Lekarz obłąkanych/Tom III/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Klaudjusz, nie wiedząc, czy mu się to na co przyda, wyszedł z ogrodu małą furtką na bulwar Sekwany, uszedł ogromny kawał i ukrył się zmęczony trochę poza drzewem na bulwarze Madryt.
Upłynęło zaledwie dziesięć minut, gdy dał się słyszeć odgłos kroków coraz się przybliżających.
— Do licha!... — szepnął Marteau — zdaje mi się, że to chód mego godnego chlebodawcy.
Fabrycjusz był to rzeczywiście. Przeszedł na wprost miejsca, gdzie stał ukryty marynarz i zniknął w ciemnej alei. Klaudjusz puścił się za nędznikiem. Gonitwa bez żadnego wypadku trwała już blisko pół godziny, gdy naraz zatrzymał się siostrzeniec bankiera.
Klaudjusz przystanął także. Po chwili usłyszał potarcie zapałki i ogień ukazał się w ciemności. Fabrycjusz znajdował się na skraju, jakby półkola, skąd z głównej drogi rozchodziło się z pół tuzina małych ścieżek, wytkniętych w lasku dla przyjemności spacerowiczów i amatorów samotności. Podniósł w górę zapałkę do ramion drogowskazu, a dowiedziawszy się, o co mu chodziło, rzucił zapałkę i bez wahania wszedł na jedną ze ścieżek. Klaudjusz poskoczył do tego samego miejsca i nadstawił ucha... Możemy sobie wyobrazić jego straszny zawód... Nie słyszał już teraz nic a nic. Rozmiękła ziemia i trawa przygłuszały stąpania... nić przewodnia zerwała się. Nie uznał się jednakże za zwyciężonego. Mignięcie światełka zapałki pozwoliło mu rozpoznać drogi, rozchodzące się z tego punktu. Poskoczył na tę wąską drożynę, która, jak mu się zdawało, prowadziła prosto do Auteuil i zaczął lecieć... Wkrótce przekonał się, że instynkt go omylił, bo nikt nie szedł przed nim. Musiał teraz przyznać sobie, że stracił zupełnie ślad. Zawrócił się ze spuszczoną głową i sam siebie przeklinał!... Po trochu złość go opuściła, a po zastanowieniu, rzekł sobie:
— Do licha! daleko jestem głupszym, aniżeli przypuszczałem. Cóż mi z tego przyjdzie, jeżeli co noc śledzić będę tego złoczyńcę, tak jak dziś bezskutecznie! Jeżeli naprawdę chodzi do domu zdrowia, to tam go trzeba oczekiwać. I rozpogodziła się twarz poczciwca. O trzeciej rano Fabrycjusz powrócił, światło znowu zabłysło poza szybami jego pokoju i zaraz zgasło.
Marteau był niezmordowanym. Pomimo dwóch nocy nieprzespanych, udał się z samego rana na połów ryb, a zjadłszy śniadanie, wyszedł bramą od ulicy Longchamp i doszedł aż do owego punktu, gdzie się drogi rozchodziły. Zbliżył się do drogowskazu, na którym na zielonym tle białemi literami wypisane były przeróżne wskazówki i przeczytał jedną z nich „Droga do Auteuil“.
— I mruknął sobie — oto właśnie droga, którą było pójść potrzeba!...
Dróżka, którą podążył, doprowadziła go do trybun na polach wyścigowych. Stąd w dziesięć minut był już przy bramie Auteuil. Po drodze myślał sobie:
— Baczność marynarz!... Ażebyś się dowiedział o tem, co ci potrzebne, musisz się rozpytywać ostrożnie... Tylko do kogo się udać?... Acha! już wiem. Najlepiej zawsze można sobie porozmawiać przy nakładaniu fajki...
Wszedł do sklepu. Za kontuarem siedziała młoda kobieta, zajęta układaniem paczek różnego rodzaju tytoniów.
— Dzień dobry pani! — odezwał się Marteau — proszę Kaporala do fajki za dwadzieścia pięć centów... Oto kapciuch.
Młoda kobieta odważyła tytoń z uśmiechem, wsypała go do małego gumowego woreczka.
— Bardzo dziękuję pani, oto pieniądze.
Nałożył starannie fajkę, zapalił, a pociągnąwszy parę razy, wykrzyknął:
— Wyśmienity tytoń!... Wszakże jestem w Auteuil, nieprawda, proszę pani?
— Tak.
— Czy pani zna tamtejszy dom zdrowia?
— Jest ich pięć, czy sześć.
— Aż?
— Tak proszę pana... powietrze tu znakomite dla chorych! Zanim więc odpowiem na pańskie zapytanie, muszę wiedzieć, o który zakład pan się pyta.
— Racja! Dom, o który się pytam, przeznaczony jest wyłącznie dla warjatek.
— Teraz już wiem wszystko... Jest tylko jeden w Auteuil na ulicy Raffet.
— Ulica Raffet? — powtórzył Klaujdusz?
— Tak, bardzo blisko stąd.
I kupcowa objaśniła dokładnie Klaudjusza, którą drogą udać mu się potrzeba.
— Bardzo pani dziękuję... trafię na pewno od razu.
— Czy pan ma tam jaką biedną znajomą warjatkę.
— Nie proszę pani, tylko jedna z naszej wsi, była tam infirmerką, chciałem się dowiedzieć, czy jest jeszcze, jak się ma i jak jej się powodzi.
Exmarynarz raz jeszcze podziękował uprzejmej kupcowej i poszedł wskazaną drogą. Wkrótce zobaczył wysokie mury posiadłości, sprzedanej przez Rittnera Grzegorzowi Vernier i tablicę marmurową nad głównem wejściem, na której był napis: „Dom Zdrowia”.
— No to tutaj — rzekł — napewno tutaj... Gdybym tam wszedł i gdybym... Ale nie... jeszcze nie czas.
Znalazł się u głównej bramy, poczuł dreszcze na całem ciele, na myśl, co się tam dzieje co noc poza tymi murami, podobnymi do murów więziennych?... Musi tu być przecie jaki szwajcar... Gdybym zapytał?... Gdybym mu dał ładną sztukę sto sousową, zapewneby się rozgadał.
Potrząsnął głową i sam sobie odpowiedział.
— Na nic się zdało... Mój poczciwy pan nie wchodzi zapewne w nocy główną bramą... Podobne domy mają zwykle wejść kilka... Rozpatrzmy się trochę...
Ogród formował czworobok, o czem wiemy oddawna. Bordeplat obszedł posiadłość z dwu stron i znalazł się na plancie.
— Ach! — mówił do siebie, oglądając się do koła. — Tutaj szyny kolei obwodowej, przejście, prowadzącej do fortyfikacji bastjonu koszarowego. Tamto co widać poza murem, ten budynek z okratowanemi oknami, to zapewne dom zdrowia, tam zapewne mieszczą się obłąkane... Oto jakaś mała furtka — dodał, zbliżając się do znanego nam wyjścia. Wychodzi na całkiem prawie pusty bulwar. — To tędy zapewne musi się wkradać złoczyńca. Zdaje mi się, że się nie mylę...