Koński ogon i literackie pióro

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Strzemię-Janowski
Tytuł Koński ogon i literackie pióro
Pochodzenie Karmazyny i żuliki
Wydawca Biblioteka prenumeratorów „Kurjera Porannego“
Data wyd. [1934]
Druk Drukarnia Józefa Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KOŃSKI OGON I LITERACKIE PIÓRO
Kochanym Pp. Jerzemu i Wandzie Hulewiczom
I. NA POZNAŃSKIM PODWÓRKU

Po wielu klęskach i zniszczeniach wojennych, wywędrowałem do Poznańskiego. Wtedy był u nas w Polsce ów Drang nach Osten powszechny i nie pohamowany. Co do mnie, uwieczniła to nawet dziadowska piosenka o „kupowaniu grontu“. Zapisuję ją tu ku wiecznej tych exodusów pamięci:

Ślagon się jedyn zawzion na Galicję,
niby ze rację majom Koalicje:
djabła nam ziemia lwowska, tarnopolska,
grunt Wielkopolska!
Nalał manierkę, ubrał się w pizamę,
pozegnał pieski, ucałował mamę,
i, uciesony, choć ta kraju niezna,
rusył do Gniezna.
Sukał w tabulach, sukał se na mapie,
co za majątek w tamtym kraju złapie,
cy zwie się ładnie, cy tamto i owo -
znolazł PJANOWO!
Mój Boze, jakze pikne jest to imię!
zyć w Pijanowie, cy latem, cy w zimie!
kuzda tam kropla w wódkę się obraca,
nudy nam skraca!
Ale psiajucha nie chcioł Mniemiec pola,
spsedać, ze taka Oberostu wola,
no i Pijanowo odraz skasowali,
az djabli brali!

Sukał znów ślagon w całej jeongrafji,
jak z galicyjskiej wyzwolić się mafji,
cy aby jesce znańdzie się godnego
cośik dla niego?
Były WÓDCANY i były PSIE WOLE
i nazwy takie, ze az w usach kole,
ode MIENTÓWKI, az po JAZENBINKĘ...
łykaj se ślinkę!
Zaś pieron raptem spadł z jasnego nieba,
dziadka zatchnęło, ze wiencej nie tseba,
bo tsask prask ślagon ŚWIENTE zadatkował,
całkiem zwarjował!
Zamiast ratafji, jest święcona woda,
do cegoś złego nie tsęsie się broda,
świenci z kamienia wsendzie stoją dzielni —
niema gozelni.
Z owieckiej wełny robią tam sutanny,
nikt ani spojzy na co młodse panny,
nigdy już w Świentem nie idzie Veuve Cliquot.
pija się mliko.
W Bogu nadzieja, ze znów swe manatki
spakuje ślagon, plując na zadatki
i do Galicji wróci za cas krótki,
napić się wódki...


Do Galicji niestety nie wróciłem, natomiast w Świętem istotnie miejsca nie zagrzałem i znalazłem się pod Poznaniem w Sierosławiu, skąd często opierałem się o Przemysłowy gród i jego punkt pryncypałowy tj.: hotel Bazar.
Kiedyś, w tymże właśnie poznańskim Bazarze, siedziały prócz mnie przy stole, same literaty: pani M. J. Wielopolska, Stanisława Iwańska i jeden endecki pisarz, p. Edward Ligocki, który bardzo dużo mówił o polityce, a potem tyle samo o literaturze, na co mu rzekłem przy czarnej kawie, cierpliwie słuchając od samych przystawek, że co do polityki, to się na tem nie rozumiem, a co do literatury, to wolę jeden koński ogon, od dziesięciu literackich piór.
Bardzo się ów wzmiankowany p. Ligocki obraził, tak mniej więcej jak ja, gdyby mi ktoś powiedział, że woli jedno pióro literackie, od dziesięciu końskich ogonów.
Każdy sobie rzepkę skrobie, to trudno.
Ale oto tak się stało, że jak opisałem w przedmowie, we mnie samym urodził się poeta i że Naczelny Redaktor gazety, w której spełniam funkcję raczej podrzędne (patrz przedmowa)! wsadził mi piórko i kazał pisać.
— Przeżegnaj się Wojtku!! powiadam, ale on nic. Pomijając już cierpkie uwagi koleżanki redakcyjnej, pani M. J. Wielopolskiej, która pomysł Naczelnego, abym kontynuował rozpoczętą pracę literacką, kładzie na karb sezonu ogórkowego „zapychanego byle czem“, uważam coraz bardziej, że literatura była mi przeznaczona. Bo — i jedenaście lat żyłem w stadle małżeńskim z literatką i losy mnie spiknęły przez 10 laty z pewnym literatem — gorzej! bo z pisarzem, malarzem, rzeźbiarzem i poznaniakiem w jednej osobie, z Jerzym Hulewiczem.
Oczywiście nie gęsie pióro, ale końskie ogony zbliżyły nas do siebie, bo Jerzy Hulewicz, dawny redaktor ZDROJU, „Apostoł z Kościanek“, jak go nazwał drugi apostoł, poznański proboszcz, ksiądz Cieszyński, okupuje te wszystkie grzechy śmiertelne tem, że jest jak wiadomo bardzo dobrym jeźdźcem, hodowcą folblutów, właścicielem stajni wyścigowej (niedawno z Crève Coeur na czele) — i mężem swojej żony — niemniej było dość dziwne, żeśmy się zbliżyli.
Po jego cudackiej galerji obrazów w Kościankach chodziłem, jak w lesie — co mówię jak w lesie?! W lesie odróżniam z łatwością jawory od grabów, a paprocie od rydzów, a u mego przyjaciela Jerzego, nigdy absolutnie nie wiem, czy dany obraz przedstawia czajnik z herbatą, dostęp do morza, czy Ojca świętego.
Raz nawet wypadła fatalna konfuzja, coprawda niezupełnie z mojej winy. Opowiadał mi Jerzy, że przybył zeszłego roku do Kościanek jego stryj, że stanął przed którymś z obrazów, wielkim na całą ścianę (te kubisty, co jak co, ale płótna sobie nie żałują!) i spytał, co to jest?
— To? To jest Juljusz Słowacki.
— Do diaska! — powiada wystraszony stryj, — a ja myślałem, że to wiatrak.
Kiedy więc wypadło raz, że kazali mi cyceronować jednemu gościowi, przypomniałem sobie dawne objaśnienia Jerzego i objaśniałem sam, zadziwiająco fachowo i uczenie, aż do chwili, kiedy mi strzeliło do głowy powtórzyć dykteryjkę ze stryjem i wiatrakiem. Idę więc jak w dym do znajomej ściany, na której wisi ów stumetrowy landszaft i mówię:
— Widzi pan pułkownik — przyjechał raz stryj Hulewicza i staje przed tym portretem Juljusza Słowackiego...
— Z byka spadłeś?! — przerywa mi nagle Jerzy. — Przecież to „Wezewiusz”, a nie żaden Słowacki. Słowackiego tydzień temu przeniosłem na górę...
Zaklinałem potem Jerzego, aby nigdy nie przenosił w domu obrazów, nie porozumiawszy się ze mną, ale na razie skompromitował mnie na całego. Wtajemniczanie mnie, jak z tego widzimy, w arkan sztuki malarskiej, dawało raczej ujemne wyniki, ale i z literaturą nie było lepiej. Raz — wylegiwałem się w tychże Kościankach, po wspaniałem polowaniu (podczas którego pani Wanda Hulewiczowa zatykała okna poduszkami, aby nie było słychać „jak mordują niewinne stworzenia“, a padało ich po 90 — 100 sztuk w jednym kociołku, przy 10 strzelbach...) Służący wniósł ogromnie obfite śniadanie na tacy i jeszcze obfitszy pęk jakichś podłużnych świstków papieru, zapisanych gęsto maszynowem pismem.
Na śniadanie spojrzałem życzliwie — na papiery jednak dość kwaśno, zwłaszcza kiedy służący dodał:
— Pan dziedzic proszą, żeby pan to przeczytał.
Zaczynam. Czytam, obracam kartkę, zagryzam pumperniklem i nic nie rozumiem. Znowu czytam, obracam kartkę, popijam kawę i ani w ząb. Ki djabeł z tym kubistą?!? Dzwonię więc na służącego i, w braku papieru, piszę na zaprotestowanym wekslu (który dotychczas jest w archiwum Jerzego):
„Nic nie rozumiem. Chyba zwarjowałeś, albo ja jeszcze niewytrzeźwiałem od wczoraj. Puknij się w głowę. Janowski“.
Na to przychodzi dopisek na tymże wekslu:
„Pewnieś obracał kartki, idjoto! Czytaj tylko po jednej stronie kartek, bo po drugiej, jest co innego. Hulewicz“.
Po drugiej stronie, okazało się, był jakiś dawny, zarzucony dramat Jerzego, co w przeplatance z nowelą, dawało oczywista nie prawdopodobne androny. No ale skąd ja się miałem w tem wszystkiem połapać?!? Wogóle musiałem być bardzo ostrożny wtym domu, bo wszystko cokolwiek powiedziałem, było przyjmowane z oznakami ździwienia, względnie wzburzenia. Widzę naprzykład raz pieska, wyciągniętego na kanapie, z obwiązaną głową, obłożonego wokół obrazkami. Najpierw z wyszukaną grzecznością zapytuję:
— Co jest temu foxterrierkowi? był to bowiem nietyle foxterrierek, ile mieszanina zdaje się świnki morskiej z królikiem.
— Głowa go boli i musi spokojnie leżeć — odpowiada pani Wanda.
— Przepraszam panią, rozumiem, że Pikuś ma kompres na głowie, skoro go głowa boli, ale do czego służą mu te obrazki?
— Żeby się nie nudził... — odpowiada łagodnie pani Wanda.
—?!?
Kiedy ochłonąwszy po tej informacji, ośmieliłem się zauważyć, że chyba właśnie sztuka malarska w tym domu przyczyniła się do jego migreny, więc okłady z obrazów lokalnej produkcji przyśpieszą tylko śmierć niewinnego stworzenia — pogniewała się na mnie pani domu nie na żarty.


II. MIESZKANIE W SZAFACH.

Mimo to oszalałem z radości, kiedy, wylądowawszy w Warszawie, ujrzałem lądujących tu pp. Jerzych Hulewiczów. On gospodarował na wsi pod Warszawą — lecz na Polnej, gdzieś pod niebem, miał atelier.
Czegoś równie cudacznego i przyjemnego, w życiu nie widziałem: pusta stodoła, olbrzymia jak plac Unji Lubelskiej. Po środku amfiteatralnie ustawione szafy, drzwiami na zewnątrz. Może 30, może 50 szaf. Wewnątrz stworzonego w ten sposób koła, obite były tyły owych szaf kilimami — (także śmierć nie kilimy, bo kubistyczny melanż projektów Jerzego, z wykonaniem kilimkarni E. Zegadłowicza). Na kilimach porozwieszane, znane nam już obrazy — na szafach rzeźby, na podłodze dywany, z braku miejsca, po kilka, jeden na drugim — i cudaki meble — także pomysły Jerzego. Kanapki jakieś tak ciasne, że ja mimo chudości wrodzonej, zaledwie się w nich mieściłem i ponadto oświetlenie artystyczne, przy którem można sobie było nos rozbić. (Do tego wszystkiego przekonała mnie w końcu jedna kuzynka domu, która wygłosiła zdanie, że:
— Nie szkodzi! — zawsze jest przyjemnie, kiedy ciemno, ciepło i ciasno...).
Jedyna rzecz normalna w tej zwarjowanej ubikacji, to solidna flaszka koniaku na stole. W jej sąsiedztwie, nie jeden rozkoszny wieczór się przesiedziało, mówiąc chwała Bogu nie o literaturze i malarstwie, ale o szansach Crève Coeur do Wielkiej Warszawskiej, o ewentualnem wycofaniu Laïs i Paulette do stada itp.
Aż razu pewnego przychodzę na to czternaste piętro i zastaję Jerzego przy stalugach.
— Myślałem żeś się ustatkował, a ty znowu malujesz. Co to ma być?
— Leda z Łabędziem.
Z łabędziem mniejsza, ale ryzykuję pytanie, czy do Ledy nie przyjdzie pozować jaka ładna modelka? bo przecież to jedne chyba może wytłumaczyć pomysł malowania kobiety, kiedy jest tyle pięknych koni na świecie!
Okazuje się, że nie, bo te zatracone ekspresjonisty malują bez modeli, z głowy. A niechże cię!... Trochę rozczarowany, ale chcąc inteligentnie podtrzymać rozmowę zaczynam Jerzemu wykładać sens takich pomylonych afektów, jak Ledy z drobiem.
O zboczeniach w starożytności mało wiedziałem. Osobiście nieskamandrzyłem się, ale coś ze szkoły wyniosłem, tem więcej, że w każdej klasie solidnie po parę lat przesiedziałem, aż do samej matury, zdanej ostatecznie z licznemi poprawkami. Lecz nie trzymało mi się głowy, kto jest Leda i skąd jej przyszło z łabędziem  —  ? Opowiadałem Jerzemu więc o bliższych wzorach tego typu — naprzykład, że u mnie na wsi, kogut się kochał na zabój w gospodyni, starej pannie, Franciszce Jemioła.
Lecz Jerzy był tak zaaferowany swoją ledą, że nie zwrócił uwagi na moje opowiadanie. Kręcił tylko głową.


III. ALKOHOL, STARA PANNA I KOGUT

Kogut pomieniony, był prześlicznym premiowanym liliputem, rasy Millefleur. Pedigree miał tak sążnisty, że zbladłby z zazdrości hr. Gucio Breza, Kawaler Maltański, chodzący w czerwonym fraku, kiedy umrze jaki kardynał, albo inna figura. Bez uwagi na to, posponowały go kury i inne koguty, zważywszy zapewne na jego lilipuci wzrost. (O cesarzu Napoleonie nigdy nie słyszały, ani o P. Wołodyjowskim). Zwany popularnie TITIPULEK więc dotknięty srodze na honorze, wziął na ambit i bojkotował, tak podwórze, jak kurniki i — klin klinem — zaczął się snuć jak cień za panią Franciszką gospodynią, która w każdym razie była 50 razy większą od największej kury.
Gdziekolwiek szła, szedł on, rozmarzony i tkliwy — kiedy się nachyliła, biegł do jej rąk, usłużny i przesadnie czuły — kiedy siadała na krzesło, on wskakiwał na poręcz, potem na oparcie i skubał w ekstazie jej przerzedzone włosy. Co najlepsze z wszystkiego, bił się o nią z innymi kogutami. Skoro tylko p. Franciszka wyszła na podwórze i miała jakiś zatarg z drobiem, czy interes — Titipulek wpadał w szał i zaczynał wyraźnie koguty prowokować, ale że sięgał im zaledwie do ogona, więc po chwili sytuacja stawała się dla niego dramatyczną. Przez moment stawał wielce zadzierżyście, ale widząc, że zabierają się do jego skóry nie na żarty — wycofywał się klasycznymi wprost trawersami wyższej szkoły hiszpańskiej, boczkiem, boczkiem, z placu boju, wszelkich sił dokładając, aby tego nikt nie potraktował, jako rejterady.
Pani Franciszka miała drobny feler: lubiła alkohol, to jest, przynajmniej trzy razy do roku, musiała się ululać w drobną kaszkę. Leżała potem w swojem pokoju jak trup, flaszkę i różaniec w ręku ściskając, oraz ciężko i żałośnie wzdychając, a Titipulek koło niej na łóżku, z miną pielęgniarza, strapiony, oburzony na nas, że tak mało się przejmujemy jej obłożną chorobą. Muskał dziobem jej rękę, jej szal, jej włosy i pogdakiwał jak kwoka, nic nie jedząc, ani pijąc ze zgryzoty. A kiedy z domniemanej choroby wstawała pani Franciszka, słaniająca się i pobladła i zbierała się do spowiedzi — Titipulek hopki wycinał po podłodze, piał, skrzydełkami trzepał, tak, że podejrzewać można było, iż przez solidarność z Uwielbianą i on sobie kropnął flaszczynę. Kto go wie zresztą — ? W każdym razie do spowiedzi potem nie chodził, co u p. Franciszki na ten przykład, było nieomylnym objawem katzenjammeru.
Podczas gdy p. Franciszka była zajęta przy gospodarstwie, lub bawiła w ekspijacyjnych celach w kościele, przychodził Titipulek do mnie. Łaził po wszystkich pokojach zresztą, elegancki, ważny, obrażony, wysoko podnosząc nogi, zbrojne w wielocentymetrowe ostrogi pierzaste — prawie zawsze towarzyszył nam przy obiedzie, dziobiąc z obrusa okruchy, resztki z talerzy i półmisków, piejąc przytem gęsto i donośnie.
Gdy który flegmatyczniejszy gość, niósł zbyt wolno kęsy na widelcu — „między ustami a brzegiem puharu“ spotykał się najczęściej z dziobem Titipulka, który mu najspokojniej zdziobywał kęs z widelca. Goście się ponoś gorszyły. Ja nie. Gorszyłem się trochę jego inklinacją do p. Franciszki, — ale pozatem nie miałem nic do zarzucenia jego towarzystwu i jego manierom.
Zresztą cóż — ? U pp. Hulewiczów kocica wychowała kaczęta, u nas angorka przepadała za towarzystwem białych myszy i ptaszków — koza wyimaginowała sobie, że jest psem i uważała za swój obowiązek chodzić z hartami i legawcami na polowanie. Kiedy składałem się do strzału, odwracała coprawda głowę i przymykała oczy, ale skoro nieszczęście minęło, to jest kiedy strzał padł, gnała co tchu za aportującym psem, przejęta swą rolą, usłużna, podskakująca, węsząca — a z jaką miną triumfalną wkraczała po polowaniu na podwórze!!! Myślę, że Godfryd de Bouillon, zatykając sztandar na murach Jerozolimy, niemiał miny równie bohaterskiej i zarazem dostojnej...
Dużo jest pomylonych w swoich upodobaniach i afektach zwierząt. Nasz warszawski IPS. i SIM. mógł by coś niecoś o tem powiedzieć... Nawet moje gołębie dawały mi miljon kłopotów, swoimi nieprzewidzianemi fantazjami, bojowej i erotycznej natury — więc bądźże tu człowieku niewyrozumiałym dla Ledy, czy dla Titipulka! Wzruszający był zresztą w swojem przywiązaniu, ten mikroskopijny, śliczny, miedziany, nakrapiany białem Titipulek. Wierny został p. Franciszce, starej pannie, godnej gospodyni aż od zgonu. Dosłownie. Przyszła bowiem cholera — niby nie na stare panny, tylko na drób. Wymierały kury jedna za drugą, serce pannie Franciszce rozdzierając do cna. Bojkotujący kurniki Titipulek, opierał się epidemji najdłużej, lecz dnia pewnego i on osowiał. Łaził krok w krok za p. Franciszką, smutnie, ospale, melancholijnie, jakby ostatkiem sił.
Kucharz zaproponował, że go zarżnie, na co p. Franciszkę omal apopleksja nie trafiła. Spróbowała kogutka zamknąć w kojcu „z likarstwem“, ale krzyczał i trzepał się, więc wzięła go jak zwykle na noc do siebie. Jak zwykle usiadł ponoś na bocznicy panieńskiego łóżka, tuż przy jej głowie gasnący Titipulek i szklistemi ziarenkami oczu patrzył, jak ona przesuwa ziarnka różańca.
Kiedy przyszedłem rano po groch dla gołębi, zastałem panią Franciszkę zalaną łzami, a Titipulka martwego na jej łóżku. Był jeszcze ciepły, piórka miał nastroszone i główkę o wiotkim, zbielałym grzebieniu zwieszoną nad haftowanym w niezabudki jaśkiem p. Franciszki.
— Żeby to nie był grzech, panie dziedzicu, chlipała rzewnie p. Franciszka — tobym powiedziała, że on skończył tak prawie jak krześcijanin, bo pokręcił głową fte i wefte nad moim poświęconym różańcem i zamknął ślipia... Ady wolałabym te złote kolczyki stracić, jak jego...
Kucharz splunął na to i powiedział: tfy!!... Czując zatem nieuniknioną burzę w powietrzu, wyniosłem się czemprędzej do gołębników, ale na miejscu mego przyjaciela kubisty, wolałbym tą autentyczną parę, jak wątpliwą Ledę z łabędziem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Strzemię-Janowski.