Panny mądre i panny głupie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Strzemię-Janowski
Tytuł Panny mądre i panny głupie
Pochodzenie Karmazyny i żuliki
Wydawca Biblioteka prenumeratorów „Kurjera Porannego“
Data wyd. [1934]
Druk Drukarnia Józefa Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PANNY MĄDRE I PANNY GŁUPIE
Starym Przyjaciołom, Stefanowi i Włodzimierzowi Dembińskim, dziś Pułkownikom Wojsk Polskich - ongiś towarzyszom niejednej z opisanych tu eskapad konnych.
I. OSTROGI

Kiedy zacznie mówić o koniu kawalerzysta — kiedy pisze o nim natchnione poematy taki generał Wieniawa Długoszowski, przyjmujemy to z radością, ale bez ździwienia. Dziwi nas tylko, kiedy słyszymy o koniu, rzeczy wzruszające i mądre, od piechociarza. Jeżeliby wpadła przypadkiem do ręki panu Generałowi Składkowskiemu niniejsza książka, niech mi wybaczy — wyznać jednak muszę, że nic mnie bardziej nie wzruszyło, jak jego, właśnie o koniu, SIWUTKU, wspomnienia niekawaleryjskie:
— Siwutek zabity!!! mój Siwutek zabity! niedawno, w chwili gdy już jechałem z Kowla i byłem niedaleko od niego! Nawet ciała jego nie zobaczę! bo leży tam, gdzieś na skrzyżowaniu dróg pieszczystych, gdzie w tej chwili są moskale. Brzuch jego musi być już rozdęty, jak u tylu koni poległych, które widziałem na wojnie, a nogi, sztywne skurczem pośmiertnym mięśni, sterczą w powietrzu — ech! do cholery jasnej!!! Kochane konisko!...
I tak samo chwytające za gardło słowa, kiedy Dudoń-ordynans, opowiadał, że „Siwutek skopany został przez Dońkę i płakał bez śpasu, płakał przytulony do sosny“... a zwłaszcza to wprost prześliczne, tak prawdziwie kawaleryjskie westchnienie gen. Składkowskiego, na widok ostróg, zafasowanych niespodziewanie na froncie od intendentury:
— Biedny Siwutek! Ktoby to się spodziewał, że między nim a mną, nagle... ostrogi!!!
Szczęśliwszy byłem ja, bo między mną a koniem, nigdy nie stanęły ostrogi. Bezpośrednio więc, całym sobą, nieprzedzielony żadną zaporą, odczuwałem drgania końskiej duszy, która jest tak samo różnorodna, jak u człowieka. Są konie lepsze i gorsze z charakteru — są konie genialne, są chytre i zmyślne, są tępe łamagi, są absolutne i beznadziejne kretyny, są maszyny. Znakomite, precyzyjne — ale maszyny.
Słowem — panny mądre i głupie.


II KOBYŁA Z KRĘĆKIEM

Przed wojną, roku 1912, kupiłem od kuzyna mego Feliksa Scazighiny z Przewożca, Prezesa Tow. Wyścigów Konnych we Lwowie, którego fantastyczne przeżycia końskie opisuję na dalszych kartkach niniejszej książki — klacz irlenderkę (hunterkę) MITZI.
Przy kupnie zażądał Scazighino, aby moja rodzina podpisała cyrograf, iż nikt nigdy nie będzie miał do niego pretensji w razie gdyby kobyła spowodowała moją przedwczesną śmierć. Makabrycznie więc zapowiadał się nabytek.
Mitzi miała kręćka, czyli była tak zwaną Dummkollerką — co na język rodzinny przetłumaczywszy dosłownie, znaczyło: głupia jak cholera — albo też: i głupia i cholera. W każdym razie oba te epitety, bez względu na ich stylizację, należały się jej uczciwie. Zdaje się jednak, że te właściwości były nabyte, nie wrodzone. Mitzi bowiem występowała ongiś na niebylejakich konkursach w Wiedniu, w skokach klasycznych, rekordowych zdobywała laury, aż razu pewnego wywaliła się na przeszkodzie — huknęła się w łeb i odtąd zmieniła usposobienie.
Stała się złą, oschłą, nieobliczalną dummkolerką. Zabiła jakiegoś wiedeńskiego, niemądrego bankiera — czy zresztą kiedykolwiek bankier jest mądry!? (Chyba kiedy pożycza pieniądze kawalerzystom i sportsmenom na mały procent). Lecz poco taki do kroćset djabłów gramoli się na konia?! Uważam zatem, że to był ostatni odruch przytomności umysłowej u Mitzi, iż zlikwidowała bankiera. Wtedy kupił ją amator warjatów końskich Scazighino, a w końcu niemniejszy amator dummkolerów, ja.
W terenie, Mitzi skakała fenomenalnie, na puszczonych cuglach, lekko, łukiem wspaniałym — na torze publicznym jednak, nigdy i za nic. Tłumy — banty — muzyka — przypominały jej zapewne ów fatalny wiedeński upadek. Przy pierwszej przeszkodzie tedy, zacinała się, oczy i nogi stawały jej w słup, nie było siły, któraby ją zmusiła do skoku. W terenie zaś powtarzam, była jak zegarek — niezmieniała tempa, równa, biorąca wszystko gładko, z precyzją wprost niesamowitą. To co dla innych koni wydawałoby się trudnym popisem cyrkowym, dla niej było zabawką: np. przeskakiwanie spotykanych w polu fur chłopskich — co stale uprawiałem. Prawie, że śpiąc w siodle, można to było robić i tak samo galopować — a było na czem siedzieć! Mierzyła 178 ctm.
Zarozumiały na punkcie swojej znajomości psychologji końskiej, spróbowałem po pewnym czasie wziąć Mitzi na tor publiczny i — pierwszy raz w życiu zawiodła mnie moja wiara. Mitzi, skacząca u mnie na wsi 2.06 mtr. — odmówiła skoku przy przeszkodzie, liczącej zaledwie 1.20 metr. i — nietylko odmówiła, ale buchnęła na barjery jak obłąkana, zrobiła z nich marmeladę i runęła między publiczność, z oczami, wylazłemi z orbit i ogonem wirującym jak korbka od aparatu kinematograficznego. Nie było sposobu. I widocznie należało do jej niewzruszonych zasad, pomścić na jakimś jeźdźcu swoją porażkę, bo tak jak niegdyś na niefortunnym bankierze, tak teraz zemściła się na mnie. Na pierwszej przeszkodzie na wsi, przeszkodzie którąśmy setki razy brali śpiewająco — zrulowała nagle ze mną, wylądowawszy zupełnie normalnie. Kobyle nic — ale mnie odwieziono do szpitala, z bardzo sztucznie wykręconemi ze stawów barczykowych i łokciowych kościami.


III. NIEUDANY POPIS WOKALNY

Najbliższy szpital był w Przemyślu. Z przesiadaniem wlokłem się trzy godziny. Ból w ręku prawym był nieludzki, bo całe ramię, wyszłe ze stawów, wykręcone było w „przeciwną stronę“. Niecierpliwie więc wyglądałem szpitala. Kiedy tam dotarłem, zakonniczki flegmatycznie oświadczyły, że chirurga na razie niema, więc że operacja może nastąpić dopiero nazajutrz. Wtedy wstąpił we mnie duch Mitzi-dummkolerki. Ryczałem, że jeżeli do 5 minut nie przyjdzie chirurg, zdemoluję całą budę. I ryczałem tak skutecznie, że istotnie w parę minut znaleźli się eskulapowie in gremio.
Poczciwe Szarytki pomyślały: kto tak ryczy i tak grozi, ten pewnie dobrze zapłaci, a jakiż abnegat, nawet w habicie, oprze się dźwiękowi złota!? — Eskulapowie radzili — kręcili głowami i — co gorzej — moją łapą. Uradzili ostatecznie, że trzeba mnie uśpić, gdyż operacja będzie długa i skomplikowana, ze względu na pourywane ścięgna, „wyszłe“ stawy ect.
Ba — uśpić!!! nie tak to łatwo takie twarde bydlę uśpić!! Położyli mnie na jakiś blat, poprzywiązywali nogi i zakonniczka kapnęła mi na nos chloroformu, jak panience, poczem z trjumfem oświadczyła lekarzowi, że już. Energicznie odrzekłem, że wcale nie już. Nie śpię. Wtedy szatan podszepnął zakonniczce, ku własnej jej zgubie pomysł, aby mi kazała śpiewać.
Śpiewać to śpiewać. Myślałem długo co wybrać, aby z mego małocenzuralnego repertuaru zaprodukować coś, od czegoby szlag na miejscu nie trafił osobę duchowną. Wybór był trudny — ale ostatecznie, najpiękniejszym barytonem, zaczynam najskromniejszą moją pieśń:

A kiedy nie potrafisz,
to nie pchaj się na afisz...

Źle. Coś brzękło, dźwiękło i zakonniczka chlupnęła mi gniewnie z pół litra chloroformu na nos. Zachłysnąłem się i próbuję z innej beczki:

Moja lubka, daj mi dziubka...

Jeszcze gorzej. Nie wiem dlaczego, ale znowu się nie podobał ten śliczny skądinąd refren, bo zakonniczka zgrzytnęła zębami i lunęła taką porcję narkotyku, że słońby wyzionął ducha. Zamroczyło mnie na chwilę, ale, myślę sobie wcale przytomnie: może w obcym języku wypadnie produkcja znośniej? bo to zakonniczka słów nie zrozumie, a upoi ją wdzięczna melodja i wszystko będzie w porządku. Inaczej mnie dusza pobożna zadusi. Walę więc z przejęciem, że Kiepura siadł by z zazdrości na podłogę, jako że te tenory są zawistne:

Zaszoł studjent w publicznyj dom...

Koniec świata!!! Coś aż jęknęło za mną i tym razem zalała mnie fala eteru, tak dokumentnie, że zaniemówiłem na amen. Dwie i pół godziny trwało zestawienie ręki, w ramieniu i w łokciu. Na drugi dzień, obarczony przestrogami lekarza aby leżeć najmniej ze dwa tygodnie, spokojnie, i żegnany złowrogiemi spojrzeniami SS. Szarytek, których nawet suta zapłata z mojej strony nie przebłagała i którym niech Bóg przebaczy, że się na moim talencie śpiewackim nie poznały — czmychnąłem ze szpitala. (Pewnie do dziś w rocznicę kropią tam po mnie salę operacyjną święconą wodą...).
Na trzeci dzień, z ręką na temblaku, poprowadziłem Mitzi na tą samą przeszkodę, zaś wieczorem tańczyłem na balu. Rękę mi zestawiono dobrze, ale w fechtunku, w strzelaniu z pistoletu, czy nawet z bata, robi mi ona stale nieprzyjemne siurpryzy: potrafi najniespodziewaniej wyskoczyć z zawiasów, sprawiając ból niedowytrzymania. Miałem później kilka pojedynków w życiu, na pałasze i zawsze szczęśliwie posiekałem moich przeciwników, ale — gdyby oni wiedzieli, jak mało nieraz brakowało do tego, aby mi nagle szabla zwisła wraz z ręką! Jeszcze jedno machnięcie i koniec przedstawienia. Cała więc rzecz polegała na tem aby... raz, a dobrze.
Wtedy jednak na balu, zawdzięczałem temu temblakowi wiele sukcesów u pięknych, rozczulających się pań, a później wzmiankę w ck. dokumentach asenterunkowych: DIENSTUNFÄHIG (niezdolny do służby).


∗             ∗

Ile razy myślę o Mitzi, przypomina mi się jeden mój znajomy, kresowiec. Opowiadał, że jechał w konkury do jakiejś panny.
— No i oświadczyłeś się?
— Nie.
— Czemu? Brzydka była? stara?
— Gdzie brzydka! — śpiewa mój kresowiec. — Ładna była panna, młoda panna, zgrabna panna, bogata, ale... ścierwo.
Otóż tak jest z Mitzi. Piękna była, rosła była, ale ścierwo. Może nieeleganckie określenie, ale rzecz doskonale obrazujące.
Sprzedałem ją. Nabył ją pan Romanowski i ponoś wielkie na niej święcił trjumfy, na 100 kilometrowych dystansach.
Dla ludzi obojętna, Mitzi, nienawidziła koni, i poza wiedeńskim bankierem, miała kilka czworonogów na sumieniu, zatłuczonych kopytami. Jedną kochała tylko Lalkę, klaczusię niewiadomego pochodzenia, której poświęcam na dalszych kartach tej książki, cały ustęp. Dla tej miała nawet uśmiech — bo pozatem była zawsze zimna i ponura, jak osoba, która przeżyła dramat wstrząsający.
Co za dramat przeżyła? niewiadomo. Chyba nieopłakiwała zabitego wiedeńskiego bankiera, ani zatłuczonych towarzyszy przygodnych, stajennych, ani tego, że dzięki niej nie przelałem krwi za cesarza Franciszka Józefa.


IV. NIEJASNE PRZYKAZANIE

Jest takie jedno przykazanie, dość dla mnie niezrozumiałe:
— Niepożądaj żony bliźniego twego, ani domu, ani służebnicy jego, ani wołu, ani osła, ani żadnej rzeczy, która jego jest...
bo pokażcie mi takiego osła, któryby pożądał osła!... Chyba nikt. Żona bliźniego — ewentualnie jego służebnica — hm! to już inna sprawa, albo na ten przykład koń? — ale osioł? ale wół? niepojęte!...
Konia to raz, wyznaję, pożądałem całą duszą. Była to klacz sąsiada, p. Ziętarskiego — szczyt piękna i szczyt wszelkich zalet. Rodziła się po ENEO od NANY w Skorykach, 1902 roku, skarogniada, łysa, prawie pełnej krwi (jedna babka irlenderka importowana), miała wzrostu 172, budowę huntera, szyję łabędzia i głowę araba, malutką i suchą. Oko płomienne jak u ogiera, strzeliste nogi. Słowem wzór urody końskiej i schemat wzorowej jego anatomji. Marzyłem o niej wprost chorobliwie i — marzenia się spełniły. IZA przeszła do mojej stajni.
Miała już za sobą wyścigową swoją karjerę, dość chlubną — u mnie miała służyć wyłącznie do parady i polowań z chartami, do których zaraz po pierwszym debiucie tak się zapaliła, iż, niekierowana i niezachęcana łydką, szła z miejsca za psami, skoro te ruszały w gon. Czasem bywało, że bez psów chciała gnać, ujrzawszy biegnącego szaraka. Żadnych przeszkód wtedy dla niej nie było — rowy — hollwegi, bagna, były dla nas niewinną igraszką. Iza była mniemania, że tam, gdzie przeszedł zając, powinny przejść psy, a gdzie przeszły psy, tam powinniśmy przejść my, ona i ja. Ileż to razy nurzaliśmy się po uszy w bagnie! Ile razy przekoziołkowali siarczyście! Nic jej nie peszyło, ani odbierało rycerskiego serca.
W jednym kierunku, dzięki przypadkowi, doszliśmy do perfekcji. Oto pomknął raz zając spod nóg Izy i psów, tuż pod stromym nasypem kolejowym, wysokim 12 — 15 metrów. Zając oczywiście kopnął się na zbocze ku górze, ku torowi i zniknął nam z oczu. Poklepałem Izę po szyji — znak nasz masoński, kiedy czegoś fantastycznego od niej wymagałem i dałem jej delikatnie znać łydkami:
— Ano, Izuniu, spóbujmy! Gramolmy się na ten zajęczy Giewont...
Iza lekko zastrzygła uszami i ruszyła bez namysłu. Chwyciła żwirowy grunt pod kopyta i, widząc, że nie da rady, uklękła i na kolanach, błyskawicznemi rzutami, znalazła się na górze. Z drugiej strony toru był taki sam zjazd z pieca na łeb — znowu bez namysłu runęła w dół, cudownie się ześlizgując jak na bobslejach. Zając przepadł, ale od tego dnia naszą pasją były tak zwane Rutschbahny, zjazdy i wjazdy. Doszliśmy do wprawy cyrkowej i imponowaliśmy wszystkim na wszystkich par forcach i cross countrach.
Djabli brali nieraz doborową kawalkadę, która stawała nagle przed murem nieprzebytym, z piachu, żwiru, czy granitu i musiała je okrążać, a my, Iza i ja, lekko i łatwo dostawaliśmy się prostopadle w górę i w dół. I nietylko znała te cyrkowe sztuczki, ale była przytem przedziwnie szybka i wytrzymała. Nieraz jeden gnaliśmy za zającem w licznem towarzystwie i kończyło się na tem, że z całego towarzystwa, z kilku smyczy chartów, zostawało 5 stworzeń: dwa charty, zając, Iza i ja. Poczem wszystko było ledwie żywe, a Iza wracała świeża i gotowa do nowego popisu.
Pamiętają, te popisy na Podolu PP. Kopczyńscy, Sochanikowie, Schätzlowie...
Raz po takim warjackim polowaniu w Borkach Wielkich, dostałem z domu telegram, że moja obecność jest konieczna tego samego dnia w domu. Nie wiele myśląc, kazałem siodłać i wyruszyłem w pięć koni o godzinie 5-ej popoł. — ja naturalnie na Izie. Kłus galop — kłus galop — a kilka razy tylko zsiadanie i prowadzenie koni przy pysku. Przerąbaliśmy prawie 80 kilometrów i nietylko, że o godzinie 10-ej wieczór stałem już przed gankiem w Strutynie, ale jeszcze ponadto na ostatnich 5 kilometrach, urządziłem wyścig. Prosta rzecz, że Iza zdystansowała towarzyszy — (dwa były wśród nich folbluty! — ) i przyszła sucha, świeża, zadowolona, pokryta pajęczyną własnych żył i babiego lata.
Ta wzorowa klacz, wielka dama, o sierści lśniącej, skórze cieńkiej jak atłas, była wysoce nerwowa i poza mną nieznosiła żadnego jeźdźca. Na fałszywy ruch łydką, na ciężką rękę reagowała dziko i z furją. Siadł na nią raz Witołd Górka, mój kolega, brat niefortunnego „pogromcy“ sieńkiewiczowskiego — i jeszcze się dobrze nie usadowił, a już Iza skoczyła w bok, wyprostowała się jak świeca i zwaliła go z siodła. W czasie inwazji rosyjskiej, podczas której zakwaterowana była u mnie sotnia kozaków dońskich, jeden z oficerów, okrzyczanych przez nich za znakomitość jeździecką, wybłagał u mnie przejażdżkę na Izie. Niechętnie zezwoliłem, zresztą w niepłonnej nadzieji, że rozkosz ta będzie trwała niezwykle krótko. I istotnie, ledwo jej dosiadł, zaiskrzyły się oczy kobyle, ogromne i wściekłe, zatrzęsła się nerwowo i urządziła tak niesamowite harce, iż mołojec znalazł się na matce ziemi, literalnie rozpłaszczony. Wstał skonfundowany i mruknął:
— Czort’ ne łoszad...
Ani spojrzałem na niego, bo musiałem długo przepraszać wzburzoną Izę i tłumaczyć jej, że to była tylko głupia próba, żart, bez chęci obrażenia jej. Iza zrozumiała, oparła o moje ramię piękny łeb i zdawała się mówić ognistemi oczami:
— No dobrze, dobrze, daruję ci, ale niech to będzie ostatni raz... nie sadzaj na mnie kacapów!


V. PEDICURE I INNE ZMARTWIENIA

Sądny dzień nastawał w stajni, kiedy przychodziło kuć Izę za tylne nogi. Od wczesnego rana furman, chłopcy stajenni i kowal, chodzili zafrasowani, postępując z nogi na nogę i skrobiąc się w głowę. Iza nienawidziła pedicure. A wersja ta szła crescendo — aż w końcu pewnego razu doszło do punktu kulminacyjnego, bo wpadł do mnie furman, utytłany, obsmarowany:
— Przepadło! Iza kuć się nieda i koniec. Sam cysarz, sam papa rimski nie poradzi...
Nie spróbowałem dostojnej interwencji cesarza ani papieża, tylko sam poszedłem do niej, do boksu. Spojrzała na mnie, jeszcze gniewna na tamtych, ale, już ucieszona moją obecnością. Poklepałem ją łagodnie, pocałowałem w chrapy, nakarmiłem cukrem i spytałem, czy przypadkowo nie zwarjowała?
— Kujcie! — rzekłem. Furman Karol i kowal, chłopy na schwał, wzięły ją za nogę. Jeszcze się nie obejrzałem, a już leżeli obaj w przeciwnym, pustym boksie na sianie, odrzuceni całą siłą jak piłki. Wątpię, czy nasza świetna Konopacka rzucała kiedy tak dyskiem. Znowu poklepałem Izę, powiedziałem jej parę słów, tylko nam obojgu zrozumiałych i wziąłem za tylną nogę.
Zbaraniała służba. Iza stała jak zamurowana. Od tej daty, musiałem zawsze asystować przy jej przekuwaniu, a kiedy byłem nieobecny w domu, żadna siła przyrodzona i nadprzyrodzona, nie była w stanie podkuć kobyły na tylne nogi. Chłopy koziołkowały jak gruszki, a z boksu leciały drzazgi. Czego się dziwić?!? Grand dama ma zawsze swego stałego fryzjera, ma swego manikużystę — byle łachudra nie śmie tknąć arystokratycznej główki, czy łapeczki.
Czytałem kiedyś, że podobno etykieta dworu madryckiego niepozwalała królowej hiszpańskiej pokazywać ludowi nóg i, kiedy raz, jakiś średniowieczny potentat przysłał królowej parę pończoch w darze — ochmistrz dworu wylał pana posła za drzwi, razem z pończochami, oświadczając oschle:
— Wiedz asan, że królowe hiszpańskie niemają nóg...
Tak widocznie było z Izą. Uważała, że etykieta wymaga, aby ona dla plebsu niemiała nóg. Miała je tylko dla mnie, cieńkie, a stalowe i niepokonane nigdy.


VI. TRAKTATY MIĘDZYNARODOWE, A IWAN KONSTANTYNOWICZ

Podobna perfekcja, nic dziwnego że wzbudzała apetyty. Toteż po pewnym czasie, spokojni dotąd kozacy dońscy, zaczęli się nagle Izą interesować. Zwłaszcza kiedy się ich essauł upił — a zdarzało się to dwa razy nieprzymierzając na dobę pożądanie Izy przechodziło u niego w paroksyzm. Pijaki, chore na delirium tremens, widzą podobno w halucynacjach wszędzie wokół siebie, białe myszy i białe słonie. Essauł widział Izę.
Zaczął od pieniędzy. Dawał mi setki rubli za nią, potem tysiące, a w miarę wypitych kieliszków, zwiększała się suma, aż wreszcie wpadł na inny, pijacki pomysł. Późną nocą słyszę raz trommelfeuer w parku, — kanonadę, jakby 5 armji nieprzyjacielskich rozgrywało tu w Strutynie losy Europy. Wychodzę na taras — kozacy biegają w tyralierze po trawnikach i alejach, grzmiąc ostremi nabojami gdzie popadło. Konary z trzaskiem z drzew lecą, a echo gra. Ki djabeł?! patrol jakiś austrjacki się pokazał, czy co? Lecz wtacza się na taras sam essauł, oczywiście na nogach z galarety, a z tarasu idzie do jadalni.
— A wam szczo, Iwanie Konstantynowiczu?! — pytam się, z rusińska po rosyjsku.
Essauł żegna się najpierw trzykrotnie przed portretem jakiejś mojej prababki, którą stale po pijanemu brał za Ikonę, niezważając na jej — święć Panie nad jej duszą — nieco ryzykowny dekolt i na pieska jak byk pod pachą, czego zazwyczaj o ile wiem, na świętych obrazkach się nie widuje. Potem zaczyna mi długo, acz trochę niewyraźnie klarować, że sukinsyn Italjaniec, wypowiedział wojnę sukinsynowi Germańcowi i że dlatego kazał sotni strzelać na wiwat.
— Masz babo placek! Ale poco o drugiej w nocy i poco ostrymi nabojami?!?
— Izwienit, Jurij Francowicz, ale jej Bohu, to pomyłka. Z radości patrjotycznej pomyliły się mołojcom naboje, ale za chwilę zobaczycie, co wam ofiaruję — ja, essauł takiej a takiej sotni kozaków dońskich.
Myślałem, że pijanica skończy na tej kanonadzie — zresztą spóźnionej coś o trzy miesiące blisko, gdyż przed trzema miesiącami już, o tych Italjańcach sukinsynach mi rozpowiadał — ale widać, nie było mi przeznaczone spać tej nocy, bo w godzinę później słyszę piekielne kwiki, rżenie końskie, łomot kopyt i wrzaski kozackie. Wychodzę znowu na podwórze i myślę sobie, że widać essauł kazał wytoczyć jakieś ukryte beczki z samogonką i teraz, nietylko on, ale cała sotnia urżnięta w pień. Bo oto stoi na dziedzińcu kilkanaście ogierów, trzymanych przy pysku, w świetle pochodni. Bractwo to gryzie się nawzajem, kwiczy, rży i pierze kopytami.
— Iwanie Konstantynowiczu, czy to wszystko jeszcze z tej racji, że Italjańce zdradziły Austryjców?!
Esauł, czerwony jak piwonja, a chwiejący się jak płomień na wietrze, podchodzi uroczyście do mnie.
— Naplewať na Italjańców!... Wszystkie eto ogiery macie do wyboru, — wy, Jurij Francowicz, za waszą kobyłę. Wybierajcie dwa, wybierajcie, lubczyku, sześć, no! trastia waszu mordowała! Bierzcie wszystkie, jak tu stoją!
W ferworze pijackim byłby mi całe Imperium rosyjskie niewątpliwie ofiarował. Nie chcąc drażnić pijaka, mówię:
— Dziękuję wam z serca, Iwanie Konstantynowiczu! Teraz ciemno, dobrze nie widać. Połóżmy się spać, a jutro pogadamy.
Ale to „jutro“ przedstawiało mi się gorzej. Bydlę się uprze i w końcu wykradną mi moją klacz. Wolałbym, aby mi cały folwark puścili z dymem, niż to. Co robić? Dzień, dwa, tydzień, będę się wykręcał, ale w końcu kozaków mogą ruszyć z kwater na front, mogą się cofnąć armje, bo i tak przebąkują już o ofenzywie pruskiej, a wtedy przepadła moja Iza! Izę więc obstawiłem wartą zaufanych ludzi, później przeniosłem do oranżerji i sam z nią spałem, a kiedy i ten schowek wykryto, wprowadziłem ją do pokoju obok mojej sypialni. Na nic! I ten schowek wykryli. Nic nikomu tedy nie mówiąc, pognałem na niej świtem, 5 klm. do Złoczowa. Może tu znajdę tajemne i bezpieczne locum?


VII. ZAMUROWANE KONIE, CHININA I CYNAMON

Jakoż i znalazłem. Przez usłużnych i słono opłaconych żydków, dowiedziałem się, że u jednego starozakonnego kamienicznika, jest ogromna piwnica, o jednem tylko tajnem wejściu od strony mieszkania. W mig zatem przeprowadzam tranzakcję.
— Jakże pan dziedzic, po tak wązkich schodach sprowadzi konia do lochu?!? Uj! to niemożebno...
Dla Izy było wszystko „możebno“, więc w nocy, kołując i klucząc, wprowadziłem ją do kamienicy, następnie spokojnie i gładko do piwnicy, a za nią poszło już ulegle osiem innych koni, najlepszych, wraz z zapasem siana i owsa. Byłem żydków pewny, zbyt ich dobrze płaciłem za fatygę i jako sublokator! Wejście do piwnicy zawiesili jakimś pięknym dywanem w zielono-czerwone kwiaty — essauła okłamałem, że konie sprzedałem, a Izę dałem znajomemu generałowi do przechowania przed napierającemi już Germańcami i wszystko byłoby dobrze, gdyby djabli nie nanieśli Icka Cynamona.
Rosjanie kopali wtedy szańce wokół miasta i spędzali do tej roboty złoczowskich obywateli. Przy tej okazji, spodobał się im ogromnie jeden obywatel, mianowicie ów właśnie Icek Cynamon. Mój pech. O ile Icek Cynamon bowiem miał wielki sukces u moskali, o tyle jemu Moskale się nie podobali, a zwłaszcza perspektywa kopania szańców, która obfitowała nieraz w dramatyczne momenty.
I tak raz np. wyznaczono jednej kompanji żydków złoczowskich pewną ilość metrów do wykopania, oczywiście jaknajgłębszych, żydki poparpały zlekka ziemię, i — dufne w napiwki dawane na prawo i lewo, przychodzą do pana korneta, dowodzącego robotami.
— Panie lejtnant, już.
Lejtnant spojrzał nieufnie.
— Co „już“?
— Jakto co?! Szańce panie lejtnant. Fertig.
— Tak? — Hm... ale czy głębokość taka jak otrzymaliście nakaz?
— Co znaczi nakazu?! Dwa razy jak nakazu! Dziesięć razy jak nakazu! Jak szczęścia życzymy panu lejtnantowi, że cała armja rosyjska mogłaby się schować do naszego szańca i ani szladu...
Kręci głową kornet, niebardzo wierząc, aby żydki tak szybko robotę wykonały. Idzie zatem i widzi, że na przestrzeni coprawda jakich 20 metrów, ale nie głębiej jak na 20 centymetrów, zruszono ziemię. Dorosły człowiek, gdyby stanął w tym rowku, to schowa się najwyżej po kolana. Kornet wszystko obejrzał i powiada grzecznie:
— Dobrze, bardzo dobrze. Lecz teraz wyszła ustawa, że każdy szaniec mamy wypróbować co do głębokości, więc zaraz zrobimy próbę...
— Jaka próba, panie lejtnant?! na co próba?! — pytają żydki nieco zaniepokojone.
— Ano tak robimy, że kto kopał, ten włazi do szańców swoich i dekuje się, a na 50 kroków ustawiamy kompanję karabinów maszynowych i strzelamy. Jak nikogo nie trafi (dodaje z lekką ironją kornet) to znak, że szańce są dość głębokie.
— Jakto?! zadlaczego?!
— Nuże! — włazić patałachy! — zezłościł się nagle kornet sadysta.
Powstał lament piekielny:
— Panie lejtnant! złociuchny panie lejtnant! my jeszcze kapuchnę będziemy kopać...
Nic tedy dziwnego, że wobec takich ponurych wieści, nasz Icek Cynamon wcale się nie kwapił do tych szańców, toteż kiedy zaczęli go szukać i kiedy w końcu znaleźli, wyrwał się z rąk policjanta i jak w dym, do swego kuzyna (oni wszyscy kuzynowie) do piwnicy, renomowanej widocznie jako reduta niedozdobycia. Za nim puścił się w pogoń policjant jeden i drugi i nagle wszystko zamarło w zdumieniu. W piwnicy stało osiem koni...
Kiedy mnie o tem zameldowano, skląłem Icka Cynamona do czterdziestego pokolenia, a trzeba wiedzieć, że od wszystkich przechodzących przez moje terytorja armji, czerpałem co miały najlepszego, mianowicie kolekcję wyzwisk, od których włosy stawały na głowie. Stanęły też włosy na głowie żydkom, ale cóż trzeba było iść do komandira i tłumaczyć się. Zablagowałem go Giermańcami, przed którymi schowałem konie. Czy uwierzył? nie mam pojęcia, ale dobroduszne pijaczysko oddało mi konie. Gorzej było z essaułem, któremu musiałem nieprzyjemnie się wyłgiwać. Całe szczęście, że srodze, (jak twierdził), zmartwiony klęskami armji rosyjskiej, pił za czterech i rzadko kiedy rozumiał co się do niego mówi. Jeździł tylko powozem, bo z konia leciał — a na ławeczce przedniej sadzał kozaka z harmonijką.
I tak rżnęli Kamarińskawo, giermańcom na pohybel.
W każdym razie niebezpieczeństwo z Izą nie minęło, owszem zaostrzyło się. Mnie więc, że mogłem się oko w oko spotkać z tą świątobliwą i niemuzykalną zakonniczką Szarytką, którą tak zgorszyłem przed dwoma laty swoim repertuarem wokalnym w przemyskim szpitalu — udałem się ufnie do ich złoczowskiego szpitala, położonego o kilometr za miastem.
Chytrze im przypomniawszy, że ratowałem Zgromadzenie tu i ówdzie mąką z mego młyna i kartoflami, co wvmagałoby... ewentualnego rewanżu — poprosiłem o przechowanie Izy. Przynajmniej Izy. Najpierw zakonniczki przeżegnały się, a potem zgodziły, a nawet same wyścieliły plandekami i dywanami (dla zagłuszenia kopyt), jeden pokój na I piętrze, na oddziale epidemicznym, chwilowo pustym.
Późną i ciemną nocą, ruszyłem en carrière na Izie do Złoczowa. Tknęło mnie coś w połowie drogi — obejrzałem się — a za mną, w odległości 200 — 300 metrów... kozacy! Śledzą — niema co! Niewyraźnie mi się zrobiło, bo przestrzeń 5 kilometrów do Złoczowa była zbyt krótką, aby ich należycie zdystansować, tembardziej, że przez miasto nie sposób rypać galopem. Bywało, że i przez miasto ongiś rypało się galopem, stroną niebrukowaną — bywało, że kłusakami amerykańskimi gnało się aż iskry leciały i wjeżdżało przez ogromne szyby wystawowe (podniesione latem) wprost do kawiarni, gdzie konie dostawały cukru, a ja koniaku, i ruszało się w dalszą drogę. Ale teraz przecież chodziło o zatajenie Izy, a nie o zwrócenie na nią uwagi całego miasta. Bo można sobie wyobrazić, co by było, gdybym tem tempem przegnał środkiem miasta ku szpitalowi, a za mną dońskie kozaki.
Miałem jeszcze jedną drogę, lecz ta była prawie niedoprzebycia, szczególnie w noc ciemną: dwie stare rozwalone cegielnie, z jarami, pieczarami, zwałami kamieni — dalej bagno — potem, dość szeroko tu płynąca Złoczówka, bardzo błotnista i znowu bagno. Od czegóż jednak sokole oczy, sarnie nogi i mądrość mojej Izy? Poklepałem ją po szyi: no Izuniu! próbujemy! nie damy się...
Nie daliśmy się. Wyścig ostatni w życiu rozegrała Iza tak, jak tylko ona jedna na świecie potrafiła: przebiegła wertepy starych cegielni, przefrunęła bagno, przeskoczyła lekko rzekę... Kozacy stanęli bezradnie i nie próbowali nawet nas ścigać. Goniły mnie tylko chwilę ich soczyste przekleństwa, kwestjonujące cześć całej linji żeńskiej mego rodu oraz rodu mojej kobyły, a my tymczasem, wpadliśmy, ona i ja, cwałem na podwórze szpitala. Cicho wprowadziłem Izę na kurytarz, a następnie schodami na I piętro.
Jakaż Anna Pawłowna potrafiła tak wchodzić, jak ona, po schodach? Chyba ten pełnej krwi Koheylańczyk biały, którego przywiózł z Arabji hr. Juljusz Dzieduszycki i którego brał ze sobą do resursowej loży na pierwsze piętro, do teatru lwowskiego — ot pan!!!
Dwa tygodnie siedziała tam Iza zamknięta, zachowująca się jak markiza w buduarze, cicho i bezszelestnie, jakby rozumiała o co chodzi. Wszystkie Siostry, z przełożoną, matką Cybulską na czele, zakochane były w pięknem stworzeniu i przez to dla mnie bardzo uprzejme. Darowałem im wspaniałomyślnie, że jedna z nich przed laty niepoznała się na moich śpiewackich talentach...
Niebawem w tym samym pokoju co Iza, kryłem się ja znowu przed pogonią rebeljantów „ukraińskich“. Był to, jak już wspomniałem, oddział epidemiczny. Kropnąłem sobie cztery proszki chininy, na które reaguję zawsze szalonym wypryskiem skórnym, gorączką, oraz czarującem pomidorowem zabarwieniem i udawałem chorego na tyfus plamisty. Kilkakrotnie wpadały patrole bandyckie ale widząc moją fizys, podobną do pekeflejszu, zmiatały heroje pośpiesznie. I tak dwukrotnie ratowała mnie ta izba u SS. Szarytek złoczowskich.


VIII. ŚMIERĆ

Odpłynęła armja rosyjska, przyszły znowu Austrjaki i Niemcy. Iza skaleczyła się w nogę — podleczył ją niemiecki weterynarz i pasła się po zagonach, zoranych kulami, z nogą opuchłą, chodząc za mną jak cień, na spacery. Rozumieliśmy oboje, że niema co kryć — jest źle. Skończyły się nasze trjumfy, nasze galopy, nasze polowania, nasze przygody... Kres życia Izy zbliżał się raptownie, więc nie ździwiłem się wcale, kiedy wjeżdżając raz na folwark, usłyszałem głuchy, rozdzierający jęk od strony stajen i ujrzałem biegnących tam ludzi.
— Iza!!!
Naturalnie ona. Umierała jak człowiek, z jakimś majestatycznym, a straszliwym smutkiem. Oczu jej żegnających, nigdy nie zapomnę — choć mnie tyle rzeczy od tego czasu pożegnało. Męczyła się. Trzeba zaryzykować zastrzyk adrenaliny. Może uratuje, a może zabije jak piorun.
Zabił jak piorun.
Spojrzała na mnie raz jeszcze, wkładając w to spojrzenie całą otchłań wiernego, szlachetnego jak brylant uczucia, jakby mówiąc: nie trudź się, kochany!!! i wyprężyła się jak struna, bez jęku już. Staliśmy: jeniec jeden Litwin, jeden rusin furman i ja i — jak powiada generał Składkowski — „płakaliśmy bez śpasu, przytuleni do ściany“ i wpatrzeni w stygnącą Izę.

Dziś zostało mi tylko jej kopyto, oprawne w srebro, z krótkim napisem:
IZA
po Eneo od Nany, zginęła I.7. 1918 r. w Strutynie.


IX
PANNY MĄDRE I PANNY GŁUPIE

Jestem wychowankiem OO. Jezuitów w Chyrowie. Może minęła ich już ta manja, o której tu wspomnę, ale za moich czasów, nie wiem dlaczego? wielki nacisk kładli ojcaszkowie na ową ewangieliczną przypowieść o pannach mądrych i głupich.
Ani w ząb do dziś nie rozumiem, o co chodziło ewangelji i czcigodnym Ojczulkom — tyle tylko, że w pamięć mi się wryły te panny. Byłbym może w końcu datarł do sensu owej skomplikowanej paraboli do celu faszerowania nas, 10-letnich młokosów temi pannami, ale — po dwóch zaledwie latach, wyleciałem z Chyrowa jak z procy.
Pamiętam, że kazano mi się modlić coś 18 razy na dobę, i że zadepeszowano po mego ojca, aby mnie zabrał. Ojciec przyjechawszy, zapytał surowo: za co cię wyleli? na co odpowiedziałem oczywiście tak, jak się zawsze w podobnych okolicznościach odpowiada:
— Za nic, tatku.
Była oto jakaś żywsza wymiana zdań, między mną a księdzem rektorem i ja uznałem w pewnej chwili, że broniąc jakiejś tezy, trzeba ją obronić, więc w dyskusji użyłem nieco namacalnego argumentu, mianowicie cisnąłem paką niesionych książek księdzu rektorowi w żołądek. Żołądek księdza rektora nie był właściwie moim celem, ale jego dość wypukła linja znajdowała się akurat na linji mego rzutu — czy jestem temu winien? Gdybym był mniejszy, trafiłby w podłogę a gdyby większy, książki przeleciałyby nad tonzurą księdza rektora i nie byłoby żadnego kramu. Jasne i proste zagadnienie natury balistycznej, ale nie penitencjarnej.
Ksiądz rektor jednak inaczej się zapatrywał na topograficzny i balistyczny przebieg incydentu — upierał się przy żołądku i zadepeszował, jak rzekłem, po ojca. Tyle pamiętam z Chyrowa. No i o tych pannach. Miałem je odnaleźć, te mądre i te głupie, te sprytne i te idjotyczne — znacznie później — w koniach.
Po biografji Izy, wielkiej damy, o niebywałej inteligencji i grandezzy, niemającej równej sobie, o sercu nieustraszonem i chrobrem — przyjdzie mi teraz mówić o skończonym hebesie.
W roku 1913 pokazano mi w krytej rajtszuli 9 pułku dragonów w Żółkwi, konia pełnej krwi: WIEHEISST. Widzę, że rusza się dobrze — dwa wyścigi jakieś ma wygrane za sobą — tanio za niego żądają, więc myślę: od przybytku głowa nie boli i — kupiłem go. Teraz dopiero miała mnie rozboleć głowa! Takiej łamagi, takiego hebesa, takiego drania, jak Wieheisst, nie miałem w stajni przez cały ciąg żywota, mimo że conajmniej 200 koni przeszło przez moje boksy. Bił bestja zadem, gryzł przodem, łeb miał jak bania prawosławnej cerkwi — strzelaj w niego! nic nie rozumie — słowem: ubrali mnie. Nawet przysłowie ludowe powiada:

Okpił koniarz koniarza —
to się zdarza —
Przyszło jednak do sądu polubownego,
na którym stanęło,
że okpić jednak trzeba trzeciego...

Spróbujmy krampy w terenie. Ładna historja! Stempa i kłusa jako tako, ale skoro zerwałem do galopu — zdechł pies. Nie pyta gdzie i jak, tylko gna przed siebie naoślep i żadna siła nie może tego idjoty zatrzymać, czy skierować gdzie należy. Wpadliśmy raz do bagnistego stawu i omal obaj nie utonęli, bo mnie wciągnął przy ratowaniu. Innym razem zwalił się na niewinnej przeszkodzie i obaj straciliśmy przytomność. Nic nie wiem jak długo leżeliśmy w braterskim uścisku obok siebie — wiem tylko że kiedy odzyskałem zmysły i zobaczyłem chabetę leżącą obok mnie jak trup, pomyślałem: zabiła się cholera!... Ale gdzie tam! Potrząsnąłem mu łeb i odrazu się zerwał. I dotąd jeszcze nie wiem, dlaczegośmy zrulowali i dlaczego obaj zemdleli, bo przecież nic się nam nie stało.
Irytował mnie ten koń, toteż z przyjemnością sprzedałem go rotm. Kratochwilowi z 13-go pułku ułanów, znanemu jeźdźcy, uprzedziwszy uczciwie że to djabeł i że nie nadaje się absolutnie do konkursów. Lekko urażony rotmistrz odparł mi:
— Nie bój się przyjacielu! Już ja sobie z nim dam radę i na konkursach...
To „dawanie sobie rady“ trwało akurat dwa dni, bo trzeciego dnia, odesłał mi Wieheissta z adnotacją że takiego ścierwa jak ten koń, w życiu nie widział a ułan, odprowadzający Wieheissta opowiedział mi, że zaraz pierwszego dnia, koń uciekł z placu ćwiczeń, z rotmistrzem razem do koszar i tu omal go nie rozstrzaskał o jakiś mur. Ponieważ żyłem w wielkiej przyjaźni z 13-ym pułkiem, przyjąłem konia spowrotem.
W międzyczasie znalazł się inny amator na tego cudaka. Oto sprowadził się w moje strony nuworysz, pan R. Uważał, że należy do dobrego tonu być dziedzicem sportsmenem, przyjechał tedy prosić mnie czy nie sprzedałbym mu coś z moich uprzęży, pojazdów, no i koni. Odpowiedziałem, że zaprzęgami i uprzężą nie handluję — na to jest Szlesinger w Wiedniu i zacny Rozdół we Lwowie — ale jednego konia mogę mu odstąpić.
— Przestrzegam pana tylko, panie sąsiedzie, że Wieheisst jest czort, zły i bardzo trudny.
Na to pan R. zapewnił mnie, że jeździ jak sam Zangen, albo Dachowski. Niech mu będzie Dachowski. Po paru dniach spotykam jego furmana w mieście, więc pytam:
— Macieju, no i jakże się sprawuje Wieheisst?
— Dobrze, proszę łaski pana dziedzica, tylko, że u nas to cały szpital bez niego. Pan leży potłuczony, panicz leży pobity i chłopak jeden w stajni pogryziony na rzeszoto. Za każdym razem com go osiodłał, koń wracał z pola przez panów, a nawet przez siodła, zdarzało się, bo popręgi popękali.
— W imię Ojca i Syna!... A co robicie z koniem teraz? — śmieję się.
— Konia panie dziedzicu tośmy zamknęli do okratowanego boksa po buhaju, w oborze i bez wierzch rzucamy mu siano. Nikt do niego nie wlezie, za żadne pieniądze, a starszy pan to nawet mówi, że do obory nie wejdzie...
I byłby miał nieszczęsny debiutant-dziedzic do sądnego dnia tą zamurowaną w oborze Aldonę, gdyby nie wojna, wybawicielka ludów. Wobec jej groźnego widma, zbladło nawet widmo Kupił go jakiś oficerzyna austriacki i ruszył na wojnę. Śmiem wątpić, czy dużo na tej łamadze wywojował — a nawet przestaję się dziwić, że djabli wzięli Austrję.


X. ICH CESARSKIE MOŚCIE, GEMAJNY I PROSIĘTA

A więc są i takie głupie konie, że żaden kunszt jeździecki, żaden fortel z nimi nie „chyci“ — ale pomiędzy mądrym, a hebesem, jest jeszcze jedna kategorja koni, koń-automat. Zdawałoby się że tylko mu wrzucić 20 groszy do pyska, a on wyrzuci z siebie wszystko, co od niego zażądają. Spokojny, nieskazitelnie posłuszny, dobrze wychowany, dbający jak nakręcony mechanizm o wygranie swego kuranta, słowem precyzyjny, bezduszny i niezawodny jak maszyna — o ile nie przyznamy racji niektórym zwarjowanym automobilistom, którzy twierdzą, że i samochód ma duszę.
Moja MARYŚKA nie miała duszy — była automatem. Żadnych cech indywidualnych, żadnych przejawów własnego ja, woli, chcenia, fantazji, czy ambicji. Ona była martwem odbiciem swoich nauczycieli. Czyniła na rozkaz wszystko bez wahania, ale ani na centymetr więcej, niż to, czego belfry nauczyły, a koński savoir vivre wymagał.
Kupiłem ją od znanego jeźdźca, Stefana Dembińskiego, dziś pułkownika, szefa naszej nicejskiej ekipy ect. z dobrych, wytrawnych więc rąk. Siwa Radautzerka, o wybitnym typie garbonosego huntera, była przepiękna w linji i chodzie, bez błędu, ujeżdżona jak marzenie. Wzięła parę nagród na konkursach, ale bez żadnych rekordów, wytrzymała z Izą dystans 95 klm. Borki — Strutyn, ale podczas gdy Iza to robiła sercem i nerwami, Maryśka wykonywała swoje zadanie jak z książki, mechanicznie. Nie wychodziła nigdy z równowagi, nie znać było po niej radości, upojenia czy smutku i gniewu. Zawsze ta sama, impeccable, elegancka, poprawna w każdym calu, zrównoważona, poważna Maryśka.
Dla mnie, podówczas dość młodego, miała ona wartość dużą, ale raczej niesportową. Zupełne inne dawała mi rozkosze Maryśka. Oto piękne panie i panny dobijały się o moje względy, uważając za szczyt marzeń otrzymanie Maryśki na jakieś polowanie, czy myśliwski bieg. To był zaszczyt nad zaszczyty dla każdej amazonki na naszem Podolu! Wiedziały, że Maryśka nigdy nie wyłamie, że wykona wszystko co potrzeba i że nic bardziej panience nie będzie do twarzy, jak siwa, śliczna Maryśka pod siodłem.
Raz jedyny zdarzył się tylko jej wypadek, dotychczas niewytłomaczony. Jechał na niej Włodek Schätzel, bo miłym przyjaciołom płci brzydkiej, także ją chętnie pożyczałem. Jechał w licznej kawalkadzie, stempem jak wszyscy — nagle słyszymy za sobą łomot, jakby się kamienica waliła i widzimy Maryśkę i Włodka leżących na ziemi. Włodek był zdumiony, bo przecież się ani Maryśka nie potknęła, ani wpadła w żadną dziurę kopytem — nic. Klap i leżeli. Ani jeden muskuł na Maryśce nie drgnął, wstała spokojnie, chłodno, rozważnie i pod Włodkiem poszła dalej. Dziwne stworzenie!
Powtarzam, Maryśka dla innych zgoła celów niż sportowe, była przezemnie w głębokości serca ceniona — jako koń bowiem, w którym zawsze szukałem towarzysza, duszy, indywidualności, była mi totalnie obcą. To też kiedy się zjawił rotmistrz Stertz i zaproponował kupno Maryśki dla ówczesnego następcy tronu austriackiego, arcyksięcia Karola Habsburga (późniejszego cesarza), bez wielkich namysłów na tranzakcję się zgodziłem, oraz na cenę 4500 koron.
Maryśka była wymarzonym chyba wierzchowcem dla wszystkich następców tronu i cesarzy. Oni mają inny bezwątpienia pogląd na konia niźli my gemajny. Taki stary Franz Jozef np. posiadał klacz chowu p. Hulimki z Małopolski Wschodniej, sławną KAŚKĘ. To była skała nie koń! Stary Franz gwałtownik, kiedy się zeźlił na Früjahrsparade majowej, patrząc na jakąś szczególnie felerowatą defiladę, wbijał biednej Kaśce ostrogi w brzuch bez przerwy. Kaśka spływała krwią, ale ani okiem nie mrugnęła. Mogły szrapnele pod jej kopytami explodować, mógł ją nawet szrapnel rozszarpać-padłaby, ale jeszcze padając czekałaby, aby najjaśniejszy Pan zeskoczył i nie okazała by gniewu, ani przerażenia.
Nauczyli ją, że kiedy stać, to stać — kiedy kłusować to kłusować, a kiedy galopować, to pięknym wahadłowym, skanaszowanym kurtzgalopem płynąć. Nic pozatem. Ona niema myśleć, ani filozofować. Kto inny za nią i dla niej wszystko obmyślił.Ujeżdżał ją ponoś rotmistrz Stefan Sebald, renomowany jeździec menażowy, oficer 13 p. ułanów.
Taką samą akurat jak Kaśka była moja Maryśka. Wcale się więc nie ździwiłem, że miała iść dla arcyksięcia Karola, który chwilowo był dowódcą pułku w Kołomyi i w tym małowonnym grodzie, z dostojną, młodą małżonką arcyks. Zytą mieszkał czekając awansu z majora na cesarza i z mieszkańca Kołomyi, na lokatora Hofburgu wiedeńskiego. Bawili się tymczasem jak mogli, młodzi państwo — dość skromnie raczej.
Arcyksiężna Zyta hodowała naprzykład parę tresowanych prosiąt. Prosięta te były oczkiem w koronowanej głowie przyszłej monarchini austro-węgierskiej — wylęgiwały się na c. k. kanapach i edredonach, aż razu pewnego zachorowały oba.
Podobnoś zjadły na jedno posiedzenie 10 bananów, 2 ananasy, krem mandarynkowy i jeden półmisek majonezu z raków. Rozpacz!
Służba gania — ochmistrzyni ręce łamie czy jest jaki weterynarz, dość „antändig“ w Kołomyi?!? Zasadniczo jest, ale akurat bestja nieobecna, bo cieli się krowa na folwarku pana starosty. Telefonują więc, potraciwszy głowy, do lekarza powiatowego na alarm, żeby zaraz, ale sofort, ale dringend, do willi Ich Cesarskich Mości przybył, z narzędziami.
— Jakie narzędzia potrzebne?
— Wszystkie jakie są.
Wyrwany ze słodkiego snu, ale zarazem mile połechtany eskulap, wdziewa frak, lakiery, cylinder, bo etykieta nie pozwala chyba zbliżyć się do tak dostojnych pacjentów w innym stroju i — przeskakując bajory zdradzieckie i kanały, gna do willi arcyksiążęcej, z torbą wypchaną kilkudziesięcioma instrumentami chirurgicznemi, lekarskiemi, ginekologicznemi, larynkologicznymi itp.
Serce mu bije jak młotem — marzy mu się jakiś niepowszedni honor, jakieś conajmniej cesarskie cięcie — mój Ty Boże!! Ochmistrzyni, spłakana, wypada na jego powitanie i prowadzi śpiesznie do gabinetu. Eskulap przeciera oczy, bo widzi na wspaniałym tureckim tyftyku, wśród jedwabnych poduszek, dwa zestrachane małoletnie prosięta.
Ki djabeł?! nie przebudził się jeszcze z głębokiego snu, czy co? Ale nie. Prosięta jak byk na cesarskiej kanapie i nikt więcej, prócz spłakanej ochmistrzyni. Myślę, że zrzedła trochę mina zacnemu pigularzowi, w każdym razie postawił ponoś na nogi prosięta, dostał za nie królewską renumerację i jakiś wcale wysoki order. Przyjemność psuło mu ino miasto, które się całe trzymało za boki.
Do kolekcji stworzeń tej miłej arcyksiążęcej pary, poszła właśnie i Maryśka. Lecz trzeba pecha. Zanim dojechali do Kołomyi, wybuchła wojna i — nie ujrzałem nigdy więcej, ani mojej Maryśki, ani rotmistrza Stertza, ani co gorsza, moich 4500 koron. Później, internowany przez Austrjaków na Węgrzech czytałem, że w czasie koronacji ces. Karola na króla Węgier w Budapeszcie, wjeżdżał on wedle tradycji na piekielny nasyp, w pełnej zbroi i stupudowej koronie na głowie, mieczem żegnając cztery strony świata i — także wedle tradycji — na siwym koniu. Mignęło mi przez myśl czy to aby nie Maryśka — któż bowiem poprawniej od niej, wykona takie koronacyjne saltomortale, z przed katedry na szkarp-!? Może i Maryśka? nie wiem, choć zapewne musiał to być raczej jakiś długoogoniasty bucefał, z zaplecioną w złote sznury grzywą, czy wedle etykiety — kto ją tam wie? — z kółkiem w nosie.
Maryśka była kusa, kurtowana, strzyżona i obrażająca w dodatku nacjonalistyczne uczucia Madjarów, jako że nie była krwi węgierskiej, paprykowanej, jeno Radautzerka z Bukowiny. Tak czy owak, szczęścia biednemu monarsze nie przyniosła.


XI. DUSZE DZIECIĘCE I OFERMY UŁAŃSKIE

Poza kapryśnemi damami, hebesami, maszynami, są jeszcze konie, o dziecięcej, naiwnej, olśnionej duszy, pogodne, raźne, oddane człowiekowi corps et âme, myślące jego myślami, ale inteligentnie, swoiście, karnie i zarazem opiekuńczo.
Takim koniem był EROS. Wychowałem go — co umiał, umiał odemnie. Eros wygrywał ciężkie steeple — Eros skakał 180 ctm. — Eros słuchał głosu swego pana i nieszczędził mu sił, nieraz ponad własne siły. Przytem miał łagodną wyrozumiałość dla wybryków tego pana i jego bzdurnych fantazji. Przyznać zaś trzeba, że choć miałem bezmiar czułości dla moich koni, miewałem też dzikie fantazje, więc konie, poddające się im, płaciły mi za miłość po królewsku.
Ot taki Eros... Był raz na wiosnę w Brigadschule, w Złoczowie, konkurs całodzienny. Siedziałem od rana na trybunie, przy beczce bowli (wtedy, kiedy bowle — to beczkami)! i śledzę parcoury. Dobrze skaczą — niema co! ale dlaczego ja niemiałbym sprezentować mojej dumy, moich koni!? Mam przecież takie fenomeny jak Iza, jak Eros, taką perfekcję jak Maryśka. Zwracam się więc, pełen zdopingowanego alkoholem animuszu, do generała Ruiza i zapytuję, czy pozwoli mi zaprodukować moje skoczki?
— Aber ja! aber gewiss, Herr von Janowski! aber recht gerne! Nachmitag reiten sie uns Ihre Pferde vor.
Przerwa obiadowa — jadę do Strutyna i każę wprowadzić do koszar złoczowskich tą trójkę. Przebrany do konkursu, lecz niezupełnie wywietrzały z bowli, wracam na trybuny konkursowe i wracam... do bowli, z oficerami. Patrzę skaczą wciąż ci i tamci, dobrze, średnio, doskonale. Nagle tubalny wrzask gen. Ruiza:
— Gdzie ten Janowski?!? Donnerweter! Niechaj zaczyna...
Zgłupiałem, bo nad bowlą, na śmierć zapomniałem, że mam brać czynny udział w konkursie. Zbiegam z trybuny po schodach, które mi jakoś idą w zygzak i wsiadam na Erosa. Ruszamy. Co u licha?!? Widzę wciąż dwa łby końskie przed sobą, a kiedy przychodzi przeszkoda, to dwie przeszkody, jedną obok drugiej!
Mimo wszystko, dzięki przytomności Erosa, skaczemy perfect trzy pierwsze hürdy — przed czwartą pęka mi puślisko. Wściekły klnę — zarzucam jednak i drugie strzemię na siodło przez siebie i jadę już bez strzemion, full pease, na wszystkie przeszkody.
Jadę i jadę — skaczemy co się da, kolejno, bez jednego błędu — ale jakoś mi się wydaje, że zadużo tych hürd, jak na normalny konkurs. Podwójną porcję ustawili, czy co?! Słyszę przytem jakieś krzyki, wołania, a ja nic, tylko jadę. Skacze Eros i tylko on, bo ja staram się jedynie utrzymać równowagę na siodle, bez strzemion będąc, a z bowlą w głowie.
Nareszcie czuję, że dzieje się coś nienormalnego. Jak przez mgłę widzę przed sobą kilku oficerów, machających chustkami do nosa i wrzeszczących, jakby ich ze skóry obdzierali.
Konia paruję i pytam:
— Was ist denn los — !? Verrückt sind sie alle geworden?!?
Nagle
zjawia się gen. Ruiz we własnej osobie:
— Na, Herr von Janowski, widziałem dużo warjatów, ale takiego indjanina, któryby dwa razy robił parcours, z włosem i pod włos i w dodatku bez strzemion, to pierwszy raz widzę...
I istotnie pokazało się, że objechałem dwukrotnie wszystkie przeszkody i żeby nie żywa da z oficerów, byłbym gnał jeszcze dalej, tak, że jeden z poruczników, który tęgo ze mną od rana przepijał, zaproponował generałowi, czyby mnie nie należało zastrzelić, bo niema mowy, abym przed skończeniem świata przestał. Ruiz nie zaglądał do bowli, więc się na propozycję tej ofermy nie zgodził.
Eros nie byłby mi odmówił niczego i cała zasługa żeśmy nie leżeli zaraz przy pierwszej hürdzie, to wyłączna jego zasługa — ja raczej przeszkadzałem, siedząc à la cowboy, bez strzemion, głęboko w siodle.
Dobre, posłuszne stworzenie ulegało mi zawsze. Raz w noc ciemną choć oko wykol, zachciało mi się skakać djabelskie barjery. Ani się namyślał Eros — skoczył! Przy drugiej próbie, zwaliliśmy się obaj i długo, ocknąwszy się, szukałem omackiem w trawie i ciemnościach Erosa. Stał i czekał na mnie i nie gniewał się wcale za moje głupie pomysły i nieobliczalne wybryki.
Ubłagany, zamieniłem go za klacz TOSKĘ (z dzisiejszym ekspułkownikiem) Jerzym Grobickim. Poszedł Eros na wojnę i nieraz dzięki swej niebywałej szybkości i zdolności skakania, uratował Jerzemu Grobickiemu życie. Nic dziwnego — miał w sobie najszlachetniejszą z szlachetnych krwi: krew boskiej KINCSEM!



XII. FANTASTYCZNA PAMIĘĆ PHANTASTA I CZARNE BRODY

Poznałem też konia, pełnego łagodnej brawury, lecz krzywd nieprzebaczającego. Nie posiadał wyrozumiałości tamtych stworzeń, anielskich i rycerskich.
Po zniszczeniu wojennem, wywędrowałem w Poznańskie. Koniki były — sportsmeny nie omijały moich progów. Raz przyjechał do nas konno płk. Studziński, na og. pełnej krwi PHANTAST, przywiezionym z Niemiec przez nieodżałowanej pamięci Janusza hr. Czarnieckiego.
Stary steepler niemiecki, posiadacz kilku nagród, piękny, rosły, mocny i doskonale ujeżdżony. Pułk. Studziński, dobry jeździec, choć trochę z kozacka, był znany z twardej ręki, twardej jazdy i surowego obchodzenia się ze zwierzętami. Przy jego odjeździe zauważyłem taką scenę: Phantast był, zdaje się, przyzwyczajony, że jeźdźca podsadzano na siodło — co zresztą jest bardzo wskazane, ale pułk. Studziński, właśnie dlatego, że Phantast się tego domagał, uparł się wsiąść bez podsadzania. W chwili, kiedy, już miał nogę w strzemieniu, Phantast przewrócił się na wznak, szarpnięty cuglami i — postawił na swojem: musiano jeźdźca podsadzić. W drodze powrotnej bez wątpienia pułk. Studziński zapłacił mu za to.
Po pewnym czasie, kupiłem Phantasta. Jeden z milszych moich koni. Posłuszny, karny, dobroduszny, rozumny. Brałem na nim udział w dość ciężkich biegach myśliwskich, między innemi, w Biedrusku — rozkosz była na nim jechać!!! Płynął równo jak gondola. Czuło się, że ten koń nic nie zbroi, że weźmie każdą przeszkodę na szerokość i na wysokość, wspaniałym, długim spokojnym, elastycznym skokiem. Wszystko było dla niego fraszką i przyjemną, wspólną z jeźdźcem zabawą.
Kiedy raz zachciało mi się w Biedrusku zagrać w Polo i pożyczyłem do tego świetnej klaczki angloarabki, od jadącej na niej pani M. J. Wielopolskiej — ta ostatnia musiała dosiąść Phantasta, nie mając innego konia pod ręką i — mimo że ogiery zazwyczaj kręcą się i niepokoją w liczniejszej gromadzie koni, mimo że pani M. J. Wielopolska była bardzo średnią amazonką — Phantast szedł bez chimer, jak dziecko.
I takim był zawsze, łagodnym i dobrodusznym. W nocy na oklep wjeżdżałem na nim po schodach do salonu, nie irytował się tem, on, stary steepler, przeznaczony zgoła do innych wyczynów. Kiedy zjechali do nas państwo Stefanowie Colonna Walewscy z Inczewa i, po kolacji mieli samochodem, silnym Fiatem, odjeżdżać do Poznania — postanowiłem ich odprowadzić na Phantaście. Phantast, mimo ciemnej nocy, szedł zrazu hiszpańskim chodem, skanaszowany, z pyskiem wprost w aucie, prawie że na ramieniu ślicznej panny Maliny Walewskiej (nic się bestji nie dziwię!).
Auto dotarłszy do szosy, dało gazu, a ja idjota, nie chciałem pozostać w tyle i, w niebardzo znanym terenie, w ciemnościach, ścigałem się z maszyną. Phantast trzymał długo tempo i do dziś nie wiem, jakim cudem on wogóle coś widział i w jaki sposób przesadziliśmy dwa rowy, bo co do mnie, oprócz oślepiających reflektorów na szosie i prócz uszów Phantasta kłapciastych, nic nie widziałem.
Na Phantaście też przekonałem się, jakiem kłamstwem jest tzw. „instynkt“ u koni i jakim nonsensem twierdzenie, że koń nie powoduje się czemś nieodgadnionem, co leży poza wszelką odmianą instynktu. Wytłumaczcie mi np. taką rzecz, pp. Zoopsychologowie:
Jak wyżej wzmiankowałem, dawny właściciel Phantasta, pułk. Studziński miał, oprócz czarnej brody, twardą rękę i obchodził się z każdym koniem ostro i bez pardonu. Długi czas już był u mnie Phantast, dawnego pana swego nie widywał nigdy i czuł się u mnie dobrze, tak dobrze, jak ja z nim. Przyjeżdża raz do mnie Jerzy Hulewicz z Kościanek, sąsiad miły, także koniarz i także posiadacz czarnej, lucyperowej brody. Idziemy do stajni — wyprowadzają konie, znane mu i nieznane, a między innymi Phantasta, którego Hulewicz jeszcze nie widział.
Phantast idzie na trenzli spokojnie, jak zwykle zapatrzony gdzieś w dal przed siebie. My stoimy z boku. Nagle zatrzymuje się Phantast, łypie okiem w stronę Hulewicza, odwraca się gwałtownie i rżnie w niego tylnemi kopytami. Ten odskoczył, ale zbaranieliśmy wszyscy, zwłaszcza moi furmani i ja, którzyśmy tego ogiera, jako wzór łagodności znali. Dzieci po jego boksie łaziły.
Co się mogło stać?!? I nagle wyjaśnia mi się wszystko, bo słyszę jak Karol furman czule przemawia do rozsądku Phantasta:
— Giez cię ugryzł?!? Że p. Hulewicz ma taką samą czarną brodę, jak twój dawny pan, to zaraz w niego walić kopytami?!? A jeźlibym ja na ten przykład brodę zapuścił, to będzieść we mnie prał?!?
Ach tak, no naturalnie!!! Karol ma rację! więc zwracam się do Hulewicza:
— Jak mnie kochasz, Jerzy, leć do domu i zgol brodę...
— Że co —?!? dziwi się sąsiad.
— Bo takie czarne brody, ma tylko dwuch ludzi w Poznańskiem: ty i płk. Studziński, a że Phantast ma z tym ostatnim stare porachunki i bierze cię za tamtego brodacza, więc zażre cię, jeżeli nie zgolisz brody...
Nie zgolił brody, uparty Poznaniak wtedy, dopiero znacznie później, kiedy dla mnie wszystko to już było nieaktualne i obojętne. Niemam już Phantasta i niemam wogóle nic, prócz przyjaciół z czarną brodą i listu miłego, tu i owdzie z zapewnieniem, że się rozumie, tam gdzieś na kresach, moją „sobaczą“ duszę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Strzemię-Janowski.