Las (Weryho)/Dąb i kruk

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Weryho
Tytuł Dąb i kruk
Pochodzenie Las. Książka przeznaczona dla dzieci od lat 6-iu do 10-iu
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DĄB I KRUK.

N


Na murawie w środku lasu stał gruby dąb.

Nieraz dziwiono się w lesie, że się tak osamotnił, że w około siebie, nawet w bliskości, żadnych krewnych nie miał, że stoi tak ponury, że nie chce nawet porozmawiać i rozerwać się, jak to czyniły inne drzewa, pochylając swoje wierzchołki jedne do drugich.
Ale dąb się z tego nikomu nie tłomaczył. Był posępny, to prawda, ale cieszyć się już zapomniał. Dużo nieszczęść już widział w życiu swojem, wiele przebolał, i teraz niczego się nie spodziewał.
Z pozoru był bardzo stary, bo korzenie miał wykoszlawione, gałęzie rozłożyste i dużą dziuplę w środku pnia.
Od czasu do czasu przylatywał do niego również stary kruk.
Kruk był wielkim przyjacielem dębu: na nim się urodził, w gniazdku, na wierzchołku drzewa, przy nim się wychował, a że był usposobienia spokojnego; nikomu bardzo nie szkodził, więc go dąb też lubił.
Zwykle przylatywał kruk do lasu na noc, siadywał na gałęziach dębu i wtedy całą noc gwarzyli. O czem — nikt nie wiedział.
Może wspominali stare dzieje, może się uskarżali na los swój...
Nad ranem widziano często rzęsiste łzy na liściach dębu.
Stary dąb bardzo był uprzejmy i gościnny, przyjmował każdego, czy to na chwilowe, czy też na stałe mieszkanie, chojnie obdarzał, czem mógł.
Nigdy też tam nie zbywało na gościach.
Pod korzeniami mieszkał borsuk z całą rodziną; w dziupli wiewiórka miała swoje mieszkanko i śpiżarenkę. W lecie, na noc tylko przybiegała do dziupli, ale w zimie całemi tygodniami tam wysiadywała.
Lubił dąb bardzo to stworzenie; lubił za to, że było takie pracowite, zwinne, czyste, a takie czasem figlarne, że się staruszek nieraz przy niej rozerwał.
Chętnie ją żywił na jesieni żołędziami, ale ta smakoszka wolała orzeszki i jakby z łaski zjadała czasami parę żołędzi.
Do stałych gości należał również jelonek.
Był to wspaniały owad z dużemi rogami. Ten nie nadużywał uprzejmości dębu, chociaż sam wypijał soki drzewa, ale dzieci jego oczyszczały je od próchna,
Nie zawsze jednak dąb miał przyjemnych mieszkańców, zdarzali się i tacy, co mu nielitościwie szkodzili. Były to małe stworzenia, czasami tak małe, że gołem okiem dojrzeć nie było ich można.
Z każdym rokiem owadów tych drobnych rozmnażało się coraz więcej i więcej, objadały stary dąb i byłyby go może całkiem zniszczyły, gdyby nie dzięcioł. Ten wykuwał swoim mocnym dziobem dziurę w spróchniałem miejscu, wsuwał język, zabierał nim i połykał drobne stworzenia. A trzeba przyznać, że apetyt miał nielada.
Sikora też była pożądanym gościem, bo nie tylko robaki tępiła, ale i jajka ich wybierała z pod kory.
Dąb bardzo im był za to wdzięczny, uprzejmie je zawsze witał, chronił je nieraz w swojej dziupli od deszczu i zimna, a często dawał im miejsce na gniazdo.
Wieść o uprzejmości dębu rozniosła się po całym lesie. Ze wszystkich okolic ciągnęły rozmaite owady, ażeby się pożywić smacznym dębem: jedne z nich wpełzały pod korę, inne pozostawały na gałęziach, a były i takie, co osiadały na samych liściach i nielitościwie je szpeciły.
Za owadami pojawiły się ptaszki, za ptaszkami drapieżne ptaki. Było gwarno i ludno.
Dowiedział się nareszcie o dębie i człowiek.
— Czemużbym i ja nie mógł skorzystać z dębu — pomyślał sobie.
Przyszedł do starca, poobdzierał korę, pozbierał gałęzie i ucieszony wraca do domu. Po drodze korę sprzedał garbarzowi na wyprawianie skór, a żołędziami nakarmił trzodę. Od tego czasu co rok chodził do starego dębu i za każdym razem brał od niego korę i żołędzie.
Widział to wszystko stary przyjaciel dębu — kruk.
Ze smutkiem spoglądał, jak ci goście nadużywają dobroci starego drzewa.
A dąb na to poruszał wszystkiemi swemi listkami i jakby odpowiadał:
— Niech, korzystają, nie wiele mi tego życia pozostało.
Zdawało się, że sama natura uszanowała poświęcenie dębu.
Razu jednego powstała straszna burza. Wicher połamał mnóstwo gałęzi, pni, niektóre drzewa zupełnie powywracał. Straszny był widok! Dąb tylko został nietknięty.
Pewnego poranku, biedny wieśniak z nożem i koszem przyszedł do starego dębu i zdziwił się ogromnie, że na dębie nie było świeżej kory; liście na gałęziach zeszłoroczne jeszcze zczerniały, młodych gałązek widać nie było.
Wieśniak naciął kawałek pnia, ale sok z niego już nie wytryskał.

Wokoło wszystko posmutniało. Zupełna panowała cisza. Drzewa ani się ruszały. Ptaszek żaden nie śpiewał, owad nie brzęczał. Nawet kwiatki pozwieszały główki swoje. Dąb już nie żył.
Na wierzchołku jego siedział ten sam kruk ze spuszczoną głową, w żałobnej szacie.
Szkoda było wieśniakowi dębu; nie namyślając się długo, wrócił do domu.
— Walenty — powiada do swego brata, stanąwszy w progu chaty — zabieraj-no piłę i chodźmy do lasu.
Prędko zabrali potrzebne narzędzia i poszli.
Nie mało użyli mozołu, piłując drzewo, bo też o ile z pnia sądzić było można, miało chyba ono lat pięćset.
Nad wieczorem dopiero wrócili wieśniacy do domu, wioząc ze sobą duży pień starego dębu.
Rzeczywiście przydał im się i po śmierci: zrobili z niego beczkę, koło, stół, szafę i mnóstwo sprzętów domowych — a z reszty krótkich desek, ławki przy bramie. A kiedy raz w niedzielę usiedli na nowej ławce, pod bramą, spostrzegli pod nią coś czarnego.
Zbliżyli się.
Był to kruk nieżywy.
Widać że nie mógł przenieść rozłąki ze swym przyjacielem, i odnalazłszy jego szczątki, zakończył przy nich życie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Weryho.