Legendy (Niemojewski)/O cichym wieczorze

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Niemojewski
Tytuł Legendy
Wydawca Księgarnia H. Altenberg
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





O CICHYM WIECZORZE...



N

Nad Betanją rozwieszał się niepokalany błękit nieba. Słońce świeciło w stronie zachodniej na przełęczy Góry Oliwnej, przepełniając powietrze złotym pyłem i rażąc oczy tych, którzy w owym kierunku spojrzeli. Wzgórza, pogrążone w cieniu, powlekały się tumanem siności. I cisza była w powietrzu, jak gdyby szczęście przeznaczone dla ludzi, dotarło już do wszystkich zakątków ziemi, do wszystkich chat i szałasów.
Niekiedy wyfrunęły z dołu perłowe gołębie, zaroiły się w powietrzu i opadły stadem na wzgórza. Niekiedy ozwało się na pastwisku zawodzenie pasterza, rozbrzmiało w powietrzu i umilkło. Po chwili dawało się słyszeć echowe powtórzenie tego zawodzenia. Zdawało się, że ono uderzyło o sklepienie niebieskie, a odbiwszy się, znowu rozbrzmiewało na ziemi.
Na końcu miasteczka stał niewielki dom, ukryty całkowicie w bluszczach. Dom ten był obwiedziony murem, dokoła którego wznosiły się cyprysy. Wewnątrz muru stały oliwki, figi, granaty i kaktusy. Za drewnianą furtką na drodze unosił się kurz, świecąc w blasku słońca. Dążyła gromadka bosych ludzi, a na czele szedł starzec o dużej, łysej głowie, okolonej przy skroniach puklami srebrnych włosów. Gromadka kroczyła właśnie od furtki w stronę miasteczka i niebawem znikła za drzewami. Kurz jął powoli opadać na drogę, a po chwili w czystem powietrzu drżały znów tylko blaski słoneczne.
Przed domem, pod rozłożystym cedrem, była studnia, a na niej siedział mąż w białej szacie. Płowe włosy, rozdzielone na głowie, spływały po bokach ściągłej twarzy i gromadziły się na barkach. Miał lekki zarost takiejże barwy, który nieco rysy jego przedłużał. Niebieskie oczy patrzyły w blask słoneczny i brały w siebie promienie owej oślepiającej jasności. Dziwny spokój malował się na jego bladem, rozświeconem obliczu; tylko około ust błąkał się jakiś smutek. Z wyniosłego czoła biła jakby tryumfalna radość, oblicze wyrażało spokój, a usta smutek. Przeto można było patrzeć w tę twarz bez końca.
Mąż ów, utopiwszy oczy w zachodzącem słońcu, milczał. W ręku trzymał kwiat róży.

U nóg jego siedziała młoda niewiasta, zapatrzona w jego piękne oblicze. Twarz tej kobiety tchnęła niewysłowioną dobrocią, a białością swą równała się alabastrom. Ciemnawe jej włosy o połysku miedzi, opadały bujnie na plecy, na ramiona i ręce, któremi podpierała głowę.
Na progu domu, w pół otwartych drzwiach, stała inna niewiasta z centkowaną misą w ręce i ceglastym dzbankiem na głowie. Była również młoda i piękna, ale różniła się od tamtej śniadością lica i kruczym włosem, który tak lśnił, jakby się zajmował od pożaru słonecznego. Obróciła czarne oczy na owego męża przy studni, patrząc z przywiązaniem i podziwem kobiety, która może go tak nie rozumiała, jak go rozumieli mężczyźni, ale byłaby za nim szła przez najodleglejsze okolice, by usuwać przed nim kolce krzaków, czerpać dla niego wodę ze strumienia i myśleć o posiłku, gdy wieczorem spocznie po całodziennej pielgrzymce.
I teraz myślała o tem, wstępując do przedsionka domu, w którym panowała wielka radość. Bo oto ukochany ich brat Łazarz przyszedł nagle do zdrowia. I ona, Marta, i siedząca przy studni Marja, utraciły już wszelką nadzieję uratowania go, bo cierpienie było straszne, trwało kilka lat i zwiększało się z dniem każdym. Aż wreszcie pewnego popołudnia chory przymknął oczy, wszelkie tchnienie uleciało z jego piersi, a siność śmiertelna powlekła jego oblicze. Wtedy to właśnie ów młody rabbi, siedzący tam na studni, pojawił się w Betanji. Zrozpaczone siostry szukały go po całem miasteczku, aż wreszcie odnalazły w domu bogobojnego celnika. Nie mógł przybyć zaraz; więc czekając pod drzwiami, łamały ręce, gdyż chodziło już o każdą chwilę. Nareszcie z powodu długiego czekania utraciły całkiem otuchę i mniemały, ze wszelka pomoc będzie już spóźniona. Ale on wstał od stołu, ruszył za niemi i przestąpił próg ich domostwa.
Długo patrzył na leżącego bez ruchu Łazarza. Siostry stały w drzwiach i płakały. Obrócił się ku nim w zamyśleniu i rzekł, wskazując na leżącego:
— Jakże cicho śpi!...
A potem dodał, jakby mówił do siebie:
— Żali mu sen ów przerywać?...
Lecz ocknął go z zadumy głośny płacz sióstr, które, usłyszawszy jego słowa, padły sobie wzajem w ramiona i szlochały:
— Straciłyśmy ukochanego!
Tyle rozpaczy było w ich narzekaniu i tyle boleści w ich twarzach, że ogarnął go żal, kazał im wyjść za próg, siadł przy łożu Łazarza i ujął go za zimną rękę, która zaciężyła bezwładnie na jego dłoni.
Nastała cisza.
Siostry przyklękły w drugiej izbie, poopierały twarze o ścianę i zanosiły się od płaczu. Potem łkanie ich zmieniło się w bezsilny jęk, który słabł w miarę tego, jak chwile uciekały.
Długo trwała cisza, aż wtem rozległ się przy łożu silny głos:
Nakazuję ci, Łazarzu, powstań!
Uało się słyszeć westchnienie, potem stąpnięcie i po chwili pojawił się na progu rabbi, trzymając za rękę Łazarza.
Siostry rzuciły się z płaczem bratu na szyję, ściskały go i pieściły, a potem padły do nóg rabbiemu, całowały je, rosiły łzami wdzięczności i nie posiadały się ze szczęścia.
Rabbi polubił tych ludzi i bawiąc w Betanji, co wieczór do nich zachodził. Nieraz prowadził z Łazarzem długie rozmowy. Marja siadywała wtedy u nóg jego, a Marta krzątała się wedle wieczerzy.
Łazarz pilnował, by towarzyszom rabbiego, pozostałym w miasteczku, na niczem nie zbywało. Więc gdy odchodził, rabbi rozmawiał także z Marją.
Rozmowy ich, prowadzone przy studni, tyczyły gór, nad któremi świecił słoneczny pył zachodu; tyczyły niepokalanej modrości nieba, które się nad Betanją piętrzyło; tyczyły różnego kwiecia, które wonią przepełniało powietrze; ale tyczyły takie ludzi i blizkich wypadków.
Gdy rabbi mówił, Marja zawieszała oczy swoje u jego smutnych ust i chwytała każde słowo. A on nietylko opowiadał, ale jakby rozpamiętywał na głos, nie tając przed nią swych myśli. Bo była mu wierną i byłaby za nim szła, jak Marta. Ale idąc, nie myślałaby o czerpaniu wody ze zdrojów i gotowaniu posiłku, jeno nakłaniałaby ucha ku temu, co powie. A gdyby nawiedziło go zwątpienie, pokrzepiłaby go słodkiem słowem i wiernem wejrzeniem.
Teraz, gdy doszedł do Betanji, gdy był zaledwie o kilkanaście stajań od Hierusalim, którego wieże siniały za przełęczą, gdy z okolic prostaczych, a tak mu oddanych, ruszyć miał do stolicy kraju, wkroczyć w świat wielkich stosunków, uczuł, że mu tak wierne serce może być więcej potrzebne, niżby ktokolwiek przypuszczał; że mogą przyjść chwile, gdy najwierniejsi zadrżą i wyprą się go, rozbiegną się w przerażeniu, a samego na ciężką godzinę zostawią. I pragnął, by takie serce stało przy nim, jeżeliby podobna godzina nadeszła.
Patrzył z niepokojem na siniejące wieżyce. Czuł, że tam rozegrają się jego losy. Oto za furtką znikli jego towarzysze, których odesłał do miasteczka, aby nazajutrz byli gotowi do wyruszenia. Ten wieczór był może ostatnim najpiękniejszego okresu jego życia...
Bo oto dobiega trzeci rok, jak przestał żyć samotnie i wystąpił między ludzi; jak począł chadzać z miast do miast, z miasteczek do miasteczek, ucząc w bóżnicach. Owe trzy lata minęły, jak trzy dni, jak jeden sen! Tłumy otaczały go, a on siadał z nimi na górach i przemawiał do nich. Albo, krążąc po jeziorach, kazał kierować czółno do brzegu, na którym czekało mnóstwo ludu. Zbliżywszy się tak, aby był słyszany, mówił przez podobieństwa. Dziatki do niego przyprowadzano, aby je błogosławił. Cierpiący pragnęli, by na nie spojrzał i ręce na ich głowach położył. Inni starali się bodaj dotknąć kraju szat jego. Trzy lata dobiegały, jak chadzał po tych sinych wzgórzach, jak pływał po onych modrych jeziorach z rybakami, którzy go kochali i czcili; jak po skwarnym dniu siadywał na studni i patrzył na zachodzące słońce, podnosząc niekiedy wonny kwiat do twarzy.
Otaczały go serca kochające i umysły proste, które w niego wierzyły. Kochał je i był im wzajem drogi.
Jeżeli więc pogoda życia i piękno jego miało być ludziom ukazane, jeżeli szło o uciszenie serc i pouczenie, że można istnieć na ziemi w szczęściu i podniesieniu ducha, to to się już stało...
Jeżeli trzeba było wskazać, jak można przygarnąć pod swą myśl nieznane tłumy, jak je prowadzić i jak im smutek i troskę odjąć, to to zostało już wypełnione...
Ale teraz trzeba było uczynić coś więcej.
Dotąd spotykał na drodze swojej serca, które się same przed nim otwierały; tu na tych wzgórzach, na tych dolinach i jeziorach czekano na przyjście takiego człowieka. Przeto, gdy się zjawił, poznano go i uczczono.
Ale on czuł, że tam śród onych siniejących wieżyc wszystko się zmieni; że tam czeka go trudniejsze zadanie, że będzie musiał uderzyć w serca twarde jak kamień i dotknąć umysłów śliskich jak ciało węża. Uczyniwszy tyle, nie mógł się cofnąć. Iść tam musiał, jak musi słońce nietylko podatne szczyty oświecać, ale sięgać do wnętrza kryjących się za murami roślin i życie w nich pobudzać. Przeczuwał, że tam innemi wejrzeniami będzie powitany i inny skutek wywrze jego mowa, która będzie musiała być palącą. Ze tam napotka dusze posępne jak noc i myśli od skał oporniejsze.
I żal mu było odchodzić od tych ludzi czystych, prostych i oddanych mu. Zal mu było tych wzgórzy, tego pyłu słonecznego, tych niepokalanych błękitów, tych kwiatów wonnych. Żal mu było tych dni pięknych i tych wieczorów cichych, przymglonych marzeniem, wypełnionych podniosłemi myślami i spędzonych na rozmowach przed domem tych ludzi.
Odwrócił oczy od słońca, przymknął je na chwilę, a potem schylił je w dół do Marji, która podparłszy głowę dłonią, wpatrywała się w niego z ogromną miłością i oddaniem.
Milczał długo i poglądał na nią, aż nareszcie rozchyliwszy usta, zapytał:
— Miłujesz-że mnie?...
A ona uklękła przed nim, przyłożyła twarz do jego kolan i patrząc mu w oczy, odpowiadała załzawionem spojrzeniem.
On znowu milczał i poglądał, aż spytał dalej:
— Nie opuścisz mnie?...
Wtedy ona zapłakała, i położywszy oczy na jego kolanach, nie mogła się utulić.
A on pytał dalej:
— Nie odstąpisz mnie, gdy wszyscy z lękiem się rozbiegną?... Gdy każdy, drżąc o siebie, będzie mówił, iż mnie nie zna?... Gdy ostanę samotny w niepokoju i udręczeniu?...
Ona rzewnie płakała, nie mogąc słowa wyrzec. Jeno poczęła obejmować jego nogi i całować jego kolana.
On zaś pytał dalej:
— Nie wyrzekniesz się mnie, gdy może przekleństwa na głowę moją padną, gdy ludzie z oburzenia szaty nademną rozdzierać będą, gdy podniosą kamienie i pospólstwu na mnie wskażą?... Gdy może wyślą po mnie straż, ujmą, zwiążą i poprowadzą na sąd?... Nie wyrzekniesz się ty mnie wtedy?...
Ona z ogromnym lękiem podniosła twarz i złożyła ręce, a bladość pokryła jej oblicze.
On pytał dalej:
— Gdy zedrą ze mnie szatę, by siec prętami?... Gdy plwać mi będą w oblicze, nazywając kłamcą i bluźniercą?... Gdy imię moje będzie szyderstwem, a wiara we mnie niebezpieczeństwem życia.... Gdy ujrzysz zhańbionego, ociekłego krwią... Nie wyrzekniesz się ty mnie wtedy?...
Jęk przytłumiony dobył się z piersi młodej niewiasty. Oczy jej były jak błędne, a usta drżały.
On jeszcze bardziej się nad nią pochylił i wreszcie wyszeptał urywanym głosem:
— Gdy może powloką za mury tego siniejącego za wzgórzem miasta i rozpiętego na słupie wydadzą kraczącemu ptactwu?... Gdy przyjdzie lęk i konanie i najcięższa chwila?... Gdy trzeba będzie nocą zdjąć, obmyć, owinąć, ułożyć, zasunąć kamień... Nie odstąpisz-że ty mnie wtedy?...
Marja osunęła mu się do nóg z łkaniem. Ból ścisnął jej serce, a myśli plątały się i mieszały. Przyłożyła usta do jego stóp, a ręką cisnęła rozpaloną skroń, w której jak młotem biła trwoga, żal, rozpacz.
On milczał i nie podnosił jej, czekając odpowiedzi.
Wtedy ona po chwili sama się nieco uniosła, ale jak nieprzytomna; pocierała czoło, oglądała się dokoła błędnym wzrokiem. I patrzyła na niebo, jakby chciała spytać: żali to może się spełnić, co słyszała?... Potem popatrzyła na sine wzgórza, jakby znowu chciała pytać: ażali możebne, aby to wszystko jemu uczynić mieli?... I popatrzyła na oliwki, granaty, na bluszcze domu, na piękność i cichość wieczoru, wreszcie na białą jego szatę, na jasne czoło i prawdę bijącą z jego oczu. Patrzyła błędnem spojrzeniem i nie mogła zrozumieć.
Więc siedziała w oniemieniu. Nastało długie milczenie.
Wtedy pojawiła się na progu Marta. Śniada jej twarz była zarumieniona, z oczu tryskała żywość. Trzymała w ręku konwę i stojąc w drzwiach, ozwała się do siostry:
— Żali nie pomożesz mi w krzątaniu się około wieczerzy? Brat powróci z miasteczka i wnet wezwie gościa naszego do stołu. A jakżeż wykażemy onemu gościowi przywiązanie nasze, jeżeli nie będziemy się troszczyć około tego, by mu dogodzić?
Marja ujęła się znowu za skronie, nie dosłyszała; myśli jej odbiegły daleko.
Rabbi uśmiechnął się smutnie, popatrzył na Martę i rzekł:
— Nie gań jej. Może ona w tej chwili bardziej od innych się troska?
Marta podeszła do studni, postawiła konwę na ocembrowaniu i spytała:
— Jakże to rozumiesz, rabbi?
Z czego korzystając Marja, powstała i znikła za drzwiami domu. Jeszcze Marta rozmowy z młodym rabbim nie skończyła, kiedy Marja pojawiła się znowu, niosąc miedziane naczynie, a podszedłszy do rabbiego, klękła u jego nóg. Była bardzo blada. Po nieruchomej twarzy spływały łzy. Ręce jej drżały.
Obmyła nogi rabbiemu i otarła puklami swych włosów. Potem zrosiła je łzami swojemi i znowu otarła bujnemi włosami. Następnie dobyła kosztownych olejków i namaściła je.
Rabbi jedną dłoń położył na jej głowie a drugą zasłonił oblicze.
Marta patrzyła na niego i na siostrę, nie rozumiejąc.
W tej chwili zgasł na zachodzie ostatni promień najpiękniejszego dnia na ziemi...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Niemojewski.