsce o nich mówi. Kiedy zaczęły te paradjery na torze treningowym w Przewożcu galopować, kiedy zaczęli stangreci ujeżdżać kłusaki i jukiery — zachciało się Feliksowi mieć punkt obserwacyjny wygodny. Wywalił więc trzypiętrową wieżę przy dworze, połączoną schodami z jego gabinetem, z tarasu której, on i jego goście, mogli godzinami przyglądać się jazdom i galopom na przestrzeni paru kilometrów wokoło.
Na tarasie tym, przesiadywali najsłynniejsi przedstawiciele ówczesnego świata sportowego, magnaci polscy, węgierscy, austrjaccy, zapijając boskie tokaje i przysłuchując się kapeli cygańskiej, sprowadzonej z Pesztu. Konie tymczasem galopowały po padokach i na torze. Ale mało było wieży! Przychodziła przecież zima, okres dla koni opłakany. Feliks postanowił więc postawić krytą rajtszulę, a że wszystko co robił, robił z rozmachem niebywałym, więc i tu wybudował coś, czego nie było w całej monarchji austrjackiej. Miał podobną rajtszul hr. Stanisław Siemieński w Pawłosiowie i p. Schindler w Mokrzycowie, ale akurat o połowę mniejszą.
Rajtszula Scazighiny tworzyła koło o 320 metr. obwodu. ściana wokół miała 8 metr. wysokości — wewnętrzna 5 metr. Szerokość kurytarza treningowego wynosiła 12 metrów, tak że wygodnie mogły 4 konie obok siebie galopować. W kole wewnętrznem, znajdywały się loże dla gości — galerja dla kapeli — konsole pod kwiaty — wszystko rzęsiście oświetlone pod kopułą dachu. Żaden koń nie mógł tu wyłamać — dlatego wszystkie skoczki Scazighiny były znane, jako najniezawodniejsze i najlepsze. Wśród kwiatów, któremi udekorowane były loże, wśród najpiękniejszych pań z wielkiego świata i — bywało często z półświatka, wśród najzawrotniejszych czardaszy, rżniętych od ucha przez kapelę cygańską, wśród gęsto wychylanych kielichów szampana — trenowano i ujeżdżano konie, które szły potem w szeroki świat, zdobywając jedną nagrodę za drugą.
Jakich rozmiarów była ta rajtszula, niech objaśni fakt, że gdy wojna zniszczyła w Przewożcu i pałac i wieżę, pozostawiwszy tylko stajnie i rajtszulę, to w tej ostatniej mieszczono odtąd całoroczny zbiór zboża z dużego majątku i cały martwy inwentarz, wraz z lokomobilami, młocarniami, żniwiarkami ect. To wszystko było zamykane jedną bramą na klucz. Zaimponowała mi poraz drugi ta rajtszula, kiedy ją po wojnie zobaczyłem, w jej nowej, wielce przyziemnej roli, ale — wyznaję, smutek ścisnął mi serce. Echa grały mi w niej wciąż rżeniem koni, podobnych marzeniu — śmiechem najśliczniejszych pań, którym niech Bóg przebaczy tiurniury — upojeniem przeciągłych melodji węgierskich i wiedeńskich walców… Jakoś mi się pomieścić we łbie nie chciało, że zsypuje się tu skromnie pszenicę, groch i kukurydzę i ustawia pod rząd rydle i młynki, a co najważniejsze, że ten siwawy pan, który stoi obok mnie, trochę posępny, to ten „straszny Feliks” Scazighino, pożeracz przestrzeni i serc — postrach ciotek — najgłośniejszy sportsmen swego czasu, bohater tysiąca awantur romantycznych i turfowych.
Pamiętam jak przez sen, gwiazdę Przewożca, przepyszną Vadoncs, łysą kasztankę, 172 stojącej miary, wychowankę stada książąt Koburg w Vacs. Kupił ją Scazighino za najwyższą podówczas cenę, jaką za półkrew płacono, bezpośrednio po wygraniu przez nią wiedeńskiego Preisreiten. Nie byle co!! Pobiła w tym konkursie 212 konkurentów, pod rtm. Franzem Mario. Ten gmach kobyła, która lekko niosła 150 kg. wagi, miała ruchy, zwrotność i gibkość antylopy. Scazighino nieraz jeden ustawiał dwie panie obok siebie i kładł im na ramiona parasolkę, poczem skakał przez tą parasolkę na Vadoncs — czasem ustawiał znowuż 12 krzeseł, parami, w długi sznur, sadzał na nich 12 chłopców stajennych i skakał przez ten sznur na kobyle, ale nie na szerokość tylko… na długość: sztuka, której i w cyrku niktby się nie powstydził. Z zapałem opowiada o niej jeszcze dziś Scazighino — wtedy tylko ożywia się i chmurne jego oczy rozświetla miłe wspomnienie:
— Jadę raz z chłopcami stajennymi na codzienny galop, ja jak zawsze na Vadoncs, a za mną 8 chłopców na pełnej krwi Miss Ellen, Misenus, Reichenau i irlandzkich Beatrix, Kilien itd. słowem same dobre konie. Galopujemy na łąkach, wzdłuż szosy Przewoziec-Babin. Akurat rzeka Łomnica wylała, dopływy wezbrały i wody otaczają nas pierścieniem. Zdaleka widzę, że na mostku stoi towarzystwo ze Studzianki — chcę podjechać i przywitać, skręcam więc, aby wjechać na szosę. W tej chwili jednak Janek Rimas, mój najlepszy stajenny woła:
— Proszę jaśnie pana, a poco zjeżdżać na szosę?! nie skoczymy młynówki?!
Przed nami rozlana młynówka robi wrażenie bagna — ckliwo mi się czyni dookoła serca, ale kiedy ten wałkoń proponuje skok, nie wypada mi odmówić. Naturalnie chłopczysko niezorjentowało się, jak dalece było trudne to zadanie, straszące konie topieliskiem, mętną wodą, rowem ect. Odkrzyknąłem jednak:
— Ano skaczemy! Jazda!… To znaczy ja skoczę, a wy się trochę skąpiecie i — rżnę na młynówkę wprost. Towarzystwo na mostku dech wstrzymało, widząc tempo, jakie biorę na Vadoncs, a Vadoncs, genialna klacz, doskonale zrozumiała, że tu się nie da przegalopować, że tu się nie da przemycić, że tu trzeba skoczyć i to nie byle jak.
Skoczyła. Pamiętam, lecieliśmy długo w powietrzu i nareszcie wylądowali szczęśliwie. Za sobą usłyszałem kilka tylko znamiennych chlupnięć w wodę. To chłopcy stajenni jak gruszki, jeden za drugim, z Jankiem na czele, walili się do rzeki, tak że musiałem zsiąść z mojej kobyły, reitstockiem chwytać w wodzie trenzle i wyciągać konie na brzeg. Ślady mego skoku, widoczne po obu stronach młynówki, były potem protokularnie zbadane i zapisane jako jeden z fenomenów jeździeckich — skok bowiem wynosił od kopyta do kopyta t. j.: od startu do wylądowania: 8,28 metr.
Tak skakała Vadoncs.
Po powrocie do domu, usłyszałem w jakiś czas, rozpaczliwe wycie na podwórzu. To chłopcy stajenni garbowali solidarnie skórę Jankowi, za jego pomysły i namawianie mnie do głupstw, oraz za kąpiel. Udałem dyplomatycznie, że nic nie słyszę, niemniej się ździwiłem, kiedy bohaterski, sprany na kwaśne jabłko Janek, okłady sobie porobiwszy na miejsca obolałe, znowu mnie namawiał w parę dni później na powtórzenie skoku przez młynówkę ale choć woda już znacznie opadła, nie dałem się namówić. Wiedziałem, że podobny skok może się udać tylko raz i to nawet na takiej Vadoncs.
I wogóle taka Vadoncs mogła się udać tylko raz. Ofiarowywano mi za nią na wystawie w Paryżu, 30.000 franków, — odrzucałem każdą propozycję. Nie było sumy, któraby mnie zniewoliła do pozbycia się tej cudnej klaczy. A kiedy padła przy ożrebieniu — oszalałem. Molestowałem wszystkich koniarzy świata, aby mi znaleźli za każdą cenę, konia tej klasy co Vadoncs. Dawałem im plein pouvoir do 20.000 guldenów — udawałem się do Vacs, do książąt Koburskich, z prośbą o jej brata, czy półbrata, byle to było coś do niej zbliżonego. Na to mi zarząd stadniny odpowiedział:
— Mamy konie wysokiej chyba klasy, ale nawet u nas takie Vadoncs są rzadkością i fenomenem…
Pewnie że tak. Vadoncs pod wagą Feliksa Scazighiny (83 klg.) wygrywała wszystkie myśliwskie biegi w Austrji, Czechach i Węgrzech, wogóle niedozestawienia z jakimkolwiek innym koniem. Po jej śmierci nie miał już nigdy posiadać czegoś podobnego. Tymczasem, niepocieszony po Vadoncs, prowadził dalej swoją stajnię wyścigową. Sześćdziesiąt swoich koni miał w treningu, a z tego już 15 własnego chowu. Przez lat 9, na torach Wiedeń, Budapeszt, Serajewo, Kottingbrunn, Allag, Pressburg, Oedenburg, Kraków, Lwów, ect. wygrał na ówczesne: czasy (1890—1899) 50.000 dolarów, a pamiętajmy, że nagrody wtedy były mniejsze od dzisiejszych, co do liczb oczywiście, nie co do wartości, bo 50.000 guldenów za Derby austrjackie, miały większą wartość, niż naszych obecnych 100.000 złotych polskich.
Scazighino miał też przeprawy różne. Był np. taki folblut Sladerok, po Flibustier od Cyprienne. Zakupiony przez niego w słynnym stadzie Kisber, za 4000 guldenów, uchodzi jako dwulatek, za najpiękniejszego konia na torach światowych. (Dla orjentacji w cenach dodam, że w owym czasie najwyższą cenę za roczniaka, uzyskano za „Lustkandla”: 8500 guldenów!). Siedemnastej miary, 23 pod kolanem, miał Sladerok jeden przykry błąd: fantazje. Kiedy mu przyszła fantazja, stawał w biegu i nie było siły, nie było lokomotywy, któraby go pociągnęła za sobą.
— Dnia 14 maja 1891 r. — opowiada Scazighino — startował poraz pierwszy. Przed samym biegiem, przychodzi od mnie hr. Antoni Apponyi i daje mi 20.000 guldenów za Sladeroka, plus nagroda, o którą startuje. Jednak i ja i trener mój Reeves, wierzyliśmy nazbyt silnie w tę cudowną maszynę, w tego syna Flibustiera, aby nie odmówić z miejsca Apponyemu.
Koń ruszył — idzie poprostu cantrem, daleko na przedzie stawki! — przed samą metą jest wciąż pierwszy, swobodnie, lekko, więc, widząc, że nie ulega kwestji zwycięstwo, odkładam lornetkę, nagle słyszę powtarzające się:
— Carmen, Socialist! — Carmen, Socialist!!!
Co u djaska?!? Podnoszę lornetkę do oczu i widzę, że Slanderok przestał iść i jest… szósty. Myślałem, że bestja zakulała, zachorowała, ale żokej Bell mówi z wściekłością:
— Zdrów jak ryba! Wygrywał jak chciał. Nawet śladu za nim koni nie było! ale kiedy przed metą zbliżyły się trzy inne konie w batach — Sladerok stanął. Namawiałem, prosiłem, prałem, nie poszedł. Czegoś podobnego w życiu nie widziałem!
Po biegu podszedł do mnie hr. Apponyi i ironicznie dziękował za wysoką moją uprzejmość, że… konia nie sprzedałem.
— Jako rewanż, służę ci, lieber Freud radą: zastrzel drania.
Nie zastrzeliłem, ani konia, ani Apponyego. Spróbowałem jeszcze raz i drugi Sladeroka. Kiedy się bestji chciało, wygrywał jakby się bawił — a kiedy nie — to przychodził ostatni. Ta loterja mnie w końcu zirytowała i wskakałem go na płoty. Pierwszy raz startował z ośmiu końmi. Jedzie na nim atleta-dżokej Gheoghegan, szalenie silny i zdolny (był trzecim wogóle, po najlepszym dżokeju, zwycięzcy Williamsonie). Dostaje ordre:
— Pójdzie bydlę, to all right. Pokaże chimery, to prać w śmierć.
Po trzecim płocie, Sladerok przestaje iść — pod gradem batów i ostróg, skacze jeszcze płot czwarty i piąty — staje, wierzga kapitalnie i puszcza się w kłus, którego by mu amerykański traber pozazdrościł. Jakby szedł w Preistreiten! Baty nie ustają, skacze więc Sladerok, ciągle z kłusa, trzy płoty i kłusem dochodzi do mety.
To był ostatni jego wyścig. Miałem dość, sprzedałem go rządowi na reproduktora. W roku 1890 byłem z moją stajnią w Budapeszcie. W restauracji, w nocy, podchodzi do mego stołu śp. hr. Rudi Baworowski z Kopyczyniec, wielki znawca koni i sportu. Polak, ale urodzony z Niemki (hr. Hardegg), wychowany zagranicą, więc słabo językiem rodzinnym władający:
— Jutro będziesz musiała konia kupić w trzecim biegu sprzedażnym dla dwulatków. Ten koń barona Uechtritza, ona jest oceniona drei Tausend Gulden, dla niskiej wagi — możesz dala za niego 12.000 guldenów. Ja słyszał w Jockey Klubie rozmowę Apponyego z Uechstritzem — oni wysoko się założyli i mają zamiar konia odkupić.
Istotnie nazajutrz rusza w trzecim sprzedażnym biegu Pittypalaty, piękny, gniady ogier, po Veisenknabe od Kallu. Wierząc ślepo Baworowskiemu, mimo że zasadniczo wówczas nie grywałem w totalizatora, zakładam się u booków na 2000 guldenów. Przyjmowali zakłady 5 : 1 (potem spadły na pari). Koń wygrał prześlicznie, a że w Peszcie licytacja szła piorunem, więc w parę minut, byłem już właścicielem Pitypalaty, za śmieszną sumę 3050 guldenów.
Jeszcze nie odprowadzili konia do stajni, kiedy wpada zziajany, promieniejący szczęściem bar. Uechstritz, który w zakłady na swego konia, tegoż właśnie Pitypalaty, wygrał około 100.000 guldenów. Z wielkiej radości zapomniał, że odbywa się licytacja. Złapał się za głowę, kiedy mu powiedziałem, że koń jest mój.
— Odsprzedaj mi go z powrotem!! Daję 5000 guldenów! Daję 10.000 guldenów!!!
Uśmiechnąłem się, niewzruszony. Na drugi raz niech pamięta, że po biegu sprzedażnym, następuje licytacja. No i koń przyszedł mi, więcej niż darmo, bo wygrałem w tym samym biegu na niego, u booków, 10.000 guldenów, a w ciągu roku, przeszło 20.000 guldenów. Opłacił się Pitypalyty.
Po skończonej karjerze wyścigowej, kupił go odemnie do stada p. Sonnenberg z pod Warszawy.
Czasem w historje końskie, wplątała się kobieta i jakimiś okrężnemi drogami, wpływała na bieg wypadków turfowych. I tak w roku 1892 rozeszła się sensacyjna wieść po stolicy naddunajskiej, że uciekł do Afryki młody magnat, książę Ludwik Schwarzenberg, nadporucznik krakowskiego pułku ułanów. Zrobił się huczek nielada, ale dopiero się wzmógł do granic skandalu, gdy przyszły szczegóły.
Oto książę pan nie wyjechał sam. Do kraju piramid, palm i daktyli, zabrał ze sobą przyjaciółkę hr. Bathyanyego, słynną Dorę Pannes. Sprawa się wikłała. Znaliśmy ją wszyscy, gdyż stale bywała z Batthyanym w naszem gronie, składającem się zazwyczaj z hr. Paara, księcia Fürstenberga, Rodakowskiego, hr. Adama Zamoyskiego i tegoż księcia Schwarzenberga. Pamiętaliśmy taką scenę: baron Rosenstock, który wygrywał wtedy miljony na giełdzie, potentat, zapytał Dory, która wyjątkowo była tego dnia z nami sama, bez Batthyanyego, czy może odprowadzić ją do domu i czy ofiaruje mu u siebie kieliszek koniaku.
— Owszem, panie baronie, odpowiedziała zimno Dora. Proszę bardzo, ale zwracam uwagę, że jeden wieczór u mnie, to kwestja 50.000 guldenów.
— Tembardziej, droga pani. Jedziemy.
I pojechali. Nazajutrz pytamy się Dory jak było z Rosenstockiem?
— A nic. Dziwny człowiek. Odprowadził mnie, wypił u mnie kieliszek koniaku, położył na stół czek na 50.000 guldenów i wyszedł.
Śmiejemy się.
— Jakto?! i nic więcej?!
— Nic. Ale to doprawdy nie moja wina…
I ta właśnie Dora, u której kieliszek koniaku, bez dodatków, kosztował 50.000 guldenów, znikła z horyzontu z młodym Schwarzenbergiem, który zostawił w kraju przeszło miljon guldenów długów. Stary książę, wściekły na syna, ogłosić kazał natychmiastową licytację jego stajni wyścigowej.
Sprzedany jeden folblut, drugi, dziesiąty, w końcu wyprowadzają trzyletniego, słynnego ogiera ESPOIR, po Barcaldine, od Bel Esperanza. Znany sportsmen i znawca koni Wackerow, krzyczy i krzyczy cenę wywołania: 12.000 guldenów!
— Kto daje więcej!
Milczenie. Nikt niedaje. Bo choć trenerzy przysięgają się na miły Bóg, że to koń pierwszej klasy, że Derby ma pewne, chodzą plotki, że ma ringbeina (narość kostna na pęcinie). Scazighino podchodzi, oczy mu wyłażą do wspaniałego konia i w poszukiwaniu tego Ringbeina, nie widząc żadnej narości, już chce zawołać:
— 12, 5000!!! kiedy zjawia się znowu Rudi Baworowski.
— Czy ty zwarjowala?!? Czy ty zgłupiała?!? Przecież Ringbein, wie im Buche steht, nawet 500 guldenów ta krampa nie wygra.
— Westchnąłem, — powiada Scazighino. Podziękowałem P. Bogu i Rudiemu Baworowskiemu za opiekę i konia nie kupiłem. Na drugi dzień, za namową swej żony kupił ESPOIRA z wolnej ręki stary generał von Kodolitsch. Śmieliśmy się z niej i z niego w duchu, aliści ledwo minął miesiąc, a ESPOIR w Derby wiedeńskim przyszedł piąty — w parę tygodni później wygrał Derby niemieckie w Hamburgu — w roku 1892, na 709 koni startujących w Austro-Węgrzech, on miał najwięcej wygranych. W następnym roku wygrywa w Anglji trzy biegi — Anglicy ofiarowują zań 12.000 funtów sterlingów, ale stary Kodolitsch przywozi go do Austrji spowrotem, wygrywa jeszcze dobrych kilkadziesiąt tysięcy guldenów i oddaje w końcu do swego stada.
Koń nie miał wcale Ringbeina i okazało się, że pani generałowa lepiej się na rzeczy znała, niż my wszystkie matadory do spółki razem.
Byłem wściekły na siebie, na Baworowskiego, na moich trenerów, ale wciąż odtąd o stadzie gen. Kodolitscha dumałem, toteż wiosną 1895 r. nabyłem u niego UNSER GRAFA, po Stranzian, od Fara-da-se, płacąc połowę Wielkiej Krakowskiej, w której miał iść, plus 20.000 guldenów. Ale pech mnie prześladował: wyścig wygrał OR VERT, a ja ponadto przerżnąłem 5.000 guldenów w zakładach.
Po tem niepowodzeniu, zjechałem do Lwowa, gdzie miała być rozegrana Nagroda Cesarska, w której konkurowały zawsze najlepsze konie monarchji. Tymczasem szedł wielce niebezpieczny GOUNOD Apponyego i EGOIST Schindlera. W klubie o niczem innem nie mówiono, tylko o szansach Cesarskiej. Objady, kolacyjki, wszystko było okraszone debatami, kto ją weźmie. Przy jednym z takich objadów siedzimy: ja, Siemieński, Postruski, Alfred Garapich, Brykczyński i Józef Potocki. Nagle odzywa się ten ostatni:
— Niema dwuch zdań, że wygra GOUNOD. Trzymam zakład 25.000 guldenów, przeciw wszystkim moim koniom własnym — to znaczy, że o ile GOUNOD nie przyjdzie pierwszy, płacę zaraz 25.000 guldenów. Trzymacie?
Nikt się jednak nie kwapił. Przed samym biegiem, kiedy się denerwuję przy siodłaniu klaczy Siemieńskiego MY OWN, która miała leaderować mojemu UNSER GRAFOWI, podbiega do mnie Brykczyński i Postruski.
— Wiesz, Potocki upiera się przy zakładzie, ale w takiej formie: jeśli wygra Gounod, to nas pięciu płaci Potockiemu, solidarnie, 20.000 guldenów, a jeśli przegra, to Potocki płaci nam 25.000.
— Dobrze, odpowiadam bez namysłu, zresztą bardziej zajęty koniem niż zakładem. Trzymamy do spółki, ale jeżeli się boicie, to trzymam sam przeciw Potockiemu.
Wyścig złożył się fatalnie dla mego konia. Przyszedł trzeci, wygrał EGOIST, a drugim dopiero był GOUNOD. Myślę sobie: źle z UNSER GRAFEM (bo kosztował mnie 20.000 guldenów, a przegrywa po raz drugi), natomiast dobrze z zakładem! GOUNOD przegrał, więc o ile tamci panowie nie przystąpili do spółki ze mną, to otrzymam od Potockiego 25.000 guldenów, a o ile przystąpili, to zainkasuję skromnych 5.000 guld. Dobra psu i mucha…
Idę z miną kwaśną, ale niezdesperowaną do towarzystwa i tu dopiero następuje klapa. Okazało się, że tamci panowie, nietylko że nie chcieli się założyć, ale w dodatku moje słowa, że zakładam się ewentualnie sam, położyli na karb mego zdenerwowania przy siodłaniu MY OWN i — nie wzięli ich wcale w rachubę.
Teraz dopiero wpadłem w wściekłość, natomiast Potocki promieniał. Zaprosił nas na tak magnacki objad, że przy fontannach szampana i niewidzianych frykasach, zapomniało się o pechu i przegranej. Przypomniał je jednak w końcu sam Potocki.
— Jest to stanowczo najtańszy obiad, na jaki ośmieliłem się kiedykolwiek w życiu przyjaciół zaprosić…
— Szczęście się wahało — raz był pech — raz sukces rozgłośny. Najpiękniejszym jednak może dniem Scazighiny, poza dniem owych wyścigów we Lwowie, w których wziął pod rząd 5 wielkich nagród — była wygrana Nagroda Pań w Wiedniu, klaczą VOLOSKA.
Tu istotnie co było najurodziwszego w wielkim świecie spośród pań, przypatrywało się triumfowi Feliksa. A kiedy w wielkim stylu wygrały czerwono-białe barwy Scazighiny — właścicielka olbrzymiego, słynnego stada, piękna hrabina S. G. zaprosiła go na kolację do Imperialu.
Przyjeżdża Scazighino o 9-ej wieczór, wchodzi do Białej Sali, w której tyle już miłych wieczorów spędzili i — staje oniemiały. Wszystkie ściany, cały stół, przybrany jego barwami, biało-ponsowemi różami i — co ważniejsze — wszystkie panie w toaletach czerwono-białych.
Jeszcze teraz uśmiecha się melancholijnie Scazighino, kiedy mu wspomnieć ucztę biało-czerwoną, o której, nawet całkiem czerwony, republikański, czy całkiem biały Dolfussowski Wiedeń, niezupełnie zapomniał.
— Szkoda, że minęły piękne dni, ale warto było żyć, aby to wszystko przeżyć co ja… kończy Scazighino.
Potem prowadzi mnie do obecnego swego dworu, stojącego obok ruin i zgliszcz wojennych Przewożca i mówi:
— Tyle krzyczano swego czasu na moje stajnie — ciotki łamały ręce, żem zwarjował, no i widzisz, jak się przydały —?!? Patrz! Z każdego boksu wykroiło się wygodny, duży pokój. Gdyby nie było tych moich przedwojennych stajen okrzyczanych, siedzielibyśmy dziś wszyscy… pod parasolami.