Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lenin (Ossendowski, 1930) |
Pochodzenie | cykl Na przełomie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Włodzimierz Lenin, samotny i ostrożny, odbywał dalekie wycieczki po Piotrogrodzie. Spostrzegał każdy szczegół, łowił i utrwalał w pamięci urwane słowa, wyczuwał utajone myśli. Był wszędzie. Wystawał godzinami w długich kolejkach przy sklepach spożywczych i chytrze, chociaż na pozór obojętnie, podsycał oburzenie, panujące w tłumie. W określonych godzinach wyczekiwał wyjścia ze szpitali ludzi, odwiedzających rannych i chorych żołnierzy, przywożonych z frontu, gdzie armję spotykała klęska po klęsce. Razem z chłopami rozpaczał nad zagonami, opuszczonemi przez młodych, kipiących życiem wieśniaków, i z braku rąk leżącemi odłogiem; przepowiadał nieurodzaj i głód; obliczał straty wojsk na trzy miljony ludzi, ginących w obronie bogaczy i szlachty; robotnikom i robotnicom, odwiedzającym synów lub przyjaciół, szeptał tajemniczo o sprawiedliwych i mądrych hasłach bolszewików; zbiedzonym, zrozpaczonym kobietom z warstw inteligencji rzucał przerażające słowa o tem, że Niemcy wynaleźli nowe armaty i trujące pociski, które będą zmiatały naraz całe pułki; napomykał o generałach, podkupionych przez przeciwników.
— Nie wolno nam — Rosjanom, nieprzygotowanym do wojny, znosić dłużej znęcania się nad sobą! Musimy zniewolić rząd do zaniechania wojny. Inaczej — zachłyśniemy się we własnej krwi!
— Cóż robić? Cóż robić? — zapytała go pewnego razu sędziwa staruszka, załamując ręce w rozpaczy.
Lenin pochylił się do niej i szepnął:
— Niech powstanie naraz cały naród, niech zagarnie władzę w swoje ręce i krzyknie: „Skrzywdzeni, mordowani, przyłączcie się do nas! Budujmy nowe życie, piękne i sprawiedliwe!“
— A jeżeli inni nie zechcą? — spytała.
— Wtedy zrobimy to sami, zawarłszy pokój z Niemcami. Mamy u siebie roboty w bród! — odparł.
— Niemcy, widząc łatwą zdobycz, mogą oderwać od Rosji potrzebne im obszary? Co wtedy? — szepnęła.
Niecierpliwie wzruszył ramionami i syknął:
— Co stanowi dla nas Rosja?! My musimy urządzać swoje własne życie wolnych ludzi ziemi!
Staruszka podniosła na niego oburzone oczy, a twarz jej oblał gorący rumieniec.
— Zdrajco! Jesteś, pewno, z bandy tego sprzedawczyka Lenina! — krzyknęła.
Włodzimierz musiał szybko wycofać się z otaczającego go tłumu i zniknąć w bramie najbliższego domu.
Rozmawiał z żołnierzami, którzy uciekali z frontu i dążyli do domu, unosząc ze sobą karabiny. Tych nie potrzebował pouczać; był to tłum niesforny, podbudzony niepowodzeniami na wojnie, panującem na szczytach łapownictwem, brakiem broni, ładunków i prowjantów. Rzucał im hasła komunistyczne, które roznosili po całej Rosji, jak zarazki straszliwej choroby.
Ostrożnie i oględnie wtrącał się do rozmów żołnierzy, gromadzących się przed koszarami, i zatruwał ich podejrzeniami, że rząd tymczasowy marzy o nowym carze i zniesieniu zdobyczy rewolucji.
Po paru tygodniach Lenin wiedział już i rozumiał wszystko.
Chodząc po mieszkaniu jednego z towarzyszy partyjnych, podsumował wszystko, wyciągnął wnioski i zatarł ręce.
Mrużąc oczy, rzekł do Nadziei Konstantynówny:
— Moja droga! Powiedz Zinowjewowi, aby zwołał do mnie odpowiedzialnych towarzyszy. Muszę dać im plan działania.
Wieczorem tegoż dnia mówił do zebranych głosem spokojnym, głuchym, nie zapalając się ani na chwilę:
Jak pająk snuje swoją sieć, przeciągając ją pomiędzy gałęziami drzew, jak wicher, roznoszący zarodki chorób, jak w epoce Nerona pierwsi chrześcijanie, z ust do ust podający słodkie, pokrzepiające słowa Nauczyciela, — tak przędli niewidzialne nici wielkiego spisku, tak krzewili nową ewangelję towarzysze sprzysiężeni, kierowani przez Trockiego, Kamieniewa, Zinowjewa, Łunaczarskiego, Stiekłowa i Bucharina, rozsiewając coraz dalej i dalej hasła niepokojące, budzące nadzieję i przerażenie.
Ten, w którego imieniu czyniono to, zostawał w cieniu, tajemniczy, ukryty przed okiem ludzkiem, — mały człowiek o twarzy mongolskiej i oczach bacznych, ostrych, nieugiętych.
Zaczaił się, jak pająk drapieżny, czyhający na zdobycz w ciemnej norze, gotowy do skoku i napadu; okrył się, jak straszliwy Jehowa, chmurami i mgłami, gdzie mogły się zrodzić łagodne błyski dnia i czarne, ponure zwoje mroków nocnych.
Czekał nieprzenikniony, niepojęty, zagadkowy i groźny zarazem.
Patrzył na wszystko spokojnie, pewny biegu wypadków.
Jeden po drugim odchodzili ministrowie burżuazyjni i inteligentni, gnębieni troską o los ojczyzny, a bezsilni; po nich przyszedł drobny, ambitny adwokacik, Aleksander Kierenskij, podający się za zwolennika formuły zimmerwaldskiej, lecz pozujący na Napoleona. Miotał się beznadziejnie, pociągając do rządu coraz to nowych ludzi: to miljonera, to wczorajszego katorżnika-socjalistę; daremnie usiłował zadowolić rosnące z dnia na dzień żądania armji i tłumu ulicznego, którego bożyszczem chciał być; w tym pościgu szalonym za popularnością rozkładał własnemi rękoma armję, odtrącał od siebie wytrawnych i rozumnych polityków, otwierał drogę czekającemu na swoją kolej bolszewizmowi.
W tłumach obudziły się już instynkty drapieżne. Nie było sposobu uspokoić ich i zadowolić.
Kierenskij rzucił na stół ostatnie atuty: kontrolę Rad żołnierskich nad rozkazami dowódców i zniesienie kary śmierci nawet dla dezerterów i zdrajców.
Posłyszawszy o tem, Lenin zatarł ręce i zawołał:
— Cha! Cha! Ten krzykacz już się wyczerpał! Teraz jest w naszym ręku! Armja wkrótce pójdzie za nami, bo to już nie armja, lecz zbrojny tłum, niebezpieczny i niepoczytalny.
— Kierenskij zniósł radykalnie karę śmierci... — zauważyła Nadzieja Konstantynówna. — To może wywrzeć wrażenie...
— Cha! Cha! — śmiał się Lenin. — To — oznaka zupełnej dezorjentacji! Jak można w czasach rewolucyjnych odrzucać taką broń, jaką jest kara śmierci? To — słabość tchórzostwo, brak rozumu! My podniesiemy tę broń! Wtedy, gdy partja nasza otworzy swoje atuty!
W Radzie robotniczych i żołnierskich delegatów szła nieprzerwana walka pomiędzy socjal-demokratami, ludowcami i bolszewikami, którzy nie pozwalali Radzie połączyć się z rządem i zrealizować swoich umiarkowanych projektów.
Głód i zamieszanie w Rosji rosły.
Wreszcie pewnego dnia na początku lipca, Lenin znowu zwołał swoich towarzyszy i, mrużąc oczy, zapytał cicho, znacząco:
— Czy nie spróbować otwartej, zbrojnej walki o władzę?
Zapanowało głębokie, trwożne milczenie. Wszyscy zrozumieli, że padły słowa, rozstrzygające losy rewolucji, partji i nielicznego grona sprzysiężonych.
— Zaczynać! — rozległ się dźwięczny, śmiały głos.
To mówił Stalin, Gruzin, odważny organizator bojówek.
Inni zaprotestowali. Spierano się długo i postanowiono odłożyć wystąpienie zbrojne. Rozumieli, że Rada robotniczych delegatów mogła jeszcze wstrzymać tłumy; na froncie pozostawały wierne dotąd rządowi pułki; prowincja nie przesiąkła dostatecznie rozkładowemi hasłami bolszewików; wieś, zagadkowa wieś rosyjska, siedziba Boga, biesów, męczeństwa biernego, dzikich, żywiołowych porywów, milczała.
Jednak robota agitatorów nie poszła na marne.
Zrozpaczone, głodne, czujące brak silnej władzy tłumy samorzutnie wyległy na ulicę z bronią w ręku. Bolszewicy zmuszeni byli stanąć na ich czele.
Zamach nie udał się.
Rząd i Rada posiadały dosyć jeszcze zbrojnych sił, aby móc stłumić wybuch. Bolszewiccy wodzowie zostali aresztowani i wrzuceni do więzienia.
Wśród nich jednak nie było tego, którego imię, jak płonące „Mane, Tekel, Fares“, nieraz zapalało się na ścianach wspaniałego gabinetu Aleksandra III-go w Zimowym pałacu, gdzie obrał sobie siedzibę „Aleksander IV-ty“, jak szyderczo nazywał Kierenskiego Trockij.
Lenin i Zinowjew zniknęli bez śladu.
Daremnie szukał ich Kierenskij i kierownicy Rady robotniczo-żołnierskiej — Czcheidze, Ceretelli, Czernow i Sawinkow.
Nie pomogło wyznaczenie olbrzymiej nagrody pieniężnej za wykrycie lub pojmanie „zdrajców ojczyzny“.
Nikt nic o wodzu proletarjatu nie wiedział.
Kierenskij tymczasem triumfował. Wygłaszał coraz bardziej napuszone mowy, kreował się na dyktatora Rosji, lecz, spostrzegłszy, że niewidzialny wróg niemal codziennie umieszczał w gazetach swoje artykuły, uląkł się ich groźnego znaczenia.
Znowu zaczęło się miotanie szaleńcze, bezładne, nikczemne.
Jednego dnia projektował Kierenskij dyktaturę wojenną carskiego generała Korniłowa, nazajutrz zdradzał go, ogłaszał wrogiem ojczyzny i stawiał go niemal poza prawem.
Nawoływał do nowej ofenzywy na froncie, przysięgał, że Rosja wykona swoje zobowiązania względem sprzymierzonych i wytrwa do zwycięskiego końca; jednocześnie coraz głębiej rzucał do armji ziarna demoralizacji, schlebiał żołnierzom, obiecywał to, czego spełnić nie mógł; okłamywał i zwodził.
Konferował z posłami cudzoziemskimi o obronie frontu i tuż na poczekaniu zwoływał „naradę demokratyczną“, składającą się ze zdecydowanych przeciwników wojny.
Odgrażał się z bezczelnem zuchwalstwem, że zdusi wszelkie oznaki buntu i niekarności, a tymczasem nie wiedział tego, że bronić go będą tylko uczniowie szkół wojskowych: dzieci i młodzież, porwane czczemi frazesami „błazna rewolucji“, oraz bataljon dziewcząt i młodych kobiet, dowodzonych przez Boczkariową.
Kierenskij nie uświadamiał sobie ani rzeczywistej sytuacji, ani swego wpływu, urojonego w zaciszu gabinetu cesarskiego, ani swoich sił.
Wiedział o tem dokładnie ktoś inny.
Chodził właśnie po poddaszu szopy, stojącej na podwórzu domu robotnika Jemeljanowa niedaleko od Piotrogrodu, przy stacji Razliw.
Był to Włodzimierz Lenin.
Zacierał ręce, śmiał się i mówił do towarzyszy Jemeljanowa i Aliłujewa:
— Stary Kryłow napisał w jednej ze swoich bajek, że „usłużny głupiec niebezpieczniejszy jest od wroga“. Burżuje mogą teraz mówić tak o Kierenskim! „Aleksander IV-ty“ był naszym najlepszym sprzymierzeńcem! Wpuścił nas do Rosji, rozwalił armję i zohydził samego siebie w oczach wszystkich. Możemy teraz iść i niemal gołemi rękami brać władzę. Rządu niema... Być może, trzeba będzie popukać z kulomiotów w mołojców-mieńszewików, ale i to nie zabierze dużo czasu!
— Poczekać trzeba trochę, Iljiczu, bo, słysz, generałowie ruszać się zaczęli, kozaków podburzają przeciwko nam i jakieś oficerskie bataljony tworzą. Nie czas jeszcze!
— Wiem! — śmiał się Lenin. — Nie spieszy mi się, bo wiem, że nasza sprawa z dniem każdym na lepszą drogę wychodzi! Wrogowie nasi sami się poźrą...
Pisał listy, artykuły, ulotki; szerząc podejrzliwość, oburzenie, nienawiść; rozpowszechniając plotki, oszczerstwa; oskarżając rząd i idących z nim socjalistów o imperjalistyczne tendencje, nawołując do organizacji, do zbrojenia się; nalegając na zawarcie natychmiastowego europejskiego pokoju bez aneksji i kontrybucji; żądając oddania pełnej władzy robotniczym, żołnierskim i włościańskim Radom.
Socjaliści-mieńszewicy, zatrwożeni rosnącą rewolucyjnością fabrycznych robotników, wytężyli siły i wpadli wreszcie na ślad Lenina.
Wódz został na czas poinformowany.
Wyjechał z Razliwa i przeniósł się do Finlandji. Zatrzymawszy się w Wyborgu, spowodował straszliwą rzeź oficerów miejscowej załogi, co natychmiast echem się odezwało w Kronsztacie, gdzie marynarze wymordowali swoich oficerów i faktycznie zawładnęli twierdzą i całą flotą na Bałtyku.
Krwawy ślad ciągnął się za Leninem, aż raptem się urwał.
Straszliwy człowiek przepadł nagle, jakgdyby zapadł się pod ziemię.
Tymczasem mieszkał on spokojnie w domu policmajstra Helsingforsu, Rowio, który sprzyjał bolszewizmowi i uwielbiał jego twórcę.
Pomiędzy Leninem a Piotrogrodem wkrótce nawiązał się bliski kontakt.
Zorganizował go i starannie podtrzymywał Finlandczyk, socjalista Smilga, który też wkrótce przewiózł Włodzimierza do Wyborga, jako zecera, Konstantyna Iwanowa.
Lenin z pomocą Smilgi przygotowywał pułki finlandzkie i flotę bałtycką do walki z wojskami rządowemi; agitował wśród rosyjskich żołnierzy, rozlokowanych na granicy, prowadził układy z lewem skrzydłem socjal-rewolucjonistów i rozwinął w całej pełni wściekłą agitację na wsi.
Obawiał się wtedy autorytetu Korniłowa, usiłującego obudzić patrjotyzm i ratować Rosję. Wiedział, że byłaby to ciężka walka.
— Jakim sposobem zwalczymy bojowego, zdolnego generała, nie mając fachowych oficerów w swoich szeregach? — zadawał sobie pytanie i klął straszliwie.
Myślał o tem w dzień i w nocy, nie mógł spać ani jeść.
Doszedł wkrótce do takiego stanu, że w jakimś rozpaczliwym obłędzie podbiegł do spotkanego w Wyborgu pułkownika sztabu generalnego, idącego w otoczeniu kilku uzbrojonych kozaków, i zawołał:
— Towarzyszu pułkowniku! Przechodźcie na stronę robotników, którzy, wcześniej czy później zwyciężą! Jeżeli pułkownik nie pójdzie z nimi — skończy na stryczku lub pod ciosami kolb; jeżeli zgodzi się na moją propozycję, mianujemy go wodzem naszych sił zbrojnych!
— Jak śmiesz tak mówić do mnie, zdrajco! — zawołał oburzony oficer i, skinąwszy na kozaków, rozkazał: — Aresztować tego człowieka! Odstawić do sądu!
Kozacy otoczyli Lenina.
Włodzimierz obejrzał się i skrzywił usta.
Spostrzegł włóczących się po ulicy żołnierzy.
Byli to ci, którzy przed dwoma miesiącami mordowali swoich oficerów.
Pijani, w rozpiętych płaszczach, rozchełstanych bluzach i w czapkach, zsuniętych na tył głowy, śpiewali, klęli i gryźli ziarna słonecznikowe, przezwane „orzechami rewolucji“.
Niewielka grupa żołnierzy stała, przyglądając się zajściu.
Lenin nagle podniósł rękę i krzyknął:
— Towarzysze! Ten burżuj-pułkownik, ten żłopacz krwi żołnierskiej, siedział w sztabie bezpiecznie, a nas gnał na śmierć! Teraz aresztował mnie za to, że nie chciałem mu powiedzieć, gdzie się ukrywa nasz Iljicz, nasz Lenin!
W jednej chwili tłumy żołnierzy sypnęły się ze wszystkich stron. Wylękli kozacy uciekli. Pułkownik, widząc to, chciał wyciągnąć rewolwer z pochwy. Nie zdążył. Jeden z nadbiegających żołnierzy uderzył go kamieniem w głowę. Upadł, a w tej samej chwili zaczęły się nad nim podnosić pięści i ciężkie buty żołdactwa, ryczącego wściekle i miotającego bluźniercze przekleństwa.
Lenin zdaleka obejrzał się.
Na bruku leżały jakieś skrwawione szmaty.
Uśmiechnął się łagodnie i rzekł na głos:
— Rodzona matka nie poznałaby teraz czcigodnego pułkownika! Tak go urządzili żołnierze wielkiej rewolucji rosyjskiej! Hm... hm...
Zapomniał o nim po chwili.
Myślał teraz, że trzeba wysłać listy do Piotrogrodu, z napomnieniem surowem, aby towarzysze nie bawili się w narady, posiedzenia, kongresy i różne inne gadania.
— Rewolucja żąda tylko jednego — zbroić się, zbroić! — szeptał, szybko idąc ku domowi.
Gdzieś na bocznej ulicy rozległ się strzał i wściekłe krzyki tłumu. Zajrzał, ostrożnie wychylając głowę z poza rogu domu.
Jacyś ludzie bili kogoś, wlokąc go po kamieniach bruku co chwila wybuchając bezmyślnym śmiechem.
Głowa bitego człowieka tłukła się i podskakiwała po kamieniach, a za nią ciągnął się krwawy ślad.
— „Święty“ gniew ludu budzi się... — pomyślał Lenin i uśmiechnął się zagadkowo.
— Nie sądźcie...! — wypłynął z tajników wspomnień gorący szept.
Ujrzał Lenin celę więzienia austrjackiego, i klęczącego na pryczy dziwnego chłopa — skazańca, bijącego pokłony i zamaszyście kreślącego nad sobą znak krzyża.
— Nie! — szepnął z gniewem. — Oskarżajcie, sądźcie i karę wymierzajcie sami! Nastał czas zemsty za wieki jarzma i udręki. Wrogowie wasi muszą polec, a ich groby chwastami zapomnienia porosnąć! Sądźcie, bracia, towarzysze!
Tłum przebiegał z rykiem, świstem, tupotem nóg. Wlókł po jezdni młodego oficera, bił go, tratował, szarpał.
— Niech żyje socjalna rewolucja! — krzyknął Lenin. — Niech żyje władza Rad robotników, żołnierzy, wieśniaków!
— Ho! Ho! Ho! — odpowiedział mu tłum i biegł dalej, znęcając się nad zabitym.
Lenin odprowadzał oddalających się morderców dobrotliwem wejrzeniem czarnych oczu i szeptał:
— Jeden z moich atutów! Rzucę go, rzucę...
Na wieży pobliskiej uderzył dzwon na nabożeństwo wieczorne.
Zachodzące słońce zapaliło ognie i blaski na złotym krzyżu, godle męki.
Lenin przyjrzał się mu zmrużonemi oczami i rzekł wyzywająco:
— No, i cóż? Gdzież potęga Twoja i Twoja nauka miłości? Milczysz i nie sprzeciwiasz się? I będziesz milczał, bo to my zatwierdzamy prawdę!