Las (Weryho)/Marcin Kaleka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Weryho
Tytuł Marcin Kaleka
Pochodzenie Las. Książka przeznaczona dla dzieci od lat 6-iu do 10-iu
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MARCIN KALEKA.


— „O mój ptaszku, kukułeczko, wysoko latasz...“
Tak śpiewał Marcin, staruszek, pobijając stare wiadro. Dzieci, Stasio i Władzio, siedziały przy nim, strugały jakieś gałązki i mówiły, że z nich będą obręcze. I one nuciły ze starcem, powtarzając tylko ostatnie wyrazy: „wysoko latasz...“
— Jeszcze Marcinie zaśpiewaj nam o koniku.
I starzec śpiewał inną piosnkę, wciąż młotkiem bijąc w obręcze, dopóki nie skończył reperacyi całego wiadra.
Marcin ciągle był zajęty: to pobijał beczki i wiadra, to wyrabiał nożem drewniane łyżki i miski, to łapcie z kory plótł, to stare sprzęty naprawiał, a nigdy nie narzekał, zawsze był rad z każdej nowej roboty, zawsze sobie piosnki nucił, lub coś wesołego opowiadał — za co w domu wszyscy go lubili.
Stary Marcin mieszkał w mieście i tylko niekiedy przychodził do gajowego, który miał żonę i dzieci. Byli to bardzo dobrzy i pracowici ludzie. Zawsze chętnie witali staruszka i starali się przyjąć go jak najlepiej, a on chcąc się odwdzięczyć, pomagał im jak mógł.
Raz wieczorem rozmawiał z dziećmi i opowiadał im historye i bajki rozmaite.
— Dziadziu — powiada jeden z chłopców — ty zawsze opowiadasz nam tak dużo o innych ludziach. Dla czego nam o sobie nic nie powiesz?
— A cóżbym wam o sobie powiedzieć mógł; nie było moje życie ciekawe.
— Powiedz nam, dziadziu, dlaczego masz tylko jedną nogę, a drugą na kuli drewnianej. Czy na wojnie byłeś?
— O, dawne to były dzieje — odpowie stary Marcin — dawne a smutne.
Byłem bednarzem, tak jak dziś; przez cały dzień chodziłem po domach i uderzając drewnem o piłkę, dawałem znać o sobie. Nie dużo tam człek zarabiał, ale zawsze na życie wystarczało. Najgorzej to było o obręcze się starać. Do lasu chodzić trzeba było, gałęzi szukać, obręcze z nich robić. Las był daleko, musiałem czasem tam parę dni spędzać. Jeszcze w lecie pół biedy, ale w zimie, to się człowiek nabiedował niemało.
Razu pewnego wybrałem się i poszedłem do lasu. Mróz duży, myślę więc sobie: przez jeden dzień zdążę załatwić się i wrócić. Idę i śpiewam, ot, jak tu z wami. Dochodzę do lasu, a mróz coraz to się wzmaga; idę głębiej w las, zaczynam ciąć gałęzie jedne po drugiej i anim się spostrzegł, jak zmrok zapadł. Zimniej mi się jakoś zrobiło i zbierałem się do powrotu, a tu zadymka się wszczyna; idę dalej, coraz dalej, a wiatr coraz silniejszy. Śniegu tyle napadało, że drogi znaleść nie mogę. Idę w jedną, drugą stronę, ani śladu drogi. Wiatr, zawierucha zaczyna się taka, że świata nie widać, a mnie ręce i nogi już tak skostniały, że utrzymać wiązki gałęzi na plecach nie mogę i ledwie się posuwam. Oj źle — myślę sobie, trudno, widać że dziś z lasu nie wyjdę, zmarznąć mi tu przyjdzie. Niech się tam dzieje co chce!... Położyłem wiązkę, przeżegnałem się i oparłszy się o drzewo, usiadłem odpocząć trochę. Śnieg mię zawiewa coraz więcej. Zimno ściska coraz mocniej. Ale nie długo to trwało: wkrótce przestałem czuć zimno, zamknąłem oczy, jakoś mi się dobrze zrobiło i usnąłem.
— O jej, dziadziu! — zawołały przerażone dzieci, — toś ty umarł, bo tatuś mówił, że jak na mrozie kto zaśnie, to już się nie obudzi!
— O tak, byłbym na wieki usnął, gdyby nie wasz ojciec. On to był moim wybawicielem.
— Jakże cię wybawił, dziadziu? opowiedz, prosimy!.. Czyżby tatko był wtedy w lesie?
— Właśnie wieczorem objeżdżał sankami las z psem swoim. Poczciwe psisko poczuło w śniegu człowieka i zaczęło szczekać. Wasz ojciec zbliżył się do miejsca, gdzie pies się zatrzymał, przeraził się z początku, później podniósł i zabrał mię do domu. Tu mię dobrzy ludziska ocucili, ogrzali i chcieli u siebie zostawić. Ja przecież iść chciałem dalej, wstaję, ale podnieść się nie mogę, jakbym nóg nie miał. Patrzę, a moje nogi spuchły mi jak banie.
— Odmroził nogi dziadzio, prawda? — ze smutkiem pytały dzieci.
— Tak, odmroziłem. Wtedy zawieźli mię do miasta i oddali do szpitala. Ach! com się tam namęczył! com się nacierpiał! Dość, że jakem wyszedł ze szpitala, to już nogi jednej nie było. Chodziłem o kuli drewnianej. Doktorzy powiedzieli, że i tak dobrze, iż tylko jedną nogę odcięli, że druga się dała wyleczyć!...
Ciężko było poruszać się, ale trudno — pracować trzeba było. Wiosna też już nadeszła. Poszedłem więc najpierw do waszych rodziców, podziękować że mię od śmierci ocalili, a potem znowu zacząłem chodzić po domach i obręcze na statkach pobijać.
Do was przychodzę, jak widzicie, co lato, żeby co pomódz rodzicom. Ot, wiadra poprawiam, parę statków zrobię i takem się do was przyzwyczaił, jak do swoich.
— A później dziadziu gdzie pójdziesz?
— Później? Narobię obręczy dla siebie i znowu do miasta powędruję!...
Dzieci jeszcze chciały staruszka o coś pytać, ale matka zawołała wszystkich na kolacyę. Cała gromadka więc poszła do stołu, mając żywo w pamięci historyę dziadka kulawego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Weryho.