<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Lato leśnych ludzi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Odloty.

Pewnego dnia Rosomak wrócił z samotnej wędrówki i rzekł, siadając za stołem:
— Odleciały już wszystkie śpiewaki — i wrzosy w całej krasie płoną.
Nikt nie odpowiedział, bo rozumieli, co to znaczy. Dopiero po chwili Pantera stęknął:
— Dobrze ptakom. Które wytrzyma drogę — do słońca się dostanie i ciepła! Ale ja wrócę do Drozdowej.
Mimowoli zaśmieli się wszyscy.
— Ja — do sztuby — rzekł Orlik.
— Ja — do roli! — dorzucił Bartnik.
— Ja — do laboratorjum! — mruknął Żuraw.
— Ja — do bibljotek i książek! — zakończył Rosomak. — Ale każdy do pracy, więc nie wolno wyrzekać.
— To czemu wódz nie śpiewa z uciechy! — warknął Pantera zbuntowany.
— Bo o tym czasie nikt w boru nie śpiewa — i dodał, zabierając się do jadła:
— Naszykuj, Pantero, wóz. Trzeba odstawić do ludzi zapasy i zdobycze.
— Wolałbym psy łapać, jak tę drogę. Przecież zabawimy jeszcze trochę?
— Zabawimy do dnia, gdy ruszą nasze żorawie! Lada dzień z północy, dalsze — już popłyną.
— Tak! Żegnania nadszedł czas! — westchnął Orlik.
— Ba! Co ci za bieda! Wrócisz do profesorowej — zaśmiał się Pantera.
— Pantera zapomina, żem już nie rekrut Coto, ale Orlik bojowy! — hardo chłopak odpowiedział.
— On zawsze jesienią jak mucha cięty! — przeciął możliwą sprzeczkę Rosomak.
Opróżniała się chata. Szczepańska wróciła do domu lny zbierać, Odrowąż z Bartnikiem do pasieki swej i młocki nasiennego ziarna.
Na połów rybny wypływał Rosomak sam i ściągał z dalekich hatów na strych do chaty kosze i więcierze. Reszta rozpraszała się po borze; zbierali jarzębiny, żołędzie, orzechy, szyszki — i klecili powietrzne szałasy, gdzie tę zdobycz składali na żywność dla zimujących ptaków. Pracował Orlik z Żurawiem, bo Pantera, o ile nie odwoził zapasów za Tęczowy Most, po całych dniach „żegnał znajomych“, jak mówił.
Słońce wyczarowało ostatni swój kilim i rzuciło go na wszelkie halizny, góry, pustkowia. Zwarta, puszysta, subtelnie jesienna szata wrzosów ustroiła ziemię. Na tem tle panoszyły się olbrzymie muchomory, krasne kozaki i syrojadki — ostatnie grzyby.
Ranki wstawały leniwe, w mgłach chłodnych, pod stopą chrzęściały zaschłe mchy, zioła i paprocie, a cisza była taka, ze wieczorem, z oddali wielkiej, gdzie były wsie, słychać było przeciągłe, smętne, monotonne granie jesiennych, pastuszych surm.
Bór stał zadumany i zegnał lato całą tęczą barw liści gasnących.
— Na śmierć się stroją, jak na gody! Nie tak, jak głupie ludzie, co się jej boją — mówił Rosomak, patrząc na złote i purpurowe drzewa.
Co wieczór Pantera nasłuchiwał żórawi i każdy ciągnący sznur oczami przeprowadzał, aż raz rzekł szeptem do Orlika, gdy szli spać.
— Dziś na lęgach naszych było cicho, a nasz domowy cały dzień krzyczał. Pewnie je poznał na niebie. Odleciały.
— Może wódz nie zauważył! — odparł Orlik.
— Oho, na to nie licz! On wszystko słyszy! Boję się o jutro!
Ale owo jutro była niedziela i Rosomak po pacierzach zakomenderował wyprawę.
— Weźcie chleba do torb, bo wrócimy na wieczór. Trzeba żerowiska zimowe obejrzeć, wszystko zlustrować, wszędzie dotrzeć.
— Ostatnie odwiedziny! — rzekł Pantera.
Nic na to nie rzekł Rosomak i poszli swym lekkim, wprawnym chodem, co bez trudu połykał mile.
Odwiedzili pszczoły, jeziora, zakąty, tajenka ptasze, borsucze i lisie nory, obeszli stogi, ścieżki swe letnie, przesmyki po bagnach, o południu spoczęli we wrzosach, ukołysani brzękiem pszczół, biorących pilnie ostatni pożytek.
Porywały im się z pod nóg stada cietrzewi, a towarzyszyły po drzewach stada zimujących drobnych ptasząt, żerujących gromadnie.
— Patrz — pokazywał Pantera Orlikowi. — Zbierze się taka rożnobarwna czereda: bogatki, modraczki, sosnówki, raniuszki, sikorzy naród. Dobiorą sobie parę zięb i parę dzięciołów i plondruje to gromadnie całą jesień i zimę. Całą puszczę z robactwa obiorą. Włóczy się to, ćwierka, a dzięcioły na alarm krzyczą, jak jastrzębia trwoga.
Czasami ciszę lasu przerywał chrapliwy krzyk sójki lub orzechówki, zresztą, szli w ciszy i tylko szeleściały liście i trzaskały suche gałązki.
Wracając z obchodu ku domowi, skręcił Rosomak na mogiłę Chorążego i odśpiewali mu narodowe pieśni, a potem, milcząc, skierowali się do chaty.
Słońce gasło. Żórawie nie grały, chłodne mgły wstawały z bagien, długie cienie kładły gąszcza. Spotkali wracające z paszy swe bydlątka i wyszedł na ich głosy ku nim żóraw chowany, radośnie witając.
Znaleźli też Bartnika, który przyniósł miodu i świeżego, nowego chleba.
— Jasny jest i jakby jeszcze polem pachniał. Potem nabierze stęchliny śpichrzowej i już zimą go czuć. Więc matka mnie pchnęła rak jeszcze ciepły był, żeby wam smakował!
A miodu tośmy trzy faski naleli — i ojciec już wczoraj pierwsze żyto zasiał!
Umiem już cepem walić. Cztery dni z dziadem młóciliśmy: Łupu cupu, cupu łupu!
— Ale, aż tu słychać było!
Tu Bartnik trącił Orlika i szepnął:
— Surmę przyniosłem, leży w łozach. Zadmiem po wieczerzy. Ja cię nauczę!
Zasiedli do posiłku. Jasny chleb pożywali i złotą patokę i mieli wrażenie, że karmią się słoneczną mocą lata, co tę pierwotną żywność człowieczą wyczarowało z ziemi rodzicielki.
A potem Pantera dzban pieniącego mleka na stół podał — i zbytnie było rozpalanie ognia na kuchni.
Cichaczem wymknęli się z izby chłopcy i po chwili zajęczała żałośnie surma.
W chacie zapanowało milczenie, a wreszcie po chwili Rosomak zdjął skrzypce ze ściany i począł do tonu tego coś snuć.
— Rapsod naszego lata — rzekł Żuraw.
Bez tchu wrócił Bartnik i Orlik i wszyscy słuchali.
W izbie było ciemno, tylko rubinowa skierka lampki oświetlała Koronę Częstochowskiej, ale oto nad polanę wypłynął miesiąc i srebrną ścieżkę rzucił przez okno.
Przeciągłym akordem surmy zakończył Rosomak swe granie i wstał.
Chwilę jakby się wahał, zapatrzony w miesiąc, aż wreszcie spokojnie rzekł:
— Bartniku, skoczysz jutro rano do dziada i powiesz, że odjeżdżamy.
Nikt się nie odezwał.
— Czas nam. Popłynęły nasze żórawie. Dobre było, Boże lato. Ileś znalazł nowych roślin, Żurawiu?
— Sto trzydzieści siedm — odparł ścisły Żuraw.
— Moje zdobycz mniejsza. Tylko jedenaście nowych gatunków ptasich jaj i gniazda puste remiza.
— Ale zato zbadany dziewiczy ostęp i tam na przyszłą wiosnę zdobędziemy puhacze jaja i głuszce, i przypatrzymy się, jak remizy budują — rzekł Pantera.
— Tom rad, że już o wiośnie marzysz.
— A cóż! Gryzłem się, gryzłem, aż się przegryzłem. Zresztą sam nie zostanę na zimę. Bartnik mi przybył. Będziemy tu dojeżdżać — i we dwóch na wiosnę się szykować.
— O! Jużem się z matką rozmówił! Co dni parę do was przylecę. Mamy źróbkę młodą, co mi będzie służyć. Wódz pozwoli książki nauki o borze i zwierzu i pszczołach czytać.
— Ile i jakie zechcesz.
— Ja w każde ferje do was przyjadę! — rzekł Orlik.
— No to i:

„Precz, precz od nas smutek wszelki“

zaśpiewał fałszywie Pantera.
— Ucieszmy się miesięczną nocą! — rzekł Żuraw.
Wyszli z izby i obsiedli dębową podwalinę.
— Jako w Kwietniu. Pamiętacie? — rzekł Pantera.
Polana była przesycona srebrem miesiąca, a drzewa stały we mgle, jak nieziemskie.
Tylko cisza, i skupienie, i wielka powaga panowały nad tą jesienną nocą. Wszystko żywe skupiało i taiło siły, by przetrwać do nowego zmartwychwstania, by przeżyć pozorną śmierć.
Tak było cicho, że słychać było spadanie liści, co się słały po ziemi, na ochronę mocy odrodzenia zawartej w korzeniu, i szelest robaczka, co rył sobie pod korą kryjówkę, by ożyć w niej na wiosnę.
Milczeli i ludzie, też o przetrwaniu myśląc, tylko Rosomak, w dal srebrną zapatrzony, miał oczy promienne i czasami drgnęły mu wargi wewnętrznem słowem.
Trącił go Żuraw w ramię.
— Mów! — szepnął.
Cicho i powoli zaczął — jakby z głębi duszy odrywały się myśli i, skrępowane ubóstwem wyrazów, szukały dla uczuć dźwięku.
— Pozdrowiony bądź Mistrzu, cudów piękna i mądrości stworzycielu. Tyś jest tu z nami w każdym kształcie, dźwięku, woni — i z Tobą myśmy to lato przebyli. Niech Ci będą dzięki za dzień każdy i każdą chwilę, niech Ci będą dzięki, żeś nam otworzył oczy i uszy, by Twoje piękno rozumieć i żyć niem, jak chlebem. Niech Ci będą dzięki za zdrowie duszy i ciała, za słońce i zdrój — kwiat i jagodę, za znój i spoczynek — za pogodę naszych serc.
Zachowaj, Ojcze, nas, co odchodzimy, i to, co tu zostaje, a z czem żyliśmy to lato jako bracia, w całości, i mocy, i zdrowiu, byśmy przetrwali i odnaleźli się w radości nowego życia, na bytowanie w tym Twoim chramie.
Serca nasze, Ojcze, na światy rozszerzaj, myśli nasze ku Twej mądrości kieruj i, jako w tym borze, bądź naszym władcą i prawem!
— Amen, amen, amen! — potwierdzili uroczyście, zapatrzeni w niebo, zasłuchani w ciszę.
I tak się skończył ostatni wieczór lata leśnych ludzi.


25 kwiecień 1920.
KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.