Lekarz obłąkanych/Tom III/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Paula nie miała odpowiedzi na ostatnie słowa Grzegorza. Zbladła, zachwiała się i aby nie upaść, uchwyciła się obu rękoma za firanki. I przysłuchiwała się ciągle brzmieniu dzwonka, a oczy trzymała wlepione w furtkę ogrodową.
— Chodźcie za mną — odezwał się Grzegorz — nasze miejsce w pokoju Joanny, musimy tam wyprzedzić mordercę, ktokolwiek jest. Wyszli z gabinetu, ażeby się udać do pawilonu zamieszkanego przez matkę i córkę. Podczas kiedy mijali przestrzeń zupełnie odsłoniętą, posłyszeli rozlegające się wśród nocy, od strony gmachu, zajętego przez furjatki, dziwne okrzyki, przekleństwa i jęki złowrogie. Zdziwiony profesor zwolnił kroków.
— Co to takiego?... — zapytał Grzegorza.
— Jedna z moich pacjentek dostała nagłego ataku — odpowiedział Vernier. — Nie zatrzymuj się, proszę cię, kochany profesorze... Nie mamy czasu.
Okrzyki warjatki stawały się coraz głośniejsze i poprzez zamknięte okna dochodziły urywane jej słowa:
— Dwadzieścia tysięcy franków... dwadzieścia tysięcy franków... Fryderyk Baltus umarł zamordowany... zamordowano go dla dwudziestu tysięcy franków!...
Potem zapanowało głębokie milczenie.
— To Matylda Jancelyn... szepnął Grzegorz — umrze biedna ta dziewczyna...
Posłyszawszy nazwisko swojego brata, wymówione o tej godzinie i w tak dziwnie przerażających warunkach, panna Baltus zadrżała od stóp do głowy i pomimo całej energji jaką posiadała, poczuła, że jej niedobrze.
— Niech się pani wesprze na mnie... powiedział jej doktor V...
Paula podziękowała skinieniem i chwyciła się ramienia profesora, Za minutę wchodzili do pawilonu, a Schultz z rewolwerem w ręku wyszedł z poczekalni.
— Już idzie... odezwał się Grzegorz po cichu. — Chodź pan z nami.
Młoda dziewczyna i jej towarzysze weszli na schody i przestąpili próg pokoju Joanny. W tej właśnie chwili otworzyła się furtka ogrodu. Cień zarysował się w ciemności, przez ostrożność przystanął parę sekund i rezolutnie przystąpił pod pawilon.
Wtedy po raz drugi otworzyła się furta ogrodowa. Drugi cień ukazał się i postępował tą samą drogą, co pierwszy. Fabrycjusz Leclére oswojony już z niebezpieczeństwem, na jakie się narażał przez kilka nocy, zdjął buty na peronie, jak to co dzień robił, wszedł do sieni, potem na schody, zatrzymał się, rozejrzał do koła i nadstawił uszu. Żaden odgłos nie wzbudzał podejrzenia, żadne światełko nie błyszczało w pokoju Edmy.. Leclére wszedł do pokoju i zatrzymał się znowu.
Joanna spała. Jej regularny oddech świadczył, że sen był głęboki i spokojny. Przy oknie było szarawo, głąb pokoju pogrążony był w ciemności. Słaby ale wyraźny odbłysk zdradzał obecność karafki przy stoliku obok łóżka. Truciciel wyjął z kieszeni małą flaszeczkę, wziął karafkę i zbliżył się do okna, ażeby domieszać „Datura stramonium“ do napoju nieszczęśliwej. — Nagle doznał najstraszniejszego jakiego doznać może istota ludzka uczucia. Ktoś rękę położył na jego ramieniu i jakiś głos, głos Grzegorza, odezwał się do niego:
— Skończ tej nocy, panie Fabrycjuszu, wlej wszystko, a za godzinę Joanna już żyć nie będzie.
Jednocześnie w głębi otworzyły się drzwi i ukazał się sławny uczony z doktorem Schultzem, ze świecznikami w jednych, a rewolwerami w drugich rękach. Za nimi postępowała Paula, nieżywa prawie, milcząca z przerażenia i rozpaczy.
Fabrycjusz wydał okrzyk wściekłości, niby zwierz dziki, złapany w zasadzkę. Upuścił karafkę i flaszeczkę, które się rozbiły o podłogę, skoczył w tył i oparł się w kącie pokoju, okropny, groźny, szukający broni po kieszeniach.
— Nie myśl o niczem, mój panie — oświadczył mu zimno doktor Schultz bo jeżeli broń wydobędziesz, zastrzelę cię natychmiast, jak psa wściekłego...
Łotr zgrzytnął zębami, a widząc, że jest straconym, przybrał minę pokorną, spuścił oczy i zaczął się trząść cały.
— Spojrzyj pani — powiedział Grzegorz do Pauli, wskazując na nędznika. — Przypatrz się trucicielowi i nie posądzaj nas o potwarz... Że to najpodlejszy z morderców, masz teraz niestety na to dowody. Czy uważasz je pani za dostateczne?...
Paula załamała ręce z rozpaczy.
— On mordercą... — szeptała — on trucicielem!... on, którego tak kochałam?... Mój Boże!... mój Boże!... mój Boże!...
I wybuchła płaczem spazmatycznym.
Jakby na domiar podłości swej, Leclére padł na kolana, wyciągnął ręce i szeptał:
— Tak, jestem mordercą... Tak, jestem nikczemnym... Ale nie wiedziałem, co robię... Szalony byłem!.. Zlitujcie się nademną... i skoro Joanna żyje, darujcie mi...
— Prosi o łaskę! — powiedział Grzegorz z najwyższą pogardą. — Prosi o litość!... A czy ty miałeś litość nad swą ofiarą? Czy miałeś litość nad Joanną?
— Nie zasługuję na litość ani na przebaczenie, to prawda. Ale bądźcie litościwymi. Przebaczcie mi...
— Nie mamy prawa... nie jesteśmy sędziami twoimi...
Paula wtrąciła błagalnie:
— Panie Grzegorzu — rzekła — mam w tej chwili dla tego nędznika większą z pewnością, niżli wy pogardę, a jednakże wstawiam się za nim. Nie udało mu się spełnienie zamierzonej zbrodni... Dzięki Bogu i wam, panowie, Joanna została ocaloną. Pozostawcie mu czas na pokutę... Niech ucieka... niech opuści Francję i Europę... niech zawlecze na koniec świata hańbę i wyrzuty sumienia... Niech go dotknie sprawiedliwość boska... ale nie oddajcie go sprawiedliwości ludzkiej...
— Zaraz... zaraz... inaczej pani będziesz mówić, panno Baltus — odezwał się głos jakiś gruby.
I jednocześnie eksmarynarz wpadł do pokoju i stanął przed Fabrycjuszem.
— Co to?.. Klaudjusz Marteau tutaj?... — mruknął ostatni powstając.
— A tak... do wszystkich piorunów!... Ja... Klaudjusz Marteau we własnej osobie!... — odpowiedział nasz przyjaciel.
Zadziwia pana, że mnie tu widzisz, bo myślałeś, żem jest w Hawrze, dokąd mnie wyekspedjowałeś dla tego tylko, ażebym ci nie zawadzał! Ale powróciłem na czas dzięki Bogu i jeżeli zostałeś przyłapany, to mnie masz to do zawdzięczenia, mnie tylko jednemu! Już od dawna do wszystkich djabłów, włóczyłem się za tobą i nie sypiałem po nocach, ażeby ci tylko usłużyć...
Fabrycjusz nie wyrzekł ani słowa, spojrzał tylko na marynarza z nieopisaną nienawiścią.
Klaudjusz spostrzegł to spojrzenie.
— Do pioruna! — rzekł ze śmiechem — nie dałbym dwa sous za moją skórę, gdybyśmy się tak sam na sam gdzie w lesie spotkali i gdybyś pan miał rewolwer ze sobą. Na szczęście niema o to obawy... Gniewa to pana, ale to już tak na świecie!
Marynarz zwrócił się do Pauli i mówił dalej:
— Wstawia się pani za tym człowiekiem, bo pani wie o jednej tylko jego zbrodni. Ale niechno pani będzie łaskawa poczekać trochę. Przekona się pani zaraz, czy łotr, za którym pani prosi, wart jest tej łaski. Nie galery go czekają, ale szafot!...
— Szafot! — powtórzyła Paula, oszalała z przerażenia.
— A tak, proszę pani, szafot go czeka i nie minie!...