Lekarz obłąkanych/Tom II/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Oprócz tej cyfry dwudziestu tysięcy franków — ciągnął Grzegorz Vernier — panna Jancelyn wspomina pewne nazwisko, o którem może od pana dowiem się bliższych szczegółów.
— Cóż to za nazwisko? — zapytał wice-hrabia.
— Nazwisko Fryderyka Baltusa.
Pan de Langenois potrząsnął głową.
— Nie mogę panu nic powiedzieć... Raz tylko jeden podczas nocy, kiedy się paliło, usłyszałem pannę Matyldę, wymawiającą to nazwisko. Nie znam go jednak zupełnie... Nic w tem nie ma dziwnego, całą młodość moją przepędziłem na wsi, a w Paryżu mieszkam dopiero od kilku miesięcy...
— Panna Jancelyn jest paryżanką?
— Tak, panie.
— Miała wiele znajomości?
— Bardzo dużo — odrzekł wice-hrabia — za dużo nawet — dodał z westchnieniem.
— Nie chciałbym panu powiedzieć nic obrażającego — ciągnął Grzegorz — a jednakże muszę to powiedzieć. Panna Jancelyn należała do... do... wykolejonych...
— Zanim mnie poznała...
— Wyobraź pan sobie, że do tego nazwiska Fryderyka Baltusa odnosi się historja zupełnie podobna, o jakiej mi pan powiedziałeś...
— O podobnym czeku?
— Tak, panie...
— Przez tego Fryderyka Baltusa?
— Nie, ale na jego zlecenie.
— Czy spostrzeżono fałszerstwo?
— Po wypłaceniu.
— I cóż wynikło z tego wykrycia?
— Fałszerz się przeląkł i dla odzyskania czeku zamordował człowieka.
— Morderstwo? — powiedział z oburzeniem wice-hrabia.
— Tak.
— A morderca został przytrzymany?
— Nie.
— Ależ to okropne!
— Tem okropniejsze, że zamiast tego łotra, ścięto nieszczęśliwego, który według wszelkiego prawdopodobieństwa był zupełnie niewinny.
Zapanowało chwilowe milczenie. Pan de Langenois głęboko się zadumał.
Grzegorz mówił dalej:
— Więc panna Jancelyn ma brata?
— Tak, panie.
— Czy wie, że siostra zwarjowała?
— Nie wiem...
— Nie zawiadomiłeś go pan?
— Zaledwie że go znam, proszę pana... Widziałem go wszystkiego dwa razy u panny Jancelyn.
— Miałeś pan z nim jednak rachunki, skoro omyłka na dwadzieścia tysięcy franków mogła się zakraść w jednym z czeków...
— Nie mówiłem panu o tem — odrzekł Paweł Langenois. — Rachunki, o jakich mowa, miały miejsce pomiędzy bratem i siostrą... Omyłka na moją krzywdę powstała wskutek szczególnej okoliczności.
— Podrobienie czeku to jest fałszerstwo. które panu podoba się nazywać omyłką... Jeżeli tak nalegam niegrzecznie, to tylko dlatego, że tym tylko sposobem natrafić mogę na ślad nędznika, o którym przed chwilą panu mówiłem.
— Nic nie rozumiem...
— Nadejdzie może czas, że pan wszystko zrozumiesz...
— Podejrzywa pan brata Matyldy o zbrodnię?
— Nie oskarżam nikogo, tylko szukam.
— Ja, proszę pana, tylko mogę mu powtórzyć, że brat panny Jancelyn był mi zupełnie prawie nieznanym. Stosunek z nim był mi bardzo wstrętnym. Widziałem go dwa razy... Jeżeli zawinił względem mnie, wybaczam mu i gorzko żałuję, że sprzeczka z nim przyczyniła się do takiego nieszczęścia Matyldy...
— Czy nie może mi pan powiedzieć, gdzie znajdę pana Jancelyn?
— Wiem, że mieszkał na ulicy Taitbout... niedaleko bulwaru... myślę jednakże, że trudno będzie odszukać go w Paryżu.
— Dlaczego?
— Bo właśnie kiedy był ostatni raz u Matyldy, wybierał się w daleką podróż i przyszedł do siostry z pożegnaniem.
— A! a!... opuszczał Paryż?...
— Tak... za parę godzin siadać miał do wagonu.
— Dziękuję za te objaśnienia... Nie rozjaśniły one w zupełności tajemnicy, ale przynajmniej naprowadziły na drogę, po której dojdę do zupełnego światła.
— A teraz proszę pomówmy o Matyldzie — odezwał się pan Langenois. — Czy wyleczenie jest możliwem?
— Chce pan wiedzieć szczerą prawdę?
— Proszę o to.
— A więc pomieszanie zmysłów było tak gwałtownem, że nie mam żadnej nadziei ocalenia tej biednej istoty...
Paweł de Langenois zbladł i przysłonił oczy.
— Przynajmniej — zapytał — czy będzie żyć?...
— Kilka miesięcy może — odrzekł Grzegorz — ale zapewne nie dociągnie roku...
— Wice-hrabia wysłuchał tych słów z pozornym spokojem, ale głęboka zmarszczka na czole, zaciśnięte usta i ściągnięte brwi świadczyły o głębokiej jego boleści.
— Matylda więc jest straconą?...
Grzegorz skinął głową potakująco.
— Nie pozna mnie już nigdy? — pytał dalej Paweł.
— Nigdy...
— Panie, ja jej nie opuszczę... gotów jestem na wszelkie wydatki... brat się nią wcale nie zajmuje...
— Wszystko mi jedno... Moim obowiązkiem jest go wezwać, aby zawiadomił rodzinę, jeśli ta istnieje.
— Rozumiem, proszę pana i jestem nawet przekonany, że adres jest dokładny, numeru tylko nie pamiętam.
Wicehrabia opuścił dom zdrowia strasznie zgnębiony i nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, co znaczyło to natarczywe wypytywanie doktora o Renégo.
— Ten René, to kiep pierwszego rzędu, ale zdaje mi się nieprawdopodobnem, aby mógł należeć w jakikolwiek sposób do zabójstwa Fryderyka Baltusa... Fałszerz to prawda...
zanadto był tchórzem, aby mógł napadać...
Paula czekała z niecierpliwością na Grzegorza.
— I cóż? — zapytała — czy pan de Langenois odjechał?
— Tak jest, proszę pani.
— Zapytywałeś go, doktorze, o tę młodą kobietę?
— Badałem go niby sędzia śledczy oskarżonego.
— Czy mógł pana objaśnić, skąd ta nieszczęśliwa wymieniła nazwisko mojego brata?
— Nie, proszę pani... Nic nie wie o tem zupełnie, ale za to opowiedział mi inne rzeczy dziwne, mające pewne dla mnie znaczenie.
— Co takiego?
Grzegorz powtórzył dosłownie Pauli Baltus rozmowę swoją z wice-hrabią Pawłem de Langenois.
— Mnie się to także wydało bardzo dziwnem — zauważyła sierota, gdy doktor skończył. — Cóż pan zamyśla zrobić?...
— Najprzód dowiedzieć się, kto jest właściwie ten pan René Jancelyn i czy naprawdę Paryż opuścił...
— Cóżbyś pan wnosił z tego wyjazdu?
— Poprostu, że obawiał się niebezpieczeństwa, które mu zagrażało. Nie wypytuj mnie pani w tej chwili, nie mogłem jeszcze dokładnie zebrać myśli, ale zastanawiam się nad tem i wkrótce będę mógł skutecznie działać w nowym swoim zawodzie, bo pokazuje się — dodał z uśmiechem — że urodziłem się na policjanta, a zostałem lekarzem... Jakże się miewa kochana Edma?
— Dobrze, doktorze, wzywa cię właśnie do siebie.
— Czy pani Delariviére jest przy córce?
— Tak, i jeżeli pan pozwoli, poprowadzę ją po obiedzie do ogrodu.
— Pani jesteś bardzo łaskawą i dobrą. Pani Delariviére naprawdę będzie miała anioła przy sobie.