Lekarz obłąkanych/Tom II/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Laurent zauważył od razu zmianę humoru swego podwładnego, ale nie podejrzewał nic zgoła.
— Nudzi mu się zapewne — myślał. — Skoro pan Delariviére i pan Fabrycjusz powrócą, będzie miał zawsze pewną rozrywkę i odzyska dawną wesołość.
— Wiesz co — odezwał się pewnego razu Laurent — zdaje mi się, że sam łowić ryb nie potrafisz, że ci koniecznie potrzebna będzie pomoc do zarzucania sieci.
— Zapewne — odpowiedział Klaudjusz. — Pragnąłbym wynaleźć sobie jakiego zręcznego chłopaka. Zrobiłbym z niego dobrego przewoźnika i rybaka. Ale czy pan Fabrycjusz nie miałby nic przeciwko temu?
— Posiadam najzupełniejsze u niego zaufanie — odezwał się Laurent z powagą — i mogę ci zaręczyć, że pochwali wszystko to, co mu przedstawię. Biorę to zatem na siebie.
— A no to się dobrze składa — rzekł Klaudjusz — to go wynajdę w ciągu tygodnia.
Klaudjusz liczył, że znany fabrykant łodzi wskaże mu jakiego wyrostka okrętowego, albo przynajmniej takiego, coby się łatwo otrzaskał z wodą.
Pewnego więc poranku udał się do Charenton do znajomego mu fabrykanta statków.
Fabrykant przyjął go nader uprzejmie, a na zapytanie Klaudjusza o chłopca zręcznego, lat mniejwięcej dwunastu, do pomocy w wiosłowaniu i łowieniu ryb, wykrzyknął:
— Jak się to dobrze składa... mam bodaj pod ręką coś godnego...
— Naprawdę?
— Chłopak zręczny i wcale niegłupi... Zna się w dodatku z rzeką nieźle wcale... Musiałeś go pan widzieć u mnie w warsztacie... Jest synem bardzo biednej kobiety, która od niedawna zamieszkuje w Charenton... Podejmuje się posług, ażeby zapracować na życie... Wziąłem jej chłopaka... Daję mu po parę groszy od czasu do czasu... Zawsze im to trochę pomaga... Jeżelibyś wziął go do siebie, byłby to prawdziwie dobry uczynek.
— Byłby mi bardzo użytecznym i dopomagałby matce.
Chłopak dostałby żywność, ubranie, mieszkanie i dwadzieścia franków na miesiąc. Ale czy będzie chciał się zgodzić?
— Nie obawiaj się pan o niego, zgodzi się z największą chęcią, to złote serce... Pragnie najczęściej nawet pracy, byleby mógł matce dopomódz.
— Gdzie mieszka?
— W Charenton, ulica Paryska. Możesz pan zaraz tam po śniadaniu pójść się rozmówić.
— Wie pan jak się nazywa?
— Wiem; Piotr Tallendier, a matce jego imię Marja Tallendier.
Klaudjusz zapisał to nazwisko ołówkiem na kawałku papieru. Obaj mężczyźni poszli potem na śniadanie, po którem pożegnali się przyjaznem uściśnięciem ręki. Fabrykant powrócił do warsztatu, eks-marynarz poszedł na ul. Paryską. Zatrzymał się pod wskazanym adresem i wszedł do domu bardzo skromnej powierzchowności.
— Czy pani Tallendier tutaj mieszka? — zapytał stróża.
— Tak, proszę pana.
— Na którem piętrze?
— Na ostatniem, drzwi na wprost schodów.
— Bardzo dziękuję.
Klaudjusz wszedł pospiesznie na schody. W sieni czwartego piętra znalazł się na wprost drzwi, do których zastukał. Otworzył mu chłopak dwunastoletni.
— Czy pani Tallendier tutaj mieszka?
— Tutaj, proszę pana.
— Chciałem z nią pomówić słów parę.
Chłopiec poprosił go do pokoju i zawołał matkę.
Pomieszkanie, do którego wszedł marynarz było czystą facjatką z oknem, na dach wychodzącem, zaopatrzone w proste ale białe firanki, składało się z jednej stancji i alkowy i było bardzo niewielkie. Niewiele prostych zupełnie sprzętów prawdziwie flamandzkę czystością okupywały prostotę swoją. Klaudjusz zauważył, że matka z synem mieszkali bardzo schludnie. Syn pani Tallendier miał, jak wiemy, lat około dwunastu. Ogorzała jego twarzyczka, pokryta gdzieniegdzie piegami, była bardzo kształtną. Ubiór jego, więcej niż skromny, porządnie był utrzymany. Pani Tallendier wyglądała na lat trzydzieści pięć do trzydziestu sześciu. Średniego wzrostu, o włosach kruczych, o oczach prześlicznych, musiała być piękną bardzo, ale wielkie cierpienia, wielkie boleści, jakie przebyła, zaznaczyły ślad swój na jej twarzy. Nabrzmiałe i zaczerwienione powieki zdradzały, że łzy po nich spływały obficie. Całość tej postawy nakazywała szacunek i jednała sympatję. Czuć było, że ma się do czynienia z kobietą uczciwą. Klaudjusz Marteau skłonił się jej uniżenie.
— Czy pani Tallendier? — zapytał.
— Tak, ja nią jestem.
— A ten młody paniczyk, to syn zapewne?
— Tak jest, Piotruś, dziecko moje jedyne.
Mówiąc to, biedna matka wzięła chłopca w objęcia i złożyła na jego czole serdeczny pocałunek. A kiedy Klaudjusz powiedział, w jakim celu przybywa, łzy popłynęły jej po policzkach. Nie mogła odpowiedzieć na taką ważną sprawę i poprosiła o ośm dni czasu na odpowiedź. Klaudjusz przyrzekł, że za ośm dni przybędzie i jeżeli się pani Tallendier zdecyduje, zabierze zaraz Piotra ze sobą. Pożegnał chłopca uściśnieniem ręki, jakby dorosłego mężczyznę i wyszedł.