Lekarz obłąkanych/Tom III/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tej chwili Klaudjusz spostrzegł oficjalistę gazowego, zbliżającego się z drabinką do czyszczenia latarni...
— Przyjacielu — odezwał się — wszak ten duży budynek, to dom warjatek doktora Rittnera?
— Tak jest, mój zuchu — odpowiedział zagadnięty.
— A czy to przez tę małą furtkę tam się wchodzi?
— Nie... tędy umarłych tylko wynoszą...
— Bardzo dziękuję...
— Niema za co — odparł oficjalista i poszedł dalej...
Klaudjusz rzucił badawcze spojrzenie na prawo i na lewo, zbliżył się do żywopłotu, osłaniającego szyny kolejowe, poza którym rosły gęste krzaki kolczaste.
Skończywszy przegląd przeszedł ścieżkę, prowadzącą na bulwar Suchet i zamiast pójść na prawo ku Auteuil, skierował się na lewo w stronę Passy.
Trochę po dwunastej był już z powrotem i rzucił się na łóżko, nie ażeby się przespać, ale ażeby się namyślić. Jedyna myśl zajmowała cały jego umysł. Medytował nad tem, jakby w najłatwiejszy sposób zrealizował plan z jakim się nosił.
Dzień przeszedł szybko. O wpół do dziewiątej powrócił Fabrycjusz. Marynarz czatował na jego powrót zniecierpliwiony i niespokojny, bo upływający czas pozwolił nędznikowi dokonać zbrodni.
— Tej nocy koniecznie muszę rozwiązać tę zagadkę powiedział sobie.
I ukryty w gęstwinie krzaków, patrzył w okno oświetlone i wyczekiwał godziny, o której zwykł był wychodzić Fabrycjusz. O kwadrans na dwunastą światło zagasło i zaraz potem zobaczył Klaudjusz swego pana, przechodzącego ogrodem ku bramie od ulicy Longchamps. Około północy znalazł się na wprost parku Muette. Wszedł na bulwar Suchet, doszedł do bastjonu koszar nr. 61 i przeszedł przez szyny w tem samem miejscu, gdzie wczoraj Klaudjusz rozmawiał z oficjalistą gazowym. Na bulwarze Montmorency przystanął, nadstawił ucha i zaczął się rozglądać w ciemności... Uspokojony głęboką ciszą, wyjął z kieszeni klucz i włożył go w zamek małej furtki. Furtka się otworzyła. Fabrycjusz przestąpił próg. Gdy tylko zniknął za drzwiami, jakaś głowa ukazała się ponad sztachetami, a jej właściciel ze zwinnością klowna zeskoczył na szosę bulwaru.
— Do pioruna... — mruknął Klaudjusz, którego czytelnicy nasi już zapewne poznali — dobrze zatem obrachowałem... bo otóż i mój pan kochany.
Poszedł do furtki, popchnął ją rękami i otworzyła się na rozcież.
Fabrycjusz nie zamknął za sobą, nie przez zapomnienie, ale dlatego, żeby sobie przygotować łatwiejszy powrót, pewnym był bowiem, że nikt tu nie przyjdzie teraz.
Marteau nie napotkawszy żadnego oporu, przestąpił próg i zwolna poomacku przedostał się przez wąskie przejście, pomiędzy amfiteatrem i trupiarnią.
Fabrycjusz znał doskonale miejscowość i mógł jak w dzień iść śmiało. To też minął szybko okrągłą drogę i dotarł do drugiego zewnętrznego muru, który oddzielał zabudowania warjatek od ogrodu. Otworzył tu sobie znowu inną furtkę i tak samo jak pierwszą, tylko ją przymknął za sobą. Wszedłszy do parku obejrzał się do koła i zaczął się przysłuchiwać.
Gdy żaden szmer nie doszedł jego uszu, pobiegł po trawniku do pawilonu, w którym mieszkała Joanna. Panowała tam cisza głęboka, światła w oknach były pogaszone... spali wszyscy widocznie.
Leclére nie zaniedbał żadnej ostrożności... Skoro tylko dostał się na peron, zdjął obuwie, aby nie pozostawić głębszych po przejściu śladów, otworzył drzwi trzecim kluczem, który niedawno kazał sobie dorobić według odcisku woskowego, minął przedsionek i wszedł na schody, rachując stopnie. Na trzynastym zatrzymał się. W tem miejscu schody, prowadzące na wyższe piętro, skręcały się raptownie. Na lewo znajdował się pokój Edmy, na prawo cela Joanny.
Nagle Fabrycjusz przystanął, zadrżał i wstrzymał oddech. Zdawało mu się, że dochodzi go szmer jakiś...
Czyżby mu się tylko zdawało?
Powtarzał sobie to pytanie z łatwem do zrozumienia biciem serca.
Niepewność jego nie trwała długo... Nie mylił się bynajmniej. Chodził ktoś w pokoju Edmy. A jednocześnie blada smuga światła zarysowała się pode drzwiami.
— Gdyby Edma wyszła z pokoju — pomyślał siostrzeniec bankiera — krzyknęłaby niezawodnie z przerażenia i byłbym zgubiony, bo w jaki sposób wytłómaczyłbym swoją obecność tutaj...
Znowu dało się słyszeć stąpanie. Ktoś zbliżał się do drzwi.
Fabrycjusz rzucił się na schody, a w dwóch susach przeskoczył ze dwanaście stopni i przyczaił się w rogu sieni. Czas już był wielki na to. Drzwi do pokoju Edmy otworzyły się.